Niemen (Orzeszkowa)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Niemen
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIEMEN.
Zdjęcie migawkowe.

Pozdrawiam cię, dawny bohaterze snów moich, błękitny szlaku marzeń, zdroju natchnień żywych, płynny krysztale, który światło słoneczne w pryzmatach swych rozbijasz na iskier nieprzeliczone mirjady; gościńcu wieczny, którym w przeszłość bezpowrotną przez wieki wędrują fale, nigdy powrócić niemające;
zwierciadło czarnoksięskie, które w swych przezroczach odbijasz dziewicze róże wschodu i królewskie djamenty płynące od zachodu po wieczornych seledynach nieba; które w swych przezroczach odbijasz chmury piorunowe i chmury gradowe, białe stada obłoków, złote słońce i srebrne albo czerwone księżyce;
taflo szkła dźwięczącego, która przez wieki rozbrzmiewasz echami krzyków, wołań, szlochań, westchnień, przekleństw i pieśni tej ziemi;
naszyjniku z roztopionej stali, turkusami we dnie, a gwiazdami w nocy wysadzany, srebrem w pogody, a pianą śnieżystą w burze haftowany; upały letnie przepływający wstęgą chyżą, wyziewającą tchnienie świeżości niewymownej, a na zimowe mrozy przechowywany w skrzyni trumiennej, szklanej, zimnej, przykrytej puchami śniegu;
pątniku, którego błękitna szata skrętami olbrzymego węża, wśród pól, ziół, drzew, grodów starych, siół spokojnych, gospód gwarliwych, świątyń samotnych, lasów ciemnych, piasków białych, przepasuje łono ziemi szerokiej, smętnej, zadumanej...
O czem zadumanej?
Ach, o tem zapewne, coś ty krysztale płynny, gościńcu wieczny, zwierciadło czarnoksięskie, taflo dźwięcząca, naszyjniku stalowy, pątniku w długiej szacie błękitnej, coś ty — o Niemnie! — przez czasy minione widział, słyszał i o tem, co przez czasy inne, z otchłani przeszłości jeszcze nie wyłowione, widzieć i słyszeć będziesz...
Ty szemrzesz, a przepasana tobą ziemia duma o tem, co przeminęło i o tem, co przybywa.
Były takie wieczory, gdy na tle usypiających powiek widywałam cię, jako obraz zjawy dnia minionego najmilszy i smugą wspaniałą wypływałeś wówczas do sennych marzeń moich, oczyszczając je od mętów i od bólów jawy.
Były poranki, gdy słońce nie wzeszło jeszcze, a ja biegłam ku tobie obudzona i ciekawa, aby z pośrodku traw rośnych ujrzeć, jakiem obliczem spotykasz sine świtanie i usłyszeć szmery, westchnienia, dźwięki, które wydaje twe szklane łono, kiedy go dotknie pieszczota różanych palców jutrzenki.
Były godziny, tak ciężkie jak ołów, które łzami tak palącemi jak roztopionego ołowiu krople, nad brzegiem twym przepłakałam;
i takie, w których po wysokich wyżach nosiły mię nad tobą skrzydła rojeń cudnych, myśli szerokolotnych, natchnień bijących z wnętrza tej ziemi, którą ty przepasujesz;
i takie, które spłynęły mi w pogodzie przyjacielskiego obcowania z poważnym, a nieustannym pochodem fal twoich, ze wzrastającemi u serca twego ziołami, drzewami, ze wszystkiem, co wokół ciebie kwitnie, śpiewa, roni blaski, kolory, wonie, roni liście uwiędłe, mrze i zmartwychpowstaje.
Minęły lata i obraz twój widuję już tylko w zwierciadle wyobraźni, ale czas nie zamąca zwierciadła, bo bezprzestannie oczyszcza je i wygładza pracownica niestrudzona, której na imię: tęsknota.
Z za murów miast wielkich, z za wyniosłych postaci odległych gór, z za morza niezmiernej roztoczy, — z za mgieł smutku nieskończonego, z za błyskawic przelotnych radości — obracałam ku tobie oczy i widywałam cię tak jasno i zupełnie, jak wówczas, gdyśmy na siebie wzajem, twarzą w twarz przeciągle patrzali.

Trzymam w ręku puhar, garncem gorzkości i kroplą słodkości nalany, któremu na imię: życie. Z za ścian puharu rubinowych, operlonych, rozmigotanych, czy omglonych, objawiasz mi się błękitny, jasny, zupełny, o Niemnie! — bo tęsknię po tobie!

I.

Nigdy, w żadnej innej porze dnia lub nocy, świat nie bywa zakuty w nieruchomość tak doskonałą, jak w chwili, która zbliska poprzedza wschód letniego słońca.
Uchodzi z powietrza czarność nocna i nabiera ono koloru, będącego czemś pośredniem pomiędzy białością i błękitem, będącego szarością dość silnie błękitem zaprawioną. Światło to jest niepewne, niejednolite, błędnemi pasmami czołga się po ciemnościach i obejmuje drzewa, których postacie stają wyodrębnione, gdy trawy i kwiaty zlane są jeszcze w jedną, rzuconą na ziemię płachtę szarą i grubą.
Za ogrodem, na polach, stoją gdzieniegdzie topole włoskie, najwyższe ze wszystkiego, co tu rośnie, smukłe, wyprostowane, zgrabne. Zdają się być stróżami, które przez czarną noc wartowały nad polem i gdy noc z nich opada, jeszcze w kamiennej nieruchomości wartowania swego stoją, wyniosłemu czołami, kędyś daleko, za las spoglądają, czegoś z za lasu oczekują i jak rycerze w kamienną postać zaklęci — milczą.
A las, jak ogromny sarkofag czarny, przytłacza wysoką ścianę kotliny, na której dnie leży wstęga szkła zmatowanego gładka i nieruchoma. Niewiedzieć czem wstęga ta jest, bo nic nie zdradza, że jest rzeką. Nic też nie wskazuje, że sarkofag jest lasem, bo tylko szczytowy brzeg jego wygina się w mętne wypukłości i wgłębienia, lecz całość zlana w jedną bryłę czarną posiada ciężkość rzeczy z jednego kamienia wykutych.
Wszystko jeszcze, — oprócz wysmukłych wartowników pola, którzy czegoś zza lasu wyglądają, śpi z oddechem tak cichym, że go nie słychać wcale. Tylko powietrzem wstrząsają niekiedy chłodne dreszcze i choć wnet ustają, wzruszone niemi mgły białe wzbijają się od ziemi, coraz wyżej ku błękitowi nieba, poczynającemu blado wzbijać się nad szare świty. Mgły te podobne są do tej pary lekkiej i rozwiewnej, która w zimne powietrze ulatuje ze wzdychających piersi. Możnaby mniemać, że to ziemia, w nocnym chłodzie zmartwiała, wzdycha ku zbiornikowi ciepła: przybywaj!
Jeszcze nie przybywa. Tylko powietrze staje się coraz bielszem i ściany kotliny poczynają w niem odrzynać się ledwie powstającą zielenią i żółtością.
Na dnie kotliny powstaje też ruch, zrazu bardzo drobny. Jakby coś w drobne pręgi mat szklanej wstęgi posiekało; jakby głębiej jej zanurtowało cierpienie i powierzchnię w gęste zmarszczki wyrżnęło, lecz widać zarazem, że te pręgi i zmarszczki są ruchome i że, do robaczków małych podobne, wciąż i szybko pełzną naprzód mrowiskiem, końca nie mającem. Są to fale rzeki. Nie obudziły się ze snu nocnego i nie w tej chwili pochód swój rozpoczynają, bo nie śpią nigdy i wiecznie dniami, nocami, latami, wiekami, idą i idą. Lecz wzrastające światło poranku dobyło je z ciemności i coraz wyraźniej spostrzegać można szybkie umykanie w dal ich półkręgów.
Wtem rozległ się szklany dźwięk i woda plusnęła głośno. Coś od spodu uderzyło o szklaną taflę i wyrzuciło nad nią fontannę płynnego srebra, która wydała szklany dźwięk. To ryba wyrzuciła się nad dach pałacu i wnet znowu we wnętrzu jego zniknęła, lecz powtarza się to już teraz nieustannie. Wzdłuż rzeki, dalej, to bliżej, tryskają krótkie fontanny srebrne i rozlegają się krótkie dźwięki szklane, woda pluska, fale zataczają taniec kolisty. Wśród powszechnego milczenia i kamiennej nieruchomości świata, Niemen na szklanych strunach gra i fale jego w sukniach, srebrem migocących, zataczają krótkie, koliste pląsy.
Lecz i sarkofag ogromny, brzemieniem swem uciskający ścianę kotliny, poczyna stawać się mniej czarnym, mniej ciężkim. Coś poczyna bryłę przeświecać, rozluźniać, wydobywać z niej szczegóły samoistne. Wychodzą na jaw rzeźby coraz wyraźniejsze; rozkuwają się z nocnego zaklęcia liczne postacie. Są to brunatne kolumny sosen i białe kibicie brzóz. U stóp ich na piaskach zawisają wielkie wachlarze podbiałów i podnoszą się bogate pióropusze paproci.
W górze zaś, nad wierzchołkami sosen i brzóz, nad tułającemi się jeszcze gdzie niegdzie strzępami mgiełek białych, powstaje blada różowość, iść poczyna na blady również błękit nieba, idąc rozszerza się, rozgrzewa błękit, rozgrzewa się sama, wzbiera w kolor i ogień, aż rozkwita pełną różą jutrzni porannej.
Nad rzeźbami lasu stanęła na niebie i przejrzała się w Niemnie, a on odbiwszy ją w sobie, popłynął sam cieczą rubinów roztopionych. Ogromna barwność zaprawiła wodę. W oddalach srebrny, czy szklany, przed obliczem jutrzenki Niemen oblekł się w rumieniec, którego spodem przebłyskuje błękit nieba, jak wśród zawstydzenia miłosnego ciche o szczęściu marzenie.
Po rzeźbach lasu zaś przechodzą drżenia, bo lekkie wietrzyki latają powietrzem, poruszając trawami, liśćmi, wzniecając wszędzie szmery ciche, szepty stłumione. Nocni stróże pól, topole włoskie, wciąż jeszcze patrząc za las i za jutrzenkę, gałęzie, jak ramiona, rozwierają i zamykają, ciesząc się: przybywa! już przybywa!
Nie przybyło jeszcze; tylko z łona róży porannej daleko na niebo wytrysnęło pięć smug różanych. Aurora starych latynów wyciągnęła nad światem pięć boskich swych palców. Błędne różowości rozpraszają się po lesie, po polach i szerzej się rozlewa rumieniec Niemna.
W drzewach podzwaniają rzadkie, senne, nieśmiałe ćwierkania i pogwizdy.
Rajem różowym, cichym, świeżym, niewinnym wydaje się świat.

Wtedy w różowości, świeżości i ciszy wylatuje z nad lasu duży, piękny ptak. Jakby jutrznia go zrodziła i jakby z jej łona wypłynął. Cały srebrny, z podbitemi białym atłasem skrzydłami, nieruchomo zawisł na chwilę, pomiędzy różaną jutrznią a rumianym Niemnem. To wcześnie obudzona, po żer lecąca rybitwa. Czas jakiś pływa w powietrzu, królewskiemi ruchami srebrnych skrzydeł zatacza szerokie koła, aż lotem prostopadłym i z szybkością strzały spadłszy na rumiane wody, równie szybko, z rozpostartemi skrzydły wzbija się nad nie znowu, ale nie sama jedna. U dzioba jej, jak promyk srebrny, drga i błyska drobna, konająca rybka...

II.

Pątnika w błękitnej, niezmiernie długiej, sukni otacza każdego lata orszak niesłychanie liczny i świetny. Prowadzi go królowa Flora, przesławna i niedorównana tkaczka, rzeźbiarka i malarka. Pomysłowość jej tak nadzwyczajnie jest bogata, że najbogatsza z wyobraźni ludzkich w podziwie przed nią stawać musi, a kunszt tak wyśmienity, że każdy z nieprzeliczonych swych pomysłów przyobleka w formę, która sama w sobie i w stosunku do form otaczających jest dokładnym wyrazem doskonałości. Nie rozróżnia ona w staraniach swych o doskonałą piękność tworów drobnych od wielkich i najdrobniejsze właśnie najwymowniej może świadczą o niepojętej rozległości warsztatu i niewymownej delikatności twórczych jej palców.
W orszaku, którym otacza pochód błękitnego pątnika, panuje ogromna rozmaitość wzrostów, obliczy, tkanin, kolorów. Znajduje się tu mnóstwo rodów, a co ród, to inny, z inną postawą, z innymi rysami, w innych sukniach. Osobniki, z których składają się rody, jakkolwiek licznemi podobieństwami połączone, licznemi też różnicami odrzynają się od osobników innych i każdy z nich żyje życiem własnem, tak jak to być musi w każdem doskonałem dziele każdej wielkiej twórczości.
Idzie orszak królowej Flory niezliczony, wystrojony, wonny, kolorowy przez pola, łąki, lasy, wąwozy. Przez wąwozy. Bo wody Niemna, w wysokich brzegach zamknięte, nie wylewają się w chwilach gwałtownych wezbrań na świat otaczający i nie roznoszą po nim przerażeń i klęsk powodzi, lecz taranami fal bijąc o ściany brzegów, wydrążają w nich sobie dla ujścia szczeliny, wrota, odsłania się robota wieków: głęboki rozłam ziemi, z dnem strumienistem i kwiecistem, ze ścianami gdzie niegdzie tak wymytemi przez wodę, że sterczą rzędem nagich, skalistych żeber, gdzie indziej okrytemi zielenią, pełną drzew i wijących się pod drzewami ścieżek białych, które zbiegają w tajemnicze głębie i cienie, lub wspinają się po stromych, czy falistych stoikach, ku wyżynom i światłu.
Do wąwozów tych zstępuje z pól słonecznych, lub z lasów cienistych królowa Flora i tak samo, jak pola i lasy, zaludnia je swym tłumnym i strojnym orszakiem.
Są to naprzód wzrostem najmniejsze, lecz liczbą najprzedniejsze istotki, z niepojętą delikatnością wyrzeźbione i gęsto u samego łona okrywające ziemię.
Na obrzeżynach dróg, na łąkach, na miedzach polnych, na pastwiskach, wszędzie, gdzie tylko ziemia ma barwę zieloną, samą podstawę zieloności, lwią jej część stanowi Rdest ptasi, do maluteńkich drzewek podobny, w maleńkości swej wyprostowany i czupurny, gęsto przepleciony przez Bluszczyk ziemny o drobno wyząbkowanych, okrągłych listkach. Z pomiędzy Rdestu i Bluszczyku dobywają się spiczaste, nakształt szpilek wyostrzone torebki nasienne Bocianich nosków i szeroko rozsiadają się na nich, głusząc je i ciemiężąc, przysadziste, niezgrabne Babki, których kwiat przecież buja wysoko osadzonemi na grubych łodygach kiśćmi barwy różowawej i miesza się z równemi mu wzrostem okwitami Dmuchawca, temi kulami zaokrąglonemi ze ścisłością geometryczną, a złożonemi z tysiącznych piórek, tak lekkich, że oddech dziecięcy rozwiewa je na wsze strony, jak kryształową mgiełkę. Na równym poziomie z liśćmi Babek i Dmuchawców żyją tłumy białych, różowych, liljowych koniczyn, lucern, wyczek, wśród których Szelążnik ściele łodygi, okryte guzami do drobnych pieniążków podobnymi i wyższe od niego Jaskry ze szczupłemi, szeroko rozgałęzionemi ramionami, Jaskółcze ziela krzaczyste, Posłonki wiotkie, Dziurawce rozłożyste, razem ze Srebrnikami gatunków rozlicznych o liściu pierzastem i lśniącem, osypują ziemię niezliczonemi rojami kwiatów żółtych, w blasku słonecznym świecących czystem złotem. Lecz liczba złotych ócz tych, jakkolwiek ogromna, jest bardzo nieduża w porównaniu z przepastną ilością drobnych, białych gwiazdek, które na Rdesty i Bluszczyki, na wyższe od tych rośliny, na niskie krzewy często, na przydrożne nawet kamienie niekiedy rozsypuje Gwiazdnica, ta Stellaria, tak pajęczo wyprzędziona i tak subtelnie, choć bajecznie bogato ubrana, że zdaje się być przez królową Florę przeznaczona na ślubne wieńce wieszczek. Ten sam niski poziom zaludniają jeszcze Szczawie, rozciągające po trawach smugi miedziano-czerwonych połysków, drobne, a silnie woniejące Mięty, Marzymięty, Miodunki, które pachną miodem, a błękitem naśladują Niezapominajki, pocieszne Krzywoszyjki ze skrzywioną osią i bolejącą miną ledwie dostrzegalnych kwiatków, Rzepice szafranowe, Rozchodniki o tłustych lub szczupłych i bez końca wijących się łodygach, Kocanki w sukniach z edredonowego puchu, Krzyżowniczki, ociekające liljowemi łzami, Kurzyślady i Muszotrawy, rozsypujące na złoto ściernisk drobne klejnoty, wyrżnięte z krwistego koralu.
Na łąkach niziutka i posiadająca wielkość główki od niedużej szpilki rośnie Rosiczka, przemyślna zjadaczka owadów, które zagarnia i więzi za pomocą włosków porastających jej powierzchnię, aby je potem w soku swym rozłożyć i pochłonąć. Lud spostrzegł niezmiernie drobne włoski oraz pełnioną przez nie czynność i roślinkę zagarniającą owady nazwał Zahartuszką. W dni letnie dziewczęta wiejskie w krasnych chustach pełzają po łące, poszukując drobniuchnej Rosiczki, która, w napoju użyta, ma zagarnąć dla nich serca kochanych, a niewzajemnych. To jeden ze słynnych i w skutkach najniemylniejszych Lubczyków.
Na polu okrytem dojrzewającemi kłosami, gdy w przedwieczornej porze motyle ze złożonemi jak do pacierza skrzydły, zawisają do snu na kłosach, a kłosy chwieją się pod lekkim tym ciężarem, z samej głębi, z samego dołu zbożowej gęstwiny dobywa się i w zmierzchającem powietrzu rozpływa zapach migdałów. Wydaje go z różowych piersi powój polny, pełzający po zagonach i mnóstwem krętych wici prześlizgujący się wśród podnóży kłosów. Wieńce stulających się przed zmierzchem czarek różanych obejmują stopy kłosów, gdy w kiści ich zawieszone motyle usypiają na fali migdałowej woni.
Tę samą woń rozlewa po lesie Linea północna, tak jak powój wśród kłosów polnych pełzająca wśród leśnych borówek, mchów, paproci i tak, jak powój u podnóży kłosów, ścieląca się pokornemi wieńcami pod stopy drzew. Niekiedy oplata je niemi do wysokości dość znacznej i wówczas, brunatne pnie olbrzymów toną w subtelnych przeźroczach drobnego jej liścia i różowego kwiecia. Naprzeciwko zaś migdałowej woni Linei, którą królowa Flora z dalekiej Szwecji tu przywiodła, płynie od spodów lasu woń silniejsza, do żadnej innej niepodobna, mocna, upajająca woń Gruszyczki jednokwiatowej, której alabastrowe liczka tu i ówdzie poglądają z najniższego spodu lasu. Walczą z niemi o białość śnieżystą kwiaty poziomki i Srebrnika srebrzystego, a nad wszystko to maleństwo podnosi się wysoko żółty, bujny kwiat Jastrzębca, którego włochate liście, rozkładające się przy samej ziemi, stanowią w lesie, tak jak Rdest ptasi na polu i łące, główną podstawę, lwią część zielonego podścieliska.
Te wszystkie i wiele innych jeszcze tworów tego samego wzrostu, pochód swój u boku Niemna odbywają przy samej ziemi, niziuchno i w gęstem skupieniu; lecz istnieją inne, mniej licznie, a niekiedy rzadkie, wspanialsze, a niekiedy bardzo wspaniałe, mogące stanowić ozdobę i chlubę każdego orszaku królewskiego.
Są niemi np. rozliczne, bujnie i jaskrawo, purpurowo lub liljowo kwitnące Geranje, Przetaczniki kłosowe, jak pióropuszami wysoko powiewające szafirowemi kiśćmi, Przytulje żółte i białe, które nad miedzami polnemi, powyżej kłosów rozwieszają w powietrzu zwoje mglistych koronek, Storczyki, napełniające ustronia leśne olśniewającą białością i wonią tak mocną, że aż odurzającą; są niemi całe rodziny Tawuł, rozwiewających na wiatr pióra przebogate, bo złożone z niezliczonej ilości nanizanych ma cieniuchne nici gwiazdek białych, całe rodziny Ślazów, które ustronia łąkowe i polne wielkiemi twarzami malw wysadzając, czynią z nich potajemne królewskie ogrody.
Do tych wspaniałych należy łąkowa Kalla, z jednym tylko lecz wielkim, z grubego białego atłasu wykrojonym, płatkiem, Wiesiołek wysoki, duże, żółte swe oczy szeroko rozwierający w nocy zarówno jak we dnie i dlatego przez lud Świecą nocną nazywany, Chaber wielkokwiatowy, który nad ścieżkami leśnemi pochyla ciężką, szafirowem włosieniem rozczochraną głowę, Złota rózga, bujająca w zaroślach więziami jaskrawo pomarańczowych kwiatów i w mowie ludowej nosząca malowniczą nazwę: Iskry, Dzwonek jednostronny, skupiony, rozpierzchły, szerokolistny, okrągłolistny, pachnący, który na poziomach różnych zasypuje las deszczem ametystów.
Do tych królewskich członków orszaku należą jeszcze Irysy różnobarwne, Mieczyki purpurowe, Nostrzyk, czyli Melilot w sznury pereł ubrany, wzrostem niekiedy przenoszący wysokie krzewy, Carlina, po zaroślach sosnowych rozrzucająca wielkie, żółte gwiazdy, z czarną źrenicą pośrodku, Arnika, zawieszająca nad ciemnemi jałowcami okrągłe, jaskrawe twarze.
Na dnie głębokiego wąwozu płynie po różowych kamykach strumyk do srebrnej nitki podobny, tak błyszczący i wąski. Z kamyka na kamyk spadając szemrze, dzwoni. Nad nim rosną olchy rosochate i brzozy szczupłe, tak spowinięte w Chmiel dziki, że mają postać kolumn, bogato oplecionych rzeźbą z wielkiego liścia i bujnych gron seledynowego kwiecia. Pod olchami i brzozami błękitnieją kępy Niezapominajek, a ponad nie, na łodygach bardzo wysokich Kozłek lekarski, czyli Waleriana, wspina aż pod gałęziste sklepienia olch, brzóz i chmielów liljowe, ogromne baldachy. Dalej, zieloność łąki, rozesłanej pod stopami wysokich ścian wąwozu, przysłaniają białe koronki baldaszkowatyeh Biedrzeńców, Dzienglów, Krwawników, Barszczów, Snitek, Marchwi dzikich, a zwoje ich, jak bajecznemi broszami, spinane są kępami gwiaździstych Orchidei.

Po ciemnym lesie rozlało się jezioro fioletowej purpury; widać zdaleka, z pośród pni drzew brunatnych, jak ostro odrzyna się od siwych i szmaragdowych mchów. To łan kwitnącej Wierzbówki wązkolistnej, czyli Epilobji, do lewkonji ogrodowych podobnej, tylko wyżej od lewkonji podnoszącej swe jaskrawo fioletowe kiście. Zakwitły Epilobje łanem gęstym i wysokim, a stopy ich otoczył pokorny wianek drobnych Bratków. Poczynają już przekwitać, wydając nasiona, podobne do tych białych pajęczyn, które daleko później prząść zacznie po świecie bladozłota jesień. Lud nadał tej Epilobji nazwę Babiego lata. Snują się z dziwnego kwiatu przedziwnie lekkie przędze, oplatają kwiaty sąsiednie, które zkolei łączą i plączą swoje z innemi, aż cały łan fioletu staje pod siecią, uplecioną z nici pajęczych. Przez gałęzie drzew przedarł się promień słońca i sieć pajęcza zalśniła srebrem. Duży, ciemny motyl wplątał się w jeden z jej splotów, zawisł w srebrzystych okowach, skrzydła jego, w czerwone pręgi wymalowane, boleśnie drgają…

III.

Południe. Jakby ognisty glob niebieski spadł na rzekę i powierzchnię jej osypał niepojętem mnóstwem rozpłomienionych okruch! Ale nie! Słońce pała pośrodku firmamentu, a tylko promienie jego łamią się i rozkruszają na falach w olśniewające iskry. Każda fala ma swoją wielką drgającą iskrę i płynie z nią, jak rozgorzałą w szalonej radości źrenicą. Od tej szerokiej, płynnej smugi błękitu i ognia bije w powietrze łuna złotawa. Powódź światła zalewa ziemię, chór blasków wzbija nad ziemią triumfujące: Gloria!
W powodzi światła, w chórze blasków, na płynnej smudze błękitu i ognia kipi wezbrane życie. Jest ona teraz gościńcem, po którym nie same jedne tylko biegną fale, o rozgorzałych w słonecznym upale źrenicach. Suną po nim, fale te ciężko przytłaczając, szerokie i długie tratwy, w mowie miejscowej noszące nazwę płytów. Słońce tak je wyzłaca, że mają pozór statków bajecznych, naładowanych sztabami złota. Jakby Kalif Harun al Raszyd podarki ślubne słał ulubionej królewnie. Są to tymczasem trupy ściętych daleko i daleko uwożonych drzew. Nad niemi z ognisk flisackich wzlatują sine mgiełki dymów; dokoła nich jaskółkom podobne, przemykają, albo kołyszą się na fali drobne czółna rybackie; gdzie indziej z ogromnym pluskiem wody rozlegają się wesołe krzyki i śmiechy kąpiących się dzieci wiejskich. Od wsi, która wieńcem chat szarych i drzew srebrno-zielonych osiadła u szczytu wybrzeża, bucha gwar głosów zwierzęcych i ludzkich; pochwytuje go las ciemny i roznosi echami po głębiach swych, które wzamian przysyłają tu dalekie hukania, wołania, chwilami w krzyk szalonej radości wzbierający szczebiot ptactwa. Pomiędzy płytami i czółnami zawiązują się rozmowy. Idący skrajem wysokiego wybrzeża rzucają głośne słowa na dół kotliny, po której dnie błękitnem i wyiskrzonem toczą się gamy głośnych śmiechów. Kędyś z oddali, dochodzą przewlekłe wołania oraczy, na pobliskich drogach turkocą koła wozów, za firanką olch, na łące nadbrzeżnej, zadzwoniły kosy.
Od brzegu świecącego złotym piaskiem, z pomiędzy gęstych sitów i ajerów, wyszła samotna, wspaniała Noświta (Butonnus Umbelatus), zbliżyła się ku środkowi rzeki i wysoko nad falami zawiesiła szeroki baldach amarantowych, jakby z wosku tęgiego wyrzeźbionych kwiatów. Stoi samotna, ze stopami utopionemi w wodzie i wysoko podnosi koronę w słońcu lśniącą. Podobne to do żyrandola, z mnóstwem zwisających ogników purpurowych. Potrąca czasem tę świetną, choć samotną istotę lekkie czółenko rybackie, lub ociera się o nią skraj złotego płytu, lecz ona, bardzo silna, po krótkiem drgnięciu stoi znowu wyprostowana i koronę amarantowych świeczek zawiesza nad biegnącemi falami. Potrąciło ją jeszcze skrzydło lecącej jaskółki; nie zachwiała się, ani zgasła, a jaskółka poleciała nad niziuchne pólko rozkwitłych u brzegu Grzybieni.
Grzybienie rozkładają na wodzie szerokie wachlarze liści i wznoszą nad wodę bujne kwiaty o cudnym kształcie i cudownej woni, którym mowa pospolita nadaje miano Lilij wodnych. Coś do Lilij wodnych przynęca Jaskółki. Zebrała się gromadka duża tych ptaków z kibicią smukłą, z ruchami zwinnemi i nad wachlarzami liści, nad śnieżnemi koronami kwiatów krąży na skrzydłach, w których czarności słońce krzesze szafirowe błyski. Taniec to jest gromadny, szybki, pełen ruchów kolistych i wdzięcznych, a że rozwija się nisko nad wodą, więc odbija się w wodzie i patrzącemu się z góry zdawać się może, iż na cześć pięknych kwiatów piękne ptaki zataczają dwa koła taneczne, z których jedno jest napowietrzne, a drugie podwodne.
Grzybienie silnie pachną; razem z zapachem ich rozlewają się w powietrzu wonie nadbrzeżnych powojów, mięt, czombrów i topniejącej w leśnych dusznościach żywicy. Skrzydła jaskółek zdają się leniwieć od przesycających gorące powietrze woni, lecz wesoło i wysoko wzbijają się w niem rybitwy, które co chwilę spadają na roziskrzoną wodę i co chwilę z porwanym w niej łupem wznoszą się w powietrze na szeroko roztoczonych skrzydłach srebrnych, białym atłasem podbitych.
Na niebie, na ziemi, na wodzie, w powietrzu, wszystko lśni, błyszczy, goreje, kwitnie, wzlatuje, śmieje się, pachnie. Radość, świetność, życie rozweselone pogodą, rozgrzane ciepłem. Szeroki rozmach twórczych dłoni natury pognał za bory i góry smutki i strachy, ocknął i dźwignął zdrętwiałe boleśnie nadzieje. W kąpieli słonecznej, gorącej i złotej, przeciągnęła się rozkosznie, skurczona od chłodów siła życia i z oblicza jej posiniałego od prochów szarych, wytrysnęła na świat cały struga złotej radości.
Wtem, na iskrzącym błękicie firmamentu ukazał się ptak wielki i, jak czarny kamień, nieruchomo zawisł w powietrzu, nad lasem. Był to jastrząb. Czy tak na złotych wysokościach zawieszony oczyma chciwemi wpatrywał się w głębie leśne? Czy spostrzeżono go na tych głębiach i co się w nich dziać zaczęto? Niewiadomo.
Złote, gorące, miłosne oko słońca i chciwe, krwią zaszłe, krwi łaknące oko drapieżcy, jednocześnie patrzały w czarę, nalaną polotami, szczebiotami, śpiewami życia. Ptak lotem prostopadłym spadł na las i w gęstwinie jego wierzchów zniknął. Na dole lasu, rozległ się krzyk przerażenia i przemieniony w gamę śmiertelnych bólów, trwał długo, potem umilkł...
Coś tam na kwitnącem podłożu leśnem skonało w męczarni.

IV.

Gdy pszenica dojrzewa, gdy pod sierp żniwiarki chyli się ostrym wąsem nastrzępiony kłos jęczmienia, gdy o zmrokach, nad śnieżnym łanem gryki uwijają się chyże, kręte, tajemnicze loty nietoperzy, w wieczory ciemne i bezwietrzne, gwiazdami, tylko oświetlone, rozpoczyna się na całej długości Niemna dziwne igrzysko ludzi z motylami i motyli z ogniem. I jest to igrzysko po dwakroć śmiertelne.
Od wsi, osiadłej na wysokim brzegu, od innej, która szarzeje w oddali, od trzeciej, dziesiątej, setnej, od zagród i dworów, gdziekolwiek ludzie gromadnie, albo choć trochę gromadnie żyją, ze stoków wybrzeży, po trawie rośnej, po ścieżkach wydeptanych na stoikach, zbiegają ciemne od zmroku wieczornego postacie i cicho, cicho bez rozmów, ani śmiechów, czasem chyba z porozumiewawczym, przytłumionym szeptem, nad wodą pochyleni, zdejmują z łańcuchów lub sznurów łodzie i czółna.
Wieczór powinien być bez księżyca i bez wiatru, cichy, cichy. Ludzie powinni być cisi, bez hałasów, nawet bez głosów. Wiatr, hałas, rozmowy płoszą i odpędzają bohaterkę igrzyska; płoszy ją i odpędza wszelkie światło, oprócz jednego tylko światła, ognisk, rozpalonych na łodziach i czółnach, które ją przyciąga. Ale jedynem będąc, światło to przyciąga ją z siłą nad śmierć mocniejszą. Ogień i ona spotkać się muszą z sobą w uścisku dla niej śmiertelnym, a ludzie zkolei ze zwłok jej uczynią sobie narzędzie mordu.
Kto ona? Motyl. Jaka? Maleńka, śliczna z podłużnemi skrzydłami utkanemi z białej krepy. Jak jej na imię? Jentka, w mowie ludu miejscowego Jacica, a rodzina jej nazywa się Szarańcza. Aż dziwnie pomyśleć, że to śliczne, niewinne stworzenie, takie biedne! jest członkiem tak strasznej rodziny. Skąd przybywa? Z dna Niemna. Jakto? Motyl… z dna rzeki?
W maju, w czerwcu jeszcze, rybacy, w odpowiednie narzędzia zaopatrzeni, szukają na dnie rzeki miejsc, w których Jacica gniazda swe założyła i dobywają na szerokich łopatach warstwy gliniastej ziemi, do plastrów wosku podobne, mniej tylko regularnie od plastrów wosku wyżłobione, a w każdym żłobku zawierające poczwarkę motylą. We wczesnej tej porze lata Jacica jest jeszcze poczwarką, którą przykrywa tafla płynnego kryształu. W płynnym krysztale sennie, zaledwie marzy wówczas o życiu motylem.
A życie to ma być krótkie, jak jedna noc lipcowa. W lipcu, w porze, gdy dojrzewają najpóźniej dojrzewające zboża, dostaje skrzydeł i wylatuje nad wodę — na jedną noc, na jedną, cichą, bezwietrzną, w gwiazdy ubraną noc. Jest to właściwie noc miłości i odrodzenia się dla gatunku. Dla osobników, to tylko chwila. Osobniki tego gatunku chwili miłości nie przeżywają. Łączą się w pary, zadatki istnień przyszłych spuszczają na wodę i same padają na jej powierzchnię, martwe. Na rok przyszły, takież same roje takich samych istot wzbijają się znowu nad kryształową swą kolebkę, aby pod gwiazdami, w cichem powietrzu wieczornem żyć, latać, kochać przez chwilę i — dno kryształowej kolebki nowem życiem usiawszy — zginąć.
Nie jest-że to wierny wizerunek w miniaturze innego gatunku ziemskiego, złożonego z istot dużych i mądrych? Ta tylko różnica, że w tym dużym i mądrym gatunku nie wszystkie osobniki mają skrzydła i choćby jedną chwilę lotu.
Związkiem zaś pomiędzy dwoma gatunkami i przyczyną wspólnych igrzysk ich w lipcowe noce jest to, że gatunkiem motylim chciwie żywi się inny znowu gatunek istot, mianowicie: ryby, będący, jak wiadomo, pożądanem pożywieniem gatunku dużego i mądrego.
Gatunek duży i mądry, mianowicie ludzki, dostrzegł, że już poczwarki jacicy ze skutecznością przedziwną wabią ku sobie ryby i dlatego rybacy, z trudem niemałym, samych już jej gniazd na dnie rzeki poszukują. Ale nic już w kategorji przynęt rybich dorównać nie może tej, którą stanowią zwłoki dojrzałych motyli. Po wysuszeniu, z gliną zmieszane i do rzeki wrzucone, nieomylnie przyciągają tłumy ryb. Są przedmiotem pożądania, są skarbem rybaków.
Bez oczekiwań i niepokojów skarbu posiąść nie można. Nie jeden jest wieczór taki, że choć gwiaździsty, mroczny i bezwietrzny, jacica lecieć zaczyna późno, albo i nie leci wcale. Nikt nie zna tajemniczych zegarków, na których wybijają godziny jej wzlotów. Oczekiwanie. Pilne wpatrywanie się w nocną przestrzeń nad rzeką. Czółenko, jak widmo, lekkie, ciemne, ciche pomknęło od wybrzeża ku środkowi rzeki na wywiady: czy leci? Powraca. Po wybrzeżu rozchodzą się szepty: leci! leci! Szepty; głośno mówić nie wolno. Od wszelkich brzmień głośnych jacica pierzcha, ginie w dalekich mrokach, niewiedzieć gdzie przepada!
Leci! leci! Czy obficie? Obficie! obficie! U dziwnego stworzonka tego, z narodzinami podwodnemu, z życiem migawkowem i śmiercią napowietrzną, nic równie dziwnem nie jest, jak obfitość wprost niepojęta, z jaką wzlatuje, ilekroć wzlatuje obficie. Bo czasem jest tego niezbyt wiele. Niewiedzieć jakie skąpstwa, czy katastrofy natury przygubiły ród, rozrost jego liczebny przytłumiły i wówczas ciężka zgryzota dla rybaków; to samo prawie co dla rolników pogorzel pługów i bron.
Ale często, najczęściej, są to mirjady, miljardy, gęsta mgła, której każdy atom jest skrzydlaty. Miarą niejaką tej niezliczoności to być może, że plon parogodzinnego połowu wynosi dla jednego łowcy kilka pudów stworzonek, z których każde waży tyle co szpilka. Powracają przed północą łowcy, z worami na plecach tak ciężkimi, że uginają się pod nimi pleczyste ich ciała. I sąż to ciała człowiecze, czy raczej jakichś istot bajecznych? Bo dwunożne, ciężkie, grube, grubo odziane postacie od włosów do stóp obrosłe są miljardami drobnych skrzydeł. Aż prawie nie widać włosów i odzieży, tak obsiadły je i przytwierdziły się do nich roje białych, krepowych skrzydełek, z których jedne już nieżywe sterczą w nieruchomości sztywnej, a inne drgają jeszcze ostatkiem bolesnego konania.
Jacica obficie leci. Na stojących u brzegu łodziach i czółnach ludzie zapalają złożone tam już wprzódy stosy drzewek i chróstów. Odbijają od brzegu, wypływają na rzekę i wkrótce środkiem jej sunąć zaczyna, w niewielkiem oddaleniu wzajemnem, szereg płomiennych punktów.
Las nadbrzeżny, znowu do ogromnego sarkofagu podobny, stoi w nieruchomości kamiennej, odbija się w rzece i szlak jej do połowy czyni zupełnie czarnym; w drugiej połowie obleczonej pobłyskami zmutowanej stali, gdzie niegdzie drgają złote odbicia gwiazd. Po stalowym szlaku, nad drgającemi odbiciami gwiazd, płynie szereg płomieni, spowity w białą, ruchomą mgłę. Nad każdym z punktów ognistych widać tę mgłę do wysokości dość znacznej, na której znika i przestrzenie dzielące te punkty, nie mają jej, puste są i ciemne.
Ludzie, siedzący na ciemnych, małych, zwolna posuwających się statkach, nabierają od ognia postaci widmowych. Blask ognia zaczerwienia ich twarze i wyzłaca ręce, dokonywające nieustannych, miarowych ruchów. Skrzydlatą ulewę, która zasypuje ich statki, zmiatają oni, wciąż zmiatają do wielkich worów. Zasypuje też im ona odzież, głowy, dostaje się za odzież, do ust, uszu, oczu, które czasem oślepia na chwilę, ale oni na to nie zważają. Garną i garną do worów miljardy drobnych ciałek motylich i płyną, płyną powoli, coraz dalej szeregiem płomiennych punktów, pod czarnym cieniem lasu, po stalowym szlaku wody, nad złotemi odbiciami gwiazd, które roztrącają w tysiące drgających iskier.
Cisza! Cicho na wysokim niebie palą się gwiazdy, cicho nad wodą wyprostowana, zmrokiem opowita, śpi z pogaszonymi żyrandolami samotna Roświta. Czasem, od wsi szarzejącej wysoko, dolatuje kilka tonów skrzypcowych, wnet urwanych, albo w pobliskim wąwozie odzywa się nuta pieśni wędrownej, spóźnionej, albo kędyś na polu, w dziupli starego dębu, głośno zaszlocha lelak.
Trwa to do północy, za północ, a gdy nad lasem rozkwita róża jutrzenki, na szklanej wstędze Niemna leży pas szeroki, śnieżnie biały, utkany z nieprzeliczonego mnóstwa pomarłych motyli.

V.

Tego i tego dnia, o tej i tej godzinie i minucie nastąpić ma zaćmienie słońca.
Wieść ta rozbiegła się wśród ludu i aż na dno jego zapuściła ostrze przestrachu. Usłyszeli ją nawet pastuszki najmniejsze i starcy najzgrzybialsi, słyszały żniwiarki z czołami najobfitszym potem oblanemi i gwarzyły o niej wśród żniw i potu, gdyż ta rzecz niesłychana i niesłychanie straszna przyjść miała właśnie zaraz po żniwach. Więc pocóż żniwa, poco trud, poco nadzieja, skoro tak wkrótce słońce zgaśnie, ziemia stanie w ciemnościach i nastąpi skończenie świata? Każda zapowiedź zaćmienia słońca jest dla ludu nadniemeńskiego zapowiedzią skończenia świata. Kościoły napełniają się modlitwami i płaczem, robotom polnym grozi ustanie. Potem wpływy i wyjaśnienia różne koją nieco trwogę, która jednak tylko na dno dusz spływa i tam żyć nie przestaje, przyczajona, sycona krążącemi baśniami o zagrażających słońcu pożarciem, lub rozbiciem, niebieskich smokach, kometach…
Miało to nastąpić zrana, niewiele po wschodzie słońca. Niebo zrazu pochmurne wyjaśniło się pod oczyszczającym je biczem wiatru; z za chmur, błąkających się po horyzoncie, złota kula słoneczna wytoczyła się na błękit gorący, gdzie niegdzie poplamiony smugami szarych obłoków.
Żadne złe przeczucie nie malowało się na złotej twarzy słońca; była ona owszem jasna, pogodna, spokojna i szło od niej z łagodnym blaskiem miłe nieupalne ciepło. Trawy i drzewa, niezupełnie z porannej rosy oschłe, świeciły rozsypanymi brylantami; wiatr niesilny szemrał w drzewach i szumiał od niego las; Niemen w głębokiej kotlinie płynął błękitnie, tu i ówdzie odbijając szare smugi obłoków, albo na migotliwe iskry rozkruszając w falach promienie słoneczne. Zdaleka na żółtych ugorach pasło się rude bydło; u dalekiego również zakrętu Niemna piasczysty brzeg lśnił wyiskrzonym złotem. Aż powieki mrużyły się, tak wielkiem było lśnienie tej wysokiej ściany, stojącej nad wspaniale zaokrąglającem się błękitnem ramieniem Niemna.
Wszystko było, jak bywa zwykle w pogodny, sierpniowy poranek. Tylko na wybrzeżu, tu i ówdzie stały gromadki ludzkie, od których wiało oczekiwanie skupione i trwożne. Milczały i patrzały na niebo, na słońce. Rozglądają się po niebie, jakby szukając na niem potwora, który już, już miał powietrzem przypłynąć i pożreć promienistą kulę niebieską, zdrój światła i ciepła. Za gromadkami ludzkiemi przybiegały psy wiejskie, żółte lub łaciaste kundle kudłate i z ruchami niespokojnymi, węsząc, biegały po wybrzeżu.
Zamiast wyglądanego potwora, przypłynęła powietrzem, podłużna smuga chmury mętnej i przysłoniła słońce. Gromadki ludzkie zaruszały się niespokojnie, lecz wnet znieruchomiały znowu i zaświeciły bukietami przybliżonych ku sobie twarzy, tak pobladłych, że aż białych. Źrenice ich rozszerzyły się i osłupiały, oddechy stanęły w piersiach. Bo w powietrzu poczęło zmierzchać i czuć było, że za tą chmurą, która przysłania słońce, staje się coś ciemnego i ciężkiego, że wielki moment przybywa…
Na tle zmierzchu uwypuklały się blade twarze ludzi i, z drżeniem wszystkich członków, tulące się do kolan ludzkich, psy. Drzewa napełniły się śpiesznem trzepotaniem skrzydeł i trwożnemi wołaniami matek ptasich, zlatujących na gniazda. Żałosne ryczenia przychodziły z dalekich ugorów, po których w bezładnym biegu rozpraszała się ruda trzoda…
W miarę jak zmierzch gęstniał, wody Niemna ciemniały i poczynały toczyć na falach jakieś białawe, trupie połyski. Nie było już na niebie i rzece ani kawałka błękitu, nie było na całym świecie ani kropli zieloności, ani iskry blasku… świat okrywał się ciemnością i nabrzmiewał lękiem. Powietrze kładło się na ziemię nieruchome i chłodne, jak ręce trupie.
Tak upłynęła odrobina czasu, aż z nagłością wielką zmierzch gęsty przemienił się w ciemność zupełną. Była to ciemność czarna, zupełniej i grubiej czarna od najczarniejszej nocy i jednocześnie z tą czarnością spadła cisza zupełniejsza od wszelkich zwykłych ciszy, przypominająca z natarczywością nieodpartą grób, nic, tylko grób. Świat stanął w ciemności, chłodzie i ciszy grobu.
Raz, i jeszcze raz, jak przeciągłe hasło żałoby, ciemność i ciszę przerżnęło zawycie psa. Odpowiedziało mu szlochliwe, ostro zakończone zalamentowanie kobiece i potem, przez kilka mgnień oka znowu nic…
Wtem, w oddaleniu dość znacznem, zabrzmiał i potężnie rozpłynął się po grobowej ciemności i ciszy, wielki chór głosów silnych, męskich, śpiewających psalm ufności i nadziei.

»Kto się w opiekę poda panu swemu
A całem sercem szczerze ufa jemu...«

Zdawać się mogło, że od tej nuty chóralnej, uroczystej i od tych słów, z których każde rozbrzmiewało wyraźnie i odrębnie, ciemność drgnęła i zrzedła jej gruba, ponura tkanina. Stało się tak, jak bywa o świtaniu, mętnie biało i błękitnawo.
Chór oddalony śpiewał:

»On twoją tarczą, On twój puklerz mocny,

Za którym stojąc, na żaden strach nocny,

Na żadną trwogę, ani dbaj na strzały...«

Jednocześnie w mętnie białem i błękitnawem świetle, z za wysokiej, ciemnej teraz ściany wybrzeża, wychylać się i na zaokrąglone ramię Niemna jeden po drugim wypływać poczęły długie, płaskie płyty, z pozapalanemi ognikami, które drgały i migotały, nakształt nieśmiałych gwiazdek poczynającego się wschodu…
U ogników, coraz wyraźniej zarysowywały się stojące postacie ludzi, wciąż wzbijających w powietrze, które się rozwidniało, chóralną, potężną pieśń.

»Iżeś rzekł Panu: Tyś ucieczka moja,
Sam Bóg najwyższy jest obrona Twoja.«

Flisacy to, Lidzianie, czy Nowogrodzianie, lub Mińszczanie, gdy w drodze dalekiej zaskoczył ich na kryształowym gościńcu grobowy moment ziemi, hymn ufności i nadziei wzbili za nią — ku niebu.
Ogromna malowniczość i uroczystość biła od tych wypływających z ciemności i po ciemnych jeszcze wodach posuwających się statkach, światełkach, ludziach i tonach.
Lecz niebo i woda stawały się coraz więcej jasne i błękitne, drzewa wyraźnie oderżnęły się od zmroku i jak o wschodzie dnia zaświegotało w nich ptactwo, aż z okrywających ją zasłon rozebrana, zajaśniała twarz słońca nienaruszona, cała, jak przedtem złota, łagodna i spokojna.
Wówczas z drzew nadbrzeżnych i z lasu wybuchnął ogłuszający krzyk i śpiew ptaków, gamy wesołych śmiechów ludzkich potoczyły się blisko i daleko, zieloność zabłyszczała brylantami, Niemen popłynął błękitem i ogniem, a po falach jego, jaskółkom czy strzałom podobne, mknęły czółenka rybackie i sunęły poważnie płyty pozłocone, wiozące znowu od Kalifa Bagdadu dla królewny ulubionej sztaby złota w podarunku ślubnym.
W świat odrodzony, z pozłoconych płytów wzbija się chóralna nuta ostatniego wiersza hymnu:

— »Dam życie, całość, szczęście i zbawienie!«






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.