<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXXIII.
Ucieczka.

Don Pedro rozmawiał z Aissą na pokładzie, obok świadków jakich sobie życzyła.
Mówił z nią bez przesady; skutkiem wielkiego zamyślenia o zbliżającéj się ucieczce.
Aissa nie miała więc nic do wyrzucenia Mothrilowi; przytém nie przestawała podczas całéj téj konferencji patrzéć na tę błogosławioną chorągiew Mauléona, która z daleka na okopach powiewała, błyszcząc się od słońca.
Widziała pod tą chorągwią rycerza, którego z daleka mogła poczytywać za Agenora.
Doh Pedro znajdując więc sposób pocieszenia Aissy, a Mothril oddalając swoje podejrzenia ukrytych zamiarów, postanowił, aby trzéj jego najprzywiązańsi przyjaciele byli gotowi iść nocą na zwiady okopów.
Jednego punktu w okopach widocznie mniej strzeżono jak innych: był to bok skały, który spadał w wąwóz. Wielu doradców mówiło królowi, aby ociekł za pomocą sznura przywiązanego do okien Aissy; lecz gdyby król tak uczynił, nie miałby konia aby prędko uciekać.
Postanowiono więc obejrzéć wały i w miejscu najsłabszém utorować sobie drogę, ustroniwszy placówki, aby tym sposobem ułatwić królowi ucieczkę na dobrym koniu.
Lecz słońce dzienne zapowiadało noc jasną, a to przeszkadzało do wykonania zamiaru.
Niespodzianie, jak gdyby szczęście chciało sprzyjać każdemu życzeniu don Pedry, powstał wiatr za chodni unosząc z równiny spiekło kłęby piaszczyste a gęste i przeciągłe chmury ukazały się na widnokręgu.
W miarę o ile przygasało słońce za wieżami Toledy, gęste chmury czerniły i zakrywały niebo jakby wielkim płaszczem.
Obfity dészcz lunął koło dziewiątéj wieczór.
Agenor i Musaron przyszli zaraz po zachodzie słońca, i skryli się jeden koło drugiego w swéj komórce przy źródle.
Żołnierze, wybrani przez Bégue de Villainesa, wykopali sobie w ziemi blisko szańców schronienie, tak, iż naokoło Montiel był nieprzerwany łańcuch pilnujących.
Stosownie do rozporządzeń Agenora, który od czasu odjazdu Konetabla zaczął działać zaczepnie, rozstawione dla pozoru tam i owdzie szyldwachy, strzegli; czyli raczéj udawali, że strzegli linię kordonową.
Deszcz zmusił straże odziać się w ich płaszcze, niektórzy pokładli się na nich.
O godzinie dziesiątéj Agenor i Musaron usłyszeli drżenie skały pod chodem ludzkim.
Przysłuchiwali się baczniéj, i w końcu ujrzeli przechodzących trzech oficerów don Pedry z wielkiemi ostrożnościami, albo raczéj pełzających. Zwiedzali szaniec w wspomnionym już miejscu. Zamierzano ztamtąd uprzątnąć szyldwacha, był tam tylko oficer ukryty z drugiéj strony za wysypką ziemi.
Oficerowie widzieli iż bliższa strona nie była strzeżoną. Z radością powiedzieli to jeden drugiemu, i Agenor słyszał ich wesołość kiedy szli po spadzistych schodach.
Jeden z nich rzekł pół głosem:
— Ślizgo, koniom trudno będzie się utrzymać schodząc.
— Trudno, ale będą lepiéj biedź po równinie.
Te słowa napełniły radością serce Agenora.
Posłał Musarona do najbliższego oficera będącego w okopach, celem oznajmienia, iż zachodzi coś nowego.
Oficer przyczajony dał znać o tém swemu sąsiadowi, który toż samo daléj uczynił, i naokoło Montiel przebiegły wiadomości udzielone przez Agenora.
Pół godziny nie wyszło jak Agenor usłyszał na pokładzie chód koński.
Zdawało mu się, że ten łoskot rozdzierał mu serce, tyle to wrażenie było żywe i bolesne.
Łoskot zbliżał się, inny tentent koni dał się słyszéć, lecz tylko samemu Agenorowi i Musaronowi.
Istotnie, król dał rozkaz żeby poowijano szmatami kopyta końskie, aby nie sprawiły wielkiego hałasu.
Król szedł ostatni, mały suchy kaszel, którego nie mógł powściągnąć zdradził jego obecność.
Szedł z wielką trudnością, trzymając cugle konia w ręku, któremu nogi ślizgały się na zbytniej pochyłości.
W miarę jak zbiegi przechodzili przed jaskinią, Agenor i Musaron poznali między niemi don Pedra, widzieli zupełnie twarz jego, bladą lecz spokojną.
Dwaj pierwsi zbiegi przybyli do okopów, siedli na koń i przejechali okop; lecz zaledwie dziesięć kroków uczynili, wpadli w głęboki rów, gdzie dwudziestu uzbrojonych ludzi uprzątnęli ich bez wrzawy.
Don Pedro, który o niczém nie powątpiewał, skoczył na siodło, w tém nagle pochwycony został przez Agenora, który opasał go dwoma silnemi rękami, a Musaron zatykał mu usta.
Poczém Musaron bodnął konia mieczem, który przeskoczył przez okopy i uciekł dając słyszéć pęd na pokładzie krzemienistym.
Dn Pedro szarpał się pogrążony w smutku głębokim.
— Bądź ostrożny, rzekł mu do ucha Agenor, gdyż będę zmuszony zabić cię, jeżeli będziesz czynił niespokojności.
Don Podro wymówił jeszcze te słowa przytłumione:
— Jestem królem, obchodź się ze mną po rycersku!
— Wiem dobrze że jesteś królem, rzekł Agenor, ja cię tu oczekiwałem. Słowo rycerskie, nic ci się złego nie stanie.
Wziął go na swoje silne barki i przeszedł z nim okopy, w pośród oficerów skaczących z radości.
— Cicho, cicho! panowie, rzekł Agenor, nie krzyczcie! Działam w sprawie Konetabla, nie psujcież moich interesów.
Zaniósł swego jeńca do namiotu Bégue de Villainesa, który mu się rzucił na szyję i czule ucałował.
Prędzéj! prędzéj! zawołał tenże, posyłam kurjerów do króla przed Toledę, i do Konetabla, który jest w pochodzie, aby ich zawiadomić że wojna już skończona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.