<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIEPRAWY SYN
DE MAULÉON
PRZEZ
Aleksandra Dumas.
TŁOMACZYŁ Z FRANCUZKIEGO
KAROL ADOLF de S.....

TOM I.



WARSZAWA.
w Drukarni Józefa Tomaszewskiego
przy ulicy Bielańskiej Nr 600.

1849.




WOLNO DRUKOWAĆ,
z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu,
prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
w Warszawie dnia 27 Listop. (9 Grudnia) 1847 r.
Cenzor
Hignet.




ROZDZIAŁ I.

Podróżny który dzisiaj przebywa część Bigorry, rozciągającą się pomiędzy rzekami Gers i Adour, która stała się departamentem Górnych Pireneów, ujrzy przed sobą dwie drogi do wyboru, któremi udać się może z Tournai do Tarbes; jedna z nich, świeża idąca przez dolinę, zawiedzie go we dwie godziny do dawnéj stolicy hrabiów de Bigorre; druga idąca przez górę, i będąca dawną drogą rzymską, sięga przestrzeni mil dziewięciu.
Tę większą odległość drogi i utrudzenia, nadgrodzi mu piękny kraj jaki będzie przebywał, i widoki cudownych krajobrazów, które nazywają: Bagnères, Montgaillard, Lourdes, oraz horyzont formujący jakby niebieską ścianę obszernych Pireneów, z pośrodka których wytryska biały od śniegu, pełen wdzięku szczyt południa. Jest to droga artystów, poetów i lubowników starożytności, na nią to prosiemy czytelnika rzucić wraz z nami swe oczy.
W pierwszych dniach miesiąca Marca, roku 138S, na początku panowania króla Karola VI, to jest wówczas: gdy wszystkie te zamki zrównane dzisiaj z murawą, wznosiły swój szczyt po nad wiérzch najwyższych dębów, i najpiękniejszych sosen, kiedy owi ludzie z zbroją żelazną i sercem miedzianém, których nazywano: Olivier de Clisson, Bertrand Dugueselin, i Captal de Buch, zaledwie zdołali spocząć w swoich homerycznych grobach, zacząwszy wielką Iljadę która się zakończyła Sielanką, dwóch ludzi przejeżdżało często drogę wązką i chropowatą, która naówczas była jedyną kommunikacyą między znaczniejszemi miastami południa.
Postępowało za niemi dwóch służących konno podobnież jak i oni.
Ci dwaj panowie, zdawali się być mniej-więcéj równego wieku, to jest liczyć mogli od pięćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu ośmiu lat. Lecz uderzającém było to porównanie, gdyż wielka różnica będąca w ich ubiorach oznaczała, iż każdy z nich był różnego stanu.
Jeden z nich, który z przyzwyczajenia zapewne jechał cokolwiek naprzód, ubrany był w kaftan z aksamitu koloru karmazynowego, lecz wystawienie go na dészcz i słońce, od czasu jak jego pan przywdział go na siebie, zatarły w nim, nietylko połysk, ale nawet i kolor. Przez otwory od kaftana wystawały dwa silne ramiona, okryte dwoma bawolemi rękawami, stanowiącemi część kaftana, który niegdyś był żółtym i podobnie, jak kaftan, stracił swój piérwotny błysk, nie przez wystawienie go na działanie żywiołów, lecz przez ocieranie pancerzem, któremu widocznie przeznaczony był za potrzewkę. Chełm podobny do żelaznéj czapeczki, chwilowo zawieszony, zapewne z przyczyny upału, na lęku u siodła jezdca, pozwalał widzieć jego głowę łysą na wierzchu, ocienioną przez skronie i z tylu długiemi siwawemi włosami, które odpowiadały wąsom, cokolwiek czarniejszym od włosów, jak to prawie zawsze przytrafia się ludziom, którzy poddali się wielkiém strudzeniem; broda tego samego koloru co i wąsy, obcięta czworobocznie, spadając na żelazny naszyjnik, była jedyną częścią, zbroi odpornéj, jaką rycerz zachował. Co do broni zaczepnych, te składały się: z długiego miecza wiszącego na szerokim pasku skórzaném, i małego toporka zakończonego ostrzem trójkątnym, tak, aby go do cięcia jak i przebicia zarówno używać można. Ta broń była zawieszoną z prawéj strony łęku, i odpowiadała hełmowi zaczepionemu na lewym.
Drugi, to jest ten, który postępował nieco z tylu piérwszego, nie miał nic wojennego ani w postaci, ani w ubiorze; ubrany był w długą czarną suknię, u pasa któréj, w miejsce długiego miecza lub puginału, wisiał kałamarz obszyty oślą skórą, podobnie, jak nosili żaki i studenci: w jego głowie oczy żywe i pojętne, brwi gęste, nos na końcu zaokrąglony, wargi nieco grube, włosy rzadkie i krótkie, bez wąsów i brody; na głowie miał biret podobnie jak używali urzędnicy, klerycy i w ogólności osoby znaczne; z kieszeni wyglądały mu dwa zwoje pargaminu drobno zapisane, jak zwykle u tych co wiele piszą. Jego koń nawet zdawał się podzielać spokojne usposobienie swego jezdzca, stąpał powoli i kłusem, z głową schyloną ku ziemi, nozdrza tylko dymiące i grymaśne rżenie dzielnego rumaka, sprzeczne były z jego krokami; gdyż jak już powiedzieliśmy, zdawał się pysznić z swojej przewagi, unosząc go na sobie.
Dwóch służących postępowało za niemi, zachowując tę samą postać przeciwną, jaka odznaczała ich panów. Piérwszy, ubrany był w sukno zielone, mniéj-więcéj na sposób łuczników, gdyż nosił luk na napleczniku i sajdak z prawéj strony; z lewéj, wisiał wlepiony w udo rodzaj puginału na szerokiéj klindze, która zajmowała środek między nożem téj strasznéj broni, nazywanéj językiem wołowym.
Po-zanim, za każdym stąpnieniem konia, wydawała odgłos zbroja, z któréj bezpieczeństwo dróg pozwoliło jéj panu chwilowo się oswobodzić.
Drugi, był równie jak jego pan, ubrany czarno, i zdawał się, ze sposobu ostrzyżenia włosów i koronki na głowie, dającéj się spostrzegać wówczas gdy uchylał pjuskę z uszkami z sukna czarnego, iż należał do niskiego rzędu duchowieństwa. To przekonanie stwierdzał widok mszału, który trzymał pod pachą, i którego rogi i klamry srebrne, dosyć pięknéj złotniczéj roboty. jasno błyszczały mimo zużycia oprawy.
Tak wszyscy czteréj jechali: panowie marząc, służący gawędząc, kiedy przybywszy na zakręt, gdzie droga dzieliła się na trzy odnogi, rycerz zatrzymał swego konia, i czyniąc znak swemu towarzyszowi, aby podobnie co i on uczynił:
— Oto tu, — rzecze — Janie, obejrzyj dobrze okolice na około, i powiedz mi co o niéj myślisz.
Ten do którego mówiono, spojrzał w około siebie, że zaś okolica z położenia ziemi zdawała się przyjazną do zasadzki:
— Na prawdę, — rzekł, — panie Espaing, to dziwne miejsce: ja oznajmiam z mej strony, że nie zatrzymał; bym się nawet na czas, w którym możnaby zmówić trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Marja, gdybym nie był w towarzystwie rycerza tak dostojnego jak ty jesteś.
— Dziękuję za grzeczność, panie Janie; poznałem twoją zwyczajną dworskość, teraz czy przypominasz sobie coś mi powiadał przed trzema dniami, wyjeżdżając z miasta Pamiers, względem téj pamiętnéj utarczki między Mongatem de Saint-Basile, i Ernautonem Bissette, w Pas-de-Larre.
— Oh! tak, przypominam sobie, — odpowiedział duchowny, — przypomnij mi pan tylko gdy będziemy w Pas-de-Larre, aby się przekonać, gdyż chciałbym widziéć to miejsce uświetnione śmiercią tylu walecznych ludzi.
— Dobrze, więc patrz.
— Sądziłem, że Pas-de-Larre jest w Bigorze.
— Właśnie my tu jesteśmy; od chwili jak przepłynęliśmy w bród rzeczkę Leze, minęliśmy na lewo przed kwadransem czasu drogę z Lourdes, i zamek Montgaillard; oto jest mała wioseczka la Civitat, oto są lasy pana de Barbezan, i w końcu, tam daléj za drzewami, jest zamek Marcheras.
— Wiész panie Espaing, — rzekł duchowny — jak jestem ciekawy pięknych czynów wojennych, że zaś zapisuję je w miarę tego jak widzę, lub mi opowiadają, bądź łaskaw, opowiedz mi po-szczególe co się w tém miejscu przytrafiło.
— To najłatwiejsza, — odpowiedział rycerz, — około roku 1358 lub 1359, już temu lat trzydzieści, wszystkie załogi kraju były francuzkie, wyjąwszy Lourdes. Mimo to, ci robiąc częste wycieczki, dla zaopatrzenia żywnością miasta, pochwycali wszystko, co tylko napotykali, i odprowadzali za mury, tak, iż inne załogi wysyłali oddziały swoich wojsk; a gdy się spotykano, były straszne walki, gdzie spełniano mężne czyny, jakby w porządnéj bitwie.
„Pewnego dnia, Mongat de Saint-Basile, którego tak nazywano, z przyczyny iż miał zwyczaj przebierać się za mnicha, aby ukryć swoje zasadzki, wyjechał z Lourdes z panem de Carnillac, i mniéj-więcéj stu dwudziestoma włócznikami. W cytadeli brakowało żywności, i wielką postanowiono wyprawę; jechali więc łąką o milę od miasta Tuluzy, i znaleźli stado wołów które zabrali, poczém powracali drogą najkrótszą; ale zamiast iść prosto, zwracali się na lewo i prawo, żeby zabrać jeszcze gromadę wieprzów i baranów, a tym sposobem wiadomość o wyprawie rozgłosiła się po kraju.
„Pierwszy który o tém się dowiedział, był kapitan z Tarb, nazwiskiem Ernauton de Saint-Colombe; zostawił więc straż swego zamku, jednemu z swoich synowców; inni powiadają, nieprawych synów, młodemu pacholęciu piętnasto lub szesnasto letniemu, które nigdy jeszcze nie było w żadnéj bitwie ani utarczce. Udał się zawiadomić pana de Barbezan, i wszystkich konnych z Bigorry jakich mógł tylko napotkać, tak, iż tego samego wieczora stanął na czele takiego samego zastępu, jakim dowodził Mongat de Saint-Basile.
„Natychmiast więc rozesłał szpiegów po kraju, aby dowiedzieć się, którędy poszedł garnizon de Lourdes; a gdy dowiedział się iż miał przechodzić przez Pas-de-Larre, postanowił tam go czekać. Tak więc, ponieważ znał doskonale kraj, i konie miał nie strudzone; przeciwnie zaś, nieprzyjacielskie odbywały pochody od czterech dni, pospieszył się zająć swoje stanowisko, w tym samym czasie, kiedy marudery spoczęli o milę od miejsca, w którem ich oczekiwał.
„Jakieś to sam powiedział, miejscowość przychylna jest zasadzce. Wyszli z Lourdes sam nawet Mongat nie spodziewał się niczego, ponieważ oddział szedł przodem, wojsko więc przeszło miejsce w którém jesteśmy, i tam gdzie droga jedna na prawo, druga na lewo się rozchodzi, zastęp Ernautona de Saint Colombe, przybiegł z wielkim krzykiem; miał on z kim się rozprawiać: bo Mongat nie był lękliwym, kazał wstrzymać się swoim i oczekiwał spotkania.
„Straszném ono było, i takiém jakiego się spodziewano po piérwszych wojownikach okolicy; lecz to nadewszystko przywodziło do wściekłości wyszłych z Lourdes, że ich oddzielono od bydła, owiec i świń, dla których zadawali sobie tyle trudów, narażali się na tyle niebezpieczeństw, i słyszeli, oddalając się, kwiki, beki i ryki, pod przywództwem służących swoich przeciwników, którzy, dzięki szrankom stawionym przez ich panów, mieli tylko do pokonania pastuchów, których nie zwalczali, gdyż mało ich obchodziło, aby ich trzoda należała do jednego lub drugiego, w chwili kiedy jej zatrzymać nie mogli.
„Podwójnie więc obchodziło ich pokonanie nieprzyjaciół, naprzód, dla ich własnego bezpieczeństwa, następnie dla otrzymania żywności, któréj ich towarzysze zostający w warowni tak bardzo potrzebowali.
„Piérwsze starcie odbyło się na włócznie, lecz wkrótce część ich była złamaną; ci zaś którym całe pozostały, widząc że broń ta jest niedogodną w ścienionym szeregu, rzucili ją, i pochwycili: jedni za topory, drudzy za miecze, inni za maczugi, owi znów za broń, jaka im padła pod rękę, i nastąpiła walka tak gwałtowna, okrutna i zacięła, że nikt nie chciał ustąpić kroku, i że ci którzy raz padli, powstawali na nowo, aby nie powiedziano że stracili pole bitwy. Tak bili się przez trzy godziny, i jakby jednozgodnie, ci co byli bardzo strudzeni, siadali w tyle swoich towarzyszy, bądź w lasku na łąkach, lub téż na brzegach wałów, zdejmowali hełmy, ocierali krew i pot, odpoczywali przez chwilę i jeszcze zacieklejsi powracali na pole walki; — nie sądzę aby mogła bydź kiedyś walka bardziéj zaczepna i odporna, jak od czasu słynnéj potyczki des Trente.
„Podczas trzechgodzinnego zamieszania, wypadek rządził, że dwaj wodzowie, to jest Mongat de Saint-Bassille, i Ernauton de Saint Colombe, walczyli jeden na prawym, drugi na lewym skrzydle; lecz obadwa bili się tak mocno i tak rześko, że tłum ustępował przed niemi, i znaleźli się tuż na przeciw siebie. Ponieważ każden z nich tego pragnął, i ponieważ od początku tego spotkania nieustannie, wyzywali się, wykrzykniono radośnie jakby pojmowano zamysł i rozstąpiono się, a powszechna walka ustąpiła miejsca pojedynkowi.
— Ah! — rzekł duchowny przerywając z westchnieniem rycerzowi, — czemuż niestety! nie byłem łam, by widziéć podobną potyczkę mającą przypominać te piękne czasy przeszłego rycerstwa, niestety! już się to nie wróci.
— Stało się Janie — odrzekł wojak — a byłbyś widział rzadki i piękny widok, gdyż obadwaj potykający byli ludzie waleczni, silni na ciele i zręczni w zawodzie, konno, na dobrych i wyniosłych wierzchowcach, równie zażartych jak i ich panowie, aby się rozszarpać; jednakże koń Mongat’a de Saint-Bassille padł piérwszy, ugodzony razem topora wymierzonym przez Ernautona tak, iż powalił go trupem na placu, — lecz Mongat był bardzo zręczny, i mimo szybkiego spadnięcia, i braku czasu oswobodzenia się ze strzemion, mimo upadku pod konia, jeszcze wyciągnął rękę, i podciął przedni podkolanek koniowi Ernautona, który z boleści zarżał, zachwiał się i padł na obadwa kolana; Ernauton tym sposobem stracił korzyść i musiał zeskoczyć na ziemię — zaledwie się to stało, Mongat powstał na nogi, i walka rozpoczęła się na nowo, Ernauton toporem, a Mongat swoim czekanem.
— I to w tém samém miejscu odbył się ten piękny czyn? spytał duchowny z okiem iskrzącém od zapału, jak gdyby widział potyczkę, którą mu opisywano.
— Na tém samém miejscu, panie Janie. Dziesięć razy świadkowie naoczni opowiadali mi to, co tobie mówię. Ernauton był w tém samém miejscu, gdzie ty jesteś, a Mongat był tu gdzie ja stoję, Mongat nacisnął tak silnie Ernautona, że ten, mimo obrony zmuszony był jednak ustąpić, i walcząc, cofnął się od tego kamienia, który jest między nogami twego konia, aż do rowu, w który byłby w tył upadł, gdyby pewien młodzieniec, nie przybył cały zadyszany z tamtéj strony, i nie ujrzał walki; — on to widząc rycerza przywiedzionego do téj ostateczności, i domyślając się że siły jego wyczerpnięte, przeskoczył rów, i pochwycił topor z rąk z których miał w ypaść.
— Ah! dobry stryju — rzecze — daj mi topor, i pozwól nim działać.
Ernauton nie żądał więcéj, opuścił topor, rozciągnął się na brzegach wałów, gdzie przybiegli mu w pomoc jego służący, i porozpinali go; bowiem był bliski zemdlenia.
— Ale młodzieniec, — rzecze opat, — młodzieniec?
— No i co! młodzieniec przekonał w tém zdarzeniu, że chociaż go nazywano nieprawym synem, dobra krew płynęła w jego żyłach, i że jego stryj niesłusznie zamykał go w zamczysku, zamiast wziąść z sobą; bo zaledwie pochwycił topór, niepomnąc, że miał tylko kurtkę sukienną na sobie, i czapeczkę aksamitną na głowie, a przeciwnik jego okryły był cały żelazem, tak silnie uderzył go toporem, że naruszył wierzch hełmu, i zarazem zachwiał Mongota, że ten prawie upadł na ziemie. Ale nie był to wojownik, który poddałby się od jednego ciosu, wyprostował się, wzniósł swoja maczugę, i wymierzył nią tak na młodego człowieka, iż byłby mu niezawodnie roztrzaskał głowę, gdyby go był dosięgnął. Ten zaś, którego żadna broń odporna nie ociężała, uszedł razu, a podskakując lekko jak młody tygrys, objął rękami strudzonego Mongata, pochylił jak wielkie drzewo, i rzekł: poddaj się Mongat de Saint-Bassille, czy ci przyniosą pomoc lub nie, zawsze zginiesz.
— A czy poddał się? spytał duchowny, którego to opisywanie tak bardzo zajmowało, iż wszystkie jego członki trzęsły się z radości.
— Nie, wcale, — odrzekł pan Espaing, — lecz odpowiedział dowcipnie i dobrze:
— Ja, dziecku się poddawać! wstydziłbym się... uderzaj, kiedy możesz.
— Więc dobrze! nie poddawaj się mnie, ale mojemu stryjowi Ernautonowi de Saint-Colombe, walecznemu rycerzowi, a nie dziecku jak ja.
— Tym bardziéj twemu stryjowi, — rzekł stłumionym głosem Mongat, — bo gdybyś ty nie przybył, twój stryj byłby tak pokonany jak ja, uderzaj więc. Co do mnie, pod żadnym pozorem nie poddam się.
— Kiedy tak, rzecze młodzieniec, kiedy nie chcesz się poddać, zaczekaj, to zobaczysz.
— Tak, zobaczemy, rzecze Mongat, robiąc usiłowania podobne tym, jakie czynił olbrzym Encelades gdy chciał się oswobodzić z góry Etny, zobaczemy.
„Lecz nadaremnem było iż zbierał wszystkie siły, obejmował młodego człowieka — rękami i nogami jakby podwójnemi żelaznemi obręczami, nie mógł go pozbawić korzyści. Tamten zostając zwycięzcą trzymał go pod sobą jedną ręką, w czasie kiedy drugą dobył z zapasa mały nożyk, cienki, którego klinga wysunęła się z pod naszyjnika; w tym samym czasie, słyszano jakby przytłumione chrapanie. Mongat szarpał się, naprężył i podnosił nie mogąc się oderwać od młodzieńca przyczepionego do niego, i zanurzającego ciągle swój nożyk. Nagle piana krwista wytrysnęła z hełmu Mongata, i zabryzgała twarz jego przeciwnika. Z tych wysileń nadludzkich, łatwo odgadnąć męczarnie konania; lecz że pokonany nie puszczał młodzieńca, ten czul się utrudzonym i osłabionym. Jak wąż przy ciele ofiary którą dusi, wznosił się, uginał, naprężał, również, jak on, i wraz z nim drżał; legł rozciągnięty i przyczajony, póki ostatnie drganie nie znikło, i chrypka w jęk się nie zmieniła.
„Wtedy podniósł się, otarł twarz rękawem kurtki, drugą zaś ręką potrząsł mały nożyk podobny do dziecinnego cacka, które jednakże pozbawiło życia męża.
— Wielki Boże! — zawołał duchowny, zapominając że jego uniesienie posunęło się prawie do klątwy, — pan mi powiesz imię tego człowieka, nieprawdaż panie Espaing de Lyon, abym mógł je zapisać na moich tabliczkach, i żebym je wyrył w księdze historyi?
— Nazywał się, nieprawy syn Agenor de Mauléon, — odpowiedział rycerz, — zapisz sobie wyraźnie to nazwisko na twoich tabliczkach jak to mówisz, panie Janie; gdyż to jest imię walecznego wojaka, który sprawiedliwie zasługuje na ten zaszczyt.
— Ale, — rzecze Abbé, — zapewne na tem nie poprzestał, i zapewne w jego życiu są czyny godne tych któremi rozpoczął.
— Oh! bezwątpienia, gdyż w trzy, albo cztery lata potem, pojechał do Hiszpanii, i tam zostawał cztery lub pięć lat, bijąc się z Maurami i Saracenami, zkąd powrócił z uciętą prawą ręką.
— Oh! — zawołał duchowny z wykrzyknieniem oznaczającem uczestnictwo jakie przybierał w nieszczęściu zwycięzcy Mongat’a de Saint-Bassille, — otóż zupełnie nieszczęśliwy, bo zapewne tak waleczny rycerz musiał wyrzec się broni.
— Wcale nie, — odpowiedział pan Espaing de Lyon, — wcale nie, bardzo się mylisz: przeciwnie, gdyż w miejsce utraconej ręki, kazał sobie dorobić inną żelazną, którą tak włada jak prawdziwą, i może jeżeli mu się podoba, robić maczugą i uderzać tak, iż ugodzeni nie podnoszą się więcéj.
— Lecz, — zapytał duchowny, — czy można wiedzieć w jakiém zdarzeniu utracił tę rękę?
— Ah! — rzekł pan Espaing, — otóż czego nie mogę powiedzieć, mimo ochoty jaką mam zrobić ci tę przyjemność, gdyż nie znałem wcale osobiście walecznego rycerza o którym wzmianka, a nawet zapewniono mnie, że i ci co go znali nie wiedzą równie o tém, nigdy bowiem nie chciał on tego wypadku swego życia opowiedzieć nikomu.
— A więc, — rzekł duchowny, — nie będę mówił pod żadnym względem o twoim nieprawym synie, panie Espaing, gdyż nie chcę, aby ci którzy czytać będą historyę, którą piszę, czynili podobnie jak ja zapytania, nie otrzymując odpowiedzi.
— Cóż robić; — rzecze Espaing, — dowiem się, spytam, lecz zaczynaj zawsze od żałoby panie Janie, bardzo bowiem wątpię, abyś kiedykolwiek dowiedział się o tém czego sobie życzysz, nawet od niego samego gdybyś go napotkał.
— A żyje on jeszcze?
— Pewno, i walczy więcej jak kiedykolwiek.
— Swoją ręką żelazną?
— Swoją ręką żelazną.
— Aid — rzecze Jan, — zdaje mi się, że dałbym moje opactwo, gdybym mógł zejść się z tém człowiekiem i gdyby mi chciał opowiedzieć swoją historyę; lecz przynajmniéj panie Espaing dokończ mi twojéj, i powiedz, co się stało z dwoma stronnictwami gdy Mongat umarł.
— Śmierć Mongata zakończyła bitwę. Rycerze chcieli trzód i mieli je; prócz tego, kiedy Mongat zginął, wiedzieli, że owéj sławnéj i tak strasznéj załogi z Lourdes nie było się więcéj czego obawiać, bo często jeden człowiek stanowi siłę załogi, lub wojska. Zgodzono się, że każdy zabierze rannych i jeńców, a pogrzebie poległych.
„Zabrano więc Ernautona de Sainte-Colombe jako zupełnie zmordowanego potyczką, pogrzebano umarłych w miejscu, gdzie nasze konie depczą nogami; żeby zaś tak waleczny rycerz, nie był położony z trupami pospolitemi, wykopano dół z drugiéj strony téj wielkiéj skały, którą widzisz o cztéry kroki od nas, i postawiono krzyż kamienny z napisem imienia pod spodem, dla tego, aby pielgrzymi podróżujący, i chrobrzy rycerze przechodząc, mogli zmówić modlitwę za pokój jego duszy.
— Idźmy więc ku temu krzyżowi, panie Espaing, — odrzekł opat, — ja z mojéj strony zmówię z całego serca Ojcze nasz, Zdrowaś, i de Profundis.
Tedy opat dając przykład rycerzowi, skinął na masłalerzy, oddał lejce służącemu i zsiadł z konia z niecierpliwością przekonywającą, że gdy dotyczyło w podobnych przedmiotach, dobry kronikarz ulżył sobie połowę ciężaru.
Pan Espaing de Lyon podobnież uczynił. Szli pieszo na miejsce wskazane, lecz przy zakręcie skały, zatrzymali się obadwa.
Jakiś rycerz, gdyż tak mogli sądzić z postaci, klęczał pod krzyżem, odziany szerokim płaszczem, ze zwojów którego domyślać się można było zupełnego uzbrojenia, głowę miał tylko odsłoniętą, hełm położył na ziemi, o dziesięć kroków; za nim, ocieniony skalą, stał germek wojennie ustrojony na koniu do bitwy, trzymając w ręku lejce konia swego pana ubranego jak do potyczki.
Był to człowiek w całej sile wieku, to jest od czterdziestu sześciu, do czterdziestu ośmiu lat mający, cery brunatnéj Maura, włosów gęstych, i brody rzęsistéj, włosy i broda były koloru skrzydeł kruka.
Dwaj podróżujący zatrzymali się na chwilę, aby popatrzéć na tego człowieka, który nieporuszony i podobny do pomnika, wypełniał na grobie Mongata religijną powinność, jaką oni sami mieli dopełnić.
Rycerz nieznany, w czasie modlitwy, nie zdawał się zwracać najmniejszéj uwagi na nowo przybyłych; następnie gdy skończył modły, zadziwił niezmiernie dwóch przypatrujących się, kiedy przeżegnał się lewą ręką, skłonił dworsko głowę, włożył hełm na ciemne czoło, i zwrócił się od skrętu skały, wraz z swoim górnikiem, śmielszym, czarniejszym, bardziéj naprężonym jak on, i oddalił się.
Prawda że w téj epoce napotykano znaczną liczbę tego rodzaju osób, ta jednakże miała powierzchowność tak szczególni, że dwaj podróżni przypatrywali się jéj, lecz każdy wewnętrznie, gdyż czas naglił; mieli bowiem jeszcze trzy mil do zrobienia, duchowny przytém zobowiązał się zmówić na grobie Mongata: Ojcze nasz, Ave Maria i de Profundis et Fidelium.
Po modlitwie, pan Jan spoglądał na około siebie, rycerz który zapewne nie umiał modlić się dłużéj od niego, pozostawił go; przeżegnał się więc, ale prawą ręką, i szedł rozweselić swego towarzysza.
— Oto! — rzekł służącym: — nie widzieliście rycerza uzbrojonego do wojny, i jego germka. rycerz mogący mieć czterdzieści sześć, germek zaś, pięćdziesiąt pięć lub sześćdziesiąt lat?
— Już ja zapytywałem o to — rzekł Espaing de Lyon, czyniąc poruszenie głową, gdyż umysł jego obciążony był tym samym zajęciem co i jego towarzysza podróży. Zdaje się że przebywa tę samą drogę co i my, i że zapewne jak i my odpocznie w Tarbach.
— Puśćmy nasze konie kłusem aby go dogonić, — rzecze kronikarz, — gdyż bydź może, jak się z nim złączemy, opowie nam co; bo téż tak to pospolicie bywa między ludźmi przebywającymi tę samą drogę, i zdaje mi się, że możnaby wiele powziąść wiadomości od człowieka będącego pod tak gorącém słońcem, które mu sprawiło cerę, jaką ma.
— Zróbmy tak, — rzecze rycerz, — bo przyznam ci się, że czuję ciekawość równą twojéj, i nie przypominam sobie, żebym w tych okręgach widział kiedy taką postać w okolicy.
W skutku tego postanowienia, dwaj nasi podróżni pospieszając, zachowali tę samą co zwykle od siebie odległość, koń rycerza poprzedzał zawsze nieco konia duchownego.
Lecz nadaremne były usiłowania pośpiechu, przechodząc nadbrzeża rzeki Lisse, droga nastąpiła szersza, co dodało łatwości rycerzowi wraz z germkiem, do podwojenia kroków, ciekawi przybyli zatem do miasta Tarb nie dogoniwszy go.
Tam zaś inne zajęcie powodowało duchownego.
— Panie, — rzekł do rycerza, — wierzę że najpierwszą potrzebą w podróży jest dobry nocleg i dobra wieczerza. Staniemy w tém mieście Tarbes, dokąd pierwszy raz przybywam, oraz gdzie jak wiesz przyzywa mnie Gaston Phoebus.
— Nie troszcz się o to, — rzekł rycerz z uśmiechem, — staniemy pod gwiazdą, a to jest najlepszy zajazd nie mówiąc że oberżysta jest moim przyjacielem.
— Dobrze, — rzekł kronikarz, — uważałem że w podróży zawsze z dwoma rodzajami ludzi przyjaźnić się należy, z oberżystami i złodziejami. Udajmy się więc do twego przyjaciela pod gwiazdę, gdzie polecisz mnie jemu na czas, póki nie powrócisz.
Obadwaj postępowali do oznaczonego miejsca, które było na wielkim placu miasta, i używało jak to Espaing de Lyon powiedział, wielkiéj sławy na dziesięć mil w około.
Gospodarz był na progu drzwi swoich, gdzie chlubiąc się ze swych nawyknień arystokratycznych, sam skubał z pierzy okazałego bażanta, któremu z wszelką gastronomiczną nadętością, właściwą tym żarłokom co nie tylko chcą się nasycać smakiem, ale zarazem i widokiem, zostawiał pióra na głowie i w ogonie; jednakże mimo zagłębienia się w tém mozoliłem zajęciu, spostrzegł pana Espaing de Lyon, w oliwili, kiedy ten ukazał się na placu, wziął więc swego bażanta pod pachę, zdjął czapkę drugą ręką, i postąpił kilka kroków na spotkanie gościa.
— Ah! to pan, — rzekł — panie Espaing, okazując najżywszą radość, witaj pan i jego zaszczytne towarzystwo, już bardzo dawno nie widziałem pana, i powątpiewałem czy mógłbyś dłużéj opóźniać przejście przez nasze miasto. Ej! Brind’avoine, bierz konie tych panów. Ho! Marion, przygotuj najlepsze pokoje; panowie zsiądcież z koni, jeżeli łaska, i zaszczyćcie swoją obecnością moją biedną gościnę.
— I cóż! — rzekł rycerz do swego towarzysza, — czyż nie mówiłem ci Janie, że pan Barnabe jest szacowny człowiek, — zawsze u niego znaleźć możesz wszystko, czego się tylko zapotrzebuje.
— Tak, — rzecze duchowny, — nie mam też nic na to do powiedzenia; chyba tylko że dosyć słyszałem o stajni i pokojach, a nic o wieczerzy.
— Oh! co do wieczerzy, to niech się jego wielebność nie troszczy, — rzecze gospodarz, — pan Espaing zapewni pana; zarzucają mi tylko że zbyt obficie karmię moich podróżnych.
— Dalej Gaskończyku — odezwał się Espaing, który również jak jego towarzysz zsiadł z konia i porzucił cugle w ręce swoich służących, — wskaż nam drogę, daj połowę tego co obiecujesz, a będziemy zupełnie zadowoleni.
— Połowę! — zawołał pan Barnabe, — połowę! a toż byłbym człowiekiem pozbawionym godności, gdybym na to przystał, w dwójnasób! panie Espaing w dwójnasób!
Rycerz spojrzał wzrokiem zadowolenia na duchownego, obadwaj postępowali za oberżystą, i weszli za nim do kuchni.
W rzeczy saméj, wszystko w téj szczęśliwéj kuchni zapowiadało ową przyjemność dla prawdziwych żarłoków, jakiej doznają przy obfitem i smaczném jedle. Rożen obracał się, rondle skwarczały, patelnie piszczały, a pośród tego hałasu, jak jednozgodne wezwanie do stołu, zegar uderzył szóstą godzinę.
Rycerz zatarł sobie ręce, a kronikarz przesunął po ustach językiem; kronikarze w ogólności są łakomi, a bardziéj jeszcze wówczas, gdy w tym samym czasie są duchownymi.
W téj chwili oderwane z jednego punktu, to jest z rożna, spojrzenia dwóch ostatnio przybyłych, przebiegały w przeciwnym kierunku linią kolistą, aby się przekonać, czy obiecane im uciechy, nie były zwodne jak uczty fantastyczne, przyrzekane przez czarnoksiężników błędnym rycerzom. Ktoś podobny do mastalerza wszedł za niemi do kuchni i przemówił słowo do ucha oberżysty.
— O do djabla! — rzekł, skrobiąc się za ucho, — i ty mówisz że nie ma miejsca dla koni tych panów?
— Ani najmniejszego panie; przybyły rycerz zabrał dwa ostatnie, i to nie w stajni, gdyż ta była pełną, lecz w szopie.
— Oh! oh! — rzecze pan Espaing, — będzie nam trudno odłączyć się od naszych koni; lecz jeżeli pan nie masz zupełnie miejsca, zgadzamy się przyjąć pokoje, o których nam mówiłeś; konie zaś niech pójdą z naszemi służącemi do jakiego domu do miasta.
— Kiedy tak, — rzekł Barnabę, — to pańskie konie zkorzystają, gdyż będą umieszczone w stajniach jakich hrabia de Foix, nie miał podobnych.
— Niech tak będzie, niech idą do tych wykwintnych stajni, — rzecze pan Espaing, — lecz jutro rano o szóstej godzinie, niech będą w zupełném przygotowaniu, przy pańskich drzwiach, gdyż udamy się do miasta Pau, gdzie jesteśmy oczekiwani przez pana Gastona Phoebus.
— Bądźcie spokojni panowie, — odrzekł Barnabe, — i ufajcie mojemu słowu.
W tém weszła pokojówka, mówiła cicho z oberżysty; obecność jéj okazała nagły wyraz sprzeczności.
— Co tam takiego jeszcze? — spytał Espaing de Lyon.
— To bydź nie może, — odpowiedział oberżysta.
I nadstawił znów licha, aby mu powtórzyła pokojówka.
— Co ona mówi? — spytał rycerz.
— Mówi coś niepodobnego.
— Przecież.
— Że już nie ma pokoi.
— Dobrze — rzecze Jan, — otóż będziemy spali z naszemi końmi.
— Oh! panowie, panowie, — zawołał Barnabe, — bardzo przepraszam! gdyż rycerz który niedawno co przed wami przyjechał, zajął dla siebie i swego germka ostatnie dwa pokoje.
— Ba! — rzekł Jan niejako już przyzwyczajony do tych niepomyślności, — przykra noc wkrótce przeminie, żebyśmy przynajmniéj mieli dobry wieczerzę.
— Czekaj pan, — rzecze gospodarz, — oto kuchmistrz, to się zapytam.
Kuchmistrz wziął oberżystę na stronę i zaczął z nim cicha rozmowę.
— Oh! — rzekł oberżysta poczynając bladnąć, — to bydź nie może!
Lecz ten poruszył głową i rękami, jakby chciał powiedzieć: „Tak jest zupełnie.“
Duchowny zrozumiawszy to dokładnie, tém bardziéj, że się odnosiło do kuchni, zbladł na prawdę.
— Tak — rzekł — cóż to jest takiego?
— Panowie — rzecze gospodarz, — kuchta się myli.
— W czém się myli?
— Przychodzi mi oznajmić, iż nie ma co dać panom na wieczerzę, ponieważ rycerz niedawno przy1 były zabrał resztę zapasów.
— Tylko panie Barnabe, — rzecze Espaing, zmarszczywszy brwi, — bądź łaskaw nie żartuj sobie.
— Niestety! — rzekł oberżysta, — proszę mi wierzyć że wcale nie żartuję, i że nie można bydź więcéj zasmuconym jak ja tym wypadkiem.
— Zgadzam się, co do obietnic uczynionych nam względem stajni i pokojów, — rzekł rycerz, — lecz co do kolacyi, to zupełnie rzecz inna, i oznajmiam, że nie uważam się za zwyciężonego, przecież cały szereg rondli...
— Panie, jest on przeznaczony Kasztelanowi de Marcheras, który tu jest z Kasztelanową.
— A ta pularda co się obraca na rożnie?
— Zamówiona jest dla otyłego kanonika z Kaarkazuny, przejeżdżającego do zakonu, który raz tylko w tydzień jada z mięsem.
— A ta patelnia naładowana kotletami, mającemi tak dobry zapach?
— Z tym bażantem co się skubie, jest to kolacya rycerza przybyłego na chwilę przed panami.
— Ah! — zawołał Espaing, — to on wszystko zabrał ten djabli rycerz? panie Barnabe, zrób mi przyjemność i powiedz mu, że jakiś rycerz naczczo wzywa go na pojedynek: nie za piękne oczy jego kochanki, lecz za dobry zapach kolacyi: dodasz także, że pan Jan Froissard kronikarz będzie sędzią bitwy, i że zapisze sobie nasze czyny i postępowanie.
— To jest zbyteczne! panie, — ozwał się głos za Barnabem — właśnie przychodzę od mojego pana, zaprosić panów Espainga de Lyon, i Jana Froissard, aby z nim wieczerzać raczyli.
Pan Espaing usłyszawszy głos, odwrócił się, poznał germka nieznajomego rycerza.
— Oh! oh! to bardzo grzeczne zaprosiny, jakże ci się zdaje Janie?
— Nie tylko bardzo grzeczne, ale w samą porę.
— Jak się nazywa twój pan, mój przyjacielu, chcielibyśmy wiedzieć komu za tę grzeczność jesteśmy obowiązani? — spytał Espaing de Lyon.
— Sam to panu powie, jeżeli chcesz udać się ze mną, — odpowiedział germek.
Dwaj podróżni spojrzeli po sobie; a ponieważ byli wpół głodni, wpół ciekawi, zgodzili się na jedno.
— Idźmy — odezwali się zgododźwięcznie, wskaż nam drogę pójdziemy za tobą.
Przeszedłszy po za stajnią schody, poszli do pokoju, w głębi którego stał rycerz nieznany, rozebrany z swéj zbroi, i odziany czarną axamitną suknią z długiemi szerokiemi rękawami, i założonemi w tył rękami.
Spostrzegłszy ich, postąpił kilka kroków.
— Witam was, panowie — rzecze podając lewą rękę, przyjmijcie z méj strony podziękowanie za łaskawe przyjęcie zaprosin.
Rycerz miał postać szczerą i otwartą, ręka którą im przedstawił zdawała się być tak życzliwie podana, iż obadwa jéj dotknęli, mimo że był konieczny zwyczaj między rycerzami, podawać sobie prawą rękę, i prawie zniewagą postępować inaczéj.
Chociaż dwaj podróżni, odpłacali się nieznajomemu rycerzowi wzajemną grzecznością, nie byli jednak panami swojego zadziwienia, które malowało się na ich twarzach; lecz rycerz zupełnie na to nie zwracał uwagi.
— My to panu, — rzecze Froissard, — winni jesteśmy nasze podziękowania, za jego łaskawe nas zaproszenie; proszę téż przyjm je w zupełności.
— Co więcéj — odpowie rycerz, — mam dwa pokoje a panowie nie macie żadnego, ustąpię zatem wam pokój przeznaczony dla mojego koniuszego.
— To zawiele grzeczności, — rzecze Espaing de Lyon, — a gdzie pański koniuszy spać będzie?
— W moim pokoju.
— W pokoju?.. to byłoby nadużywać — rzecze Froisard.
— Ba! — rzekł rycerz nieznany, — jesteśmy do tego przyzwyczajeni: więcéj jak dwadzieścia pięć lat sypialiśmy pod jednym namiotem; od dwudziestu pięciu lat często się to przytrafiało, tylko żeśmy tego nie rachowali. Siadajcież panowie.
Rycerz wskazał podróżnym dwa krzesła postawione przy stole napełnionym szklankami; dla przykładu zasiadł sam.
Podróżni to samo uczynili.
— Więc zgoda na to, — rzecze rycerz nieznany, napełniając lewą ręką jak to dotąd czynił, trzy szklanki hipokrasu[1].
— Na honor, — rzecze Espaing de Lyon, — to byłoby obrazą odrzucać tak serdeczną ofiarę; czyż nie tak Janie?
— Tym pewniej, — odpowiedział podskarbi do Chininy, — że kłopot jaki zrządzamy nie długo potrwa.
— Jak to? spytał rycerz nieznany.
— Jutro wyjeżdżamy do Pau.
— Prawda — rzekł rycerz — wiemy kiedy się przybywa, lecz nie wiemy kiedy odjeżdża.
— Jesteśmy oczekiwani na dworze hrabiego Gastona Phoebus.
— Czy nic nie znajdziecie żadnego zajęcia abyście w drodze ośm dni strawili? — zapytał rycerz.
— Nic, prócz jednéj historyi bardzo ciekawéj, i bardzo zajmującéj — rzecze Espaing de Lyon.
— Jeszcze nie wiém czy mógłbym tak uchybić słowa hrabiemu de Foix.
— Panie Janie Foissard, — rzecze rycerz nieznany — mówiłeś w Pas-de-Larre, że dałbyś chętnie swoje opactwo Chimay temu, ktoby ci opowiedział przygody nieprawego syna de Maul’eon.
— Tak, prawda jest, mówiłem; ale zkąd to pan wiész o tem?
— Zapominasz pan, że modliłem się na grobie Mongata, i że tam mogłem słyszéć, co w około mnie mówiono.
—(Otóż to mówić głośno, — rzecze uśmiechając się Espaing de Lyon, — te wyrazy będą cię kosztować opactwo.
— Na Boga: — rycerzu, rzekł Froissard — zdaje mi się że w sam punkt trafiłem, i że pan znasz tę historyę.
— Nie mylisz się wcale rzekł rycerz, — nikt nie zna ja lepiéj, i nie umié powtórzyć jak ja, a to od chwili kiedy zabił Mongata, aż do czasu kiedy ma rękę ucięto.
— A wiele mnie to będzie kosztować? — rzekł Froissard, który mimo ciekawości jaką miał słyszéć tę historyą, zaczynał już żałować przyrzeczenia swego opactwa.
— Będzie pana kosztować ośm dni czasu, księże opacie, — odpowiedział rycerz nieznany, — i w ośmiu dniach będziesz mógł spisać to wszystko na pargaminie co ci opowiem.
— Myslałem — rzekł Froissard — że nieprawy syn de Maul’eon poprzysiągł nigdy nie odkryć téj historyi.
— Dopóki nie znalazłby kronikarza godnego jéj opisywania; teraz zaś już nie potrzebuje z nią taić się.
— Dla czegóż sam jéj pan nie piszesz? — spytał Froissard?
— Wielka jest w tém przeszkoda, — odrzekł uśmiechając się rycerz.
— Jakaż? — zapytał Espaing de Lyon.
— Ta — rzekł rycerz, odsłaniając lewą ręką prawy rękaw i kładąc na stół obciętą pięść, zakończoną cęgami żelaznemi.
— Jezus! — zawołał Froissard, drżąc z radości, — byłżebyś to pan?
— Nieprawy syn de Maul’eon osobiście, nazwany od innych Agénor z ręką żelazną.
— Ale pan opowiesz mi swoją historyę? — spytał Froissard z niespokojną nadzieją.
— Jak tylko będziemy po wieczerzy, — odpowiedział rycerz.
— Dobrze mówiłeś, panie Espaning de Lyon, rzekł Froissard zacierając sobie ręce, — Gaston Phoebus zaczeka.

I tego samego wieczora, po kolacyi, nieprawy syn de Maul’eon dotrzymując swéj obietnicy, zaczął opowiadać Janowi Froissard historyą jaką czytać będziemy, i którą wyjęliśmy z rzeczonego ręko pismu, nie dając sobie, mimo naszego przyzwyczajenia innych mozołów, jak tylko dać opowiadanie trzeciéj osobie które było pisano dla pierwszéj.

ROZDZIAŁ II.
Jak nieprawy syn de Maul’eon spotkał pomiędzy Pinchel i Coimbre, Maura, którego zapytał o drogę, a ten nic mu nie odpowiedział.

W piękny poranek miesiąca czerwca roku 1361, kto nie obawiał wystawiać się na przygody pełne czterdziestopniowego upału, mógł był widziéć w Portugalii, na drodze od Pinchel do Coimbre, osobę; którą dzisiejsi ludzie nie będą umieli dokładnie odmalować.
Nie był to człowiek, lecz całkowita zbroja, złożona z chełmu, pancerza, naramiennika i części zbrojnéj okrywającéj uda, z włócznią w ręku, tarczą na szyi; na głowie czerwone pióro, nad którym wznosił się żelazny oszczep.
Ta zbroja trzymała się prostopadle na swoim koniu, u którego spostrzegano nogi czarne, i oko iskrzące: bowiem również jak i jego pan, zakryty był rzędem wojennym, zarzuconym białą opończą, wyszywaną czerwonym suknem. Kiedy niekiedy szlachetne zwierze potrząsało głową, i rżało bardziéj z gniewu jak boleści, tak jak gdyby jakiś owad przesuwał mu się pod ciężkiém okryciem, sprawiając nieznośne kąsanie.
Co do jezdca, ten wyprężony i wpojony w lęki, jak gdyby był przygwożdżony do siodła; zdawał się z pychą zwalczać gorącość upału, spadającą z tego miedzianego nieba, ogarniającego powietrze, i wysuszającego trawy; a jeżeli kto nie mógłby go oskarżyć o niedelikatność, pozwolił sobie odsłonie przyłbicę chełmu, wydającą ze swego wnętrza gorącość jak z łaźni; lecz z nieczułéj obojętności i szlachetnéj niewzruszoności rycerza, widziano jak pysznił się nawet w pustyni z swéj wytrwałości, i zatwardziałości na cierpienia stanu wojskowego.
Powiedzieliśmy, pustynia, i w rzeczy saméj, kraj przez który rycerz przebywał, słusznie zasługiwał na to nazwanie. Był to rodzaj dosyć głębokiéj doliny; zgęszczonéj od najgorętszych promieni słońca. Już od dwóch godzin, upał dający się ucztować był tak silny, że najpracowitsi rolnicy, pasterze i ich gromady, którzy wieczorem i rankiem pracowali, lub szukali trawy po polach, kładli się pod płotami i krzakami szukając spoczynku; tak dalece, że jak oko mogło dosięgnąć, próżno szukaćby było podróżnego tyle śmiałego, lub obojętnego na skwar, i mogącego chodzić po ziemi zdającéj się być złożonéj z popiołu skał zwapniałych od słońca. Jedna tylko istota przekonywała, że żywe stworzenie mogło żyć w podobnym piecu, to jest konik polny, albo raczéj tysiące tych koników, które czepiając się pomiędzy korzeniami, spinając się po ziołach, lub siadając na jakiéj opylonéj gałązce oliwnjé, tworzyły muzykę brzękliwą i jednostajną. Był to ich śpiew tryumfalny, oznaczający podbicie pustyni, w której one same panowały, jako jedyni jéj władcy.
Lecz kłamalibyśmy mówiąc iż oko napróżno szukałoby na horyzoncie innego podróżnego, jak ten, którego usiłujemy odmalować; gdyż o sto kroków za nim, postępowała inna osoba, niemniej ciekawa od pierwszéj, chociaż z powierzchowności zupełnie odmienna: był to człowiek około trzydziestu lat mniéj więcéj mający, suchy, skrzywiony, stwardniały, przygarbiony bardziéj jak siedzący na swoim koniu, podobnie chudym jak i on sam, śpiący na siodle, trzymający się przyczepiony rękami, bez zajęcia jakie zatrudniało jego towarzysza czuwającego, uważaniem drogi, aby nie zbłądzić.
Tymczasem rycerz, zapewne znudzony ciężarem wysokiéj włóczni, i trzymaniem się sztywno na siodle, zatrzymał się dla odsłonięcia przyłbicy, i dania wolnego przejścia gorącéj parze, która występowała z pod jego hełma; lecz przed wypełnieniem tego, spojrzał na około siebie, jak człowiek który nic nie działa na traf; ale każdy swój krok piętnuje rostropnością.
Odwracając się, spojrzał na swego towarzysza, i ujrzał go śpiącym.
— Musaron, wołał rycerz okryty żelazem, odsłoniwszy sobie wprzódy przyłbicę, Musaron, przebudź się śpiochu, przez drogą krew świętego Jakóba jak mówią Hiszpanie, ty nie przybędziesz do Coimbre z twoim tłomokiem; albo go zgubisz w drodze, lub też rabusie cię ukradną. Musaron! czy wciąż spać będziesz?
Lecz germek, gdyż taki był stopień, jaki zajmował przy rycerzu ten, do którego mówiono, germek spał zamocno aby głos obudzić go zdołał, domyślił się więc rycerz, iż trzebił było użyć innego, bardziej gwałtownego sposobu; tém bardziéj, że koń śpiącego, spostrzegłszy iż jego naczelny pan zatrzymał się, znalazł właściwém podobnie jak i on uczynić, tak iż został nieruchomym, przez co Musaron miał zręczność rozkoszowania się snem głębokim. Mauléon odpiął mu naówczas mały rożek z kości słoniowej oprawiony w srebro, wiszący na pasku, i przybliżywszy do ust, silnie zadął dwie, albo trzy nuty, na które jego koń dał dęba, a zarżał jego towarzysza.
Wówczas Musaron powstał równemi nogami.
— Hola! wołał, wyciągając jakiś gatunek kordelasa zawieszonego przy pasie, hola! co chcecie rabusie? czego żądacie poganie, dawni potomkowie szatana? precz, bo wam brzuchy rozpłatam. Waleczny germek zaczął wywijać na lewo i na prawo, aż spostrzegłszy, że tylko machał w powietrzu, zatrzymał się i spoglądając na swego pana, rzekł zdziwiony:
— Co tam jest takiego, panie Agenor? spytał otwierając zdziwione oczy, gdzież są ludzie, co nas zaczepiają? czy znikli jak wyziew? lub czy ich przed obudzeniem wyniszczyłem zupełnie?
— To znaczy śpiochu, odrzekł rycerz, że marzysz, i że marząc dozwoliłeś sobie wlec moją tarczę przy twoim strzemieniu, a to jest ubliżającym, dla broni odważnego rycerza. Jedźmy! jedźmy! jedź jak należy, albo połamię moją włócznię o twoje plecy.
Musaron wzniósł głowę z postacią dosyć nieprzyjemną.
— Na prawdę! panie Agenor; dobrze uczynisz, odpowiedział; bo przynajmniéj połamie się włócznia w naszéj podróży; ja zaś zamiast opierania się jego zamiarowi, wzywam pana z całego serca, wykonaj to przedsięwzięcie.
— Cóż to ma znaczyć, śpiochu? zawołał rycerz.
— To ma znaczyć, odrzekł germek nie przestając swej nieroztropnéj żartobliwości, że od szesnastu wielkich dni jak wlóczemy się po Hiszpanii, tym kraju pełnym wypadków, dotąd jak pan widzisz nie spotkaliśmy jeszcze innych nieprzyjaciół, jak słońce i muchy, a za cały zysk mamy bąble i kurz. Bodaj diabli wzięli! panie Agenor, moja kasa jest próżną, i doznaję trzech wielkich klęsk tego świata, a nadto niewidzę przybywających tych wielkich rabusiów, niewiernych Maurów, o których mi prawiłeś, iż zbogacą nasze ciało i zbawią naszą duszę, i o których naprzód jeszcze tak słodko marzyłem, tam, w naszém pięknem kraju Bigorze, nim byłem jeszcze twoim germkiem, a nadewszystko od czasu jak nim jestem.
— Smiałżebyś uskarżać się kiedyś, gdy ja wcale nie użalam się?
— Miałbym prawne słuszność, panie Agenor, i prawdziwie, tylko mi śmiałości brakuje, otóż nasze ostatnie franki wydane na twoje zbroje z Pinchel, które wyostrzyły twój topór, wyszlifowały miecz, i wyszorowały zbroję, prawdziwie nie brakuje nam jak tylko spotkać rabusiów.
— Tchórzu.
— Chwilę, to usłyszymy panie Agenor. Ja nic nie mówię, że się boję.
— Co więc mówisz?
— Mówię że ich sobie życzę.
— Dla czego?
— Ponieważ okradniemy tych złodziejów, rzekł Musaron — z uśmiechem szyderczym, sprawiającym szczególniejsze rysy jego powierzchowności.
Rycerz podniósł włócznię, z widocznym zamiarem upuszczenia jéj na grzbiet germka, przybliżywszy się blisko, aby mógł z korzyścią poznać ten rodzaj poprawy; lecz tamten pospolitem małem poruszeniem, pełnym śmiałości, jaką zdawał się miéć w używaniu, uszedł razu, zatrzymawszy włócznię ręką.
— Ostrożnie panie Agenor, rzekł, nie żartujcie, ja mam twarde koście i mało na nich ciała. Nieszczęście przytrafi się łatwo, źle uderzysz, złamiesz pan swoją włócznię, potem będziemy zmuszeni sami dorabiać drewnianą, albo przedstawić się don Fryderykowi w niezupełnym uzbrojeniu, co byłoby ubliżającém zaszczytowi kawaleryi.
— Cicho bądź, gaduło przeklęty, uczynisz daleko lepiéj, gdy w miejsce mówienia, wdrapiesz się na to wzgórze, i powiesz mi co z niego zobaczysz.
— Ah! rzekł Mnsaron, gdyby to była ta sama góra, na którą szatan zaniósł Chrystusa, i gdybym znalazł kogokolwiek; choćby tego diabła, który za pocałowanie swojego pazura, obiecałby mi ziemskie królestwa...
— Tybyś je przyjął, bezbożniku?
— Z wdzięcznością, rycerzu.
— Musaron, odrzekł poważnie rycerz, żartuj z czém ci się tylko podoba, byle nie z świętościami.
Musaron skłonił się.
— Czy zacny pan zawsze pragnie wiedzieć, co widać złego wzgórza?
— Więcéj jak zawsze, ruszaj więc.
Musaron zrobił mały obieg, aby powściągnąć nad sobą włócznię swego pana, poczem drapiąc się na pochyłość:
— Ah! zawołał, gdy dosięgał wierzchołka, ah! Jezu, Marya! cóż to ja widzę?
I przeżegnał się.
— No cóż! cóż tam widzisz? spytał rycerz.
— Raj gdzie nic nie brakuje, rzekł Musaron, upojony najgłębszém zadowoleniem.
— Opisz mi twój raj! odezwał się rycerz, obawiając się zawsze być omylonym jaką pomyłką swego germka.
— Ah! zacny panie, cóż pan chcesz? zawołał Musaron, lasy pomarańczowe ze złotemi owocami, wielka rzeka ze srebrnym spławem, a po zatem, morze połyskujące jak zwierciadło stalowe.
— Jeżeli widzisz morze rzekł rycerz, nie śmiejąc obejrzéć się z obawy, aby ten widok, nie znikł mu jak mgła, albo jak zjawiska o których słyszał od pielgrzymów ze Wschodu, jeżeli widzisz morze, jeżeli widzisz Coimbr, jesteśmy przy końcu naszéj podróży, ponieważ to w Coimbrze oznaczył mi schadzkę mój przyjaciel wielki mistrz don Fryderyk.
— Oh! tak zawołał Musaron, widzę piękne wielkie miasto, widzę wysoką wieżę.
— Dobrze, dobrze, rzekł rycerz; zaczynając wierzyć temu co mówił jego germek i obiecując sobie natenczas surowo ukarać tę żartobliwość nieco za bardzo posuniętą, jeżeliby ona miała miejsce, dobrze, jest to miasto Coimbra, jest to wieża katedry.
— Co ja mówię miasto! co ja mówię wieża! widzę dwa miasta, dwie wieże.
— Dwa miasta! dwie wierze! mówił rycerz przybywając na wierzchołek wzgórza, zobaczysz, nie spostrzegliśmy dosyć z razu, a teraz będziemy mieli za wiele.
— Wiele, to prawda, rzekł Musaron, widzisz pan panie Agenor, jedna na prawo, druga na lewo? widzisz pan drogę, co z tamtéj strony tego cytrynowego lasu dzieli się w rozdwojeniu? które z tych dwóch miast jest Coimbra, którą z tych dwóch dróg trzeba przebywać?
— Prawda, mówił rycerz, otóż nowa trudność o któréj nie myślałem.
— Tem większa, rzekł Musaron, że jeżeli się pomylemy, i na nieszczęście udamy fałszywą drogą do Coimbry, nie znajdziemy w naszej kasie czem zapłacić za nocleg.
— Rycerz rzucił na około siebie drugie spojrzenie, i ujrzał jakoweś przejście na które mógł się ubezpieczyć.
— Przeklęty kraj, albo przeklęta pustynia! albowiem gdy się mówi kraj, rozumie się miejsce zamieszkałe przez inne stworzenia jak jaszczurki, i polne koniki. Oh! gdzież więc jest Francya mówił daléj rycerz z jednym z tych westchnień, które wyrywa się często z serc mniéj czułych na wspomnienie ojczyzny, Francya! gdzie zawsze znajduje się głos zachęcający dla wskazania twojéj drogi.
— I ser owczy dla odświeżenia gardła, otóż to, co jest porzucić swój kraj, Ah! panie Agenor, miałeś słuszność mówić: Francya! Francya!
— Cicho bądź prostaku, zawołał rycerz chcący o tém wszystkiém co Musaron mówił, myśléć w cichości, ale nie chcąc, ażeby Musaron mówił głośno to co myślał w milczeniu.
— Milcz.
Musaron, zastosował się zupełnie. Czytelnik powinien już dokładnie poznać godnego germka, aby wiedział, że dotąd nie miał zwyczaju ślepo być posłusznym swemu panu, mówił więc daléj, jakby odpowiadając swéj własnéj myśli.
— A przytem jak nas pozdrowią, albo też przywitają? wszakże jesteśmy sami w téj przeklętéj Portugalii. Oh! wielkie wyprawy, otóż co jest okazałe, a nadewszystko właściwa do życia. Oh! panie Agenor, czemuż nie jesteśmy w téj chwili w jakim wielkim towarzystwie, konno na drodze z Langwedocyi do Gujanny?
— Czy wiesz Musaronie, ze rozprawiasz jak Jakób?
— Bo ja też nim jestem, lub przynajmniej nim byłem przed wejściem w służbę do pana.
— Chełp się z tego nikczemny!
— Nie mów nic o nich złego, panie Agenor, bo Jakubowie wynaleźli środek jedzenia wojując; i mają wyższość nad nami, my zaś nie wojujemy to prawda, ale też i nic nie jemy.
— Wszystko to nie objaśnia nas, które z tych dwóch miast jest Coimbra? mówił cicho rycerz.
— Nie, ale być może, że kto nam powie.
— I wskazał palcem swemu panu kłęb kurzu unoszony przez małą karawanę, przybywającą o pół mili za niemi, w pośrodku któréj, sionce niekiedy pozwalało lśnić się blaszkom złotym.
— Ach! rzekł rycerz, otóż nakoniec czego szukamy.
— Dobrze! natychmiast spytasz się łotrów.
— Nie żądałem więcéj, rzekł Megaron, prawdziwie niebo nam błogosławi, żądałem trzech, albo czterech łotrów, ono zseła nam całą gromadę, żądałem miasta, a otóż mamy przed sobą dwa. Zobaczemy panie, mówił daléj Musaron zbliżając się cło rycerza, zbierzmy rady, i odsłońmy nasze zdania, dwa zawsze więcéj znaczą jak jedno, pan to wiesz, powiedz więc naprzód swoje.
— Moje zdanie odpowiedział rycerz, jest, abyśmy się dostali do lasu cytrynowego przez który przechodzi droga, i która zarazem przedstawia nam cień i bezpieczeństwo, tam oczekiwać będziemy gotowi na zaczepkę, lub odpór.
— Słuszne zdanie! wykrzyknął germek tonem w połowie żartobliwym, w połowie przekonywającym, przystaję na nie bez sprzeczki; właśnie w téj saméj chwili, pragnąłem cienia i spokojności; daléj do cytrynowego lasku, i to jak można najspieszniéj:
Lecz obadwaj podróżni radzili się sił swoich koni; biedne zwierzęta były tak strudzone, iż mimo silnych uderzań ostrogą zaledwie zwolna postępować mogły. Szczęściem, iż la powolność wystawiła tylko podróżnych na dłuższy pobyt pod słońcem. Mała banda przeciwko któréj użyli te ostrożności, była jeszcze bardzo daleką aby mogła ich dostrzedz.
Przybyli do lasu; w jednej chwili, Musaron zsiadł z konia, który był tak strudzony, że się wraz z nim powalił; rycerz opuścił siodło, rzucił cugle swego konia w ręce germka i spoczął pod palmą, wznoszącą się jak królowa w pośród małych wonnych drzewek.
Musaron przywiązał konia do drzewa, i poszedł szukać pożywienia w lesie. Po chwili, powrócił nazbierawszy słodkich żołędzi, i kilka cytryn które podał rycerzowi, a ten mu podziękował skinieniem głowy.
— O! tak, rzekł Musaron, wiem dobrze, że to nie jest posilającém ludzi, którzy zrobili czterysta mil w szesnastu dniach, ale cóż pan chcesz, trzeba tylko mieć cierpliwość, wkrótce przybędziemy do don Fryderyka, wielkiego mistrza zakonu świętego Jakóba, brata, albo raczéj władcy don Pedra króla Kastylii, a jeżeli połowę tego dotrzyma, co jego list przyrzeka, wkrótce będziemy mieli świeże konie, muły z dzwonkami wabiącemi podróżnych, paziów w ubiorach pochlebiających oczom, i ujrzemy przebiegające około nas dziewczęta osad, przewodników, mułów i kwestorzy; ci dadzą nam wina, inni owoców, mniéj skąpi ofiarują nam swoje domy, jedynie za zaszczyt, że w nich mieszkać będziemy, a naówczas niczego nam nie zabraknie; słusznie bo też i nic nie będziemy potrzebowali, a tymczasem trzeba chrupać żołędzie, i wysysać cytryny.
— Dobrze, dobrze, panie Musaron, mówił rycerz z uśmiechem, za dwa dni, wszystko miéć będziesz co mówiłeś.
— Bodaj cię, zacny panie Bóg wysłuchał! zawołał Musaron, wątpliwie spoglądając w górę, i jednocześnie zdejmując z głowy dwójrożny kapelusz, z piórem pirenejskiego orła, będę usiłował być na wierzchołku niego szczęścia, i będę pamiętał o naszych przeszłych niedolach.
— Ba! rzekł rycerz, właśnie też, te minione niedole stanowią nasze przyszłe szczęście.
— Amen, rzekł Musaron.
Zapewne mimo tego religijnego zakończenia, Musaron zacząłby inną rozmowę, lecz nagle glos dzwonków, tentent kilkunastu koni, albo mułów, i szelest broni zaczęły rozlegać się w dali.
— Baczność! baczność! wykrzyknął rycerz, otóż i banda wzmiankowana; do diabła! pospieszają, zdaje się, że ich konie mniéj strudzone od naszych.
Musaron położył resztę żołędzi i ostatnią cytrynę.
Przesunął się do swego pana, który w mgnieniu oka, skoczył na konia z włócznią w ręce.
Naówczas, z pośród drzew, między któremi niejaki czas się zatrzymali, ujrzeli z wierzchołka wzgórza, zbliżającą się bandę podróżnych jadących na dobrych i bogato ubranych mułach po hiszpańsku i maurytańsku, po za tą bandą, postępował człowiek zdający się być jéj dowódzcą, ubrany w długą opończę z cienkiéj białéj wełny z kutasami jedwabnemi.
Było więc wszystkich ludzi wraz z dowódzcą dwunastu, silnych i dobrze uzbrojonych i sześciu mułów, prowadzonych przez czterech służalców; ci ludzie szli naprzód, po za niemi, dowódzcą jak to już powiedzieliśmy, a za nim, formowały tylną straż jeszcze sześciu mułów i czterech służalców; w pośrodku znajdowała się lektyka drewniana, malowana, ozłocona, szczelnie zamknięta, i osłoniona firankami jedwabnemi, któremi wiatr wchodzący otworami ozdób małych fryz będących na około powiewał. Dwa muły, nie policzone przez nas, dźwigały wspomnioną lektykę postępując zwolna.
Była to ta sama banda, co zbliżaniem swojém sprawiała ów hałas dzwonkami, i grzechotkami.
— Ah! otóż, rzekł Musaron nieco zdziwiony, prawdziwi Maurowie, ale czym tylko nie zaprędko wymówił, panie! patrz jak są czarni; Jezus! rzekł, byliżby to stróże z piekła? A jak są bogato ubrani te niedowiarki! Co za nieszczęście, sam powiedz, panie Agenor, że są tak liczni, albo że my nie jesteśmy w większéj liczbie. Sądzę, że byłoby niebu bardzo przyjemném, gdyby te wszystkie bogactwa przeszły w ręce dwóch dobrych chrześcian jak my, mówię bogactwa, gdyż skarby tych niewiernych zapewne są w tém pudelku drewnianém pomalowaném i ozłoconém, za którém Maur postępuje i zwraca głowę co chwilę.
— Ciszéj! zawołał rycerz, czy nie wodzisz że się naradzają, że dwaj paziowie uzbrojeni zajęli przód, i że zdają się chcieć rozpocząć zaczepkę? Jedźmy! jedźmy! przysposób się podać mi rękę jeżeli tego będzie potrzeba, podaj moją tarczę, niech gdy się spusobność poda; naucza się co to jest rycerz Francuzki.
— Panie, odpowiedział Musaron niejako na to wszystko przygotowany, zdaje mi się że się pan mylisz: Ci panowie Maurowie, nie mogą zamierzać zaczepiać dwóch ludzi bezbronnych; patrz tylko, jeden z paziów doradzał swemu panu, lecz postać ukryta, nie wydała rozkazu, uczyniła tylko znak aby postępować dalej... ech! uważajże pan, oto idą w dalszą drogę, nie przysposabiając swych strzał, nie odpasując ręcznych kuszy, biorą się tylko za miecze, przeciwnie to są przyjaciele, których nam niebo zseła.
— Przyjaciele między Maurami! a święta religia, co mówisz przeklęły poganinie?
Musaron pochylił z szacunkiem głowę.
— Przebacz panie, rzekł, omyliłem się, mówiąc przyjaciele, chrześcijanin wiem to dobrze, nie może być przyjacielem Maura, są to doradcy chciałem powiedziéć, a wszakże pozwoloném jest zasięgać rady od całego świata, gdy one są dobre. Spytam się tych usłużnych panów, oni nam wskażą drogę.
— Dobrze! ja też tego chciałem, rzekł rycerz, tém bardziéj, pragnę aby przeszli nieco śmiało przedemną, i żeby jak mi się to zdaje, nie odpowiedział na grzeczny ukłon, jaki mu zrobiłem żelazem mojéj włóczni. Idź więc spytaj się uprzejmie odemnie, które z tych dwóch miast, jest Coimbrą, dodasz także że przychodzisz od pana Agenora de Mauléon, i w zamian mego nazwiska spytasz się o jego, tego rycerza Maura: idź.
Musaron chcąc się przedstawić przed dowódzcą bandy w całéj okazałéj powierzchowności, usiłował podnieść swego konia, lecz że przez długi czas zwierzę nie znalazło ani cienia, ani żywności, i zdawało mu się przytem wygodnie i przyjemnie zostać w swojem leżysku, germek nie mógł podołać aby powstał choć na chwilę na nogi; pobiegł więc pieszo za banda, która zbliżała się ciągle, i zaczynała już się rozpraszać na spadzistości zakrętnéj, zwracając się od kilku drzew oliwnych.
W czasie, kiedy Musaron biegł uzupełnić swoje poselstwo, Agenor na siodle, w strzemionach, nie poruszony jak pomnik konny, patrzał na Maura i jego towarzyszy; wkrótce, spostrzegł tego jeźdzca zatrzymującego się mi głos germka, jego karawana podobnież co i on uczyniła, a ci co ją składali, zdawało się, iż oddychają życiem dowódzcy, jak gdyby byli zapewnieni o życzeniach jego głosem wewnętrznym, niepotrzebując bynajmniéj znaku, ażeby być posłusznym jego woli.
Był czas pogodny, głęboka cichość panowała w całéj naturze, rozpościerającéj uśpienie upałem nieba; powiew morza był tak łagodny, że bez przeszkody donosił do uszu rycerza, wyrazy Musarona; który wywiązał się z swego poselstwa; nietylko wiernie, ale nawet jak zręczny poseł.
— Witam cię zacny panie nasz, naprzód w imieniu mego pana, dostojnego i walecznego rycerza Agenora de Mauléon, który tam oczekuje twojéj odpowiedzi, witam cię następnie, od jego niegodnego germka, który korzysta ze sposobności przyniesienia tobie słów jego.
Maur uczynił ciężki pokłon głową i wejrzeniem oczekując w milczeniu końca rozmowy.
— Niech wasza wysokość raczy wskazać nam, mówił daléj Musaron, która z tych dwóch wież co tam daléj widać, jest Coimbrą? Niech wasza wysokość, wskazać mi raczy, który z tych pałaców wznoszących się nad morzem należy do wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba, który niecierpliwie czeka na rycerza, w którego imieniu miałem honor przemawiać.
Musaron dla nadania większego znaczenia swojemu panu wymówił wyrazy odnoszące się don Fryderyka. Wrzeczy saméj Maur słuchał bardzo uważnie téj drugą jéj część rozmowy, i przy niéj oczy jego iskrzały ogniem szczególnego pojęcia właściwego temu narodowi.
Lecz ani na pierwszą, ani na drugą część nic wcale nie odpowiedział, tylko powtórnie nachylił głowę; odezwał się do swoich po arabsko tonem rozkazującym i gardłowym; straż przednia poszła w marsz, jeździec Maur postąpił z mułem, straż tylna w pośrodku któréj znajdowała się zamknięta lektyka postępowała za nim.
Musaron pozostał przez chwilę na tém samém miejscu zdziwiony i upokorzony. Co do rycerza nie wiedział z pewnością czy wyrzeczone słowo arabskie, którego ani on, ani jego germek nie rozumiał odnosić się miało do Musarona, lub do orszaku Maura.
— Ah! rzecze nagle Musaron, który nie chciał przypuścić podobnéj zniewagi, nie rozumie, i dla tego milczy, powinienem był pomówić z nim po kastylsku.

Lecz ponieważ Maur za bardzo już był daleko; aby Musaron pieszo mógł go dogonić, i ze zapewne roztropny germek przeniósł być może pocieszającą wątpliwość nad uniżoną pewność, powrócił do swojego pana.

ROZDZIAŁ III.
Jakim sposobem bez pomocy Maura rycerz Agenor de Mauléon wynalazł miasto Coimbrę, i pałac don Fryderyka, Wielkiego Mistrza zakonu S. Jakóba.

Agenor rozgniewany leni co słyszał, i tém co mu powiedział jego koniuszy, w jednej chwili, postanowił otrzymać to przemocą, co Maur obmówił jego grzeczności. Lecz kiedy ubódł konia ostrogą, aby popędzić za nieuprzejmym Saracenem, biedne zwierzę tak mało okazało usposobienia do życzeń pana, że rycerz musiał się zatrzymać na pochyłości zasianéj krzemieniami, czyniącemi drogę zaledwie zdolny do rozpoznania. Straż tylna Maura nie spuszczała z oczu dwóch Francuzów, i zawróciła się po niejakim czasie, może obawiając się napadu.
— Panie Agenor, wołał Musaron zatrwożony tem wyzwaniem do którego mu ociężałość konia odbierała wszelką siłę, czyż nie mówiłem panu, że Maur nie rozumie po francuzku, i czy nie zapewniałem pana że ja również tem byłem znieważony; przyszła mi myśl zapytać go po hiszpańsku, tylko że wówczas za bardzo już był oddalony, abym mógł był wykonać ten zamiar?.. Do mnie więc a nie do niego miéj pan za to urazę. Widząc przytem, że rycerz zmuszony był zatrzymać się, dodał: jesteśmy sami, i patrzno pan jak jego koń jest znurzony.
Mauléon potrząsnął głową.
— Bardzo to dobrze i pięknie, lecz Maur postąpił sobie nie właściwie, gdyż można nie rozumieć po francuzku. lecz we wszystkich krajach świata rozumie się ogólny język poruszeń.
— Mimo to wymawiając słowo Coimbra, wskazywałeś po kolei obadwa miasta, powinien więc z tego odgadnąć czego żądasz. Nie mogę dogonić tego zuchwalca, lecz na rany Chrystusa przysięgam, niech się nie pokazuje na mojéj drodze.
— Przeciwnie panie, rzekł Musaron u którego, roztropność nie zniszczyła ani odwagi ani urazy, przeciwnie spotkaj go lecz w innym stanie, spotkaj go sam na sam ze służba, pilnującą jego lektyki naprzykład. Zajmiesz się nim samym, a ja służbą, zobaczemy więc co zawiera w sobie to pudło drewnianne i pozłacane.
— Jakiego bałwana, zapewne, odpowiedział rycerz.
— Albo téż skarb, rzeki Musaron, wielki kufer z brylantami, perłami, rubinami, które garściami brać by można. Bo te przeklęte niedowiarki umieją czary, za pomocą których wynajdują skarby ukryte. Oh! gdyby nas było sześciu tylko, czterech nawet, pokazalibyśmy panu Maurowi. Oh! Francyo! Francyo! mówił dalej Musaron, gdzie jesteś? Waleczni rycerze, gdzie jesteście? Zacni błędni wojacy, towarzysze moi, czemuż was tu niema!
— Ach! rzekł rycerz, zastanowiwszy się przez chwilę, myślę...
— O czem spytał Musaron?
— O liście don Fryderyka.
— I cóż!..
— I cóż? w tem liście może znajdziemy jakie objaśnienia drogi do Coimbry, o któréj zapomniałem.
— Ach! Wielki Boże! otóż co jest mówić sprawiedliwie, i myśléć zdrowo. List panie Agenor, list dodałby nam chociaż ducha.
Rycerz odpiął zwój od łęku siodła, i wydobył z niego pargamin. Był to list don Fryderyka, który jednocześnie służył za paszport i talizman.
Otóż co w sobie zawiera:
Szlachetny i waleczny rycerzu, don Agenerze de Mauléon, czy przypominasz sobie piękne czyny jakich dokonałeś w Narbonie z don Fryderykiem wielkim mistrzem zakonu ś. Jakuba, wtedy gdy Kastylianie szukali we Francyi donny Blanki de Bourbon?
— Chce mówić pani Blanki de Bourbon przerwał germek opuszczając głowę na dół jak człowiek któremu się zdaje że rozumie po hiszpańsku i chce się popisywać z tem, co wie.
Rycerz spojrzał z boku na Musarona mając zwyczaj spostrzegania podobnych próżności, jakich pozwalał sobie germek jego, poczem wpatrując się w pargamin:
„Przyrzekłem ci dobrą pamiątkę, gdyż byłeś szlachetnym i dworskim względem mnie.“
— Stało się przerwał drugi raz Musaron, — że wasza jaśnie wielmożność mogła doskonale wprowadzić mu swój pugienał do gardła, jak to delikatnie uczyniła Mongalowi de Lourdes w walce pod Pas de-Larre; gdzie swój zawód zacząłeś, bowiem w tym słynnym turnieju, gdzie go pan wysadziłeś z siodła, i gdzie rozgniewany tem, żądał nieprzestawania walki na broń sieczną; w miejsce broni przytępionych jakich dotąd używałeś, trzymałeś go doskonale pod swoim kolanem, i w miejsce użycia swojego męztwa, mówiłeś mu szlachetnie (słyszę jeszcze te piękne słowa). „Powstań wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba, abyś był zaszczytem rycerstwa kastyliańskiego.”
Ostatnim słowem Muzarona, towarzyszyło uroczyste poruszenie, którém parodjował.
— Jeżeli był wysadzony z siodła, rzeki Mauléon była to wina jego konia nie mogącego wytrzymać razu. Konie pół arabskie, pół kastyliańskie, są lepsze od naszych do biegu, jak do potyczki. Że wpadł podemnie, to winą jego ostroga, która zaczepiła się o korzeń drzewa w tym samym czasie, gdy na niego wymierzałem mój topór, gdyż to jest rycerz nieustraszony i zręczny. Mniejsza oto, mówił daléj Agenor, z uczuciem dumy, któréj skromność, jakiéj chciał dać dowód nie mogła się zupełnie powściągnąć. Dzień, w którym miało miejsce to spotkanie; nie jest najszczęśliwszym dniem dla mnie.
— Mimo że otrzymałeś pan za niego nagrodę od Blanki de Bourbon, która nawet bardzo zbladła i drżała, luba księżniczka, widząc, że turnieje którym chciała być obecną, zmieniły się w rzeczywistą walkę. Tak panie, przydał Musaron niepokojony myślą wielkości, jaka oczekiwała ich w Coimbrze; słusznie pan mówisz, że to był pamiętny dzień, gdyż od niego datuje się twoje szczęście.
— Spodziewam się, odpowiedział skromnie Agenor, ale postępujmy.
I zaczął czytać:
„Dziś, przypominam ci uczynioną mi obietnicę, że tylko dla mnie zachowasz braterstwo broni. Jesteśmy obadwaj chrześcianie, przybywaj do mnie do Portugalii, do Coimbry, którą zdobyłem na niewiernych. Nastręczę ci sposobność przeciwko nieprzyjaciołom naszéj świętéj religii do pięknych czynów brani. Będziesz mięszkał w moim pałacu jak ja, i na moim dworze będziesz jak moim bratem. Przybywaj mój bracie, gdyż potrzebuję człowieka któryby kochał mnie, otoczonego nieprzyjaciółmi zręcznemi, i niebezpiecznemi.
„Coimbra jest miasto, które powinieneś znać z nazwiska, powiedziałem ci. że jest w Portugalii o dwie mil od morza, nad rzeką Mendigo. Przebywszy tylko kraje przyjaźni, naprzód Arragonią, która jest pierwotną własnością, pozostawioną przez don Sansza Wielkiemu Pamirowi, który był nieprawym synem jak ty, a który został Wielkim Królem, jak ty jesteś walecznym rycerzem, następnie, Nową Kastillią, którą Alfons zaczął odbierać Maurom, a którą jego następcy zupełnie odebrali; poczém królestwo Lennu, teatr wielkich czynów broni, znakomitego Pelaga, walecznego rycerza, którego opowiedziałem ci już historyą. W końcu, przejdziesz Akwedę, i będziesz w Portugalii, gdzie na ciebie oczekuję. — Nie przybliżaj się bardzo do gór, jakie ujrzysz z lewéj strony, jeżeli nie masz znacznego orszaku, i nie powierzaj się ani żydom, ani Maurom, jeżeli jakich napotkasz w drodze.
Żegnam cię! pamiętaj że się przezwałem Agenor, na cześć twoja, ty zaś Fryderykiem dla mojego uczczenia.
„Chodziłem w twoich barwach tego dnia, a ty w moich, tak odziani, ty moją szarfą, a ja twoją, szliśmy razem aż do Urgel, odprowadzając naszą ukochaną królowę donnę Blankę de Bourbon. Przybywaj, don Agenor, potrzebuję brata i przyjaciela, przybywaj.
— Nie, mówił Musaron, nic niema w tym liście coby nas objaśniało.
— I owszem, wszystko, odpowiedział Agenor. Czy nie słyszałeś, a to jest prawda, że niegdyś miałem na sobie jego szarfę?
— Cóż z tego!
— Jakto cóż z tego? Jego barwy były żółte z czerwoném. Patrzaj Musaronie, patrz ty, którego wzrok jest tak przenikający, patrz dobrze, czy w tych dwóch miastach nie widać gmachu na którymby powiewała flaga żółta jak złoto, czerwona jak krew? gmach ten będzie pałacem mego przyjaciela don Fryderyka, a naokoło togo pałacu, miasto Coimbra.
Musaron zasłonił sobie ręką oczy, dla oswobodzenia wzroku od promieni słońca, które pogrążały wszystkie przedmioty w bałwanach światła, tworząc ogniste morze i dozwoliwszy swemu wejrzeniu, błądzić to na lewo, to na prawo, wlepił stanowczo swe oczy na miasto, położone z prawéj strony rzeki, przy jednym z zakrętów, które naznaczały jéj bieg.
— Panie Agenor, rzekł Musaron, kiedy tak, to tu na prawo Coimbra, u stóp tego wzgórza; za tém zaś murem drzew, na wielkim gmachu powiewa daga, o której mówię; tylko że na niej jest krzyż czerwony.
— Krzyż ś. Jakóba! zawołał rycerz; właśnie to, ale czy się nie mylisz czasem Musaronie?
— Niech pan sam zobaczy.
— Słońce tak pali, że ja nic nie widzę.
— Tędy panie, tędy, patrz pan między te dwie odnogi rzeki... wszakże ona dzieli się na dwie gałęzie, nie prawdaż?...
— Tak.
— Patrz pan ku prawéj, tylko dobrze, czy widzisz pan jak orszak Maura wchodzi przez jedną z bram? patrzże pan!
Słońce które w téj chwili przeszkadzało dwom podróżnym, przyszło w pomoc Musaronowi odbijając ogniste promienie od zbroji mauretańskich bogato ozdobionych złotem.
— Dobrze! dobrze!.. już widzę, rzekł.
Późniéj po chwili namysłu, dodał:
— Ach! Maur jechał do Coimbry, i nie zrozumiał wyrazu Coimbra, doskonale. Za pierwszy dowód grzeczności, don Fryderyk musi mi nakazać zadosyć uczynienie za tę zniewagę. Lecz jak to być może, mó- ’ (j wił dalej rycerz, rozmawiając sam z sobą, że don Fryderyk, ten książę tak pobożny, którego tytuł mieści się w rzędzie pierwszych obrońców wiary, cierpi Maurów, w mieście świeżo odebraném, w mieście z którego ich wypędził?
— Co chcesz, panie? odpowiedział Musaron nie będąc pytany, czyż don Fryderyk nie jest nieprawym bratem don Pedra króla Kastylii?
— Cóż z tego? spytał Agenor.
— Cóż! alboż nie wiesz, że przywiązanie do Maurów wrodzone jest téj familii? król jak powiadają nie może się obejść bez nich, Maurowie są doradzcami, Maurowie doktorami, Maurowie składają straż jego, nakoniec Maurytanki są jego kochankami....
— Milcz, panie Musaron, rzekł rycerz, i nie mięszaj się wcale do spraw wielkiego Monarchy, brata mego zacnego przyjaciela.
— Brata! brata! pomruknął Musaron, słyszałem ja jakie to jest braterstwo maurytańskie, które zwykle się kończy na postronku lub bułacie. Wołałbym mieć za brata Wilchelmka, który pasie kozy w dolinie d’Andory, i śpiewa:

Tam na wyniosłej górze
Jeden pasterz nieszczęśliwy:

niżeli zaszczycać się pokrewieństwem don Pedra króla Kastylii. Takie jest moje zdanie.
— Być może, że takie jest twoje zdanie, odrzekł rycerz; lecz moje jest takie, abyś ani jednako wyrazu nie wspominał w tym przedmiocie. Kiedy się żąda gościnności od ludzi, nie powinno się o nich źle mówić.
— Nie przybywamy wcale do don Podrą, króla Kastylii; lecz do don Fryderyka pana Coimbry w Portugalii.
— Czy do tego, czy do owego, rzekł rycerz, milcz, rozkazuję ci.
Musaron podniósł swój bereł, biały z czerwonemi kulasami, i skłonił się z chytrym uśmiechem, który ukryły długie czarne jak heban włosy, spadające na wychudłe policzki.
— Jeżeli pan chce jechać, rzecze po chwili milczenia, pokorny sługa czeka na jego rozkazy.
— Twego konia, rzecze rycerz, trzeba o to spytać, w każdym razie, jeżeli nieobce ruszyć, zostawiemy go tutaj a z nadejściem wieczora, jak usłyszy wycie wilków, trafi sam do miasta.
W rzeczy saméj, zwierzę jakby pojmowało uczynioną mu groźbę, podniosło się chyżej, niż się tego można było spodziewać, a pan jego wsiadł mu na grzbiet potem oblany.
— Jedzmy więc! rzekł Agenor.
I udał się w drogę, odsłaniając po drugi raz swoją przyłbicę, którą zapuścił przy spotkaniu Maura.
Gdyby dowódzca arabski sam był, jego przenikliwy wzrok mógłby widziéć przez otwory chełmu, piękną i szlachetną postać, zgrzaną, okrytą pyłem; lecz pełną wyrazu, wejrzenie pewne, usta wązkie, zęby białe jak kość słoniowa, podbródek jeszcze nie zarosły, lecz zaklęsknięty z tą mocą oznaczającą największą potęgę woli.
Zresztą pan Agenor de Mauléon był to piękny i młody rycerz, i mógłby sam to o sobie powiedzieć przeglądając się w połyskującéj powierzchni swéj tarczy, którą odbierał z rąk Musarona.
Chwało wy spoczynek dodał cokolwiek siły koniom, że mogły pospieszać drogę wskazaną przez flagę barw wielkiego mistrza zakonu s. Jakóba, powiewającą na jego pałacu.
W miarę jak postępowali, widziano mieszkańców wychodzących mimo dziennego upału, i słyszano rozlegające się trąby, i dzwony unoszące w powietrze swoje grona nut radosnych i drgających.
— Gdybym był posłał naprzód Musarona, mówił sobie Agenor, sądziłbym z pewnością, że cały ten rozruch dla mnie jest sprawiony. Lecz pomimo że pochlebnem byłoby dla mnie takowe przyjęcie, hałas ten przypisać muszę innej przyczynie.
Co do Musarona, ten widząc w tym hałasie oznaki wesołości, wzniósł radośnie głowę, przekładając być przyjętym przez ludzi wesołych niżeli przez smutnych.
Dwaj podróżni nie omylili się. Miasto było w wielbieni wzruszeniu, i jeżeli mieszkańcy nie nosili na sobie oznaki radości, jaką opiewały dzwony i trąby, twarze ich cechowały przynajmniéj ludzi, wśród których spadla ważna i niespodziewana wiadomość.
Pytać o drogę, Agenor i jego koniuszy już nie potrzebowali, bo dosyć im było postępować za tłumem, cisnącym się ku głównemu placu miasta.
W chwili, gdy przeciskali się przez tłum, aby przybyć na plac; i kiedy Musaron, aby roztwożyć sobie przejście wywijał, batem na lewo i prawo, spostrzegli nagle, piętrzący się przed niemi ocieniony wysokiemi palmami i gęstemi pochylonemi sykomorami, ozdobny Alkazar maurytański zbudowany przez Muhameda; gmach ten służył za mieszkanie młodemu zwycięzcy don Fryderykowi.
Mimo pośpiechu z jakim dążyli Agenor i jego germek, stanęli z podziwieniem przed obszernym i fantastycznym pomnikiem, całym zahaftowanym delikatną kamienną koronką, wysadzanym mazajką z marmuru, zdającą się być blachami topazowemi, szafirowcmi, i Lapis-Lazuli, którą jakiś architekt Bagdacki wzniósł na pałac wieszczek i hurystek. Zachód, a nawet ta część zachodu którą nazywamy względem Hiszpanii południem Francyi, nie znały wtedy tylko katedry rzymskie, mosty i arkady starożytne, i nie pojmowali łuków i koronek granitowych któremi Wschód w sto tak późniéj ozdobił szczyty i katedr i wież. Alkazar Coimbry tworzył wspaniały widok nawet dla naszych nic oświeconych dziadów, 6* którzy pogardzali w owym czasie cywilizacja arabską i włoską, mającą ich później zbogacić.
Kiedy stali nieporuszeni widzieli jak dwoma bocznemi bramami pałacu wchodziły straże, wiodące muły i konie.
Straże te opisując półkole, i odpędzając lud, złączywszy się, stanęły przed środkową bramą, do któréj wstępowano po dziesięciu stopniach, mającą przed sobą pusty plac w kształcie luku. Mięszanina lśniącego zbytku afrykańskiego, z poważną wytwornością zachodnich ubiorów, nadawała temu widokowi powab niewymowny, pod którego wpływem Agenor wraz z germkiem widzieli z jednéj strony kipiące złoto i purpurę z koni arabskich i sukien maurytańskich, z drugiéj jedwab i rzeźby; a nadewszystko tę dumę, wyrytą że tak powiemy, w postawie zwierząt.
Lud widząc odsłaniający się ten widok, krzyczał: Wiwat! jak zwykle to czyni przy widowisku.
Nagle chorągiew wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba ukazała się na szczycie sklepienia w guście gotyckim, które formowało środkową bramę Alkazaru, chorągwi tej towarzyszyło sześciu gwardzistów, samą zaś niósł silny rycerz, i zatknął na środku placu.
Agenor domyślił si.£, że don Fryderyk, miał odbyć processyą po ulicach, lub podróż z jednego do drugiego miasta; już kusił się mimo ubóstwa kiesy, stanąć w zajeździe, i czekać jego powrotu, bo niechciał przeszkadzać w czasie tak ważnej ceremonji.
Lecz w tym samym czasie, przez jedne ze sklepień ubocznych, widział wychodzącą straż, przednią dowódzcy Maura; następnie złoconą lektykę, zamkniętą, kołyszącą się na grzbietach białych mułów, dających mocne i religijne pobudki Musaronowi.
Nakoniec silny odgłos trąb zapowiedział, że wielki mistrz ma się ukazać, i dwudziestu czterech muzykantów, po ośmiu w rzędzie, przybliżało się kolejno od sklepienia aż do stopni, z których schodzili grając.
Za niemi, posunął się pies skaczący: Był to silny i wysmukły pies siwy, z głową spiczastą jak wilk, okiem iskrzącym jak ostrowidz, nogami muskularnemi jak jeleń. Całe jego ciało okryte było kudłami długiemi i lśniącemi, które błyszczały od słońca; na szyi miał szeroką obrożę, złotą, wysadzaną rubinami, z małym dzwonkiem z tego samego metalu: jego radość zdradzała się w poskokach, a te miały cel zarazem, widzialny i ukryły.
Celem widzialnym był koń biały jak śnieg, okryty opończą purpurową i lamą złotą, który przyjmował jego pieszczoty rżąc, jak gdyby mu odpowiadał.
Celem ukrytym, był zapewne jaki szlachetny pan, będący jeszcze pod sklepieniem, w które niecierpliwie pies powracał i znowu wypadał, uradowany i skaczący.
Nakoniec, len dla którego koń rżał, ten dla którego pies skakał, ten dla którego lud krzyczał Wiwat! ukazał się nareszcie, i rozległ się krzyk powtórzony przez tysiąc głosów:
— Niech żyje don Fryderyk!
W rzeczy saméj, don Fryderyk postępował rozmawiając z dowódzcą arabskim, idącym po prawéj, wtedy, gdy młody paź kształtny, z bronią i powieką czarną szedł po lewéj, trzymając otwartą kiesę z monetą złotą, z któréj Fryderyk przybywszy na pierwszy stopień zaczerpnął garść, i ręką białą i delikatną, jakby kobiecą, spuścił lśniący deszcz na głowy tłumu, który podwoił krzyki radości na podziękowanie za chojność niezwyczajną pod poprzednikami nowego pana.
Ten nowy pan nawet na koniu zdawał się bydź okazały. Mięszanina krwi galiskiéj, z krwią hiszpańską, dały mu długie czarne włosy, oczy niebieskie, i cerę białą; z tych oczu, spływały spojrzenia tak słodkie i życzliwe, że aby nie utracić ich choć na chwilę, wielu nie pomyślało nawet o zbieraniu cekinów, a powietrze na około pałacu roznosiło błogosławieństwa.
Czy trafem, czy wpływem opuszczenia tak dobrego pana, trąby które na chwilę przerwały muzykę, odezwały się na nowo, lecz zamiast dźwięku wesołego i radosnego, jaki miano posłyszeć, jakaś posępność rozlała się w około, wówczas gdy dzwony, ten nowy wynalazek dla oddania myśli, między człowiekiem a Bogiem, dały słyszeć zamiast żywych i świetlnych głosów, oddźwięk głuchy, grobowy, i rozwlekły, podobny dzwonienia na gwałt.
W tymże czasie, pies wspinając się przed swoim panem, oparł mu dwie łapy na piersiach, i zawył tak posępnie, przeciągłe, i żałośnie, że najwaleczniejsi zadrżeli.
Tłum był niemy, a pośród powszechnego milczenia głos odezwał się:
— Nie wyjeżdżaj wielki Mistrzu, zostań z nami don Fryderyku.
Lecz nikt nie wiedział kto udzielił tę radę.
Na ten glos, Agenor widział jak Maur zadrżał, i jego twarz przybrała barwę ziemi, która jest bladą na tych dzieci słońca: podczas kiedy jego niespokojne wejrzenie usiłowało wyczytać z głębi serca don Fryderyka odpowiedz, jaką miał dać ogólnéj trwodze i owemu złowróżbemu krzykowi.
Lecz don Fryderyk, głaszcząc ręką wyjącego psa dając znak paziowi, i kłaniając się z smutnym uśmiechem ludowi, który na niego patrzył błagalnie z założonemi rękami.
— Moi dobrzy przyjaciele, rzekł im, król, mój brat wzywa mnie do Sewilli, gdzie uroczystości i turnieje oczekują mnie na rozweselenie naszego pojednania się. Zamiast przeszkadzać mi w połączeniu się z moim brałem i królem, błogosławcie raczéj zgodę dwóch kochających się braci.
Lecz zamiast przyjęcia tych słów z radością, lud odebrał je z posępnem milczeniem. Paź podszepnął kilka słów swojemu panu, a pies wyć nieprzestawał.
Tymczasem, Maur nie spuszczał z oczu, ani pazia ani psa, ani nawet samego don Fryderyka.
Jednakże czoło wielkiego mistrza zachmurzyło się na chwilę. Maur sądził z tego iż on się wahał.
— Panie, rzecze, pan wiesz, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie, naprzód zapisane: jednych jest w księdze złotéj, drugich w miedzianéj, pańskie zapisane jest w złotéj, wypełnij więc śmiało twoje przeznaczenie.
Don Fryderyk, podniósł spuszczone przez chwilę oczy, jakby dla znalezienia w całem tem zgromadzeniu twarzy przyjaznéj, wejrzenia zachęcającego.
W tymże samym czasie, Agenor wyprostował się na łękach, aby nie utracić najmniejszego szczegółu sceny jaka się przed nim dopełniała, i jak gdyby zgadł czego szukał wielki mistrz, podniósł jedną ręką przyłbicę swego hełmu, a drugą potrząsł włócznią.
Wielki mistrz wydał okrzyk radości, jego oczy zabłysły i uśmiech radosny jakby u młodej dziewicy rozlał się po jego ustach.
— Don Agenor! zawołał, wyciągając rękę ku rycerzowi.
Ponieważ paź, umiał czytać wgłębi jego serca niepotrzebując czekać rozkazu, przesunął się bokiem około don Fryderyka, i biegnąc do rycerza wołał:
— Przybywaj don Agenor, przybywaj.
Tłum ustępował, gdyż kochał wszystko to, co lubił don Fryderyk, i w jednym czasie, wszystkie spojrzenia zwróciły się na rycerza, którego wielki mistrz przyjął z taką radością jak młody Tobijasz przyjmował boskiego towarzysza, którego mu niebo zesłało.
Agenor z siadł z konia, porzucił cugle w ręce Musarona, oddał mu włócznię, zawiesił tarczę na łękę siodła, i wiedziony przez pazia przerzynał się przez nagromadzonych.
Maur znowu odjechał. Poznał on tego samego francuzkiego rycerza, którego spotkał na drodze do Coimbry, i którego germkowi nic nie odpowiedział.
Tymczasem, don Fryderyk wyciągnął ramiona do Agenora, a ten rzucił się w nie z wylaniem dwudziestoletniego serca.
Wdzięczny to był widok, patrzeć na tych dwóch pięknych młodych ludzi, których twarze oddychały szlachetnemi uczuciami, tak rzadko tworzącemi zupełny obraz piękności na ziemi.
— Czy pójdziesz za mną? zapytał don Fryderyk Agenora.
— Wszędzie, odpowiedział rycerz.
— Moi przyjaciele, odrzekł wielki mistrz swoim głosem donośnym i drżącym, który tak lubili poddani, teraz mogę śmiało odjechać, już nie macie się czego obawiać, don Agenor de Mauléon, mój brat mój przyjaciel, kwiat rycerstwa francuzkiego towarzyszy mi.
I na znak wielkiego mistrza, bębny uderzyły prędki marsz, trąby zagrały śpiewy radosne, germek przyprowadził don Fryderykowi jego pięknego konia, białego jak śnieg, a wszystek lud wołał jednogłośnie:
— Niech żyje don Fryderyk, wielki mistrz zakonu Ś. Jakuba! Niech żyje don Agdnor! śmiały rycerz francuzki.
W téj saméj chwili, pies don Fryderyka przebiegł wpatrywać się w oblicze rycerza i Maura, Maurowi z groźnym warczeniem pokazał swoje białe zęby, rycerzowi zaś przymilał się.
Paź z smutnym uśmiechem pogłaskał psa po szyi ręką.
— Panie, rzekł Agenor do młodego Księcia, gdy żądałeś odemnie abym się z tobą udał, i gdy odpowiedziałem ci, pójdę za tobą, radziłem się mojéj gorliwości, tak jak to uczyniłem przychodząc z Tarb tutaj. Z Tarb przybyłem w szesnastu dniach, jest to przykra droga, również i moje konie są śmiertelnie strudzone, nie będę więc mógł panu towarzyszyć bardzo daleko.
— Ej! zawołał don Fryderyk, czyż nie powiedziałem ci że mój pałac jest twoim? Moja broń i moje konie są dla ciebie, jak i wszystko, co jest w Coimbrze. Idź, wybieraj w moich stajniach konie dla siebie, muły dla twego germka, albo raczéj, nie porzucaj mnie ani na chwilę, Fernand uzupełni to wszystko. Idź osiodłać Antrema, mego konia do bitwy, i spytaj się przytem germka don Agenora co woli, konia lub muła; co do rzędu zapewne jak każdy rycerz przywięzujesz do swojego wagę, niech go więc w tyle powiozą.
Paź poskoczył i znikł.
Podczas tego, Maur o którym sądzono, że pojechał, zsiadł z konia dla obejścia swojéj lektyki i dania kilku rozkazów tym, którzy ją pilnowali. Lecz widząc że odjazd spóźniał się i że dwaj przyjaciele zostawali sami i zabierali się do pomówienia z sobą poufale, żywo powrócił do nich, i zajął miejsce przy boku wielkiego mistrza.
— Mothrilu, rzekł wielki mistrz, rycerz którego pan widzisz jest jednym z moich przyjaciół, jest on więcéj jak przyjaciel, bo towarzysz broni; prowadzę go z sobą do Sewilli, gdyż chcę go przedstawić memu panu królowi Kastylii, jako kapitana, i jeżeli król zgodzi się na to, będę mu wdzięczny, gdyż jest to nieporównana głownia i serce twardsze od stali.
Maur odpowiedział doskonalą hiszpańszczyzną, mimo że jego wymowa, odznaczała się akcentem piersiowym jaki Agenor zauważał, kiedy na drodze do Coimbry usłyszał jeden wyraz arabski wymówiony przez niego, wskutek którego udano się daléj:
— Dziękuję mojemu panu, że mi dał poznać nazwisko i godność rycerza, lecz wypadek wprzódy już dał mi go widziéć. Na nieszczęście obcy, podróżujący jak ja, a do tego z zarodu nieprzyjaznego, powinien nie dowierzać często wypadkom. Również wcale nie miałem względu na dworskość jaką powinienem był zachować dla pana Agenora wówczas gdy go napotkałem w górach.
— Ah! ah! rzekł Fryderyk z ciekawością, panowie jużeście się widzieli?
— Tak panie, odpowiedział Agenor po francuzku, i przyznaję że niegrzeczność pana Maura w odpowiedzi na proste zapytanie, jakie mu kazałem zadać przez mego germka prosząc o wskazanie drogi nieco mnie obraziła. Przyznam się, że my z tamtjé strony Pireneów jesteśmy uprzejmiejsi dla cudzoziemców.
— Panie, odpowiedział Mothril po hiszpańsku, mylisz się w tym względzie. Maurowie są jeszcze w Hiszpanji, to prawda, ale nie są już więcéj u siebie, i z téj tu strony Pireneów, wyjąwszy Grenady, Maurowie nie są niczem więcéj jak gośćmi Hiszpanów.
— Otóż, rzekł Musaron, który nieznacznie zbliżył się do stopni, teraz rozumie przecież po francuzku?
— Niech się ta chmura rozproszy między wami. Pan Mothril przyjaciel, minister mego pana króla Kastylii zechce, tak spodziewam się być względnym dla rycerza Mauléona, przyjaciela i brata jego brała.
Maur skłonił się nic nie mówiąc, że zaś Musaron zawsze ciekawy wiedzieć co było w lektyce, przybliżał się do niéj więcéj, jak sobie tego Maur życzył, wszedł na stopnie, i pod pozorem udania się do jednego ze służących aby mu się polecić, o czem dawniéj zapomniał, stanął między lektyką a jezdcem.
Fryderyk korzystał z téj chwili; zbliżył się ku Agenorowi.
— Widzisz, rzekł mu, tego Maura, on to rządzi moim bratem, a tym sposobem i mną.
— Ah! odrzekł Agenor, po cóż te przykre słowo? książę twojego rodu, rycerz twojéj chwały, pamiętaj zawsze o tem, don Fryderyku, że Bóg tylko rządzić tobą powinien.
— A jednakże udaję się do Sewilli, odpowiedział z westchnieniem wielki mistrz.
— I po coż się udajesz?
— Król don Pedro prosi mnie, a proźby jego są rozkazami.
Maur zdawał się lękać opuścić lektykę, lecz również i don Fryderyka, aby tym sposobem wielki mistrz nie mówił zanadto z rycerzem francuzkim; drugi wzgląd przeważył, udał się więc do dwóch przyjaciół.
— Panie, rzecze do don Fryderyka, przychodzę donieść ci wiadomość, która może zmieni twoje zamiary. Dowiedziałem się od mego sekretarza, i mam pewność w tym względzie, że u króla don Pedro dowódzcą straży jest kapitan Taryfa, waleczny człowiek, w którym król całą ufność położył, i który jest urodzony, albo raczéj jego przodkowie, z tamtéj strony cieśniny. Lękam się więc, ażeby szanowny rycerz nie trudził się daremnie, na dwór don Pedra. Poradziłbym mu pozostać w Coimbrze, tém pewniéj, że donna Padilla jak wiadomo nie lubi Francuzów.
— Doprawdy, rzekł Fryderyk, czy tak panie Mothril! więc tém lepiéj, zostawię mego przyjaciela przy sobie.
— Nie przybyłem do Hiszpanii, lecz do Portugalii, nie przybyłem służyć królowi don Pedro, lecz wielkiemu mistrzowi don Fryderykowi, rzekł dumnie Agenor, służbę jakiéj szukałem, mam już, i wcale innéj nie żądam. Oto mój pan.
I pokłonił się dworsko swemu przyjacielowi.
Maur uśmiechnął się, jego białe zęby błyszczały z pod czarnéj brody.
— Oh! piękne zęby, rzekł Musaron, jak dobrze muszą kąsać!
W téj chwili, paź przyprowadził Antrema, wojennego konia; wielkiego mistrza i Kornelię mulicę dla Musarona. Zmiana odbyła się natychmiast: Agenor de Mauléon dosiadł świeżego konia, Musaron świeżéj mulicy. Zużyte rzędy oddano służbie z orszaku, a na zaproszenie Maura, don Fryderyk zeszedł po stopniach i miał dosiąść swojego konia.
Lecz drugi raz, piękny pies z długą biała sierścią, zdawał się przeszkadzać temu zamiarowi. Stanął pomiędzy swoim panem a koniem, odpychając go i wyjąć.
Lecz don Fryderyk odepchnął go nogą, i mimo wszystkich oznak wierności psa, wsiadł na siodło i dał rozkaz odjazdu. Naówczas, jak gdyby rozumiał że ten rozkaz był przywodzący do rozpaczy, pies skoczył na gardło dzielnego rumaka, i gryzł go okropnie.
Koń dał dęba rżąc z boleści; i odskoczył na stronę, przez co mógłby wysadzić z siodła każdego innego rycerza mniéj doświadczonego, jak don Fryderyk.
— Alan! zawołał, dając swemu psu imię którym oznaczał tę rasę. Złośliwe zwierze czyś wściekłe?
I ugodził go batem, który trzymał w ręku, uderzeniem tak gwałtownem, że zwierzę powalone czołgało się o dziesięć kroków daléj.
— Zabić tego psa, rzekł Mothril.
Fernand patrzał na Maura z boku.
Alan usiadł na stopniach Alkazaru, podniósł głowę, otworzył paszczę i zawył płaczliwie po drugi raz.
Naówczas cały naród, który towarzyszył w milczeniu téj długiéj scenie, podniósł glos, i krzyk który rozległ z jednych ust, stał się powszechnym:
— Nie oddalaj się, wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba! zostań z nami don Fryderyku. Co tobie po bracie kiedy masz naród! Co ci po Sewilli, kiedy masz Coimbrę.
— Panie rzeki Mothril, czy mam powrócić do Króla mego pana, i powiedzie że twój pies, twój paź, i twój naród niechcą abyś się oddalił.
— Nie panie Molhrilu, rzecze don Fryderyk, jedziemy w drogę, przyjaciele.
I żegnając ręką naród, stanął na czele jazdy, przerzynając milczące zebranie, które przednim ustępowało.
Zamknięto złocone kraty Alkazaru, które skrzypnęły na zardzewiałych zawiasach.
Pies został na stopniach, zkąd mógł widzieć swego pana, spodziewając się że zmieni przedsięwzięcie i powróci, lecz gdy już utracił nadzieję, gdy don Fryderyk znikł z oczu na skręcie ulicy, prowadzącej do Sewilli, pobiegł za nim i w kilku poskokach dogonił; i jakby nie mogąc odwrócić niebezpieczeństwa, chciał je przynajmniej z nim dzielić. W dziesięć minut potem, wyjechali z Coimbry i udali się drogą, którą przybyli rano, Maur

Mothril, i don Agenor de Mauléon.

ROZDZIAŁ IV.
Jakim sposobem Musaron spostrzegł, że Maur mówił do lektyki i że lektyka mu odpowiadała.

Orszak wielkiego mistrza składał się w ogólności z trzydziestu ośmiu ludzi, licząc w to francuzkiego rycerza i jego germka, nie rachując Maura i dwudziestu jego straży, paziów, lub służących. Liczne muły niosły bogate i ciężkie pakunki; albowiem od ośmiu dni, don Fryderyk wiedział iż jego brat czekał go w Sewilli, gdy Mothril przybył. Dał więc natychmiast rozkaz do odjazdu spodziewając się, że Maur strudzony będzie odpoczywał i zatrzymywał się za nim: Lecz trudy są rzeczą nieznaną dla tych synów pustyni, podobnie i ich koniom, które zdają się pochodzić od tych klaczy, o których mówi Virgiliusz, że je wiatr zapłodniał.
Dziesięć mil zrobiono jeszcze tego dnia; poczem za nadejściem nocy, rozłożono namioty na pochyłości góry, przy kranczynie któréj wznosił się Pombal.
Maur podczas tego pierwszego popasu, czuwał pilnie nad dwoma przyjaciółmi. Już to pod pozorem wytłumaczenia się rycerzowi francuzkiemu, oraz dla nagrodzenia przeszłéj niegrzeczności, o tyle tylko odstępował Agenora, ile potrzebował czasu rozmówienia się ze strażą lektyki. Jakkolwiek to oddalenie było skutkiem innego silniejszego uczucia, Agenor miał czas przemówić do wielkiego mistrza:
— Don Fryderyku, racz mnie objaśnić, proszę cię, zkąd pochodziła pilność Mothrila aby szedł za nami, i miał nas na oku? Zapewne do ciebie tak przywiązany, gdyż ja nie sądzę, abym w tak krótkim czasie mógł zyskać jego przychylność.
— Nie wiem, czy Mothril mnie kocha, rzekł don Fryderyk, lecz o tem jestem przekonany, że nienawidzi donnę Padiilę kochankę królewską.
Agenor spojrzał na wielkiego mistrza jak człowiek który słyszy lecz nie rozumie. Maur wkrótce do nich powrócił, a don Fryderyk zaledwie zdołał powiedzie.
— Mów o czem innem.
Agenor zastosował się do tego, a że ta myśl nastręczyła się, rzekł:
— Don Fryderyku, chciéj mi powiedzie jak się przyzwyczaiła do Hiszpanii nasza zacna pani, Blanka de Bourbon, królowa kastylska; wielu niepokoi się we Francyi o tę dobrą księżniczkę, którą tyle życzeń odprowadzało do Narbony, i zkąd ty, zabrałeś ją dla króla jéj małżonka.
Agenor nie skończył jeszcze, gdy uczuł trącenie pazia lewem kolanem w prawe, i który jakby popchnięty koniem, przesunął się między Fryderykiem i jego przyjacielem; przepraszając go za niegrzeczność, spojrzał na niego znacząco:
Chociaż pojmował don Fryderyk, iż wypadało od powiedziéć, gdyż w położeniu w jakiem się znajdował milczenie mogło bydź gorzéj zrozumiane jak wyrazy, milczał.
— Czy, przerwał Mothril jak gdyby utrzymywał przedmiot rozmowy, którą don Fryderyk chciał pominąć, Agenor nieodebrał wcale wiadomości o pani Blance, od czasu jak ona jest w Hiszpanii?
— Panie Maur, odpowie rycerz bardzo zdziwiony, od dwóch, albo trzech lat wojuję z wielkiemi wyprawami przeciw Anglikom, nieprzyjaciołom mego pana Króla Jana, uwięzionego w Londynie, i naszego regenta księcia Karola, którego kiedyś nazwią Rozumnym, ponieważ okazuje wysoką cnotę i przezorność.
— Gdziekolwiek byłeś rzecze Mothril, sądzę ze sprawa Toledańska dosyć była głośną aby nie doszła do ciebie.
Don Fryderyk bladł nieco, a paź położywszy sobie palec na ustach, dał znak Agenorowi, aby umilkł.
Agenor dokładnie zrozumiał, i zadowolniał się szemraniem wewnętrznem, Hiszpania! Hiszpania ziemia tajemnic!
Lecz nie na to liczył Mothril.
— Ponieważ pan nie wiesz o bratowej twojego regenta, panie rycerzu, rzekł, więc ja panu opowiem co się z nią stało.
— Na co się to przyda? rzekł don Fryderyk; zapytanie jakie uczynił mój przyjaciel don Agenor, jest jedno z tych pytań pospolitych, zasługujących na odpowiedź: tak, albo nie, a nie wymagające tych długich opisów, które nie wzbudzą żadnego zajęcia obcemu człowiekowi w Hiszpanii.
— Lecz, rzekł Mothril, jeżeli pan Agenor jest obcy w Hiszpanii, nie jest wcale obcym we Francyi, a siniora donna Blanka jest Francuzką, przytem opis nie będzie długi i wypadałoby żeby pan Agenor udając się do dworu królewskiego, wiedział co w nim mówić, a czego mówić nie trzeba.
Don Fryderyk westchnął, i zasłonił wielkim białym płaszczem swoje oczy, jakby dla uniknienia ostatnich promieni zachodzącego słońca.
— Pan towarzyszyłeś donnie Blance z Narbony do Urgel, odrzekł Mothril, jest że to prawda lub czy jestem w błędzie, panie Agenor?
— Prawda, odrzekł rycerz mając wzgląd na upomnienie pazia, i na zasępioną postać don Fryderyka.
— Jechała ku Madrytowi przebywając Aragonią, i część nowej Kastylii, pod bokiem don Fryderyka, który prowadził ją do Alkala, gdzie obrzęd weselny był obchodzony z przepychem godnym obojga małżonków; lecz nazajutrz z niewiadoméj przyczyny, mówił daléj Mothril spoglądając na Fryderyka okiem iskrzącem i chytrem, jemu właściwem, nazajutrz mówię, król powrócił do Madrytu, zostawiwszy swą młodą żonę, raczej niewolnicą niż królową w zamku Alkala.
Maur przerwał na chwilę, aby się przekonać czy który z przyjaciół nie powie co na obronę donny Blanki, lecz obadwaj milczeli. Maur tak dalej mówił:
— Od tej chwili, nastąpiło zupełne oddzielenie dwojga małżonków. Co więcéj rada biskupów wyrzekła, rozwód, zapewne pan to przyznasz rycerzu, musiały bydź dosyć ważne powody przeciwko obcéj kobiecie, — mówił daléj Maur z swoim uśmiechem szyderczym, — kiedy tak szanowne towarzystwo, i tak święte jak jest rada biskupów, zerwało węzeł zawarty religijnie i politycznie.
— Albo raczéj — odparł don Fryderyk, nie mogący ukryć więcéj swoich tajemnych uczuć, że ta rada była zupełnie życzliwą królowi don Pedro.
— Ah! — rzecze Mothril z prostotą która czyni żart więcéj ostrym i cierpkim, jak można przypuścić że czterdzieści dwie świątobliwych osób; których przeznaczeniem jest rządzić sumieniem innych, mogli zapomnieć o swojém? To niepodobna, albo też co pomyśléć o takich postępkach?
Dwaj przyjaciele milczeli.
— Około tego czasu król zasłabł, i myślano iż umrze, wówczas osobistości ukryte zaczęły się ukazywać, don Henryk de Transtamare...
— Panie Mothril, rzekł don Fryderyk, chwytając sposobność odpowiedzenia Maurowi, nie zapominaj że don Henryk de Transtamare jest moim bratem, i że nie pozwolę aby o nim źle mówiono, również jak o moim bracie don Pedrze, królu Kastylijskim.
— Słusznie, odpowiedział Mothril, wybacz mi zacny wielki mistrzu, zapomniałem o twojém braterstwie, widząc don Henryka nieposłusznego a ciebie tak przywiązanego do króla don Pedro. Będę więc mówił tylko o pani Blance.
— Przeklęty Maur, pomruknął Fryderyk, Agenor rzucił na wielkiego mistrza spojrzenie chcąc przemówić: „Czy chcesz żebym cię uwolnił od tego człowieka?”
Mothril udał że nie słyszy wyrazów i nie widzi spojrzenia.
— Mówiłem więc, źe osobistości zaczęły się ukazywać, życzliwości rozprzęgać, i że w chwili w któréj don Pedro dotykał prawie wieczności, drzwi zamku d Alkala otworzyły się, i że pewnéj nocy donna Blanka wyszła uprowadzona przez nieznanego rycerza, który ją zaprowadził do Toledy, gdzie została ukrytą. Lecz Opatrzność chciała aby nasz ukochany król don Pedro, wspierany modłami wszystkich poddanych, i zapewne swojego rodzeństwa, powrócił do zdrowia; naówczas, to dowiedział się o ucieczce Blanki przy pomocy nieznanego rycerza, i o miejscu w którem się schroniła. Rozkazał niebawnie aby była zatrzymana: jedni powiadają, że to dla odprowadzenia jéj do Francyi, i ja podzielam ich zdanie; inni utrzymują, że dla zamknięcia w więzieniu surowszém jak pierwsze. Lecz w każdym przypadku jakikolwiek był zamiar króla jéj małżonka, donna Blanka, przewidziała wcześnie rozkazy, jakie miały być dane, i uciekła się do katedry Toledańskiéj. W niedzielę, podczas samego nabożeństwa, oznajmiła mieszkańcom iż żąda prawa schronienia, i oddaje się opiece Boga i chrześcijan. Zdaje się, że donna Blanka jest piękną, mówił daléj Maur, rzucając kolejno wzrokiem to na rycerza to na wielkiego mistrza, jak gdyby dla zapytania ich, nawet za bardzo piękna. Co do mnie, nigdy nie widziałem jéj; wdzięki, tajemniczość, przywiązanie do jéj nieszczęść, prócz tego, kto wie? może wpływy długo przysposabiane, wzruszyły wszystkie duzze na jéj korzyść. Biskupa ogłaszającego nieważność tego małżeństwa wypędzono z kościoła, który zamieniono w twierdzę, i sposobiono się do obrony donny Blanki, przeciwko zbliżającym się wojskom królewskim.
— Jak to! zawołał Agenor, wojska królewskie miały porwać donnę Blankę z kościoła! i chrześcijanie mieli pozwolić na zgwałcenie prawa schronienia?
— Zapewne, odpowiedział Mothril, król don Pedro udał się naprzód do swoich łuczników Maurytańskich, lecz ci błagali go aby rozważył, że świętokradztwo będzie daleko większe kiedy użyje niewiernych do takiej profanacyi, i don Pedro dał się nakłonić. Uciekł się więc do chrześcijan, którzy je przyjęli. Rozmaite są sposoby widzenia i rozmaite sposoby przekonania.
— Jak to? więc chcesz komuś przymawiać.
— Boże mnie od tego uchowaj! osobliwie w podobnych przedmiotach, bynajmniéj, w téj chwili jestem tylko prostym opowiadaczem, i mówię o przygodach pani Blanki de Bourbon, jak ją nazywają Francuzi, albo donny Blanki de Bourbon, jak ją nazywają Hiszpanie.
— Przebiegły! mruknął don Fryderyk.
— To pewna, mówił daléj Mothril, że żołnierze dopuścili się świętokradztwa dostając się do kościoła, i że mieli porwać z niego donnę Blankę, gdy nagle rycerz cały okryty żelazem, ze spuszczoną przyłbicą, zapewne ten sam rycerz nieznany, który pomógł jéj do ucieczki, wpadł konno do kościoła.
— Konno zawołał Agenor.
— Tak, bez wątpienia odrzekł Mothril, jest to zniewaga, ale to był może rycerz któremu imię, znaczenie, lub jaki stopień wojskowy nadały te prawo; w Hiszpanii pełno jest tego rodzaju przywilei, wielki mistrz zakonu ś. Jakóba naprzykład, ma prawo wchodzić w chełmie, przy ostrogach do wszystkich kościołów chrześciańskich, czyż nie prawda don Fryderyku?
— Tak, odpowiedział don Fryderyk głosem przytłumionym, prawda jest.
— A więc, mówił daléj Maur, lecz rycerz wszedł do kościoła, odparł straże, powołał całe miasto pod broń, wypędził żołnierzy don Pedra i zawarł bramy.
— Ale późniéj król mój brat pomścił się tego rzecze don Fryderyk; i dwadzieścia dwie głów, które padły na placu publicznym w Toledzie, zjednały mu przydomek wymierzającego sprawiedliwość.
— Lecz w téj liczbie nie była głowa nieznajomego rycerza; bo nikt nie wie kto on był.
— A cóż się stało z donną Blanką? spytał Agenor.
— Donnę Blankę posłano do zamku Xeres, gdzie ją więziono, chociaż zasługiwała na większą może karę jak więzienie.
— Maurze, rzecze don Fryderyk, nie do nas należy sądzić tych, których Bóg stawił na czele narodów. Bóg jest tylko nad niemi, i Bóg tylko ma prawo nagradzać ich lub karać.
— Słusznie odrzekł Mothril, składając ręce na piersi, i skłaniając głowę aż do szyi swojego konia, i jego uniżony niewolnik źle postąpił mówiąc o tem.
Było to właśnie w téj chwili, kiedy przybywano na miejsce wieczornego spoczynku i gdzie się zatrzymano aby rozbić namioty.
Kiedy Maur oddalił się, aby być obecnym przy zdjęciu lektyki, don Fryderyk zbliżył się do rycerza.
— Nie mów, rzecze żywo, o tem co dotyczę króla lub donny Blanki, ani mnie, przy tym przeklętym Maurze, którego wielką mam ochotę; aby mój pies zdusił, nie mów nic aż do wieczornéj biesiady, bo wtedy będziemy sami, i możemy dowolnie rozmawiać.
— A Mothril, czy nie będzie znowu, jak zawsze?
— Mothril będzie musiał zostawić nas samych, nie jada on z chrześcijanami, prócz tego musi czuwać nad swoją lektyką.
— Więc to skarb zamyka w sobie ta lektyka?
— Tak, odpowiedział don Fryderyk uśmiechając się, nie mylisz się wcale skarb.
W téj chwili Fernand zbliżył się, Agenor dosyć popełnił w tym dniu niestosowności, i lękał się nowych; powstrzymywana ciekawość była tem żywszą.
Fernand przybliżył się dla przyjęcia rozkazów swego pana, bowiem namiot don Fryderyka był rozłożony na środku pola.
— Każ nam co dać, dobry Fernandzie, rzekł książę do młodzieńca, rycerzowi pewnie się jeść i pić chce.
— Natychmiast powrócę rzecze Fernand, wiesz pan że przyrzekłem nie opuszczać go, i wiesz komu to przyrzekłem.
Przelotny rumieniec wystąpił na lica wielkiego mistrza.
— Zostań więc z nami moje dziecię, rzekł, dla ciebie nie mam tajemnic.
Wieczerza była podana pod namiot wielkiego mistrza, Mothril rzeczywiście nie przybył.
— Teraz, ponieważ jesteśmy sami, rzecze Agenor, to jest jak byśmy byli sami, bo dla tego młodzieńca nie masz tajemnic, powiedz mi wielki mistrzu, co się stało, abym nadal nie popełnił niestosowności, jaka mi się niedawno przytrafiła.
Don Fryderyk z niespokojnością spojrzał na około siebie.
— Słaba to warownia, mur płócienny, rzecze, można przez niego widziéć i słyszeć.
— Kiedy tak, rzecze Mauléon, mówmy o czém inném, mimo mojéj wrodzonéj ciekawości, zaczekam; zresztą, gdyby szatan wziąłby sobie za cel nam przeszkadzać, znajdziemy zapewne chwilę, w przejeździe do Sewilli, w któréj będziemy mogli pomówić kilka słów bez obawy.
— Gdybyś nie był strudzony, rzekł don Fryderyk, prosiłbym cię abyś wyszedł zemną z namiotu, i pieszo opatrzeni w miecze, odziani w płaszcze, w towarzystwie Fernanda, moglibyśmy się nagadać w jakiem ustroniu, aby tylko być pewnemi że o pięćdziesiąt kroków od nas, Maur nie zmienił się w węża i nas nie podsłuchuje.
— Panie, odpowie Agenor z uśmiechem, który obleka usta w zaufanie młodości, nigdy nie jestem strudzony. Często po całodziennem polowaniu na górach, kiedy wieczór powracałem do domu, mój szlachetny opiekun Ernauton de Saint-Colombe, mawiał do mnie „Agenor, wyśledzono trop niedźwiedzia w górach, znam jego przejście, chcesz nań oczekiwać wraz zemną?” Zaledwie mogłem złożyć przyniesioną, zwierzynę, i o któréj bądź godzinie przedsiębrałem tę nową wycieczkę.
— A więc idźmy, rzekł don Fryderyk.
Porzucili swoje chełmy i zbroje, a odzieli się w płaszcze, mniéj dla tego, aby im chłód dokuczał, więcéj, aby byli niepoznani, wychodząc zaś z namiotów, obrali najkrótszą drogę wyjścia z obozu.
Pies chciał iść za niemi, lecz don Fryderyk dał znak, a pojętne zwierzę położyło się przy drzwiach namiotu; tak było znane od wszystkich, iż wkrótce zdradziłoby incognito dwóch przyjaciół.
Na pierwszym kroku, straż ich zatrzymała.
— Co to za żołnierz? spytał don Fryderyk Fernanda, cofając się o krok.
— To Ramon łucznik, odpowiedział paź, chciałem aby dobrą strażą ubezpieczono spoczynek mojego pana, sam rozstawiłem placówki, bo przyrzekłem czuwać nad tobą, wiesz o tém.
— Kiedy tak, powiedz mu kto jesteśmy, rzekł wielki mistrz, przed tem nie mamy potrzeby ukrywać naszych nazwisk.
Fernand zbliżył się do szyldwachu, i rzekł mu słowo po cichu. Żołnierz wzniósł kuszę, i stając z uszanowaniem, przepuścił przechadzających.
Ale zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, aliści jakaś postać biała i nieruchoma odznaczyła się w ciemności. Wielki Mistrz nie wiedząc co by to być mogło, szedł prosto ku leniu widziadłu.
Była to druga straż odziana opończą, która opuściła swoją włócznię przemawiając po hiszpańsku z przyciskiem piersiowym Arabów:
— Nie wolno.
— A ten tu, zapytał don Fryderyk Fernanda, kto taki?
— Nieznam go, odpowiedział Fernand.
— A więc to nie ty postawiłeś go tutaj?
— Nie, albowiem to jest Maur.
— Pozwól nam przejść, rzekł don Fryderyk po arabsku.
Maur wstrząsł głową i nie przestawał przymierzać.
do piersi wielkiego mistrza swojego ostrego i szerokiego żelaza włóczni.
— Co to ma znaczyć? czy jestem jeńcem, ja, wielki mistrz, książę? Hola! straże moje do mnie.
Don Fryderyk wydobył złotą piszczałkę z kieszeni, i gwizdrnął.
Ale nim straże, sama nawet placówka hiszpańska, stojąca o pięćdziesiąt kroków za niemi, ukazała się, przybiegł najeżony pies don Fryderyka poznający głos swego pana, i rozumiejąc, iż on potrzebuje pomocy, i jednym poskokiem, poskokiem tygrysa, rzucił się na Maura, i dusił tak strasznie za gardło przez zwoje opończy, że żołnierz padł wydając krzyk trwogi.
Na ten krzyk, Maurowie i Hiszpanie wyszli z namiotów: Hiszpanie trzymając w jednéj ręce pochodnię, w drugiéj miecze, Maurowie, milczący i bez światła przemykali się jak cienie, podobni do zwierząt drapieżnych.
— Tutaj Alan! zawołał wielki mistrz.
Na ten głos, pies z wolna i niechętnie popuścił swoją zdobycz, i z oczyma wlepionemi w Maura, przybiegł do stóp, golowy rzucić się na nowo, gdyby mu znak dano.
W téj chwili, nadszedł Maur.
Wielki mistrz zwrócił się ku niemu, z podwójną powagą jaką z rodu i odwagi otrzymał.
— Powiedz mi rzecze, kto postawił placówki w moim obozie? Ten człowiek do ciebie należy, kto go postawił, gdzie jest?
— W twoim obozie panie, odpowiedział Mothril z pokorą, oh! nigdybym się na to nie odważył. Rozkazałem tylko wiernemu słudze (i ukazał klęczącego Maura, trzymającego skrwawione gardło między dwoma rękami) czuwać z obawy nocnej zasadzki, on zaś przestąpił może rozkazy, nie poznając waszéj wysokości, jeżeli czemkolwiek obraził brata mego króla, niech go osądzą na śmierć, i niechaj ginie.
— Bynajmniéj, rzecze don Fryderyk. Tylko zły zamiar winę stanowi, i od chwili gdy mi za jego chęci zaręczasz, ja winienem go nagrodzić za porywczość mojego psa. Fernard daj swoją kiesę temu człowiekowi.
Fernand zbliżył się z wstrętem do ranionego, i rzucił mu kiesę. Tamten ją podjął.
— Teraz, panie Mothril, rzecze don Fryderyk, jak człowiek, który nie zna sprzeciwiania się swéj woli, dziękuję ci za twoją troskliwość, bo jest zbyteczna; moje straże i mój miecz, wystarczą dla mojéj obrony, użyj więc swojego miecza i straży do obrony siebie i swojéj lektyki; a ponieważ nie potrzebuję, ani ciebie, ani twoich, powróć do swego namiotu i śpij spokojnie.
Maur skłonił się, a don Fryderyk poszedł daléj.
Mothril pozwolił mu oddalić się, a gdy widział trzy postacie, księcia, rycerza, i pazia ginących w ciemności, przybliżył się do będącego na straży.
— Czyś raniony? spytał pocichu.
— Tak, odpowiedział ponuro.
— Ciężko?
— Zęby przeklętego zwierza zagłębiły mu się W szyję w całéj długości.
— Czy cierpisz?
— Wiele, ale będziesz mógł się pomścić?
— Kto się mści, nie cierpi więcéj, rozkaz.
— Rozkażę gdy czas przyjdzie.
I obadwa powrócili do obozu.
Kiedy Mothril, i żołnierz raniony wracali do obozu, don Fryderyk w towarzystwie Agenora zagłębiali się w dalekie pole, gdzie sierra d’Estrella przedstawiała widnokrąg. Kiedy niekiedy, przebiegał to z przodu, to poza niemi, pies z nieomylnym węchem, któremu jeżeliby się dali powodować, przekonałby się zapewne o obecności jakiego szpiega.
Kiedy sądzili, że dosyć byli oddaleni, aby ich głos nie dochodził obozu, don Fryderyk zatrzymał się, oparł rękę na ramieniu rycerza i rzekł:
— Słuchaj Agenor mówiąc z wyrazem, który oznacza że głos wychodzi z głębi serca, nie mów mi więcéj o osobie, której niedawno wymówiłeś imię, jeżeli o niéj mówisz przy obcych zarumieniasz moje czoło, i sprawiasz drżenie mojéj ręki, jeżeli mówić o niéj będziesz sam na sam, zachwiejesz moją duszę, otóż wszystko co mogłem powiedzić. Nieszczęśliwa donna Blanka nie mogła zyskać względów swego królewskiego małżonka, nad czystą i łagodną Francuzkę przełożył Maryę Padillę, dumną i żarliwą Hiszpankę.
Cała płaczliwa historya podejrzeń, wojny i krwi jest zamknięta w tych kilku słowach, które ci powiedziałem. Kiedyś, jeżeli będzie tego potrzeba, powiem ci więcéj, lecz odtąd, miéj się na ostrożności Agenor i niemów mi o niéj, myślę o tem więcéj, niżeli potrzeba.
Po tych słowach don Fryderyk, owinął się w płaszcz jakby chciał się odosobnić, i ukryć boleści.
Agenor pozostał zamyślony przy wielkim mistrzu, usiłując przypominając sobie, przeniknąć tajemnicę przyjaciela, któremu mógłby mu bydź użytecznym i dla czego jak się domyślał, był przywołany.
Wielki mistrz pojmował co się działo w sercu Agenora.
— Otóż co chciałem ci powiedzieć przyjacielu, dodał, na przyszłość będziesz mieszkał przy mnie, i zapewne, ponieważ nie będę miał potrzeby bydź ostrożnym względem mojego brata, ponieważ ty będziesz mi mówił o niéj, a ja o tobie, zgłębisz zapewne tę przepaść, która mnie samego zatrważa. Teraz zaś, udajemy się do Sevilli, gdzie uroczystość i turnieje mnie czekają, król mój brat chce mnie uczcić, i w rzeczy saméj przysłał do mnie jak widziałeś don Mothrilla, swego radcę i przyjaciela.
Fernard wzniósł ramiona na znak pogardy i nienawiści.
— Posłuszny więc jestem, mówił Fryderyk, odpowiadając własnéj prawie myśli, lecz opuszczając Coimbrę miałem podejrzenia, te podejrzenia czuwanie nademną stwierdza. I ja będę czuwał. Mam tylko dwa oczy, ale mam także oczy mojego przywiązanego Fernanda; który jeżeli mnie dla jakiego koniecznego i tajemnego posłannictwa opuści, ty pozostaniesz przy mnie, bo was obódwóch kocham szczerze.
I don Fryderyk podał każdemu z dwóch młodych ludzi rękę, którą Agenor z uszanowaniem przycisnął do serca, a Fernand okrył pocałunkami.
— Panie, rzecze Mauléon, szczęśliwy jestem, że kocham, i że tak jestem kochany, ale zapóźno przybywam, abym miał udział w tak drogiéj dla mnie przyjaźni.
— Pędziesz moim bratem, rzekł don Fryderyk, i posiądziesz moje serce, jak ja twoje, a teraz mówmy tylko o uroczystościach, i o starciach włóczni, które nas oczekują w Sewilli, pójdźmy i powracajmy do obozu.
Przeszedłszy około pierwszego namiotu, don Fryderyk spotkał Mothrilla stojącego i czuwającego; zatrzymał się, spojrzał na Maura nie mogąc powściągnąć przykrości jaką mu to natręctwo sprawiało.
— Panie, rzecze do don Fryderyka, widząc iż nikt nie spał w obozie, przyszła mi myśl, aby unikając dziennego skwaru nocną porą udać się w drogę. Księżyc wzeszedł, noc jest piękna, a pośpiechem ulżemy niecierpliwości królowi twojemu bratu.
— A ty? rzekł don Fryderyk, a twoja lektyka?
— Panie, odpowiedział Maur, ja i wszystko moje jesteśmy na usługi waszéj Wysokości.
— Dobrze, rzekł don Fryderyk, więc wydaj rozkazy do odjazdu.
Kiedy siodłano konie i muły, kiedy zwijano namioty, Mothril zbliżył się do ranionéj placówki.
— Jeżeli zrobiemy dziesięć mil téj nocy, wszak przejdziemy pierwszy łańcuch gór?
— Przejdziemy, odpowiedział żołnierz.
— A jeżeli ruszemy jutro, około siódméj wieczorem, o któréj godzinie będziemy w brodzie Zezery?
— O jedenastéj.
W godzinie oznaczonéj przez żołnierza przybyli na spoczynek. Ten sposób podróżowania jaki przewidział Maur, był przyjemny dla wszystkich, on szczególniéj tym sposobem łatwiéj ukrywał swoją lektykę, przed ciekawemi spojrzeniami Musarona.
Albowiem to szczególnie zajmowało godnego germka, jaki rodzaj skarbu był zamknięty w tym złoconym pudle, którego Mothril strzegł z wielkiém staraniem.
Jak prawdziwe dziecię Francyi, które znosi wszelkie klimaty, wśród największego dziennego upału, zaczął krążyć naokoło namiotów.
Słońce rzucało promienie prostopadle, wszystko było puste w obozie. Don Fryderyk, aby całkowicie oddać się myślom wszedł do swojego namiotu. Fernand i Agenor rozmawiali w swoim; wtem nagle ujrzeli Musarona na progu. Germek miał tę zadawalającą postać człowieka, który prawie osiągnął cel swoich badań.
— Panie Agenor rzecze, wielkie odkrycie!
— Jakież? spytał rycerz przyzwyczajony do śmieszności właściwych jego germkowi.
— Oto że Mothril rozmawia z lektyką, i że lektyka mu odpowiada.
— I cóż mówili? zapytał rycerz.
— Słyszałem rozmowę, lecz nie rozumiałem słów, z przyczyny że Maur i lektyka mówili po arabsku.
Rycerz wzruszył ramionami.
— Co o tem mówisz Fernandzie? zapytał, jeżeli uwierzemy Musaronowi, skarb don Mothrila mówi.
— Nic w tym niema dziwnego odpowiedział paź, bowiem skarbem Maura jest kobieta.
— Ah!... rzecze Musaron, dosyć pomięszany.
— Młoda? zapytał żywo Agenor.
— Zapewne.
— Piękna?
— Ah! zawiele pytań rycerzu; jest to zagadka na która sądzę mało kto, i tylko sam Mothril, mógłby odpowiedziedziéć.
— A więc ja się dowiem, rzekł Agenor.
— Jakim sposobem?
— Ponieważ Musaron doszedł aż do namiotu, to i ja sam trafię. My górale, jesteśmy przyzwyczajeni do drapania się po skałach i chwytania wiewiórek na szczycie jodeł. Pan Molhril nie może być ani zręczniejszym ani ostrożniejszym od wiewiórki.
Dobrze, rzecze Fernand, uniesiony popędem szalonej młodości, ale z warunkiem, że ja pójdę z panem.
— Pójdź, tymczasem Musaron będzie czuwał.
Agenor nic omylił się wcale, a nawet i tyle ostrożności nie było potrzeba. Bano o 11 godzinie, słońce afrykanskie piekło nieznośne i obóz zdawał się być opuszczony, straże hiszpańskie i maurytanskie szukały cienia, już to pod skala, już to pod samotnym drzewem, tak, że namioty dawały temu widokowi postać nie chwilowego zamieszkania ale pustyni.
Namiot Mothrila najbardziéj był oddalony. Aby go bardziej odosobnić, albo żeby mu więcéj nadać świeżego powietrza, postawiono go w bliskości kilku drzew; w namiot ten wprowadzono lektykę, i przed drzewami zawieszoną turecką tkaninę, która spojrzeniom niepózwalała przenikać wewnętrz. Musaron wskazał im namiot jako obejmujący w sobie skarb. Téj saméj chwili, opuszczając Musarona w miejscu w którém był i zkąd można było widzieć wszystko co się działo w obozie od strony namiotu, młodzi ładzie odbiegli na koniec lasu; przybywszy tam, zatrzymali oddech, postępowali na palcach, starannie odgarniali gałęzie drzew aby szmer nie zdradził ich obecności, przybyli niesłyszani od Mothrila, aż do samego namiotu, w środku którego, znajdował się Maur i jego lektyka.
Nie można było widzieć, ale słyszéć się dało.
— Z rozmowy, nie wiele się dowiemy bo mówią po arabska.
Fernand położył sobie palec na ustach.
— Rozumiem po arabska rzecze, pozwól mi słuchać. Paź nadstawił ucha, a rycerz pozostał w milczeniu.
— To szczególnie, rzecze Fernand po chwili uwagi, mówią o tobie.
— O mnie! rzecze Agenor, to niepodobna.
— Tak jest, ja się nie mylę.
— I cóż oni mówią?
— Dotąd sam Mothril mówił, pytał się: „czy to rycerz z kitą czerwoną?”
W chwili kiedy paź kończył te słowa, głos śpiewny i drżący, jeden z tych głosów, które sączą się przez ambrę i perły, którego echo obudzą się w sercu odpowiedział:
— Tak, rycerz z kitą czerwoną młody i piękny.
— Młody, zapewne odpowiedział Mothril, gdyż zaledwie ma lat dwadzieścia, lecz piękny na to się nie zgadzam.
— Broń mu przystoi, i zdaje się być walecznym.
— Walecznym! łupieżca! sęp pirenejski, który chce się jeszcze pastwić nad trupem naszej Hiszpanii!
— Co mówi? zapytał Agenor.
Paź powtórzył mu z uśmiechem słowa Mothrila.
Rumieniec wystąpił na twarz rycerza, położył dłoń na rękojeści miecza, i wydobył go w połowie z pochwy. Fernand zatrzymał popęd jego.
— Panie rzecze, to korzyść ciekawych, ale i na mnie koléj przyjdzie, słuchajmy.
Słodki głos odrzekł zawsze po arabsko:
— To jest pierwszy rycerz Francuzki, jakiego widzę.
Przebacz mi ciekawość. Rycerze francuzcy sławni są z swojéj dworskości jak mówią. Ten zaś czy jest ze służby króla don Pedro?
— Aisso rzeki Mothril z stłumionym gniewem, nie mów mi więcéj o tym młodym człowieku.
— Wszak ty mi o nim mówiłeś, odpowiedział głos gdyśmy go spotkali w górach; i ty przyrzekłszy zatrzymać się pod drzewami gdzie nas wyprzedził, zachęcałeś pomimo że byłam strudzoną, aby przybyć do Coimbry za nim rycerz będzie mówić z don Fryderykiem.
Fernand wsparł rękę na ramieniu rycerza, zdawało się że zasłona przedzierała się i wyjawiła tajemnicę Mama?
— Co mówił rzecze? zapytał rycerz.
Fernand powtórzył słowo w słowo wyrazy Mothrila.
Tymczasem, ten sam glos mówił daléj, z tym samym przyciskiem, który aż serce rycerza przenikał, chociaż nie rozumiał wyrazów:
— Jeżeli nie jest walecznym, dla czegóż zdajesz się go tak bardzo obawiać?
— Nie ufam nikomu, lecz i nie lękam się nikogo, odpowiedział Mothril. Przytem, znajduję niepotrzebném abyś się zajmowała człowiekiem, którego wkrótce nie będziesz więcej widziéć.
Mothril wymawiał te wyrazy głosem, który nie pozostawiał powątpiewania co do ich znaczenia, dla tego, Agenor pojął z poruszenia pazia, że ważnéj rzeczy się dowiedział.
— Miéj się na ostrożności, panie de Mauléon rzecze, czy to ze względów politycznych, czy przez zawiść, masz w Mothrilu nieprzyjaciela.
Agenor uśmiechnął się pogardliwie.
Obadwaj zaczęli przysłuchiwać, lecz nic nie usłyszeli. W kilka chwil potem, przez drzewa, spostrzegli Mothrila, który oddalał się i zmierzał ku namiotowi don Fryderyka.
— Zdaje się rzecze Agenor, że teraz będzie przyjazna pora do zobaczenia i pomówienia Z tą piękną Aissą, która tak lubi rycerzy francuskich.
— Zobaczyć ją, dobrze, rzecze Fernand, ale mówić z nią, nie; bo czy sądzisz, że Mothril oddalił się i nie zostawił straży przy jéj drzwiach.
I końcem swojego sztyletu zrobił otwór w namiocie, który choć szczupły pozwalał patrzeć wewnątrz.
Aissa spoczywała na jakimś rodzaju łóżka z materyi purpurowéj, haftowanéj złotem; pogrążona była w marzeniach milczących i uroczych, właściwych kobietom Wschodu, których całe życie zależy od wrażeń fizycznych. Jedną ręką trzymała instrument muzyczny nazywany guzla, druga była utopiona w jéj czarnych włosach przeplatanych perłami, które tem lepiej odznaczały wychodzące z nich delikatne i wysmuklę palce, z długiemi blado karminowemi paznokciami. Spojrzenie długie i łzawe zdawało się szukać przedmiotu, który widziała w myśli, i wytryskiwało z jéj powieki z pod rzęsy jedwabnéj.
— Jakże jest piękna! mówił cicho Agenor.
— Panie, rzekł Fernand, wiedz o tém, że to maurytanka, a tém samem nieprzyjaciółka naszéj świętéj religii.
— Ba! rzekł Agenor, ja nawrócę ją.
W téj chwili, słychać było kasłanie Musarona. Był to umówiony znak, jeżeliby ktokolwiek zbliżał się od lasu, i dwaj młodzi ludzie przedsięwzięli drogę z tą samą przezornością, z jaką przybyli. Wyszedłszy z lasu, spostrzegli na drodze do Sewilli mały orszak złożony z dwunastu jezdców arabskich i kastylskich.
Jechali oni prosto do Mothrila, który spostrzegłszy ich, zatrzymał się na kilka kroków od namiotu wielkiego mistrza. Ci jeźdźcy przybywali od króla don Pedro, i nieśli nową depeszę do jego brata. Przy téj depeszy, był także list do Mothrila; Maur przeczytał list do niego przeznaczony, i powrócił do namiotu don Fryderyka, prosząc nowo przybyłych aby zaczekać chwilę, w przypadku, jeżeli podobałoby się wielkiemu mistrzowi, pytać go o jakie szczegóły.
— Jeszcze! rzekł don Fryderyk spostrzegając Mothrila na progu drzwi.
— Panie, rzecze Maur, ośmiela mnie przybyć do Ciebie, posłannictwo naszego Króla, którego oddania nie chciałem spóźniać.
I podał list don Fryderykowi, który go wziął z pewném wahaniem się; lecz po przeczytaniu pierwszych wierszy, czoło wielkiego mistrza wypogodziło się.

Depesza zawierała:

„Mój ukochany bracie, spiesz się, gdyż mój dwór przepełniony jest rycerzami wszystkich narodów. Sewilla raduje się oczekując na przybycie walecznego wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba. Ci, których przyprowadzisz z sobą, są pożądani, ale nie otaczaj się licznym orszakiem. Moja sława jest widzieć cię, moje szczęście widzieć cię prędko.
W téj chwili, Fernand i Agenor, niespokojni widząc zbliżające się wojsko ku namiotowi don Fryderyka, przybyli.
— Patrz, rzecze, don Fryderyk, podając Królewski list Agenorowi, czytaj, i przekonaj się, jakie nas czekają przyjęcia.
— Czy Wasza Wysokość mi każę podziękować tym, którzy mu ten list przynieśli? zapytał Mothril.
Don Fryderyk skinął głową i wyszedł do nich; następnie, kiedy im podziękował za pośpiech, jakiego przyłożyli gdyż dowiedział się iż w pięciu dniach przybyli z Sewilli; Mothril odezwał się do dowódzcy:
— Zatrzymuję twoich żołnierzy, rzekł, aby uczynić więcéj zaszczytu wielkiemu mistrzowi. Co do ciebie, powróć do Króla don Pedro spiesznie jak jaskółka, i donieś mu, że książę jedzie do Sewilli.
Potem dodał cicho:
— Jedz i powiedz królowi, że nie powrócę bez dowodu, który mu przyrzekłem.
Jeździec arabski skłonił się, i nieodpowiedziawszy ani słowa, nie dozwoliwszy odpocząć ani sobie ani koniowi, odjechał jak strzała.
To ciche zlecenie nie uszło uwagi Fernanda, i chociaż nie wiedział przedmiotu, ponieważ nie słyszał wyrazów, sądził się obowiązanym ostrzedz swojego pana, że odjazd dowódzcy, który zaledwie przybył; tem więcéj był podejrzanym gdy dowódcą był Maur a nie kastylczyk.
— Słuchaj, rzekł mu don Fryderyk, gdy znaleźli się sami, niebezpieczeństwo, jeżeli jakie w tem jest, nie może grozić, ani mnie, ani tobie, ani też Agenrowi, jesteśmy ludzie silni, nie obawiający się niebezpieczeństwa. Ale w zamku Medina Sidonia jest istota słaba i bezbronna, kobieta, która już wiele wycierpiała dla mnie i z mojéj przyczyny. Trzeba, żebyś pojechał, trzeba żebyś mnie opuścił, trzeba, abyś jakimkolwiek sposobem, którego wybór tobie zostawiam, przybył do niéj, i uprzedził, aby się miała na ostrożności. To co nie mogę listownie powiedzieć, ty jéj ustnie opowiesz.
— Odjadę kiedy zechcesz, odpowiedział Fernand, pan wiesz, że jestem na jego rozkazy.
Don Fryderyk usiadł przy stole i napisał na pergaminie kilka wierszy, które po skończeniu zapieczętował swoją pieczęcią. Niepozbyty Mothril wszedł do jego namiotu.
— Widzisz pan, rzecze don Fryderyk, piszę do króla don Pedro. Zdawało mi się, że byłoby to obojętnem przyjęciem jego listu dawać ustną odpowiedź. Jutro rano Fernand odjeżdża.
Maur za całą odpowiedź pokłonił się. Wielki mistrz w jego obecności, włożył pargamin w małą torebeczkę haftowaną drobnemi perełkami, którą oddał paziowi.
— Wiesz co potrzeba czynić, rzekł mu.
— Wiem panie.
— Lecz, rzecze Mothril, ponieważ Wasza Wysokość dobrze życzy temu rycerzowi francuzkiemu, czemuż nie poseła go w miejsce pazia, który mu jest tutaj potrzebnym? Każę go odprowadzić czterem moim ludziom, a oddając list królowi, znajdzie sposobność pozyskania łask, których tak pragniesz dla niego.
Chytrość Maura owładnęła na chwilę don Fryderyka, lecz Fernand przyszedł mu na pomoc.
— Zdaję mi się rzecze do don Fryderyka, że do króla kastylskiego trzeba posłać list przez Hiszpana. Z resztą, na mnie padł pierwszy wybór, i ja pragnę zachować zaszczyt tego posłannictwa.
— Dobrze, odpowiedział don Fryderyk, nic nie zmieniemy, cośmy postanowili.
— Książe jesteś panem, odpowiedział Mothril; i my wszyscy powinniśmy słuchać jego rozkazów, których ja, naprzód oczekuję.
— Względem czego?
— Względem odjazdu, czyż nie umówiliśmy się że będziemy jechać nocą jak wczoraj? Wasza królewska mość czy byłeś zdrów po wczorajszéj nocnéj jeździe?
— Jak najlepiéj.
— A więc dobrze! nie mamy więcéj jak godzinę lub dwie dnia, odrzekł Mothril, czas zatem jechać.
— Wydaj rozkazy, bądź gotów.
Mothril wyszedł.
— Słuchaj, rzecze don Fryderyk do Fernanda, mamy do przebycia rzeczkę, która spływa pod sierra di Strella, i wpada w Tag. Zawsze w chwili przybycia będzie zamięszanie, masz korzystać z niego, bo jest, oddalisz się nieznacznie, bo nie sądzę abyś pragnął równie jak ja eskorty, którą ci Maur ofiarował. Tylko bądź ostrożny w czasie podróży, ostrożniejszym jeszcze, gdy już przybędziesz, bo wiesz jak jest ściśle strzeżona.
— Tak panie, wiem o tem.
Motrhil nie stracił chwili, aby wydać potrzebne rozkazy. Karawana ruszyła w zwyczajnym porządku, to jest; jedna straż przednia jeźdców maurytańskich zapewniała drogę, którą don Fryderyk przebywał, strzeżona przez Mothrila, następnie szła lektyka i straż tylna.
Około dziesiątéj godzinny, przeszli la sierra, i zstąpiono w dolinę. W godzinę potem, po za drzewami rosnącemi w szeregu gór, spostrzegli pas niebieskawy, podobny do długiéj i zakręcanéj wstążki z któréj księżyc tworzył w rozmaitych miejscach milionowy wytrysk iskierek.
— Oto jest Zezera, rzecze Mothril, za pozwoleniem Waszéj książęcéj mości, każę bród zmierzyć.
Była to sposobność dla don Fryderyka aby pozostał przez chwilę z Agenorem i Fernandem. Dlaczego leż dozwolił odejść Maurowi czyniąc znak głową.
Mothril, jak wiadomo nie szedł bez lektyki, zboczył ku tylnéj straży, i widziano go jak towarzyszył skarbowi, który tak bardzo zajmował Musarona, chociaż nie wiedział jakiego on był rodzaju.
— Powinnością moją, rzekł Agenor, żądać pozwolenia Waszéj Wysokości. My Francuzi, mamy zwyczaj przechodzić rzeki, gdzie je napotkamy, i ja obciąłbym przejść na tamtą stronę rzeki w tém samém czasie co i Maur.
Była to jeszcze jedna sposobność dla don Fryderyka, pozwalająca dać Fernandowi ostatnie objaśnienia, aby ich nikt nie słyszał.
— Rób jak uważasz, rzekł rycerzowi, lecz nie narażaj się zbytecznie, wiesz że cię potrzebuję.
— Panie! znajdziesz nas na drugiéj stronie.

I czyniąc przeciwny obieg jaki robił Maur i lektyka, rycerz znikł w zakrętach gór w towarzystwie Musarona.

ROZDZIAŁ V.
Przebycie rzeczki.

Maur pierwszy odjechał, pierwszy téż przybył na brzeg rzeczki.
Zapewne dobrze znał miejsce, gdyż bez żadnego wachania się zstąpił w wodę, zanurzywszy się w połowie pomiędzy laury różanne, jakie wszędzie w południowej Hiszpanii i Portugalii, zarastają rzeki. Na dany przez niego znak, prowadzący lektykę, wzięli muły za cugle, i mając sobie przez Mothrila wskazaną drogę, którą wytykał mały lasek pomarańczowy będący w tym samym kierunku, weszli w rzeczkę i przebywali ją, że zaledwie woda do brzucha mułów dostawała. Mimo pewności jaką miał Mothril o płytkości brodu, nie spuszczał z oczu przez całą tę przeprawę kosztownéj lektyki, dopóki nie została przeniesiona na drugi brzeg rzeki.
Natenczas, spojrzał w około siebie, i pochylając się ku lamom różannym:
— Czy jesteś lam? spytał.
— Jestem, odpowiedział głos.
— Wszak poznasz pazia?
— Tego co na psa gwizdał?
— Ust jest w torbie myśliwskiéj, którą nosi zawieszoną przy boku. Otóż téj torby mi potrzeba.
— Będziesz ją miał odpowiedział Maur.
— Zatem, czy mogę go zawołać, czy jesteś na swojem stanowisku?
— Będę w swoim czasie.
Mothril zawrócił się przez rzekę napowrót i zamierzał złączyć się z Fryderykiem i Fernandem.
Podczas tego, Agenor i Musaron przebyli rzeczkę; bo jak już powiedziano, rycerz odważnie zanurzał się w pęd wody:
Rzeka nie była bardzo głęboka z brzega, rycerz i germek zagłębiali się z wolna jeden po drugim. W trzeciéj części przyprawy, koń rycerza stracił grunt, lecz utrzymywany uzdą, oraz staraniem swego jeźdźca, płynął silnie i odzyskał grunt, około dwudziestu kroków od miejsca w którym go zgubił. Musaron postępował za swoim panem jak cień, i robiąc takie same zwroty, przybył również jak on, zdrów i cały, na drugi brzeg. Podług zwyczaju, chciał sobie głośno powinszować tego męztwa, lecz jego pan, kładąc palec na ustach, dał znak milczenia. Obadwaj więc przybyli na brzeg, nie słysząc nic innego jak lekkie pląsanie w wodzie nie dawszy o tem żadnego znaku Mothrilowi.
Przybywszy tam Agenor zatrzymał się, zsiadł z konia i rzucił cugle w ręce Musarona, poczem okrążając lasek znalazł się na drugim jego końcu, i spostrzegł promień księżyca igrający z pozłacaną fryzą lektyki. Drgające tony guzli rozlegały się w nocy, i wskazywały że Aissa dla rozrywki, czekając nim jéj przewódzca przybędzie, uciekła się do tego instrumentu.
Naprzód, były to bezładne akordy, jakiś rodzaj czczéj skargi rzucanéj na wiatr i noc palcami grającéj; lecz po tych akordach następowały słowa, w których z wielką radością, rycerz poznał że tłumaczone z Arabskiego, były śpiewane po kastylsku. Piękna Aissa umiała zatem po hiszpańsku. Rycerz mógł więc z nią mówić, nie przestawał się zbliżać wspierany tym razem głosem i muzyką.
Aissa zasłoniła firanki swjéj lektyki, od strony rzeczki; dwaj przewodnicy zaś, wykonywając rozkazy swego pana, oddalili się o dwadzieścia kroków wtyk Młoda dziewica spoczywała przy najczyslszém świetle księżyca, za którego biegeim wiodła oczy po lazurowym błękicie. Jéj postawa, jak wszystkich dziewic wschodu była pełna wdzięku naturalnego, i miękiéj rozkoszy. Zdawała się wciągać woń nocy, którą tchnienie południa przesyłało z Centy do Portugalii. Co do piosnki była ona jednym z tych utworów arabskich, téj treści:

Było to w wieczór, o szarej godzinie,
Gdy wietrzyk lekko powiewa,
Gdy na gałązce, w samotnéj dolinie,
Słowiczek śpiewa,

Było to w wieczór, o późnéj godzinie,
Gdy wielki hałas ustaje,
Gdy róża schylona w samotnéj dolinie
Swoją woń nocy oddaje.

Powietrze ucichło, a woda szemrała,
W pośród słodkiego milczenia;
Jasna gwiazdeczka z radością słuchała.
Słowika pienia.

Mówiła róży — Nadobny kwiecie.
Dla czego w nocy rozwijasz liście?
A ta odrzekła — Ty czemu przecie
Wyglądasz na nocy przyjście?


Gwiazdka mówiła: ja dla tych jaśnie
Przyświecam co mnie kochają,
A ja się dla tych rozwijam właśnie,
Co mi najmilej śpiewają:

I noc zmięszała pieśni i wonie
Ranek zaświecił pogodny;
Wszystko odżyło na ziemi łonie,
Słowik przy róży nadobnéj.

Gdy skończyła ostatnie słowa, i gdy ostatnie akordy brzmiały jeszcze melodyjnie w powietrzu, rycerz nie mogąc dłużéj poskromić niecierpliwości, ukazał się w przestrzeni próżnéj i oświeconéj promieniami księżyca, między małym laskiem i lektyką. Widząc tak nagle zjawienie się człowieka, kobieta zadiodu krzyczałaby; i wzywała pomocy, piękna Maurytanka była zupełnie spokojną, podniosła się na lewéj ręce, prawą dobyła mały sztylecik, który nosiła u pasa, lecz prawie w tym samym czasie poznawszy rycerza schowała sztylet do pochwy, opuściła na jedną z swych rąk wytoczonych, drugą zaś dotykając ust, dala mu znak aby się cicho przybliżył; — Agenor był posłuszny. Długie draperye lektyki, oraz czapraki okrywające muły, tworzyły pewien rodzaj ściany, która niedozwalała oczom dwóch stróżów ich dostrzedz, zajętych przytem patrzeniem na drugi brzeg rzeki, na przygotowania do przejścia Fernanda i don Fryderyka. Agenor przybliżył się zatem śmiało do młodéj dziewicy, wziął ją za rękę, dotknął ustami, i rzekł:
— Aisso, czy kochasz mnie, bo ja kocham Aissę.
— Czy twój kraj zaludniony samemi wróżbiarzami rzekła, aby czytać w sercach kobiet tajemnice, które powierzają tylko nocy i ustroniom?
— Nie, rzekł rycerz, ale oni wiedzą że miłość wymaga miłości. Miałżem nieszczęśliwy omylić się?
— Ty dobrze wiesz że nie, rzekła młoda dziewica. Od czasu jak don Mothril prowadzi mnie z swoją świtą, i pilnuje jak żonę, a nie jak swoją córkę, widziałam najpiękniejszych rycerzy Maurytańskich i kastylskich, lecz moje oczy nie zwracały się z pereł mojéj bransolety, i myśl nie oddzielała się od modlitwy, ale z tobą było zupełnie przeciwnie jak z innemi ludźmi — od chwili, gdybym cię spotkała w górach chciałam wyjść z lektyki i za tobą postępować. Zadziwia cię to, że tak mówię, lecz nie jestem kobietą z miast. Jestem kwiatem pustyni, a że kwiat daje swoją woń temu, który go zrywa i kona, tak i ja oddam ci moją miłość jeśli tego chcesz, i umrę jeżeli żądasz.
Jak Agenor był pierwszym mężczyzną na którego piękna maurytanka zwróciła swoje oczy; również i ona była pierwszą kobietą, która dźwiękiem głosu, poruszeniem i wejrzeniem przemówiła do jego serca. Sposobił się więc odpowiedziéć na te niewinne wyznanie, które zamiast zrażać, nowym było powabem, gdy nagłe krzyk mocny, bolesny i głęboki rozległ się, i dreszczem przejął Agenora i młodą dziewicę, jednocześnie usłyszano głos wielkiego mistrza wołający z drugiej strony:
— Pomocy! Agenor! pomocy! Fernand się topi.
Młoda dziewica, szybko poruszona wyszła prawie z swojéj lektyki, rozjaśniła czoło młodemu człowiekowi swemi ustami, i te tylko rzekła mu słowa:
— Wszakże cię zobaczę?
— O tak! na moją duszę, odpowiedział Agenor.
— Idź więc na pomoc paziowi.
Popchnęła go jedną ręką, drugą zasłoniła firanki.
W dwóch poskokach, dzięki niewielkiemu oddaleniu, rycerz ujrzał się na brzegu rzeki. W jednéj chwili, oswobodził się z miecza i ostróg, a że nie był uzbrojony, rzucił się ku miejscu, gdzie ruch wody wskazywał niknięcie pazia.
Otóż co zaszło: Jak już powiedzieliśmy, po przeniesieniu swojéj lektyki i dania rozporządzeń Maurowi ukrytemu w laurach różanych, Mothril powrócił do Wielkiego mistrza i Fernanda, którzy oczekiwali o sto kroków od brzegu z resztą orszaku.
— Panie, rzecze Maur, przebyliśmy bród, i jak mogłeś widzieć jego głębokość, lektyka przybyła na drugi brzeg bez przypadku. Jednakże dla większego zabezpieczenia przeprowadzę naprzód pazia, następnie ciebie, a w końcu przejdą moi ludzie.
Ta ofiara, tak dobrze odpowiadała życzeniu Wielkiego mistrza, że nie myślił czynić najmniejszej uwagi. I w rzeczy saméj, nic nie mogło lepiéj posłużyć wykonaniu umówionego zamiaru między Fernandem i don Fryderykiem.
— Dobrze, rzekł do Mothrila, Fernand wkrótce przebędzie rzekę, a że ma wyprzedzić nas na drodze do Sewilli, uda się w drogę, a tym czasem, my postaramy się; abyśmy przęśli rzekę.
Mothril skłonił głowę na znak, ze zatwierdzał myśl wielkiego mistrza.
— Czy masz co donieść królowi don Pedro memu bratu, przy téj saméj sposobności? spytał don Fryderyk.
— Nie, mości książę, odpowiedział Maur, mój posłaniec pojechał, i przybędzie przed pańskim.
— To dobrze, rzecze don Fryderyk, idź naprzód.
Wielki mistrz upomniał czule pazia, aby był ostrożnym przy przebyciu rzeki. Kochał albowiem bardzo tego młodzieńca, którego wziął do siebie od dzieciństwa, i który również do niego bardzo był przywiązany; dla tego, don Fryderyk nie wachał się, chociaż był tak młodym mieć w nim powiernika swoich najdroższych tajemnic.
Mothril oczekiwał przy brzegu rzeki. Wszystko było spokojne, widok oświecany księżycem rzucał przypadkowe cienie odbijające się z gór, rozjaśnione miejsca promieniami odbłyskującéj się rzeki, zdawały się należeć do tych królestw czarnoksięzkich jakie się widzi we śnie. Człowiek najbardziéj lękliwy widząc tę cichość i przezroczystość, nie uwierzyłby w żadne niebezpieczeństwo.
Dla tego, Fernand śmiały i odważny, jak zwyczajnie w młodości, nie uczuł najmniejszéj obawy, puścił się z koniem w rzekę, w ślad za mułem Maura.
— Mothril szedł naprzód, w przestrzeni piętnasta kroków, koń i muł dotykali gruntu; lecz nieznacznie Maur skierował na prawo.
Mothrilu! Pan zbaczasz z drogi, wołał don Fryderyk na brzegu. Strzesz się Fernand, strzesz się!
— Nie obawiaj się wcale panie, odpowiedział Mothril, ponieważ ja idę naprzód. Jeżeli byłoby niebezpieczeństwo, pierwszy bym go doznał.
Odpowiedź zdawała się mieć słuszność. Pomimo że Maur coraz bardziéj zbaczał z linii prostéj, Fernand nie czuł najmniejszego podejrzenia. Bydź może, iż użył przytem sposobu, dopomagając sobie w przebyciu pędu wody z najmniejszą trudnością.
Muł Maura stracił grunt, a koń Fernanda zaczął pływać. Lecz mało to obchodziło pazia, ponieważ sam płynął tak zręcznie; iż mógł do własnych sił się ucieknąć.
Wielki mistrz zaczął patrzeć na wszystko z wzrastającą niespokojnością.
— Motrhilu zbaczasz! wołał don Fryderyk, Fernand trzymaj się na lewo.
Lecz Fernand czuł swego konia płynącego silnie i przytem Maur go poprzedzał, nie podzielał więc żadnej obawy w tym przejściu, które uważał za zabawkę; — odwracając się na siodle, odpowiedział swemu panu:
— Nie lękaj się, Mości książę, jestem bezpieczny bo Mothril jest przedemną.
Lecz czyniąc te poruszenie, szczególniejsze ujrzał widziadło, sądził że spostrzega głowę człowieka, który się zanurzał wówczas gdy się oglądał, ale nie dosyć prędko aby mu uszedł z oczu.
— Panie Mothril, rzeki do Maura, zdaje mi się że błądziemy. Nie tędy przeszła twoja lektyka, a jeżeli się nie mylę, widzę ją tam; przy lasku pomarańczowym, na lewo.
— Jest to mała przestrzeń, nieco głębsza, odrzekł Maur, za chwilę dostaniemy brzegu.
— Ale ty zbaczasz! ty zbaczasz! wołał jeszcze don Fryderyk, ale tak oddalony, że jego głos zaledwie dochodził młodzieńca.
— W istocie, rzekł Ferdynand, zaczynając się obawiać, widząc próżne usiłowania jakie czynił koń jego pociągany wpęd jakby siłą nieznaną, podczas kiedy Mothril wraz z swoim mułem zostawał na lewo znacznie oddalony od niego.
— Panie Mothril, zawołał paź, tu jest jakaś zdrada.
Zaledwie wymówił te słowa, aliści koń jego jęknął i pochylając się na bok, uderzył gwałtownie w wodę.
Prawie w téj saméj chwili, zarżał jeszcze boleśniéj i przestał płynąć lewą nogą. Naówczas, nie mogąc się utrzymać przedniemi nogami, zwierzę pogrążyło nieznacznie swój grzbiet w wodzie.
Fernand spostrzegł, że nadeszła chwila do rzucenia się wpław, lecz na próżno chciał się oswobodzić ze strzemion, czuł się przymocowanym do siodła.
— Pomocy! pomocy! krzyczał Fernand — właśnie ten krzyk boleśny usłyszał Agenor, i on to wyrwał go z uniesień w jaki go pogrążały widok i glos pięknej maurytanki.
Tymczasem, koń nieprzestawał zagłębiać się: jego nozdrza tylko wystawały nad powierzchnią rzeki i wydymały się okropnie, przednie zaś nogi niecierpliwie uderzały wodę.
Fernand chciał drugi raz zawołać pomocy, lecz porywany tajemniczą siłą, któréj daremnie chciał się opierać, pogrążył się wraz z koniem w bezdeń, i tylko jego ręka; wzniesiona w niebo jak by wzywająca pomocy lub zemsty, ukazała się na chwilę po nad przepaścią: lecz również jak reszta ciała wkrótce zniknęła, i zostały tylko koła powstające z dna rzeki po nad powierzchnią, z któréj wydobywały się liczne i zakrwawione bańki.
Dwaj przyjaciele rzucili się na pomoc Fernanda; z jednej strony Agenor jak już powiedzieliśmy, z drugiéj pies góralski przyzwyczajony słuchania głosu pazia, równie bacznie jak swojego pana.
Obadwaj napróżno szukali, chociaż dwa, albo trzy razy widział Agenor, jak się paź w tym samym kierunku zanurzył, za trzecim nawet razem, pies pokazał się trzymając kawał z ubioru w swojéj ziejącéj paszczy. Lecz jakby oddzieraniem tego kawała zrobił to wszystko, co tylko mógł uczynić, płynął ku brzegowi i kładąc się u nóg swego pana, zawył ponuro i śmiertelnie, jak owe nocne głosy przed któremi drżą najmężniejsze serca. Kawałek ubioru było wszystkiem, co pozostało po nieszczęśliwym Fernandzie.
Noc przeszła na poszukiwaniach nadaremnych. Don Fryderyk przeszedłszy rzekę bez wypadku, zostawał całą noc przy brzegu. Nie mógł się namyśléć porzucić ten grób ruchomy, z którego co chwila spodziewał się ujrzéć wychodzącego przyjaciela.
Pies wył przy jego stopach. Agenor zamyślony i smutny, trzymał w ręku kawał ubioru przyniesionego przez psa, i zdawał się z niecierpliwością dnia oczekiwać.
Mothril ponieważ długo ukrywał się w laurach różanych, jak gdyby szukał młodego człowieka, powrócił z twarzą zasmuconą wołając:
„Allah! Allah!” i chciał pocieszać Wielkiego mistrza temi czczemi wyrazami, które tylko powiększają boleść.
Dzień nadszedł, pierwsze jego promienie oświeciły Agenora, siedzącego przy nogach don Fryderyka: było widocznem iż rycerz oczekiwał z niecierpliwością téj chwili, gdyż zaledwie pierwsze promienia błysnęły na przyniesiony szczątek, przybliżył się do niego, i rozpatrywał z głęboką uwagą kawałek materyi wyrwanej z sukni nieszczęśliwego pazia.
To badanie umocniło go bez wątpienia w podejrzeniach, gdyż potrząsając boleśnie głową, rzekł do wielkiego mistrza:
— Panie, jest to bardzo smutne i dziwne zdarzenie.
— Tak, odrzekł don Fryderyk, bardzo smutne i dziwne! Dla czegóż opatrzność dotknęła mnie podobną boleścią!
— Panie, rzekł Agenor, sądzę że nie Opatrzność oto winić potrzeba. Patrz na ten ostatni szczątek przyjaciela, którego opłakujesz.
— Moje oczy nie zdolne patrzéć, rzekł don Fryderyk, i płakać patrząc na niego.
— Lecz nic w nim nie widzisz panie?
— Co chcesz mówić?
— Chcę mówić, że ubiór nieszczęśliwego Fernanda był biały, jak suknia anioła, chcę mówić że woda rzeki jest przezroczysta i jasna jak kryształ, a jednakże patrzaj panie, kawałek sukni jest czerwony i krew na nim widać.
— Krew?
— Tak jest, panie:
— Alan zranił się zapewne, szukając tego, którego kochał, gdyż patrzaj, na głowie ma sierść zafarbowaną.
— I ja tak z początku myślałem, panie; lecz dobrze patrząc nie znalazłem żadnéj rany; to nie krew psa.
— Fernand czy sam nie uderzył się o jaką skałę?
— Panie, płynąłem w miejscu gdzie znikł, na około, więcéj jak dwadzieścia stóp wody. Lecz to nas może upewnić. Patrz na to rozdarcie w kawałku materyi.
— To jest ząb psa.
— Bynajmniéj panie, oto widoczne miejsce, w które pies ugryzł, to zaś jest dziura zrobiona siecznem narzędziem, przez ostrze sztyleta.
— Ah! co za straszna myśl! zawołał don Frydęryk, podnosząc się blady, z włosami najeżonem i od gniewu i przestrachu w oczach, masz słuszność! masz słuszność! Fernand był wybornym pływakiem, koń jego wychowany w moich stadach, stokroć przepływał nierównie bystrzejsze od tego brody, w tém jest zbrodnia, Agenor, w tém jest zbrodnia!
— Wielka zbrodnia, nie wątpię o tém panie, bo widzę przyczynę.
— Ah! prawda, jest... Ty nie wiesz że zbliżając się do brzegu Fernand miał mnie opuścić; nie, aby się udać do króla don Pedro, jak powiedziałem Maurowi, który zapewne temu nie uwierzył, lecz żeby uzupełnić poselstwo, które mu zleciłem. Mój biedny przyjaciel, mój powiernik tak zaufany i pewny, którego serce otwierało się tylko dla mnie! Niestety! dla mnie i przezemnie umarł.
— Stało się panie, powinnością naszą jest umierać dla Waszéj Książęcéj Mości.
— Oh! któż może przewidziéć, mówił cicho don Fryderyk odpowiadając swojéj własnéj myśli, straszne następstwa, jakie ta śmierć miéć może.
— Alboż nie jestem takim samym twoim przyjacielem jak Fernand, rzekł smutnie rycerz, odziedziczając po nim twoje zaufanie, będę ci jak on wiernie służył.
— Jesteś niesprawiedliwy, Agenor, rzecze książę, podając mu rękę, i spoglądając na niego z tą nieskończoną łagodnością, którą się podziwia w spojrzeniu takiego człowieka. Podzieliłem moje serce na dwie części, jedną dla ciebie, drugą dla Fernanda: Fernand umarł, ty jesteś odtąd moim jedynym przyjacielem, i chcę ci tego dowieść; mówiąc jakie posłannictwo zleciłem Fernandowi: On miał zanieść list twojéj współziomce, królowéj donnie Blance.
— Ah! otóż przyczyna, rzekł Agenor, a gdzież jest ten list?
— Ten list był w torbie myśliwskiéj, którą nosił przy boku. Jeżeli Fernand rzeczywiście był zamordowany, czemu teraz wierzę, mordercy porwali trupa, aby się nie ukazał na brzegu rzeki, a jak moją tajemnicę odkryją. Jesteśmy zgubieni!
— Lecz jeżeli tak jest, panie, zawołał Agenor, nie udaj się do Sewilli. Uciekaj! Jesteś jeszcze dosyć blisko Portugalii, możesz połączyć się z twoim przychylnym miastem Coimbrą, i zabezpieczyć się jego szańcami.
— Nie udać się do Sewilli, jest to opuścić ją; uciekać jest to twierdzić podejrzenia, których dochodzą, jeżeli śmierć Fernanda jest tylko wypadkiem pospolitym. Prócz tego, don Pedro zatrzymując donnę Blankę, mnie zatrzymuje tym sposobem. Udam się do, Sewilli.
— W czémże mogę panu być użytecznym natenczas? spytał rycerz. Czy mogę zastąpić Fernanda? list jaki mu powierzyłeś, czy i mnie nie możesz? będzie to sposobność poznania mnie. Nie jestem szesnastoletniém dziecięciem, nie noszę sukni jedwabnéj, ale mam zbroję, o które się tępiły kindżały i jatagany waszych Maurów. Daj mi go tylko, ja z nim udam się, i jeżeli każdemu innemu potrzeba ośm dni czasu drogi, twój list, przyrzekam ci, będzie w czterech na miejscu przeznaczenia.
— Dzięki ci! waleczny Francuzie. Ale jeżeli król jest uprzedzony, powiększy się tem niebezpieczeństwo. Sposób, jaki użyłem nie jest zapewne dobrym, ponieważ Bóg nie pozwolił aby się udał. Teraz poradźmy sobie stosownie do okoliczności. Jedźmy daléj, jak gdyby nic się nie przytrafiło. Na dwa dni przed Sevillą i w chwili, kiedy nikt nie będzie się spodziewał, pozostawisz mnie, zwrócisz się, i wtenczas gdy będę wjeżdżał do Sewilli, jedną bramą, ty wejdziesz drugą; poczem, wieczorem, prześliźniesz H< się do Alkazaru królewskiego, i skryjesz w pierwszy dziedziniec; ocieniony wspaniałemi drzewami, gdzie w pośrodku słoi urna marmurowa z lwiemi głowami; ujrzysz okna z firankami purpurowemi, jest to moje zwykłe mieszkanie, jakie zajmuję odwiedzając brała. O północy, przybądź pod te okna; wtedy będę wiedział podług przyjęcia króla don Pedro, czego się mam lękać, albo spodziewać. Rozmówię się z tobą, jeżeli będę mógł mówić, jeżeli zaś nie, rzucę ci bilet; który ci powie, co czynić należy. Przysięgnij mi tylko wykonać bezzwłocznie to, co ci powiem, lub co ci napiszę.
— Na moją duszę! panie, przysięgam ci, rzekł Agenor, że twoja wola co do słowa się uzupełni.
— To dobrze! rzekł don Fryderyk, otóż jestem spokojniejszy. Biedny Fernand!
— Panie, rzecze Mothril, ukazując się na progu, namiotu. Wasza Książęca Mość, czy raczy sobie przypomniéć, że téj nocy nie zrobiliśmy i połowy naszéj drogi? Jeżeli rycerz poleci odjazd, przybędziemy w trzech, lub trzech godzinach pod cień znajomego lasu, w którymbyśmy się zatrzymali i skwar dzienny łatwiéj przenieśli.
— Jedzmy, rzekł don Fryderyk, nic mnie tu więcéj nie zatrzymuje; kiedy straciłem nadzieję ujrzenia Fernanda.
I karawana w dalszą udała się drogę, ale nie bez częstokrotnych odwracań oczu wielkiego mistrza i rycerza ku miejscu rzeki, i licznych powtarzań, jakby wykrzyknień bolesnych, wychodzących z ich piersi.
— Biedny Fernand! biedny Fernand!

Tak odbyła się droga don Fryderyka do Sewilli.

ROZDZIAŁ VI.
Jakim sposobem Mothril wyprzedził wielkiego mistrza pierwszy przybywając do Króla Kastylskiego.

Są miasta, które przez położenie, jakie im dała natura, przez skarby i piękności jakiemi je zbogacili ludzie, zdają się nie tylko z czynu lecz z prawa pierwszemi z otaczających je okolic: takim jest Sewilla, stolica pięknéj Andaluzyi, co sama jest jedyną z okolic królewskich Hiszpanii. Maurowie którzy jéj z radością zdobyli, strzegli z miłością, porzucili z boleścią, opuszczając koronę wschodnią jaką przez trzy wieki nosili na swojej głowie. Jeden z pałaców, którym uposażyli tę ulubioną odaliskę, był właśnie mieszkaniem don Podrą i w niego to przeniesiemy czytelnika.
Na tarasie marmurowym, gdzie woniejące pomarańcze i cytryny z granatami i mirtami, tworzą sklepienie tak gęste, że skwar słońca nie może się przez nie przecisnąć, niewolnicy Maurowie, oczekują póki gorące promienie słońca nie ugaszą swych promieni w morzu. Naówczas, wiatr wieczorny powstaje, niewolnicy skrupiają tafle marmurowe wodą różanną i benzoesem, a powiew jaki przechodzi, unosi w powietrze wonie naturalne i sztuczne pomięszane razem ze strojem i pięknością. Naówczas, pod spodem zawieszonych ogrodów tego drugiego Babilonu, niewolnicy maurytańscy, znoszą łóżka jedwabne i miękie poduszki, albowiem z nocą tylko, Hiszpania odradza się, a przy chłodzie wieczornym, ulice przechadzki i tarassy zaczynają się zaludniać.
Wkrótce, przestrzeń oddzielająca taras, od obszernego mieszkania ożywia się, i widać mężczyznę na którego ręku wspiera się piękna kobieta od dwudziestu czterech do dwudziestu pięciu lat mająca, z włosem czarnym i gładkim, oczami czarnemi, jakby axamit, cerą niepołyskującą i ciemnobrunatną, gdyż to oznacza świeżość południa. Mężczyzna przeciwnie, ma dwadzieścia ośm lat, blondyn, wysokiego wzrostu, w jego niebieskich1 oczach i Cerze niemogącéj bydź ściemnioną słońcem Hiszpanii, widać wszystkie wyrazy niezatartéj cechy pochodzenia, z północnéj Europy.
Tą kobietą jest donna Marya Padilla, tym mężczyzną jest król don Pedro.
Oboje spokojnie zbliżali się pod zielone sklepienia; lecz łatwo było widzieć, że spokojność była od nich daleką i że ich myśli były skłócone.
Piękna Hiszpanka, nie patrzy ani na Maurów oczekujących na jej rozkazy, ani na wszystkie bogactwa które ją otaczają. Chociaż zrodzona w średnim stanie, i prawie w ubóstwie, przywykła do zbytków i okazałości monarchicznych od czasu, w którem igrała jak dziecko, bawiące się jakby cackiem berłem króla Kastylskiego.
— Pedro, rzekła nakoniec, przerywając milczenie którego każde z nici) lękało się naruszyć. Mylisz się, będąc uprzedzony, że jestem twoją przyjaciółką i twoją zaszczytną kochanką, jestem upokorzoną niewolnicą, oto wszystko, królu.
Pedro uśmiechnął się, i nieznacznie wzruszył ramionami.
— Tak, bez wątpienia, odpowiedziała Marya, niewolnicą upokorzoną mówiłam, i to powtarzam.
— Jakto? wytłomacz się pani, spytał król.
— Oh! to bardzo łatwo. Oto powiadają, że wielki mistrz zakonu ś. Jakóba przybywa do Sewilli na turnieje, które dla niego przygotowałeś; jego mieszkanie powiększone uszczerbkiem mojego, jest ozdobione najkosztowniejszemi dywanami, i najpiękniejszemi meblami jakie kazano tam poznosić, z rozmaitych pokojów pałacu.
— To jest mój brat, rzekł Pedro.
Poczem dodał z wyrazem, którego sam rozumiał znaczenie.
— Mój ukochany brat.
— Twój brat, odpowiedziała, sądziłam, że brat Henryka de Transtamare.
— Tak pani, lecz oni obadwa są synami króla Alfonsa, mego ojca.
— I obchodzisz się z niemi po królewsku, rozumiem; ma niejakie prawo do tego zaszczytu, istotnie ponieważ jest kochanym od Królowéj.
— Nie rozumiem pani, rzecze don Pedro, bledniejąc mimowolnie, nie dawał jednakże żadnego innego znaku, prócz tej niechętnéj bladości, któréj pocisk wdzierał mu się do serca.
— Ah! don Pedro! don Pedro! rzekła Marya Padilla, jesteś albo bardzo zaślepiony, albo za nadto filozofujesz.
Król nic nie odpowiedział, i tylko odwrócił się z wymuszeniem ku wschodowi.
— I cóż więc, na co patrzysz? rzekła niecierpliwa Hiszpanka, czy na przybycie ukochanego brata?
— Nie pani, odpowiedział don Pedro. Patrzę czy z tego królewskiego tarassu, na którym jesteśmy, można widzieć wieżę Medina Sidonia.
— Tak, rzekła Marya Padilla, wiem dobrze, że mi odpowiesz jak zwykle, to jest że niewierna królowa w więzieniu. I czym się to dzieje, że ty, którego nazywają Sprawiedliwym, karzesz jedną, nie karząc drugiego? czym się to dzieje, że królowa jest uwięzioną, a jéj współwinowajca obsypany zaszczytami?
— Cóż ci uczynił mój brat, don Fryderyk? spytał don Pedro.
— Gdybyś mnie kochał, nie pytałbyś, co mi uczynił? Obrażał mnie nie obojętnością; to byłoby niczem, loby mi zaszczyt czyniło, lecz swoją pogardą, a ty powinieneś karać każdego, ktokolwiek pogardza kobietą przez ciebie ukochaną; nie prawda, ty jej nie kochasz, a przecież przyjąłeś ją do swego łoża, i ona sama tylko uczyniła cię ojcem.
Król nie odpowiadał; była to jedna z nieprzeniknionych dusz, w któréj nie podobna było czytać przez bronzową powłokę jaka ją okrywała.
— Oh! jakże pięknie jest zasłaniać się temi cnotami, których się nigdy nie miało! odrzekła pogardliwie Marya Padilla; łatwo jest chytrym kobietom ukrywać swoje ochydne namiętności, pod wstydliwe spojrzenia i zastawiać się przesądem, który powiada że kobiety Galijskie są zimne i nieczule, obok kobiet hiszpańskich!
— Pedro, Pedro, odezwała się na nowo kochanka rozgniewana, widząc że przycinek wpływał na nieustraszonego władcę. Pedro, sądzę że dobrze uczynisz, wysłuchawszy głosu twego ludu. Słyszysz jak woła: Ah! Marya Padilla, hańba królestwa, patrzajcie na nią, winna i zbrodnicza jaką jest, ośmieliła się ukochać swojego pana, nie dla jego stopnia; bo był żonaty, lecz dla niego samego. Gdy inne kobiety sprzysięgły się przeciwko jego honorowi, ona powierzyła mu swój, licząc na jego względy i wdzięczność. Gdy jego małżonki, bowiem chrześcijanin Pedro miał żony jak Sułtan Maurytański, gdy jego żony, nawet niewierne, nie były płodne, ona powiła mu dwóch synów, których kocha, co za wstyd! Złorzeczmy Maryi Padilli jak złorzeczono. Kawi, (la Cava) te kobiety gubią zawsze i naród i królów! Taki jest głos Hiszpanii. Słuchaj go więc, don Pedro! Ale gdybym była królową, powiedzianoby: „Biedna Maryo Padillo, byłaś bardzo szczęśliwą, kiedy byłaś dziewicą, i igrałaś na brzegu Guadalopy, z dziewicami twemi rówiennicami! Biedno Maryo Padillo, byłaś bardzo swobodną gdy Król cię uszczęśliwiał, okazując że niby cię kocha! Twoja rodzina jest tak dostojna, że najpierwsi panowie Kastylscy, zaszczycaliby się twoją ręką, ale ty zbłądziłaś pokochawszy króla. Biedna dziewico, młoda, bez doświadczenia, dla czego zapomniałaś że królowie nie są ludźmi, zwodzi cię jednakże, ciebie, coś go nigdy nie zwiodła, nawet myślą, nawęt we śnie! Podziela swoje serce pomiędzy kochanki, zapominając o twojéj wierności, twojéj życzliwości, i twojéj płodności.“ Gdybym była Królową, mówiono by (o wszystko, i policzono by mnie za świętą, tak za świętą. Czyż to nie jest tytuł, jaki dają kobiecie którą znam, a która zdradziła swego męża z jego bratem.
Don Pedro, którego czoło było widocznie pokryte chmurami, potarł je dłonią, a ukazało się spokojne, i prawie uśmiechające.
— Koniec końcem, czego żądasz, rzecze, bydź królową? pani wiesz dobrze, że to bydź nie może, ponieważ jestem żonaty, a nawet po dwakroć żądaj odemnie rzeczy podobnych do wykonania, a zobaczysz.
— Myślałam że mogę żądać tego, czego Zuanna de Kastro, domagała się i otrzymała.
— Zuanna de Kastro, nic się nie domagała, pani, Była to konieczność nieubłaganej królowéj Królów, jakiéj żądała dla siebie. Miała potężną rodzinę i w chwili, kiedy przysporzyłem sobie nieprzyjaciela, wypędzając Blankę, potrzeba mi było sprzymierzeńców. Teraz zaś, chcesz abym oddał mojego brata oprawcom, w chwili kiedy mi wojna zagraża, kiedy mój drugi brat Henryk Transtamare burzy przeciwko mnie Aragon, zabiera Toledę, i wdziera się w Toro? kiedy jestem zmuszony uporczywiej walczyć, ze swojemi, jak wówczas gdy walczyłem odbierając Grenadę od Maurów. Zapominasz, że za chwilę, ja, który więżę innych, sam może będę więziony, że jestem przymuszony udawać, uśmiechać się do tych, których chciałbym ukąsić, i czołgać się jak dziecko przed zuchwałą wolą mojej matki; zapominasz, że potrzebowałem sześć miesięcy udawania, aby odzyskać drzwi mego pałacu; że potrzeba mi było uciekać do Segowii, rwać po kawałku, z rąk tych co owładnęli dziedzictwo mojego ojca, kazać zakłuć sztyletem Garczylazo w Burgos, otruć Albtukerera w Toro, strącić dwadzieścia dwie głów w Toledzie, i zmienić moje przezwisko Sprawiedliwego na okrótny, niewiedząc, które z dwóch, potomność mi zachowa? A co do Francuzki, jak ją pani nazywasz, nie jestże dosyć za podejrzenie o zbrodnią, wygnać do Medina Sidonia prawie samą, prawie biedną, zupełnie wzgardzoną, ponieważ tak ci się ją widzieć podobało?
— Ah! nie dla tego, że mnie się tak widzieć ją podobało, zawołała Marya Padilla z oczami płomieniejącemi, ale dla tego, że ty byłeś zniesławiony przez nią.
— Nie pani, rzecze don Pedro, nie, nie byłem zniesławiony; gdyż nie jestem z tych którzy opierają sławę lub niesławę swoją na tak znikoméj rzeczy, jak jest cnota kobiety. Wszystko to, co dla innych ludzi jest powodem radości albo cierpienia, dla nas królów bywa tylko środkiem politycznym dojścia do celu zupełnie, przeciwnego. Nie, nie byłem zniesławiony przez królowę Blanką lecz zmuszono mnie mimo woli do połączenia się z nią, i pochwyciłem tę sposobność jaką ona i mój brat mi podali. Udawałem, iż powziąłem okropne podejrzenia przeciwko nim, upokorzyłem ją, strąciłem ją, córkę pierwszego w świecie chrześcijańskiego domu. Więc jeżeli mnie kochasz, jak to mówisz, powinnaś prosić Boga, aby odwrócił odemnie nieszczęście, gdyż regentem albo raczéj królem Francuzkim jest jéj szwagier. Jest to wielki monarcha, który ma silne wojska, dowodzone przez pierwszego wodza swojego czasu, Bertranda Duguesclin.
— Ah! Królu, ty się boisz! rzekła Marya Padilla przenosząc gniew Króla nad tę zimną obojętność, która czyniła don Pedra panem samego siebie, monarchą najniebezpieczniejszym na ziemi.
— Lękam się Ciebie, rzekł Król, tak pani, bo ty sama do tego czasu miałaś władzę nademną błędy i ja popełniałem dla ciebie.
— Zdaje mi się, że król szukający dla siebie doradców i agentów pomiędzy Maurami i żydami, powinien komu innemu wyrzucać błędy, a nie kobiecie, którą kocha.
— Ah! otóż znowu, znowu wpadłaś w błąd zwyczajny, rzekł don Pedro wznosząc ramiona. Moi doradcy maurowie, moi agenci żydzi, oh! pani, ja szukam doradców gdzie jest rozum, i znajduję środki gdzie są pieniądze. Gdybyś ty i ci którzy mnie oskarżają, gdybyście mówię spojrzeli na Europę, przekonalibyście się, że u Maurów jest cywilizacja, u Żydów bogactwa. Kto zbudował meczet w Kordubie, Alhambrę w Grenadzie, wszystkie alkazary, ozdoby naszych miast? ten sam pałac nawet, w którym jesteśmy kto wybudował? Maurowie, w czyich rękach jest handel? w czyich rękach jest przemysł? w czyje ręce zgromadza się złoto niedbałych narodów? w ręce żydów! Czego oczekiwać od naszych chrześcian w połowie barbarzyńskich? silnego i bezużytecznego starcia włóczni, wielkich bitew, które niszczą narody. Lecz kto patrzy na te szalone czyny? kto kwitnie, kto śpiewa, kto kocha, kto nakoniec używa życia przy nich, podczas tych gwałtownych wstrząśnięć? Maurowie. Kto rzuca się na trupów aby ich obedrzeć? Żydzi! Widzisz więc pani, że Maurowie i żydzi są prawdziwymi ministrami, i prawdziwemi agentami królów, którzy chcą bydź wolnemi i nienależnemi od sąsiadów! Otóż czego potrzebuję, otóż do czego dążę, od sześciu lat, otóż co wznieciło przeciwko mnie tyle nieprzyjaźni, otóż co rzuciło na mnie tyle potwarzy. Ci wszyscy, którzy chcieli bydź mojemi ministrami, co chcieli zostać mojemi agentami, stali się zawziętemu nieprzyjaciółmi, bo nic dla nich nie uczyniłem, nic od nich nie żądałem, i oddaliłem od siebie. Ale ty Maryo! przeciwnie, wziąłem cię gdzie byłaś, zbliżyłem cię do mego tronu o ile mogłem, dałem ci część mego serca, którą mogłem zarządzać, ukochałem nakoniec, ja którego obwiniają, że nic nie kocham.
— Ah! gdybyś mnie kochał, odpowiedziała Marya z tym uporem kobiecym, nie odpowiadającym nigdy dowodom, któremi zbijają niesłusznie oskarżenia; gdybyś mnie kochał, nie byłabym skazaną na łzy i wstyd za poświęcenie moje królowi, gdybyś mnie kochał byłabym pomszczoną!
— Ah! mój Boże! rzekł don Pedro, zaczekaj, będziesz pomszczoną, jeżeli masz do tego słuszność. Sądzisz pani, że noszę don Fryderyka w mem sercu? Czy sądzisz, że nie byłbym szczęśliwy znajdując sposobność skończenia raz, z tem nieprawém plemieniem?.. Więc dobrze, jeżeli don Fryderyk rzeczywiście cię obraził, o czem wątpię...
— Czy mnie obraził? odrzekła Marya Padilla biada od gniewu, nie jestże to obrazą radzić ci, abyś mnie zachował jako kochankę, a przyjął za żonę królowę Blankę?
— I pani jesteś pewną, że on mi to poradził?
— Tak! jestem tego pewną, rzekła hiszpanka, czyniąc poruszenie groźby, pewną, jak to, że żyję.
— Więc, moja droga Maryo, rzekł don Pedro z umiarkowaniem nieprzychylnem dla tych, którzy nas do gniewu przywieść usiłują: Jeżeli don Fryderyk radził mi, abym ciebie zostawił kochanką, a wziął królowę Blankę za żonę, mylisz się, obwiniając go, iż jest kochankiem tejże Blanki; inaczéj zrozumiejże to przecież, zazdrosna jaką jesteś; wszak byliby się szczęśliwszemi, używając tak wielkiéj wolności, jaka jest zostawiona pogardzonéj kobiecie.
— Jesteś dla mnie za wielkim mówcą królu, don Pedro, odrzekła Marya powstając i nie mogąc wstrzymać dłużej swojego szaleństwa. Żegnam Waszą Królewską Mość, sama pomyślę o zemście.
Don Pedro patrzył za nią, nic nie mówiąc; widział jak się oddalała, i nie przywołał jéj skinieniem, a przecież ta kobieta była jedyną, która niekiedy dala mu uczuć co innego, jak żądzę maleryalnéj namiętności. Lecz właśnie dla tego bał się swojéj kochanki, tak jak się był nieprzyjaciela. I tłumił te słabe uczucia litości, które wzruszały się w głębi serca; — i przechylił się na poduszki, na których przed chwilą spoczywała Marya Padilla. Z okiem wlepionem na drogę ku Portugalii, wypoczywał król na balkonie, z którego przez równiny, lasy i góry widzieć można było rozliczne drogi, prowadzące w rozmaito strony królestwa.
— Okropne położenie królów! mówił don Pedro. Kocham tę kobietę, a jednakże nie powinienem dozwolić wiedziéć ani jéj, ani innym, ani nikomu, że ją kocham; bowiem gdyby dostrzegła tę miłość, nadużywałaby jéj; — nie potrzeba, aby ktokolwiek mógł wiedziéć iż może mieć władzę nad królem, i pozbawić go zadowolnienia, łub jakiegobądź zysku. Nie należy, aby ktokolwiek mógł powiedzieć: królowa znieważyła króla, król wie o tém, i nie pomścił się! Oh! mówił daléj don Pedro po chwili milczenia, podczas kiedy jego postać oznaczała to wszystko co się działo w jego sercu. Dzięki Bogu, nie zbywa mi na chęci zemsty, ale gdybym postępował za bardzo gwałtownie, moje królestwo, mogłoby zginąć przez nieroztropną sprawiedliwość. Co do don Fryderyka, ten zależy odemnie, i król Francyi niema nic do jego życia, lub śmierci. Tylko czy on przybędzie? jeżeli przybędzie, czy nie miał czasu przewidziéć swojego uczestnictwa?
Gdy król wymawiał te słowa, spostrzegł na drodze Sierra d’Arauna jakby chmurę kurzu; ta chmura rosła, następnie, przez przezroczystą jéj zasłonę, spostrzegł białe suknie rycerzy maurytańskich, również po wysokim wzroście poznał Mothrila jadącego przy pozłacanéj lektyce.
Orszak przybliżał się szybko.
— Sam! szemrał król.
Kiedy mógł sięgnąć wzrokiem od pierwszego do ostatniego z ludzi ją składających:
— Sam! cóż się stało z wielkim mistrzem? miałżeby przypadkiem odmówić przybycia do Sevilli? czy trzeba szukać go w Coimbrze?
Tymczasem, orszak postępował ciągle.
Po chwili, znikł przed bramami miasta. Król patrzył za nim i czasami widział ukazujący się na nowo, i lśniący w krętych ulicach miasta; w końcu, ujrzał wchodzących do Alkazaru, i kierujących się pod balustrady.
Maur miał dozwolone wejście do króla, każdego czasu. Po chwili, ukazał się też na tarasie, gdzie znalazł don Podrą stojącego, z wzrokiem zwróconym w okolicę przez którą widział, iż miał przybyć wielki mistrz. Jego twarz była pochmurna, i nie starała się ukrywać niespokojności.
Maur skrzyżował ręce na piersi, i prawie czołem uderzył o ziemię. Don Pedro odpowiedział temu pokłonowi poruszeniem niespokojności.
— A wielki mistrz? zapyta.
— Najjaśniejszy panie! odpowiedział Mothril, musiałem spieszyć do ciebie. Ważne sprawy o których mam rozmawiać z Waszą Królewską Mością, wyjednają to, że wysłuchasz głosu mojego wiernego sługi.
Don Pedro przyzwyczajony czytać w głębi serca, za bardzo był zatrudniony myślami, które nim miotały w téj chwili, aby mógł dojrzéć to wszystko, co obejmowały przygotowania chytrych słów Maura zajętego swojém przedsięwzięciem.
— A wielki mistrz! powtórzył tupiąc.
— Przybędzie, Najjaśniejszy panie odpowiedział Mothril.
— Dla czego opuściłeś go? Dla czego jeżeli niewinny nie idzie wolno? a jeżeli przeciwnie, dla czego nie jest zmuszony?
— Najjaśniejszy panie! wielki mistrz nie jest niewinny, a jednakże przybędzie, bądź spokojny; być może obciąłby uciekać, lecz moi ludzie nad nim czuwają, i przyprowadzą go tutaj; ja wyprzedziłem ich, nie dla tego, abym mówił z królem co się stało, ale o tém co działać należy.
— Więc przybędzie! jestem tego pewny? powtórzył don Pedro.
— Jutro wieczór będzie pod bramą Sevilli, pospieszałem jak widzisz, Najjaśniejszy panie.
— Nikt niewie o jego podróży?
— Nikt.
— Rozumieszże ważność mego pytania i swojej odpowiedzi?
— Najjaśniejszy panie!
— Dobrze! więc co lam jeszcze nowego? spytał don Pcdro ze straszném ściśnieniem serca, którego twarz nic zdradzała powierzchowności, gdyż bywał czas gdzie ona zdawała się obojętną.
— Wiesz Najjaśniejszy panie, jak mnie twój honor obchodzi.
— Tak, ale wiesz także Mothrilu, rzeki don Pcdro marszcząc brwi, że nieznośne mi są przymówki donny Maryi w tym względzie, kobiety zazdrosnéj dla kochanka może zabardzo cierpliwego. Tobie dla don Pedja, króla wszelka nagana względem królowéj Blanki jest wzbronioną, wiesz o tem, a jeżeliś zapomniał powtarzam ci.....
— Najjaśniejszy panie, rzecze Maur, król możny, szczęśliwy, kochany, kochający jak ty jesteś, nie znajduje w swojém sercu miejsca ani dla zawiści, ani dla zazdrości, pojmuję to panie, wiem że twoje szczęście jest wielkie, lecz nie powinno cię zaślepiać.
— Tym razem, wiesz cóś, zawołał don Pedro, zatapiając w Maura spojrzenie.
— Najjaśniejszy panie, zimno odpowiedział Maur, Wasza Królewska Mość nie raz widziałeś zasadzki jakiémi jesteś otoczony? Nie raz zapytywałeś się twojéj mądrości: co stanie się z królestwem Kastylii, kiedy król nie zostawi następcy?
— Następcy? powtórzył don Pedro.
— Przynajmniéj prawego następcy, mówił dalej Maur tak, aby nie przypadłe najśmielszemu, albo najszczęśliwszemu z nieprawych synów, bądź Henrykowi, Fryderykowi, lub Tellowi.
— Po co tyle słów, Mothrilu? spytał don Pedro. Czy niechcialbyś mi radzić trzeciego ożenienia? Dwa pierwsze nie były dosyć szczęśliwe, abym słuchał twojéj rady, oznajmiam ci to, Mothrilu.
— Te słowa wyrwane z głębi duszy króla, przez gwałtowny smutek, zaiskrzyły oczy Maura.
Było to objawienie wszystkich męczarni don Pedra, które się wewnątrz niego działy. Mothril wiedział połowę co pragnął widziéć, jeden zaś wyraź więcéj, o reszcie go objaśnił.
— Najjaśniejszy panie, rzecze, dla czego tą trzecią kobietą nie mogłaby być ta, któréj poznałeś charakter i płodność niezaprzeczoną? Ożeń się z donną Maryą Padillą, ponieważ ją kochasz, i niemógłbyś się od niej odłączyć; jest z dosyć dobrego domu i mogłaby zostać królową. Tym sposobem, synowie Waszéj Królewskiéj Mości będą prawemi, i nikt nie będzie im mógł zaprzeczać kastylskiego tronu.
Mothril zbierał wszystkie siły swego rozumu, aby obmierzyć ważność przedsięwzięcia, w którem od nikogo nie spodziewał się pomocy. Wtedy, z rozkoszą nieznaną wielu ludziom, i z radością która na grę losu stawia państwa, ujrzał chmurkę znudzenia przesuwającą się po czole swojego pana.
— Zerwałem już bez następstwa, małżeństwo które mnie łączyło z królem francuzkim, rzekł don Pedro, teraz zaś, nie mogę zrywać tego, który mnie łączy z domem de Castro.
— Dobrze! pomruknął Mothril, im więcéj rzeczywistéj miłości w sercu, tém większego wpływu lękać się należy. Jest do zajęcia miejsce, jeżeli nie na tronie, to przynajmniéj w łożu króla kastylskiego.
— Zobaczemy, rzekł don Pcdro, skończmy na tem. Mówiłeś że cóś ważnego miałeś powiedziéć?
— To co miałem powiedziéć, było prostą wiadomością, która ciebie Najjaśniejszy panie uwalnia od wszelkich względem Francyi obowiązków.
— Ta wiadomość więc.... Mów prędko!
— Najjaśniejszy panie, rzecze Mothril, pozwól mi odejść dla dania rozkazów straży téj lektyki, która jest na dole. Jestem niespokojny, gdyż pozostawiłem w niéj jedyną osobę, która mi jest droga.
Don Pedro spojrzał na niego z podziwieniem.
— Idź, rzecze, a spiesznie powracaj.
Maur zeszedł i kazał zbliżyć lektykę do pierwszego dziedzińca.
Don Pedro z góry tarassu, patrzał niepewném okiem na zabiegi swojego ministra. Mothril powrócił po niejakim czasie.
— Najjaśniejszy panie rzecze, czy Wasza Królewska Mość tym razem, jak zawsze, pozwoli mi mieszkać w Alkazarze.
— Nic inaczjé.
— Pozwól więc abym wprowadził do niego osobę, będącą w téj lektyce.
— Kobietę? spytał don Pedro.
— Tak, królu.
— Niewolnicę, którą kochasz?
— Królu, to moja córka.
— Nie wiedziałem, żebyś miał córkę, Mothrilu.
Mothril nic nie odpowiedział, powątpiewanie i ciekawość wcisnęły się jednocześnie w umysł króla. Tego właśnie Maur żądał.

— Teraz, rzekł don Pedro, powodowany ważnością położenia rzeczy jakie chciał wiedziéć, powiedz mi co wiesz o królowéj Blance?

ROZDZIAŁ VII.
Maur opowiadał królowi don Pedro co się stało.

Maur przybliżył się do króla nadając swoim oczom wyraz głębokiego politowania, to jest uczucia, które powinno zranić don Pedra jako ze strony niższego.
— Najjaśniejszy panie, rzecze, potrzebuję przed zaczęciem opowiadania, iżby W. K. Mość przypomniał sobie wyraz w wyraz, dane mi rozkazy.
— Mów, rzekł don Pedro, nigdy nie zapominam co raz powiedziałem.
— Królu, rozkazałeś mi udać się do Coimbry, udałem się; rozkazałeś powiedziéć Wielkiemu Mistrzowi, iż Jego Królewska Mość oczekuje go; powiedziałem, aby przyspieszył swój wyjazd; spocząłem tylko godzinę, i w dzień naszego przybycia udaliśmy się w drogę.
— Dobrze, dobrze, rzekł don Pedro, wiem iż jesteś wiernym sługą, Mothrilu.
— W. K. Mość mówiłeś: „Będziesz czuwał, aby Wielki Mistrz nikogo niezawiadomił o swym odjeździe.” Dobrze, nazajutrz po naszym odjeździe Wielki Mistrz. Lecz prawdziwie, niewiem, czy pomimo rozkazów W. K. Mości powinienem opowiedzieć, co zaszło?
— Mów... Nazajutrz po odjeździe?...
— Wielki Mistrz napisał list.
— Do kogo.
— Właśnie do osoby, do któréj W. K. Mość obawiałeś się, aby pisał.
— Do królowej Blanki, wykrzyknął don Pedro blednąc.
— Do królowéj Blanki W. K. Mość.
— Maurze! rzekł don Pedro, pomyśl nad ważnością tego oskarżenia.
— Ja myślę tylko służyć memu królowi.
— Możesz jeszcze powiedziéć, że się omyliłeś.
Mothril potrząsł głową.
— Nie omyliłem się, rzekł.
— Strzeż się, tego listu mi potrzeba, zawołał don Pedro grożąc.
— Mam go, odrzekł zimno Maur.
Don Pedro postąpił, zadrżał i cofnął się.
— Oh! masz go.
— Tak.
— List pisany przez don Fryderyka do Blanki de Bourbon.
— Tak.
— A ten list?
— Dam go memu panu, jeżeli nie będzie zagniewany, jak jest w téj chwili.
— Ja, rzekł don Pedro z uśmiechem przymuszonym, ja zagniewany! nigdy nie byłem spokojniejszy.
— Nie królu, nie jesteś spokojny, twoje oko jest zagniewane, twe usta śmieją, twa ręka drży i głaszcze sztylet. Dla czego się kryjesz Najjaśniejszy panie? To bardzo jest naturalne; zemsta jest słuszną w podobnym przypadku, że dla tego też przewiduję, iż zemsta pana mego będzie straszna; usiłowałem z początku zmiękczyć go.
— Daj ten list, Mothrilu, zawołał król.
— Jednakże panie...
— Dawaj len lisi natychmiast, zaraz go żądam.
Maur wydobył z wolna z pod czerwonéj sukni torbę myśliwską nieszczęśliwego Fernanda.
— Pierwszym moim obowiązkiem jest, być po- , u* słusznym mojemu panu, cokolwiek przydarzyć się może.
Król obejrzał torbę myśliwską, wydobył z niéj pudełko ozdobione perłami, otworzył go, i żywo pochwycił list w nim znajdujący się. Pieczęć tego listu była widocznie naruszona. Na ten widok, zmieniły się rysy don Pedra, jednak bez żadnego spostrzeżenia czytał:
„Pani, moja królowo! król wzywa mnie do Sewilli. Przyrzekłem pani donieść o wielkich przygodach mego życia, a ta zdaje się stanowcza.
„Cokolwiekbądź się stanie, zacna pani, i siostro ukochana, mało się lękam zemsty donny Padilly, która mnie zapewne przyzywa, skoro wiem, że twoja droga osoba jest bezpieczną. Nie wiem co mnie czeka, więzienie a może i śmierć nawet: więzień nie będę cię mógł bronić, a jeżeli zaś umrę, korzystam z chwili, kiedy moja ręka jest wolną, aby ci powiedziéć iż moje ramie byłoby zawsze dla ciebie, jak moje serce, które do ciebie wiecznie należy.
„Fernand doręczy ci ten list i moje pożegnanie; do widzenia, moja słodka królowo i przyjaciółko, na tym świecie może, w niebie niezawodnie.

„don Fryderyk.”

— Co to za jeden Fernand? i gdzie się znajduje? zawołał don Pedro blady, jakby się lękał go widziéć.
— Panie odpowiedział Mothril głosem zupełnie naturalnym, Fernand był paziem Wielkiego Mistrza. Wyjechał razem z nami, i wieczorem nazajutrz, po naszym odjeździe, dostał to zlecenie. Téj saméj nocy przebywając Zczerę, przypadek zrządził iż się utopił, znalazłem to pismo przy jego trupie.
Don Pedro niepotrzebował tłumaczenia, aby zrozumieć Mothrila.
— Ah! rzekł, znalazłeś trupa.
— Tak.
— Przy wszystkich?
— Tak.
— I nikt nie wie co zawierał ten list?
— Panie, rzecze Mothril, przebacz mojéj śmiałości, interes mego króla, przeważył ostrożność jaka mi była polecona, otworzyłem torbę myśliwską i przeczytałem list.
— Sam? a więc tak jak gdyby nikt nie czytał.
— Bez wątpienia, panie do czasu jak list jest w innych rękach.
— A przedtem?
— Ah panie! przedtem, za to ręczyć nie mogę, tém bardziej, iż nie sam jeden paź był przy Wielkim Mistrzu; był tam jeszcze jeden przeklęły giaur, pies chrześcijanin, przebacz Najjaśniejszy panie.
— Cóż to za Chrześcijanin?
— Rycerz z Francyi, którego nazywa bratem.
— Ah! rzecze don Pedro z uśmiechem, myślałem iż inne imię daje swoim przyjaciołom.
— On nie ma tajemnic dla tego Chrześcianina, i nie będzie nic zadziwiającego jeżeli paź oznajmił mu ją; w takim przypadku, zbrodnia będzie publiczną.
— Wielki Mistrz przybywa? zapytał don Pedro.
— Spieszy za mną.
Król przechadzał się przez niejaki czas z zmarszczonemi brwiami, założonemi rękami, i głową spuszczoną na piersi, łatwo było zgadnąć iż wielka burza miotała jego sercem.
— Trzeba więc zacząć od niego, rzekł głosem ponurym, jest to jeden, sposób tłumaczenia się jaki mogę dać Francyi. Kiedy król Karol V. przekona się, iż nieszczędziłem mego brata, nie będzie wątpił o zbrodni, i przebaczy mi, jeżeli nie ochronię jego bratowéj.
— Nie obawiasz się panie, rzekł Mothril, aby się nie pomylili co do zemsty, i aby nie myśleli uderzając Wielkiego Mistrza niejako kochanka królowéj Blanki, lecz jako brata Henryka dc Transtamare, twego współzawodnika do tronu.
— Ogłoszę list publicznie, rzecze król, krew pokryje plamę. Idź usłużyłeś mi wiernie.
— Teraz, co król rozkaże?
— Niech przygotują pokoje dla Wielkiego Mistrza.
Mothril wyszedł, don Pedro sam pozostał, czoło jego było ciągle zachmurzone; widział szyderstwo przywiązujące się do jego imienia a człowiek zazdrosny i dumny, okazał się p<>d powierzchownością króla niewzruszonego; zdawało mu się, iż słyszy pogłoski o miłości Blanki, i Wielkiego Mistrza krążące z przesadą pomiędzy lodem, przypisującym ich błędy królowi, a gdy zastanowił swój wzrok na pomieszkaniu donny Padilli, zdawało mu się widziéć ją, stojącą za firankami okna, z uśmiechem zaspokojonéj dumy.
— To nie ona mną powoduje rzecze; a jednakże to powiedzą, i ona temu uwierzy.
Niecierpliwy obrócił się, i wzrokiem niepewnym spojrzał w około.
W téj chwili, na dolnym tarasie, dwóch niewolników Maurytańskich przechodziło niosąc kadzielnice z których wydobywała się para niebieskawa i pachniąca. Powiew z gór poniósł do Króla tę upajającą woń.
Za niewolnikami, postępowała kobieta osłoniona, wzrostu wysokiego, zgrabna, wysmukła, z głową schyloną. Była odziana zasłoną Arabską niemającą innego otworu, jak tylko aby oczy mogły przeciskać swoje promienie. Mothril z oznaką szacunku, postępował za nią, a kiedy przybyli do drzwi pokoju, gdzie nieznajoma wejść miała, Maur skłonił się do nóg młodéj dziewicy.
Te wonie kadzideł, ten wzrok lubieżny, te uszanowanie Maura sprawiły sprzeczność tak gwałtowną z namiętnościami ściskającemi serce don Pedra, iż uczuł się na chwilę orzeźwiony, i odrodzony, jak gdyby młodość i uciechy przez to wróciły mu.
Czekał niecierpliwie wieczora.
— Za jego nadejściem wyszedł z pokoju, i powierzając się nocy, udał się w ogrody po których sam tylko miał prawo chodzić do Kijusku zamieszkałego przez Mothrila; tam uchylając z ostrożnością gęste girlandy bluszczu, i gałęzie niezliczonych laurów rożannych, które lepiéj jak kobierce zasłaniały wnętrze pokoju dla ciekawych, mógł widzieć na szerokiéj poduszce jedwabnéj naszywanéj srebrem, zaledwie okryte długą przezroczystą suknią, nogi nagie, ozdobione pierścieniami i bransoletami, podług zwyczaju wschodniego, czoło spokojne, oczy pogrążone Włodkiem marzeniu; Aissę uśmiechającą się, i dającą ujrzeć pod koralowemi osty, zęby kształtne, białe, równe jak perły.
Mothril uczył na ciekawość króla, za nadejściem nocy, słuchał i patrzył; usłyszał szelest podnoszonych gałęzi i rozpoznał w spokojnym chłodzie nocnym, gorący oddech króla. Ale nie dał tego jednak poznać że wie, o obecności swojego władcy, i kiedy niedbała dziewica opuściła naszyjnik koralowy, przyskoczył, podniósł go, i podał jej klęcząc.
Aissa uśmiechnęła się.
— Na co tyle czci, które odbieram od dwóch albo trzech dni, rzecze, ojciec powinien bydź tylko czułym dla dziecięcia, a dziecię powinno znać uszanowanie dla ojca.
— Co Mothril zrobił powinien był zrobić, odpowiedział Maur.
— Mój ojcze, dla czego więcéj czynisz dla mnie jak dla siebie?
— Dla tego, iż ci się więcéj należy jak mnie odrzekł, bo przyjdzie czas kiedy wszystko będzie odkryte, a gdy ten dzień przyjdzie, może nie będziesz chciała nazywać mnie twoim ojcem, donno Aisso.
Te słowa tajemnicze, sprawiły na młodéj dziewicy i królu wrażenia nie do opisania; na usilne prośby Aissy Mothril nie chciał więcéj powiedzieć i wyszedł.
Zanim, weszły służące Aissy, niosąc wachlarze z piór strusich dla poruszenia powietrza, około sofy ich pani. Jednocześnie, kiedy przyjemna muzyka dała się słyszeć, nie pozwalając widzieć ani instrumentów, ani grających i jak woń wzruszyła melodyjnie powietrze, Aissa zamrużyła, oczy zapłonione tajemnie.
— O czem ona myśleć może? rzecze król, widząc jak cień marzenia przesuwa się po jéj twarzy.
Ona marzyła o pięknym Frąncuzkim rycerzu.
— I służące zbliżyły się, aby spuścić firanki.
— To szczególne, rzecze Król, zmuszony opuścić to niebezpieczne wpatrywanie, zdawało mu się jak by wymówiła jakieś imię.
Król nie omylił się, wymówiła imię Agenora.
Chociaż firanki były spuszczone, don Pedro nie był jeszcze tak uspokojony, aby mógł powrócić do swego mieszkania.
Serce Monarchy zdawało się w téj chwili, bydź miotane najsprzeczniejszemi uczuciami.
Te uczucia tworzyły walkę, która spędzała wszelką nadzieję spoczynku i snu. Pragnąc świeżości pięknéj nocy, spokojności i ciszy, błądził w ogrodach zwracając się często do Kijosku, jakby do celu upragnionego, gdzie piękna Maurytanka zasypiała snem głębokim; czasami także, król przechodził przed oknami donny Padilly, wpatrywał się w ciemne szyby, sądząc, iż Hiszpanka śpi, szedł daléj, i przez zakręty mniej lub więcéj długie; wracał zawsze do Kijosku.
Król mylił się. Marya Padilla nie spała wcale; nie było światła, lecz pełne ognia jéj serce równie jak don Pedra biło gwałtownie, i skakało w piersiach, gdyż nieporuszona okryta suknią koloru brunatnego stała za oknem, patrzyła na króla, nic tracąc ani jednego ruchu, my zaś śmiemy powiedzieć, nie pozwalając ujść jednéj jego myśli.
Oprócz donny Maryi Padilli, dwa inne oczy zagłębiały się w serce don Pedra, były to oczy Maura stojącego jakby na warcie, oczekując końca intrygi. Gdy Król zbliżał się do okien Aissy drżał z radości. Kiedy zaś don Pedro zwracał swój wzrok ku pokojom Maryi Padilli, i wachał się wejść do swéj ulubionéj, usta jego cicho wymawiały groźby, a ręka jakby instynktownie szukała sztyletu, i była gotowa nim władnąć. Pod wpływem tych spojrzeń przenikliwych i jadowitych, don Pedro przepędził noc całą, sądząc iż jest samotnym i zapomnianym; nakoniec, powalony trudem, na godzinę przed świtem, rzucił się na sofę, i zasnuł owym snem gorączkowym i niespokojnym, który jest nowém cierpieniem, dodaném do innych.
— Nie jesteś takim, jak ja sobie życzę, rzekł Mothril, widząc króla upadającego pod ciężarem trudów; trzeba abym cię uwolnił od téj donny Padilli, któréj już nie kochasz, jak utrzymujesz, a któréj jednakże nie możesz opuścić.
I spuścił firankę z pod któréj się w ogród wpatrywał.
— Daléj mówiła do siebie Marya Padilla; jeszcze jedna próba, lecz szybka i stanowcza, i zanim ta kobieta, bo kobietę widziała przez pomrokę zazdrości, nabierze wpływu nad jego sercem.
Dała rozkazy swym ludziom, którzy od rana wiele niespokojności robili w pałacu.
Gdy król się przebudził, wrócił do siebie; usłyszał na dziedzińcu rżenie koni i mułów, a w kurytarzach spieszne kroki kobiet i paziów; szedł dowiedzieć się co było tego przyczyną; w tem, drzwi jego otworzyły się i Marya Padilla ukazała się na progu.
Na kogo czekają te konie, i czego chcą ci dworzanie zatrudnieni? zapylał don Pedro.
Na mój odjazd Najjaśniejszy Panie, kazałam go przygotować jak najspieszniej, aby uwolnić W. K. Mość od obecności kobiety, zbytecznéj do jego szczęścia. Zresztą, dzisiaj mój nieprzyjaciel przybywa, zapewne w uniesieniu braterskiéj miłości zapomnisz o mnie, ustępuję mu miejsca; gdyż powinnam się poświęcić dzieciom, o których ojciec zapomina, a które potrzebują podwójnego starania matki.
Marya Padilla uchodziła za najpiękniejszą kobietę w Hiszpanii, taki był jéj wpływ na don Pedra, iż kronikarze ówcześni, przekonani iż, piękność jakkolwiek doskonała, nie może dosięgnąć takiéj władzy, woleli ten wpływ przypisywać czarom, jak szukać jéj przyczyn w wdziękach wrodzonych czarodziejce.
Piękna jaką była w dwudziestym piątym roku, dumna z tytułu matki, z włosami spadającemi na skromną wełnianą suknię, która stosownie do zwyczaju czternastego wieku, wydatniała jej ramiona, ręce, i piersi, nie zachowała dla don Pedra wszystkiego o czem marzył, pobudzała w nim jednakże całą miłość prawdziwą, i słodkie myśli, była boginią domu, kwiatem duszy, i składom wspomnień szczęśliwych.
Król spoglądał na nią smutnie.
— To mnie zastanawia rzecze, żeś mnie już nie opuściła Maryo! w rzeczy saméj, dobrą obrałaś chwilę, kiedy mój brat Henryk powstaje, kiedy mój brat Fryderyk mnie zdradza, kiedy mnie król Francyi, niezawodnie wyda wojnę. Prawda, kobiety nie lubią nieszczęścia.
— Jesteś-że nieszczęśliwy? zawołała dumna Padilla, przybliżając się o trzy kroki i wyciągając swe ręce ku niemu, w takim przypadku zostaję, i to jest dla mnie dostatecznem, inaczéj zapytałabym się Pedro jeżeli zostanę, czy będziesz szczęśliwy?
Król nachylił się do niéj, i jedna z pięknych rąk Maryi spoczęła w jego dłoni. Była to chwila, kiedy serce głęboko ranione, uczuwa potrzebę uspokojenia się przez miłość. Ucałował jéj rękę.
— Jesteś niesprawiedliwą Maryo rzecze, ja ciebie kocham, tylko abyś znalazła miłość odpowiadającą twojéj, potrzeba ci było kochać kogo innego, nie króla.
— Więc nie chcesz abym odjechała? zapytała Marya Padilla z tym zachwycającym uśmiechem, dla którego don Pedro zapomniał o reszcie świata.
— Nie, rzecze, Król, chyba że zgadzasz się, i przystajesz dzielić mój los na przyszłość, jak go dotąd dzieliłaś! Wtedy, z tego samego miejsca, na którem była, poruszeniem królowéj, z którego sądzićby można, że Padilla zrodzoną była u podnóżka tronu, piękna postać dała znak tłumowi, aby powrócił do mieszkań.
W téj chwili, wszedł Mothril. Rozmowa zbyt długa z don Podrą niepokoiła go.
— Co się stało, zapytał niecierpliwie don Pedro.
Brat Najjaśniejszego pana, don Fryderyk przybywa, już widać jego orszak na drodze Portugalskiéj.

Ta wiadomość wywołała taki wyraz nienawiści z oczów króla, że Marya Padilla przekonała się, jak nic z téj strony nie ma się obawiać, i podawszy do pocałowania swe czoło don Pedrowi, który go dotknął blademi usty, powróciła do siebie z uśmiechem.

ROZDZIAŁ VIII.
Jakim sposobem wielki mistrz wszedł do Alkazaru Sewilli, gdzie go oczekiwał don Pedro.

Jak powiedział Mothril, wielki mistrz istotnie zbliżał się do Sewilli; — w połowie dnia stanął przy bramach miasta, to jest w czasie najmocniejszego gorąca.
Jazdzcy orszaku, Maurowie i Chrześcijanie byli pokryci kurzem, a pot oblewał konie i muły. Wielki mistrz spojrzał na mury miasta, które zdawało mu się iż zobaczy okryte żołnierzami i ludem, jak zwyczajnie w dniach uroczystych; lecz ujrzał tylko straże, jakie widzieć można było zwyczajnie.
— Czy potrzeba jeżeli książę rozkaże, uprzedzić króla? spytał oficer z orszaku don Fryderyka gotując się wyprzedzić gdyby książę rozkazał.
— Nie troszcz się o to rzecze don Fryderyk, z smutnym uśmiechém, Maur pojechał, i mój brat już uprzedzony, potem dodał gorzko: czy nie wie, iż z powodu mego przybycia mają się odbywać uroczystości i turnieje?
Hiszpanie spojrzeli na siebie z podziwianiem; gdyż nic nie zapowiadało przyrzeczonych turniei i zaleconych uroczystości. Przeciwnie, wszystko było smutne i ponure, pytali się Maurów, lecz Maurowie nic nie odpowiadali.
Wjechali do miasta, bramy i okna były pozamykane jak zwykle w Hiszpanii, wczasach silnych upałów; nie widziano na ulicach, ani ludzi ani przygotowań, a słyszano tylko hałas i trzask zamykanych i otwieranych drzwi, dających przejście jakiemu spóźnionemu śpiochowi, ciekawemu dowiedzenia się, co to za rycerze przybyli do miasta; w tym czasie, kiedy sami Maurowie dzieci słońca, szukali cienia lasów albo chłodu rzeki.
Rycerze chrześcijańscy jechali naprzód, Maurowie podwójnie liczniejsi za niemi, bo wielu z nich stopniowo się przyłączyli tworząc straż tylną. Don Fryderyk uważał wszystkie te obroty; miasto które spodziewał się widzieć ożywionem i wesołem, znalazł przeciwnie milczącém i smutném jakby grobowiec. W jego sercu budziły się smutne przeczucia. Oficer zbliżył się do niego, i nachylając do ucha rzekł:
— Panie, czy uważałeś iż za nami zamknięto bramę przez którą przybyliśmy?
Wielki mistrz nic nie odpowiedział, ale postępował daléj, wkrótce ujrzał Alkazar. Mothril oczekiwał przy bramie z kilku oficerami don Podra, wszyscy mieli twarz życzliwą.
Niecierpliwie oczekiwany orszak wjechał w dziedziniec Alkazaru, którego bramy równie jak miasta za niemi się zamknęły.
Mothril postępował za xięciem, ze wszelkiemi oznakami głębokiego uszanowania.
W chwili, kiedy zsiadł z konia, Mothril zbliżył się do niego i rzekł:
— Wiesz Mości książę, że nie jest w zwyczaju wchodzić do pałacu z bronią, czy pozwolisz abym zaniósł twój miecz do twego mieszkania.
Gniew don Fryderyka długo wstrzymywany, zdawał się oczekiwać tylko téj sposobności aby wybuchnął.
— Niewolniku, rzecze, czyż niewola tak dalece cię znikczemniła, że nie możesz poznać twych monarchów, i szanować twoich panów? od jakiego to czasu Wielki mistrz zakonu ś. Jakóba z Kalatrawy, który ma przywiléj wchodzić w chełmie i ostrogach do świątyń pańskich, niema więcéj prawa wchodzić do pałaców, i rozmawiać z bratem, z mieczem przy Mothril słuchał z uszanowaniem i schylił głowę z pokorą.
— Mości Książe, masz słuszność, odpowiedział, a jego pokorny sługa zapomniał; że jesteś księciem, i tylko widział w tobie Wielkiego mistrza zakonu Kalatrawa. Wszystkie te przywileje są Chrześcijanskiemi zwyczajami, i nie dziwna, że niewierny nie wie o nich, albo ich zapomniał.
W téj chwili, inny oficer zbliżył się do don Fryryka.
— Czy prawda Mości książę rzecze, że rozkazałeś abyśmy cię opuścili?
— Kto to powiedział? zapytał Wielki Mistrz.
— Jeden z pilnujących bramy.
— A ty mu odpowiedziałeś?
— Że tylko słuchamy rozkazów jego Wysokości, don Fryderyka.
Książe wahał się przez chwilę; czuł się młodym i silnym, wiedział że jest walecznym; nakoniec, dobry miał orszak, aby długo się bronił.
— Mości książę, mówił oficer widząc, że jego pan namyśla się, rzeknij słowo, daj znak, a my dobędziemy cię z zasadki, w którą wpadłeś; jest nas trzydziestu, a wszyscy robiemy włócznią, sztyletami i mie— Don Fryderyk, spojrzał na Mothrila, pochwycił uśmiech na jego ustach, i spojrzał w kierunku jego oczu. Na tarassach, otaczających dziedziniec, widać było łuczników z lukami i kuszami w rękach.
— Narażę na rzeź moich walecznych, mówił do siebie don Fryderyk; nie, ponieważ na mnie samego zasadzka, wyjdę sam.
Wielki mistrz obrócił się spokojny i upewniony do swych towarzyszy.
— Oddalcie się, moi przyjaciele, jestem w pałacu mego brata i króla, zdrada nie mieszka w podobnych miejscach, a jeżeli się mylę, pamiętajcie iż mnie ostrzegano o zdradzie, i że nie chciałem wierzyć.
Żołnierze don Fryderyka skłonili się i wyszli po jednemu, don Fryderyk został naówczas sam z Maurami i strażami don Pedra.
— A teraz, rzekł obracając się ku Mothrilowi, chcę widziéć mego brata.
— Mości książę, twoje życzenie będzie spełnione, gdyż sam król oczekuje cię z niecierpliwością.
Odstąpił, aby książę mógł wejść na schody Alkazaru.
— Gdzie jest mój brat? spytał Wielki mistrz.
— W pokojach, wychodzących na taras.
Było to mieszkanie stykające się z tém, które zwykle zajmował don Fryderyk. Przechodząc koło drzwi swojego, Wielki mistrz zatrzymał się na chwilę.
— Czy nie mogę wejść do siebie, aby wypocząć nim się ukażę przed królem?
— Mości książę, odpowiedział Mothril, jak W. K. Mość zobaczy się z królem wypocznie dowoli, ile mu się podobać będzie.
Zrobiło się poruszenie pomiędzy Maurami, postępującemi za księciem, don Fryderyk obrócił się.
— Pies, pomruknęli Maurowie.
W rzeczy saméj, wierny Alan, zamiast iść za koniem do stajni, postępował za swym panem, jakby przewidywał nieszczęście grożące, don Fryderykowi.
— To mój pies, rzecze don Fryderyk.
Maurowie rozstąpili się, nie tak przez uszanowanie, jak przez bojaźń, a pies uradowany oparł się łapami na piersiach swego pana.
— Tak, rzekł rozumiem cię, masz słuszność. Ferdynand umarł, Agenor jest ztąd daleko, ty jesteś jedyny przyjaciel, który mi pozostaje.
— Mości książę, rzecze Mothril z uśmiechem szyperskim, czy także należy do przywilejów Wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba, aby ze psem wchodził do pokojów królewskich?
Posępna chmura przemknęła się po czole don Fryderyka.
Maur był bliską niego, don Fryderyk dotknął sztyletu, i byłby się pomścił na szyderczym i bezkarnym niewolniku.
— Nie, rzecze sam do siebie, nietykalność monarchy jest w tych wszystkich którzy go otaczają, nie nastawajmy więc na majestatyczność jego.
Obojętnie otworzył drzwi swego pokoju, i dał znak psu, aby tam wszedł. Pies był posłuszny.
— Zaczekaj na mnie Alan, rzecze.
Pies położył się na lwiéj skórze. Wielki mistrz zamknął drzwi, i w téj chwili dał się słyszéć głos wołający:
— Mój brat, gdzie jest mój brat?
Don Fryderyk poznał głos króla, i zbliżał się ku miejscu zkąd ten głos wychodził.
Don Pedro wychodząc z kąpieli, blady, po nocy bezsennnéj, zburzony tłumionym gniewem, zastanowił surowy wzrok na młodym człowieku, który był u jego stóp.
— Otóż jestem, królu i bracie rzekł, wezwałeś mnie, otóż jestem; przybyłem z największym pośpiechem aby cię widziéć, i aby ci życzyć wszelkich pomyślności.
— Jakto, czy to być może! Wielki mistrzu, odpowiedział don Pedro, nie powinienemże podziwiać że twoje słowa są tak mało zgodne z twojemi czynami? Życzysz mi wszelkich pomyślności jak mówisz, a wiążesz się z memi przyjaciółmi!
— Królu, nie rozumiem cię, rzekł don Fryderyk podnosząc się, gdyż od chwili kiedy go oskarżano, nic chciał dłużéj pozostać na kolanach Czy do mnie to mówisz?
— Tak, do ciebie Wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba.
— Najjaśniejszy panie, nazywasz mnie więc zdrajcą.
— Tak, ciebie, jesteś zdrajcą, odpowiedział don Pedro.
— Dla czegóż to, mój królu, rzekł z wyrazem nieskończonéj słodyczy. Nigdy cię dobrowolnie nie obraziłem, owszem przeciwnie, we wszystkich zdarzeniach a szczególnie w wojnie przeciwko Maurom dziś twoim przyjaciołom, władałem orężem, ciężkim dla mojej dłoni, która była jeszcze za młodą.
— Tak Maurowie są mcmi przyjaciółmi, zawołał don Pedro, musiałem szukać pomiędzy niemi przyjaciół, gdyż w mojéj rodzinie znalazłem samych nieprzyjaciół.
Don Fryderyk wzniósł się dumniejszy, i więcéj nie zachwiany w miarę jak wyrzuty króla stawały się więcéj niesprawiedliwe, i więcéj obrażające.
— Jeżeli mówisz o moim bracie Henryku, rzecze, nie mam nic do odpowiedzenia, i to niema ze mną żadnego związku. Mój brat Henryk podniósł broń, przeciwko tobie, Henryk jest niesprawiedliwym, bo ty jesteś naszym prawym panem, i z wieku i z rodu, mój brat Henryk chce być królem Kastylii, i mówią iż duma wszystko mu kazała zapomniéć, ja nie jestem dumny i nic nie żądam. Jestem tylko Wielkim mistrzem zakonu ś. Jakóba, i jeżeli uznajesz kogo godniejszego odemnie, oddaję i to dostojeństwo w jego ręce.
Don Pedro nic nie odpowiedział.
— Odzyskałem Coimbrę na Maurach, i zamknąłem się w niéj, jako w mojéj własności; nikt niema prawa nad mojém miastem. Czy chcesz Coimbry, mój bracie?
Don Pedro nic nie odpowiadał.
— Mam cząstkę wojska, mówił daléj don Fryderyk, zebrałem ją dla twojéj przyjemności. Czy chcesz moich żołnierzy dla podbicia twoich nieprzyjaciół...
Don Pedro ciągle milczał.
— Mam tylko posiadłości po mojéj matce, Eleonorze de Guzman i bogactwa, które podbiłem na Maurach; czy chcesz moich pieniędzy, mój bracie?
— Nie żądam, twojego stopnia, miasta, żołnierzy, ani skarbów, rzecze don Pedro, nie mogąc się dłużéj powściągnąć na widok spokojności młodzieńca, żądam twojéj głowy.
— Moje życie; jak wszystko co posiadam należy do mego króla, nie będę go więcéj bronił, jak i wszystkiego. Ależ po co brać głowę, gdy serce jest niewinne?
— Niewinne, odrzekł don Pedro, czy znasz Francuzkę, która się nazywa Blanka de Bourbon?
— Znam Francuzkę, która się nazywa Blanka de Bourbon, i szanuję ją jak moją królowę i siostrę.
— To właśnie co chciałem powiedzieć, odrzekł don Pedro. Uważasz za królowę i siostrę nieprzyjaciółkę twego brata i króla.
— Najjaśniejszy panie, rzekł Wielki Mistrz, jeżeli nazywasz nieprzyjacielem tego, kogoś obraził i kto zachowuje pamięć zniewagi, osoba o któréj mówisz może będzie twoją nieprzyjaciółką; lecz na moją duszę, podobnie mógłbyś powiedzieć, że nieprzyjaciółką twoją jest Gazella, którąś ranił, i która zraniona, ucieka.
— Nazywam nieprzyjacielem tego, kto podburza moje miasta, a ta kobieta podburzyła Toledo; nazywam nieprzyjacielem, kto uzbraja moich braci, przeciwko mnie, a ta kobieta uzbroiła przeciwko mnie, nie mojego brata Henryka dumnego, jak go dopiéro nazwałeś, lecz mego brata don Fryderyka, hypokrytę, podstępcę.
— Mój bracie, przysięgam ci.
— Nie przysięgaj, bo kłamiesz.
— Mój bracie!
— Czy znasz to? rzecze don Pedro, wyjmując list Wielkiego Mistrza z torby myśliwskiéj Fernanda.
Na ten widok, który dowodził iż Fernand był zamordowany, na ten dowód jego poświęcenia, który się dostał w ręce króla, don Fryderyk uczuł, iż go siły opuszczają. Zgiął kolano przed don Pedrem, pozostał chwilę z głową spuszczoną pod ciężarem nieszczęść, które przewidywał. Szmer podziwienia przebiegł pomiędzy dworzanami stojącymi w końcu galeryi, widząc don Fryderyka na kolanach przed swoim bratem, widocznie błagającego króla. Sądzili że jest winnym, bo niemyśleli ażeby za kim prosił.
— Panie, rzekł don Fryderyk, Boga biorę na świadka, że jestem niewinnym w tém co mi zarzucasz.
— Więc powiedz to Bogu, odrzekł król, gdyż ja temu nie wierzę.
— Moja śmierć zmyje plamę, rzekł Wielki Mistrz cóż będzie więc, jeżeli jestem niewinny?
— Niewinny zawołał don Pedro, a jak to nazywasz?
I don Pedro uniesiony złością uderzył w twarz swego brata listem pisanym do Blanki de Bourbon.
— Dobrze, rzekł don Fryderyk cofając się zabij mnie, a nie znieważaj! Wiem oddawna, że ludzie nikczemnieją żyjąc z rozpustnicami i niewolnikami. Królu ty znieważyłeś więźnia.
— Hej! zawołał don Pedro, do mnie straże, odprowadźcie, zabijcie go!
— Chwilę, przerwał don Fryderyk, wyciągając rękę do swego brata z powagą, jakkolwiek jesteś zagniewany, zatrzymasz się przed tém co ci powiem. Posądziłeś kobietę niewinną, obraziłeś króla Francyi, posądzając ją; lecz nie będziesz obrażał Boga bezkarnie. Chcę modlić się do Twórcy nim mnie zamordujesz, chcę godzinę błagać mego Najwyższego pana: ja nie jestem Maurem.
Don Pedro, prawie wściekał się od złości, lecz powściągnął się jednak.
— Dobrze, będziesz miał godzinę, rzekł, idź.
Wszyscy obecni téj scenie zlodowacieli z bojaźni. Oczy króla były w ogniu, lecz i don Fryderyka ciskały błyskawice.
— Bądź golów za godzinę, wołał don Pedro w chwili gdy wychodził z pokoju.
— Bądź spokojny, umrę zawsze zawcześnie dla ciebie, gdyż jestem niewinny odpowiedział Wielki mistrz.
Został godzinę zamknięty u siebie, nawet nikt nie zbliżył się do niego, sam tylko z Bogiem, gdy godzina upłynęła; a katy nieukazali się, wszedł do galeryi i zawołał:
— Każesz mi czekać, królu don Pedro? godzina przeszła.
Katy weszli.
— Jakąż śmiercią mam ginąć? spytał książę.
Jeden z katów dobył miecza.
Fryderyk obejrzał miecz, przesuwając palcem po ostrzu.
— Bierz ten rzecze, dobywając swój miecz z pochwy, on lepiéj tnie.
Kat wziął miecz.
— Kiedy będziesz gotów Wielki Mistrzu? spytał.
Fryderyk dał znak żołnierzowi, aby chwilę zaczekał, poczém zbliżając się do stołu, napisał kilka słów na pargaminie, zwinął go i włożył sobie pomiędzy zęby.
— Co znaczy ten pargamin? zapytał.
— Jest to talizman, który mnie czyni że ranionym nie będę, rzekł don Fryderyk. Uderzaj, teraz nie lękam się.
I młody książę odsłaniając swoją szyję, podnosząc spadające włosy na wierzch głowy, przykląkł, złożywszy ręce z uśmiéchem na ustach.
— Czy wierzysz w moc tego talizmanu? zapytał po cichu tego, który go miał ugodzić.
— Zobaczymy wkrótce.
— Uderzaj! rzekł don Fryderyk.
Miecz zabłysnął w rękach mordercy, błyskawica rysnęła z głowni, i głowa Wielkiego Mistrza zdjęta od jednego razu, potoczyła się po posadzce.
W téj chwili, straszne wycie, przeniknęło sklepienia pałacu.

Król słuchający przy drzwiach, odbiegł przerażony; kaci wybiegli z pokoju. Nie pozostało nic więcéj, jak krew, głowa oddzielona od ciała, i pies, który wyłamując drzwi, przyszedł położyć się przy tych smutnych szczątkach.

ROZDZIAŁ IX.
Jakim sposobem nieprawy syn Je Mauléon odebrał list po który przyszedł.

Szare cienie nocy zstępowały ponuro nad smutny pałac. Don Pedro siedział zachmurzony i niespokojny nie mogąc dłużéj pozostać w pokojach sąsiednich gdzie leżał trup jego brata przeszedł do dolnych pokoi. Obok niego, Marya Padilla płakała.
— Dla czego pani plączesz? rzecze nagle król z cierpkością. Nie maszże tego coś tak gorąco pragnęła; żądałaś odemnie śmierci twego nieprzyjaciela... twój nieprzyjaciel nie żyje.
— Królu, rzekła Marya, może w chwili dumy kobiecéj, w wybuchu gniewu nieroztropnego, życzyłam sobie téj śmierci; Bóg mi przebaczy, jeżeli kiedy ta żądza powstała kiedy w mém sercu! ale zaręczyć mogę, żem nigdy tego nie żądała.
— Ah! otóż to kobiety! zawołał don Pedro, zapamiętałe w swych życzeniach, bojaźliwe w postanowieniu, zawsze chcą a nigdy nie śmieją; jeżeli zaś jest kto tak szalony, że słucha ich myśli, zaprzeczają późniéj, własnego swego zamiaru.
— Królu, w imię nieba! rzekła Marya, nie mów tego nigdy, że dla mnie poświęciłeś Wielkiego Mistrza: byłoby to udręczeniem w tém życiu, a pokutą w drugiém. Nie, powiedz mi prawdę, powiedz, iż go poświęciłeś dla swego honoru. Ja nie chcę abyś mnie opuścił, nie wyrzekłszy że nie ja skłoniłam cię do tego morderstwa.
— Powiém wszystko co zechcesz, Maryo, zimno odpowiedział król; który powstał i szedł na przeciw Mothrila, wchodzącego naówczas ze śmiałością ministra i zaufaniem powiernika.
Z początku, Marya odwróciła oczy, aby nie widziéć człowieka dla którego śmierć Wielkiego Mistrza, chociaż sprzyjająca jéj widokom, podwoiła w niéj nienawiść, i podczas kiedy król rozmawiał z Maurem, patrzyła na rycerza w pancerzu, który korzystając z nieporządku, jaki panował w zamku; z przyczyny stracenia don Fryderyka, wszedł w dziedzieniec, gdyż straże, ani szyldwachy, nie pytali go dokąd idzie.
Rycerzem tym, był Agenor, przybywający na wezwanie Wielkiego Mistrza. Szukał on wzrokiem firanek purpurowych wskazanych mu przez tegoż, mających być w jego pokojach, i znikł w zakręcie muru.
Marya Padilla patrzała machinalnie za rycerzem, nie widząc sama co czyni, póki go z oczu nie straciła. Wtenczas wracając się, spojrzała na króla i Mothrila.
Król mówił z żywością; po jego poruszeniach energicznych, można było poznać, iż daje okrutne rozkazy. Błyskawica przebiegła przed oczyma donny Maryi, i z szybkiém wpatrywaniem się, które jest właściwe kobiétom, zgadła co one miały znaczyć.
Poskoczyła ku królowi, w chwili gdy ten dawał znak, aby się Mothril oddalił.
— Najjaśniejszy Panie, nie dawaj dwóch podobnych rozkazów w jednym dniu.
— Czy więc słyszałaś? zapylał don Pedro bledniejąc.
— Nie, ale odgadłam. Oh, królu, królu, mówiła Marya padając na kolana, bardzo często skarżyłam się na nią, bardzo często podburzałam cię przeciwko niéj, lecz nie zabijaj ją, królu, nie zabijaj ją królu, powtórzyła, albowiem gdy ją zabijesz, powiesz mi to samo, co wyrzekłeś o don Fryderyku, iż uczyniłeś to dla mnie.
— Maryo, rzekł król posępnie, podnieś się, nie proś; to jest nadaremnie: wszystko już naprzód postanowione. Trzeba było albo nie zaczynać, albo teraz skończyć: śmierć jedna pociąga za sobą śmierć drugą. Jeżelibym tylko ukarał don Fryderyka, sądzonoby, że don Fryderyk nie był ukarany, lecz poświęcony zemście osobistéj.
Donna Marya spojrzała na króla z przestrachem; możnaby powiedziéć, iż przestraszony podróżny zatrzymuje się nad przepaścią.
— Oh! wszystko to spadnie na mnie rzecze, na mnie, i na moje dzieci; powiedzą, iż to ja cię namówiłam do tego podwójnego zabójstwa, a jednak, widzisz, o mój Boże! dodała, czołgając się u nóg; proszę go, błagam, aby nie robił mary z téj kobiéty.
— Nie, gdyż ogłoszę moją hańbę i ich zbrodnię; nie, gdyż pokażę list don Fryderyka do swojéj bratowéj.
— Nie znajdziesz nigdy Hiszpana, który śmiałby podnieść rękę na swoją królowę zawołała donna Marya.
— Dla tego też wybrałem Maura, odpowiedział niewzruszenie don Pedro. Na cóż przydaliby mi się Maurowie, gdyby nie wykonywali tego, co nie chcą Hiszpanie?
— Ah! chciałam się oddalić dziś z rana zawołała donna Padilla, dla czego zostałam? Jeszcze jest czas tego wieczora; pozwól mi opuścić pałac. Mój dom, dla ciebie w każdej godzinie, w dzień i w nocy jest otwartym; będziesz mnie mógł odwiedzać kiedy zechcesz.
— Czyń pani co ci się podoba, rzekł don Pedro, któremu szczególnym zwrotem wspomnienia, ukazała się postać pięknéj Maurytanki z Kijosku, we śnie pożądliwym, i z kobietami z wielkiemi wachlarzami nad nią czuwającemi. Czyń co ci się podoba; już jestem znudzony, słysząc cię ciągle mówiącą że wyjeżdżasz, a zawsze pozostajesz.
— Mój Boże, rzekła donna Marya Padilia jesteś świadkiem, iż wychodzę ztąd dla tego, że nie żądałam nigdy śmierci don Fryderyka, i błagam napróżno o życie Królowéj Blanki.
Zanim król don Pedro mógł sprzeciwić się temu, otworzyła raptownie drzwi i miała wyjść; lecz w téj chwili wielki hałas rozległ się po pałacu: widziano ludzi uciekających, słyszano krzyki; których przyczyn nie można było zrozumiéć, a złowroga hucząca w obszernych pawilonach zdawała się krążyć i nad pałacem.
— Słuchaj, rzecze Marya, słuchaj.
— Co to się dzieje? zawołał don Pedro zbliżając się do Hiszpanki, co to wszystko znaczy? Odpowiedz Mothrilu, mówił daléj król, zwracając się do Maura bladego, stojącego opodal, z oczami zwróconymi na przedmiot, który nie mógł widziéć. Don Pedro stał nieporuszony. trzymał rękę na sztylecie, a drugą obcierał pot spływający z czoła.
— Straszny, straszny! powtórzyły wszystkie głosy.
Don Pedro niecierpliwy, postąpił naprzód. Istotnie okropny widok przedstawił się jego oczom. Z szerokich kamiennych schodów, widziano zeskakującego psa don Fryderyka, najeżonego jak lwa, zakrwawionego i strasznego, trzymającego w paszczy głowę swego pana, którą powoli za długie włosy wlókł po marmurze. Uciekano przed nim, wydając krzyki, które usłyszał don Pedro. Jakkolwiek odważny, śmiały i nieczuły don Pedro, usiłował uciekać; lecz jego nogi, równie jak Maura, zdawały się bydź przykutemi do posadzki. Pies schodził ciągle, zostawiając za solną szeroki ślad czerwony. Zbliżając się pomiędzy don Pedra i Mothrila, jakby poznał w nich morderców, położył głowę na ziemi, i zawył tak żałośnie, że zemdlała kochanka, a król zadrżał, jakby anioł śmierci dotknął ich swoim skrzydłem; późniéj podniósł swój szacowny ciężar i zniknął w dziedzińcu.
Jeden jeszcze człowiek przejęty dreszczem usłyszał to wycie psa: tym człowiekiem był rycerz w zupełném uzbrojeniu, którego donna Marya widziała wchodzącego do alkazaru, i który jako dobry chrześcijanin, przeżegnał się, prosząc Boga, aby go zachował od złéj przygody.
W tém cała gromada służących pomieszanych, uciekających w największym nieładzie, przedstawiła się jego oczom. Szlachetny rycerz stał ze sztyletem w ręku, patrząc na postępujące blade cienie; nakoniec, spostrzegł psa, a pies jego.
Pies szedł prosto ku niemu, wiedziony wrodzonym sobie instynktem, który dał mu poznać w rycerzu przyjaciela swojego pana.
Agenor uczuł dreszcz. Ta skrwawiona głowa, ten pies podobny do wilka unoszącego zdobycz, ten zbiór służalców uciekających z twarzami blademi i krzykami przytłumionemi; wszystko to przedstawiało mu się jak sen okropny, jaki miewają chorzy trawieni gorączką.
Pies przybliżał się ciągle z bolesną radością i złożył u jego nóg głowę staczaną w piasku; następnie, wzniósł pod sklepienia żałośniejsze i przenikliwsze jak dawniéj wycie. Przez chwilę nieporuszony Agenor, czuł iż mu serca zabraknie; nakoniec zgadując część tego co się przytrafiło, odsłonił swemi rękami piękne włosy; i poznał, jakokolwiek utopione w cieniach śmierci, spokojne i łagodne oczy swego przyjaciela. Oczy te były pogodne jak za życia, i można by powiedzieć, iż uśmiech jemu zwyczajny ukazywał się jeszcze na zsiniałych ustach. Agenor padł na kolana, i dwie wielkie łzy smutne, spadły na jego policzki. Chciał wziąść głowę aby jéj oddać ostatnią przysługę, i wtenczas spostrzegł, iż zęby nieszczęśliwego Wielkiego Mistrza obejmowały pargamin. Otworzył je sztyletem, rozwinął pargamin i chciwie wyczytał, co następuje:
„Przyjacielu, nasze przeczucia smutne, nie omyliły nas, mój brat mnie zabija. Uprzedź królowę donnę Blankę, ona także jest zagrożoną, ty znasz moją tajemnicę, zachowaj moją pamięć.”
Tak, panie, rzecze rycerz, tak, wykonam religijnie twoją ostatnią wolę. Lecz jak ztąd wyjść?... Nie wiem jak tu wszedłem... Głowę tracę; nie mam pamięci, a moja ręka tak drży, że nie mogę schować sztyletu, wypadnie mi.
Rycerz podniósł się blady, drżący, i prawie nieprzytomny, szedł nic nie widząc, uderzał się o kolumny marmurowe wyciągając swe ręce, jak pijak aby sobie nie uszkodzić czoła. Nakoniec, znalazł się w przepysznym ogrodzie, zasadzonym pomarańczami, granatami i laurami róż. Wodotryski podobne do srebrnych wodospadów iskrzyły się w porfirowych naczyniach. Przybiegł do jednego wodotrysku, i pił z chciwością; ochłodził czoło maczając go w zimnéj wodzie, aby tym sposobem rozpoznać gdzie się znajduje. W tem spostrzegł słabe światło pomiędzy drzewami, co zwróciło jego uwagę, i było mu przewodnikiem. Pobiegł tam; postać biała oparta na ozdobnym balkonie poznała go, wydała westchnienie, i wymówiła jego imię. Agenor podniósł głowę — Aissa! Aissa! zawołał, i z ogrodu przeszedł do pięknéj Maurytanki. Młoda dziewica podała mu rękę z głębokiém uczuciem miłości; później cofając się prędko z niespokojnością.
— O mój Boże! Francuzie jesteś raniony?
Istotnie; Agenor miał ręce skrwawione; lecz zamiast długiego tłumaczenia położył swą rękę na jéj ramieniu, a drugą wskazał psa będącego przy nim. Na ten okropny widok młoda dziewica wydała krzyk. Mothril wracając do siebie usłyszał ten krzyk. Słychać było glos domagający się światła, słychać było chód jego i służących zbliżających się.
— Uciekaj! zawołała młoda dziewica, zabije cię, a ja także umrę; bo cię kocham.
— Aisso! rzecze rycerz, ja ciebie także kocham, bądź tylko mi wierna, a zobaczysz mnie.
Późniéj przyciskając młodą dziewicę do swego serca, wycisnął pocałunek na jej ustach, spuścił przyłbicę, wydobył swój długi miecz, i wyskoczył z dolnego okna i ociekł. — Łamiąc gałęzie, i depcząc kwiaty, przebył wkrótce ogród, przeszedł dziedziniec zadziwiony iż nikt go nie zatrzymuje; spostrzegł z daleka Musarona, siedzącego na siodle i trzymającego w ręku cugle pięknego karego konia, którego mu darował don Fryderyk.
Przeraźliwe skrzypnięcie pobiegło za rycerzem z tyłu, odwrócił się; a lekkie usiłowania straży chcącej go zatrzymać, wszystko mu wytłumaczyły. Pies który niechciał opuścić swego pana, jedynego przyjaciela jaki mu pozostał, szedł za nim. Tym czasem Mothril przerażony krzykami, które usłyszał; wpadł do Aissy. Znalazł młodą dziewicę bladą, stojącą przy oknie; chciał ją badać, lecz na pierwsze pytania młoda dziewica odpowiadała smutném milczeniem. Nakoniec Maur domyślił się co zaszło.
— Ktoś tutaj był; Aisso odpowiedz.
— Tak, rzekła młoda dziewica, głowa brata don Pedry.
Mothril spojrzał na młodą dziewicę zwiększą uwagą: na jéj białéj sukni został odcisk ręki zakrwawionéj.
— Francuz cię widział, zawołał Mothril rozjątrzony.

Lecz wówczas Aissa spojrzała tylko na niego okiem dumném, i nic nie odpowiedziała.

ROZDZIAŁ X.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon wszedł do pałacu Medina Sidonia.

Nazajutrz po tym dniu okropnym, jak tylko pierwsze promienie słońca oświeciły wierzchołek Sierra d’Aracena, Mothril owinięty szérokim białym płaszczem, żegnał króla don Pedro u stóp wschodów Alkazaru.
— Zaręczam ci Najjaśniejszy panie za mego służącego, rzekł Maur; jest to człowiek jakiego potrzeba twojéj zemście, silne i zręczne ramię; zresztą, będę nad nim czuwał. Tymczasem każ Najjaśniejszy panie, szukać Francuza wspólnika Wielkiego Mistrza, a jeżeli go uchwycisz, przedewszystkiém nie miéj żadnéj litości.
— Dobrze, odpowiedział don Pedro, idź prędko i wracaj.
— Najjaśniejszy panie, rzecze Maur, dla większego pośpiechu odprowadzę moją córkę konno, nie w lektyce.
— Czemuż ją w Sewilli nie pozostawisz, odrzekł król, czy niema ona swego domu, służących i ochmistrzyni?
— Najjaśniejszy panie, nie mogę jej opuścić, gdziekolwiek pójdę trzeba aby mi towarzyszyła. Jest to skarb nad którym czuwam.
— Ah! ah! Maurze, przypominasz sobie historyą hrabiego Juliana i pięknéj Floryndy.
— Powinienem ją pamiętać, odpowiedział Mothril, ponieważ jéj to Maurowie winni swoje wejście do Hiszpanii, a ja następnie, winienem jéj honor, iż jestem mistrzem mego pana.
— Lecz, odrzekł don Pedro, nigdy mi nie mówiłeś że masz tak piękną córkę.
— To prawda, odpowiedział Maur, moja córka jest bardzo piękna.
— Tak piękna, iż ją na kolanach uwielbiasz, nie prawdaż?
Mothril na to słowa zdawał się być bardzo zmieszany.
— Ja, odpowiedział, któż to mógł mówić królowi?
— Nikt, ja sam widziałem, odrzekł Pedro. To nie jest twoja córka.
— Najjaśniejszy panie, mówił Mothril, nie myśl iż to jest moja żona, lub kochanka.
— Więc któż ona jest?
— Kiedyś król dowie się o tém; teraz zaś idę wypełnić twoje rozkazy.
Żegnając don Pedra, odszedł.
W saméj rzeczy młoda dziewica, owinięta wielkim białym płaszczem, z pod którego spostrzegać się dawały czarne wielkie oczy i brwi w kształcie łuków, należała do orszaku Maura. Lecz Maur kłamał mówiąc, iż będzie jéj towarzyszył przez całą drogę; gdyż w odległości dwóch mil od Sewilli, zostawił młodą dziewicę w pałacu bogatéj Maurytanki, w któréj pokładał zaufanie, a sam puszczając konia, skrócił sobie drogę biegiem nieprzerwanym. Wkrótce, przebył Gwadaletę, na tym samym placu gdzie zniknął król don Rodryk, po sławnéj bitwie, trwającéj siedm dni, pomiędzy Tarifą i Kadyxem; ujrzał zamek Medina Sidonia, który wznosi się w obłokach przeładowanych owym smutkiem, jaki wisi nad mieszkaniami więźniów.
Tamto, młoda, jasno włosa kobieta, żyła oddawna w towarzystwie jednéj tylko niewiasty. Straże podwojone na około, jakby przy jakich niebezpiecznych więźniach, nielitościwém okiem ścigały ją bezprzestannie. Niekiedy z opuszczonemi rękami i zwieszoną głową przebiegała z wolna ogrody, lub spoczywając w oknie opatrzoném żelaznemi kratami, badała czas obłąkaném wejrzeniem, wzdychając do wolności, i mierząc przestrzeń obszerną, odradzającą się w tym nieskończonym oceanie.
Tą kobietą była Blanka de Bourbon, żona don Pedra, który nią pogardził od pierwszéj nocy po ślubie. Trawiła się z wolna we łzach i smutku, iż poświęciła czczemu widziadłu honor i przyszłość, tak słodką, jaką spostrzegała w niebieskich oczach don Fryderyka.
Kiedy biédna widziała przechodzące w polu młode dziewczęta, wracające z winobrania xeres, lub marabelli, gdy słyszała śpiewy kochanków udających się na ich spotkanie, wtedy serce jéj się wznosiło, a łzy tryskały z oczu. Myśląc iż mogłaby się urodzić zdala od tronu, wolna jak te młode żniwiarki z cerą śniadą, przyzywała drogi obraz, i wymawiała cicho imię, które już nie raz z ust jéj wyszło.
Od czasu jak Blanka de Bourbon była więzioną, Medina Sidonia, zdawała się być miejscem przeklętém. Straże oddalały od niego podróżnych, mając każdego w podejrzeniu i uważając za wspólnika, albo przynajmniéj przyjaciela. Królowa jedną chwilę na dzień miała wolną, albo raczéj w niéj była samotną, tą chwilą była godzina, kiedy straże znużone upałem i wstydzące się samych siebie, że tyle ostrożności biorą dla pilnowania jednéj kobiéty, drzymały, opierając się na włóczni, albo pod cieniem jakiéj ściany.
Na ten czas, królowa schodziła na Tarass wychodzący nad rów napełniony wodą, a gdy ujrzała z daleka podróżnego, spodziewając się znaleść w nim przyjaciela, któryby poszedł uwiadomić o jéj losie króla Karola, wyciągała ku niemu błagalne ręce.
Lecz nikt jeszcze nie odpowiedział na tę prośbę niewolnicy.
Przecież, pewnego dnia, ujrzała na drodze z Arcol jadących dwóch rycerzy, z których jeden, pomimo słońca podobnego do kuli ognistéj i ciężącego nad jego chełmem, zdawał się być swobodnym w swoim ciężkiém uzbrojeniu. Tak dumnie trzymał swoją włócznię, że z pierwszego rzutu oka, poznać w nim można było walecznego rycerza.
Jak go tylko Blanka ujrzała, wlepiła w niego swój wzrok, i oderwać więcéj nie mogła. Przybliżał się on szybkim biegiem na silnym karym koniu, a chociaż widocznie przybywał z Sewilli, i zdawał się zmierzać do Medina Sidonia; pomimo, iż wszyscy posłańcy przybywający z Sewilli, byli do tego czasu posłańcami nieszczęść. Królowa poruszona była więcéj uczuciem radości, jak źna widok rycerza.
Rycerz spostrzegłszy ją, zatrzymał się także.
Niepewne uczucie nadziei, obudziło bojaźń w sercu więzionéj; zbliżyła się do wału, przeżegnała się, i jak zwykle, złożyła ręce.
Natychmiast nieznajomy puszczając swego konia, przypędził szybko, prosto ku Tarassowi. Królowa wskazała mu szyldwacha śpiącego i wspartego o sykomorę. Rycerz zsiadł z konia, dał znak germkowi aby się zbliżył i mówił z nim cicho przez chwilę. Germek odprowadził konie za skalę, która je zasłaniała, wrócił do swego pana; i obadwaj przybyli do krzaku myrtowcgo, który był tak blisko Tarassu, że można się było rozmówić.
Szlachetny rycerz, który w swojém życiu mógł tylko pisać, jak Karol Wielki, litery podobne do sztyletu lub szpady, rozkazał swemu germkowi napisać prędko ołówkiem, jaki nosił przy sobie, kilka słów na kamiéniu.
Dał znak królowéj aby się cokolwiek oddaliła, iżby mógł przerzucić kamień na Terass.
Silną ręką wyrzucił ostry kamień, który przerżnął powietrze i padł na tafle kamienne, o kilka kroków od królowej. Łoskot sprawiony opadnięciem obudził żołnierza pogrążonego we śnie głębokim; lecz ten, widząc iż wszystko jest spokojne, i tylko królowę nieporuszoną i strapioną, jak ją widywał codziennie na tém samém miejscu, zamrużył oczy i wkrótce zasnął.
Królowa podniosła kamiéń i przeczytała te słowa.
— Czy jesteś nieszczęśliwą królową Blanką, siostrą mojego króla?
Odpowiedź królowéj była szczytna boleścią i wzniosłością; skrzyżowała ręce na piersiach, uczyniąc znak, iż tak jest, i łzy spadły pod jéj nogi.
Rycerz skłonił się z uszanowaniem i obrócił się do swego germka, który wyszukał drugi kamień.
— Pisz to, rzekł mu:
„Czy pani możesz być dzisiaj wieczorem o ósméj na tym Tarassie? Mam ci oddać list od don Fryderyka.“
Germek był posłuszny.
Druga posyłka była równie szczęśliwą jak pierwsza. Blanka okazała radość; późniéj rozważając długo, odpowiedziała:
— Nie.
Trzeci kamień został rzucony.
Czy jest jaki sposób dostania się do pani? pytał, zmuszony zastępować głos poruszeniami, gdyż mógłby obudzić szyldwacha, a jego ramie nie miało mocy przerzucić pisma na drugą stronę wału.
Królowa pokazała rycerzowi sykomorę, za pomocą któréj mógł wejść na ścianę; późniéj wskazała mu drzwi, prowadzące do wieży przez nią zamieszkanéj.
Rycerz skłonił się na znak, iż zrozumiał.
W téj chwili, szyldwach zbudził się i czuwał daléj.
Rycerz skrył się na czas niejaki, poczém; korzystając z chwili, gdy baczność szyldwacha zwróconą była w inną stronę, przesunął się ze swoim germkiem za skałę, gdzie oczekiwały konie.
— Panie, rzekł germek; przedsięwzięliśmy — trudną czynność; dla czego nie posłałeś zaraz listu Wielkiego Mistrza do królowej?, z mojéj strony nie zaniedbałbym tego.
— Ponieważ przypadek mógłby się wydarzyć w drodze; królowa nie uwierzyłaby mi, gdybym list zgubił, do wieczora zatem szukajmy sposobu jakby się dostać na Tarass, nie będąc spostrzeżonym przez straże.
Nadszedł wieczór; Agenor niewynalazł sposobu dostania się do fortecy, a było już wpół do ósméj.
Agenor chciał wejść bez gwałtu, jeżeliby to być mogło, albo raczéj podstępem jak silą, lecz Musaron był jak zwyczajnie zupełnie innego zdania jak jego pan.
— Jakiegokolwiek pan sposobu użyjesz, zawsze będziemy zmuszeni stoczyć bójkę i zabijać. Zbyteczne skrupuły zabijać i zawsze zabijać; morderstwo jest zawsze grzechem, czy o w pół do ósméj czy o ósméj. Ja powiadam iż ze wszystkich środków, jakie pan przedstawiasz, mój jest najlepszy do wykonania.
— Jakiż?
— Zaraz pan zobaczysz. Zapewne na straży jest jaki waleczny Maur, przeklęty niedowiarek, który tak strasznie przewraca białemi oczyma, jakby w połowie już siedział w piekle, do którego jest przeznaczony. Niech pan odmówi in manus, i ochrzci tego niedowiarka.
— Jakaż z tego będzie korzyść?
— Jedyna jaka nas w téj okoliczności zajmować może, zabijemy jego ciało, lecz zbawienny duszę.
Rycerz nie zrozumiał jeszcze dobrze środka jakiego chciał użyć Musaron; jednakowoż miał wielkie zaufanie w jego pomysłach, które już kilka razy miał sposobność oceniać, przystał na jego żądanie i zaczął się modlić. Tymczasem Musaron, z równą spokojnością, jak gdyby szło o wygranie srebrnego kubka na wiejskiéj uroczystości, naciągnął kuszę, wycelował do Maura, i wkrótce dał się słyszeć świst przeraźliwy. Agenor niespuszczając z oka szyldwacha, widział jego turban pochylający się i ręce opadające. Żołniérz zgięty pod sobą, otworzył usta, jakby do wydania krzyku, lecz żaden głos nie wyszedł z jego gardła; zaduszony krwią i wstrzymany murem, przy którym był oparty, został prawie prosty i zupełnie nieporuszony.
Agenor obrócił się do Musarona, który z uśmiechem na ustach naciągał kuszę, z któréj wyrzucona strzała utkwiła w serce Maura.
— Widzisz, panie, rzecze Musaron, dwie otrzymałem korzyści: pierwsza, wysłałem tego niedowiarka do raju; druga, że mu krzyczeć nie pozwoliłem.
Teraz idźmy, nic nam nie przeszkadza, Taras jest opuszczony, droga otwarta.
Przyskoczyli na dół, i przeszli go w bród. Woda spływała po zbroi rycerza, podobnie jak po łuszczkach ryby. Co do Musarona, ten zawsze pełen przezorności, zdjął swoje suknie, które trzymał na głowie w zawiniątku. Przybywszy do sykomory, ubierał się, pan jego zaś, w tym czasie ocierał wodę dobywającą się przez otwory pancerza, wspinał się po gałęziach sykomary, i dostał się na szczyt drzewa będącego w równi z wałem.
— I cóż widzisz? zawołał Mauléon.
— Nic, odpowiedział germek, tylko drzwi, których nikt nie pilnuje, i które wasza wysokość może dwoma uderzeniami topora wysadzić.
Mauléon przybył na tę samą wyniosłość, jak jego germek, a tém samem, mógł się naocznie przekonać o prawdzie dowodzenia. Droga była wolną, a drzwi wskazane, zamknięte wieczorem, same tylko tamowały przejście z Tarasu do mieszkania więzionéj.
Jak powiedział Musaron, ostrzem topora włożonym pomiędzy kamienie, Agenor wysadził zamek i dwie zawiasy.
Drzwi otworzyły się. Przededrzwiami ukazały się kręte wschody, służące do wyjścia z mieszkania królowéj, których wejście główne znajdowało się w dziedzińcu wewnętrznym. Na piérwszém piętrze znaleźli drzwi, do których rycerz zapukał trzy razy, lecz nikt mu nie odpowiedział.
Agenor myślał, czy królowa nie obawia się jakiego nieszczęścia.
— Nie obawiaj się pani; to my.
— Dobrze, słyszałam, rzekła królowa z drugiéj strony drzwi; lecz czy mnie nie zdradzacie?
— Tak cię zdradzamy, pani, rzecze Agenor że ci otwieramy drzwi, aby ułatwić ucieczkę. Zabiłem szyldwacha; przebędziemy rów w jednéj chwili, i za kwadrans czasu, będziesz pani wolna na czystém polu.
— Ale czy masz klucz odedrzwi? spytała królowa, jestem zamkniętą.
Agenor odpowiedział wykonaniem jego samego zwrotu, jaki mu się udał z drzwiami dolnemi. Po krótkiéj chwili, drzwi królowéj były jak piérwsze wysadzone.
— Dzięki ci, mój Boże! zawołała królowa, ujrzawszy swych wybawców; przyczém dodała głosem drżącym i prawie niezrozumiałym: lecz don Fryderyk....
— Niestety, pani, rzekł z wolna Agenor, przyklękając na jedno kolano i podając królowej pargamin don Fryderyka: oto jest list.
— Zgubiony! zawołała; ten list jest ostatniém pożegnaniem umierającego człowieka.
Agenor nic nie odpowiedział.
— W imię Nieba! zawołała królowa, w imię przyjaźni jaką masz dla Wielkiego Mistrza, powiedz mi: umarł lub żyje?
— W jednym lub drugim razie widzisz pani, iż don Fryderyk rozkazuje ci uciekać.
— Lecz, jeżeli go niema, po co uciekać? jeżeli umarł po co żyć?...
— Ażeby być posłuszną jego ostatniemu życzeniu, i aby domagać się pomsty w imieniu swojém i jego; u brata pani, króla Francyi.
W téj chwili, drzwi wewnętrznych pokojów otworzyły się; mamka blanki, która jej towarzyszyła z Francyi, weszła blada i przestraszona.
— Ah, pani! rzekła; zamek jest napełniony ludźmi uzbrojonymi przybyłymi z Sewilli; poseł królewski życzy sobie rozmawiać z panią.
— Pójdź pani, rzecze, nie ma chwili do stracenia.
— Przeciwnie, rzekła królowa; jeżeliby mnie nie znaleziono w téj chwili, gonionoby nas i niezawodnie schwytano. Lepiéj będzie jeżeli przyjmę posłańca, a późniéj, jak będzie zaspokojony przez moją obecność i rozmowę, uciekniemy.
— Ale pani, odrzekł rycerz, jeżeli posłaniec przyjeżdża ze zleceniami okropnemi, lub jeżeli ma nie dobre zamiary....
— Dowiem się od niego, czy żyje lub umarł, odrzekła królowa.
— A więc pani, rzekł rycerz, jeżeli przyjmujesz tego człowieka dla tego tylko powodu, więc powiem ci prawdę. Niestety! umarł.
Jeżeli umarł, dodała królowa Blanka, co mnie obchodzi ten człowiek, i co chce tu robić?
Myśl o swojém bezpieczeństwie: panie de Mauléon, oto wszystko. Powiédz mu, że idę za tobą, mówiła daléj Blanka, obracając się do mamki.
Późniéj, kiedy rycerz chciał ją zatrzymać, poruszeniem królewskim nakazała mu posłuszeństwo, i wyszła z pokoju.
— Panie, rzecze Musaron, słuchaj mnie: to zostawmy królowę; niech robi jak jéj się zdaje, a my myślmy powrócić na naszą drogę. Zginiemy nikczemnie, przeczuwam to: odłóżmy ucieczkę królowéj na jutro; a teraz....
— Cicho; rzekł rycerz, albo królowa będzie wolna téj nocy, albo ja zginę.
— A więc, rzekł przezorny Musaron, zamkniemy drzwi na powrót; ażeby nie spostrzeżono, jeżeli będą przeglądać Tarass; znajdą trupa maurytańskiego.
— Wrzuć go do wody.
— To dobra mysi; lecz tylko dobra najwięcéj na godzinę: uparły na wierzch wypłynie.
— Godzina, jest czasem zbawieniem w niektórych okolicznościach, rzekł rycerz; idź!
— Chciałbym iść i jednocześnie pozostać przy panu, zawołał Musaron; jeżeli nie pójdę, znajdą, Maura; jeżeli pójdę; boję się żeby jakie nieszczęście nie przytrafiło się panu, kiedy sam pozostaniesz.
— Cóż mi się stać może, kiedy mam sztylet i miecz. — Hm! rzekł Musaron.
— Idź; czas tracisz.
Musaron postąpił kilka kroków ku drzwiom, wtem nagle zatrzymał się.
— Ah, panie, rzecze; słyszysz ten głos?
Wrzeczy saméj, chałas sprawiony wymówieniem dość głośno słów kilku, doszedł ich uszu; rycerz przy słuchiwał się.
— Jest to głos Mothrila, zawołał rycerz; jednak to być nie może.
— Nic nie ma niepodobnego dla Maurów: piekło i czarnoksięstwo, odparł Musaron, wychylając się ku drzwiom z pośpiechem, który dowodził iż pragnie być na wolném powietrzu.
— Jeżeli to jest Mothril, tem bardziéj trzeba wejść do królowéj, zawołał Agenor; albowiem jeżeli to on, królowa jest zgubioną.
I zrobił poruszenie, aby iść za swém szlachetném natchnieniem.
— Panie, rzeki Musaron, zatrzymując go; wiész, iż nie jestem tchórzem, ale jestem przezornym, i z tém mogę się pochwalić. Zaczekaj jeszcze kilka minut mój dobry panie, a późniéj pójdę w piekło, jeżeli zechcesz.
— Zgoda, odrzekł rycerz; może masz słuszność.
Tymczasem, głos mówił zawsze i uciszał się powoli; przeciwnie, głos królowéj, mówiącéj naprzód cicho, energicznie się odzywał. W tym ustępie dziwnéj rozmowy nastąpiło krótkie milczenie, późniéj krzyk okropny.

Agenor nie mógł się powściągnąć; wybiegł na korytarz.

ROZDZIAŁ XI.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon, miał polecenie od Blanki de Bourbon, wręczyć pierścień królowej Francyi jej siostrze.

Otóż co zaszło u królowéj.
Zaledwo Blanka de Bourbon przeszła korytarz, postępując za swoją mamką po schodach prowadzących do pokoju, chód ciężki wielu żołnierzy rozległ się po głównych schodach baszty.
Orszak zatrzymał się na niższych piętrach; dwóch tylko ludzi weszło: jeden z nich pozostał w korytarzu: drugi zaś, szedł do pokoju królowéj.
Zapukano do drzwi.
—Kto tam? spytała ze drżeniem mamka.
Żołnierz ze zleceniami króla don Pedro do donny Blanki, odpowiedział głos.
— Otwórz, rzekła królowa.
Mamka otworzyła, cofając się przed człowiekiem wzrostu wysokiego, ubranym w odzież żołnierską, to jest w koszulkę żelazną osłaniającą jego ciało; prócz tego owiniętym w széroki, biały płaszcz, którego kaptur osłaniał głowę, a fałdy okrywały ręce.
— Odejdź dobra mamko, rzekł z lekkim przyciskiem gardłowym, cechującym Maurów najlepiéj mówiących językiem Kaslylskim; odejdź, mam się rozmówić z twoją panią w ważnym przedmiocie.
Pierwszém uczuciem mamki było pozostać mimo nalegań żołnierza; lecz Blanka dala jéj znak odejścia. Przechodząc korytarzem, żałowała wkrótce iż była posłuszna, albowiem spostrzegła drugiego żołnierza wyprostowanego przy ścianie, i w pogotowiu wykonania rozkazów tego, który się znajdował u królowéj.
Jak tylko mamka przeszła obok tego człowieka, i kiedy już ujrzała się oddaloną od swéj pani, przez tych dwóch szczególnych gości, jakby przez zaporę niepodobną do przebycia, uważała Blankę za zgubioną.
Co do téj ostatniéj, spokojna i poważna jak zwyczajnie, przybliżała się do mniemanego żołnierza posłańca królewskiego: ten nachylił głowę, jakby obawiał się bydź poznanym.
— Teraz kiedy jesteśmy sami, mówmy:
— Pani, odpowiedział nieznajomy; król wié iż pani pisywałaś do jego nieprzyjaciół, a to jest zdrada przeciwko władzcy.
— Czy dopiéro dziś król dowiedział się o tém, od powiedziała z tą samą spokojnością i powagą, od dosyć dawnego czasu jestem karana za tę zbrodnię, o któréj utrzymuje, że się dzisiaj dowiedział.
— Żołnierz podniósł głowę i odrzekł:
— Pani, król nie mówi tym razem o nieprzyjaciołach tronu, lecz o nieprzyjaciołach swojego honoru. Królowa Kastylii nie powinna bydź w podejrzeniu; a jednakowoż była powodem zgorszenia.
— Wypełnij twoje poselstwo, rzekła królowa, i wyjdź, skoro skończysz.
Żołnierz zamilkł na chwilę, jakby się wahał daléj posunąć; później odrzekł:
— Znasz pani historyą don Guttiera?
— Nie znam, odpowiedziała królowa.
— Jest ona przecież niedawną, i dosyć czyni wrzawy.
— Właśnie o niedawnych rzeczach ja nie wiém, odpowiedziała uwięziona, i wrzawa, choćby największa, trudno przechodzi mury tego zamku.
— Kiedy tak, ja ją pani opowiem, odrzekł posłaniec.
Królowa zmuszona słuchać, stała spokojna i szlachetna.
— Don Guttier, mówił posłaniec, ożenił się z młodą, piękną, szesnastoletnią kobietą, w wieku W. K. Mości, kiedyś zaślubiła króla don Pedro.
Królowa na te porównanie, jakkolwiek dotkliwe; stała niewzruszona.
— Ta kobiéta, mówił daléj żołniérz, nim została panią Guttier, nazywała się donna Mencia, i pod tém panienskiém imieniem, kochała młodzieńca, brata króla, hrabiego Transtamare.
Królowa zadrżała.
— Pewnéj nocy, wchodząc do siebie don Guttier, ujrzał ją drżącą i bardzo zmięszaną; badał ją: ona zapewniała go o swojéj niewinności; lecz don Guttier ujrzał świecę i znalazł sztylet bogaty, który uważał, iż nie może należéć do prostego szlachcica.
„Imię fabrykanta było na rękojeści; poszedł do niego nazajutrz i zapytał, komu przedał ten sztylet.
„Infantowi don Henrykowi bratu króla don Pedra, odpowiedział fabrykant.
„Don Guttier dowiedział się o wszystkim czego potrzebował; lecz nie mógł się pomścić na księciu don Henryku. Był to stary Kastylijczyk, pełen uszanowania i uwielbienia dla swoich panów, i nie chciał za żadną obrazę, broczyć rąk swoich w krwi królewskiéj.
„Ale donna Mencia była córką prostego szlachcica, mógł się na niéj pomścić, i pomścił się.
— Jakto? zapytała królowa pobudzona ciekawością sprawianą opowiadaniem tego zdarzenia, które tak wiele miało do niéj podobieństwa.
— Sposobem bardzo prostym, odrzekł posłany. Czekał przededrzwiami na biednego chirurga nazwiskiem Ludowiko, a gdy ten wchodził do siebie, przyłożył mu sztylet do gardła, zawiązał oczy, i zaprowadzi! do swojego domu.
„Przybywszy tam, zdjął mu zasłonę; kobiéta była przywiązana do łóżka, dwie świece paliły się, jedna przy wezgłowiu, druga w nogach, jakby już przy umarłéj. Szczególnie lewa ręka była tak silnie przymocowaną, iż próżne czyniła usiłowania, aby ją z więzów uwolnić. Chirurg osłupiał nierozumiejąc tej sceny.
— „Puść jéj krew, rzekł don Guttier; niech płynie póki nie umrze.
„Chirurg wahał się; lecz uczuł sztylet don Guttiera przerzynający mu suknie, i blizki przeszycia piersi, był więc posłuszny. Téj saméj nocy, człowiek blady, zakrwawiony, padł do nóg don Pedra.
— „Króle, mówił; dzisiejszéj nocy zaprowadzono mnie z zawiązanemi oczyma i sztyletem przy gardle, do pewnego domu, i zmuszono gwałtem, abym puścił krew kobiécie, i pozostawił ją płynącą póki nie skona.
— „Kto cię zmusił, rzekł król, jak się nazywa zabójca?
— „Nie wiém, odpowiedział Ludowiko. Gdy nikt nie uważał, umoczyłem rękę w miednicy; wychodząc udawałem, iż upadam i oparłem rękę całą zakrwawioną na drzwiach. Szukaj królu domu, na którym zobaczysz rękę zakrwawioną, a ten będzie domem winowajcy.
„Król don Pedro wziął z sobą Alkada Sewilli, przebiegali razem miasto, aż nakoniec znaleźli okropny znak. Król zapukał do drzwi; don Guttier sam otworzył, gdyż poznał przez okno dostojnego gościa.
— „Don Guttierze, rzekł król, gdzie jest donna Mencia?
— „Zobaczysz W. K. Mość, odpowiedział Hiszpan.
„I prowadząc króla do pokoju, gdzie się paliły świece, i miednica pełna krwi kurzyła się, rzekł:
— „Królu: oto ta, której szukasz.
— „Cóż ci zawiniła? spytał król.
— HZdradziła mnie, Najjaśniejszy panie.
— „Dla czegóż zemściłeś się na niéj, a nie na wspólniku?
— „Gdyż jéj wspólnikiem jest książę don Henryk Transtamare, brat króla don Pedra.
— Czy masz na to dowód co mówisz? zapytał król.
— „Oto jest własny sztylet księcia, który zostawił w pokoju mojéj żony, a który ja znalazłem wchodząc.
— „Dobrze, rzekł król; każ pochować donnę Mencię, i oczyść drzwi twego domu, na których widać rękę zakrwawiona.
— „Nie, Naj jaśniejszy panie, odpowiedział don Guttiere; kiedy człowiek wykonywający urząd publiczny, ma zwyczaj wysławiać nade drzwiami znak, wskazujący jego zatrudnienie; ja jestem lekarzem mego honoru, i ta skrwawiona ręka jest moim znakiem.
— „Niech tak będzie, rzekł don Pedro, i niech to nauczy twoją drugą żonę, jeżeli się jeszcze raz ożenisz, jakie winna uszanowanie i wierność mężowi.
— I nic więcéj nie kazał uczynić? zapytała Blanka.
— Wróciwszy do pałacu król don Pedro, wygnał Infanta don Henryka, odpowiedział poseł.
— Cóż za związek ma ta historya ze mną, zapytała królowa, i w czém donna Mencia jest do mnie podobną?
— W tém, iż tak jak pani zdradziła honor swego męża, odpowiedział żołnierz, i tak jak don Guttiere, którego postąpienie zatwierdzono; król don Pedro wymierzył sprawiedliwość na twojego wspólnika.
— Mego wspólnika, co chcesz powiedziéć żołnierzu mówiła cicho Blanka, któréj te słowa przypomniały list don Fryderyka, i jéj doznane okropności.
— Chce powiedzieć, iż Wielki Mistrz umarł za zbrodnią zdrady honoru swego króla, a ty, następnie jak i on, powinnaś się równie przygotować do śmierci.
Blanka zlodowaciała; nie dla tego iż miała umrzéć, lecz na wiadomość, iż jéj kochanek nie żyje.
— Umarł! rzekła; a więc to jest prawda umarł!
Największa wymowa głosu ludzkiego nie mogłaby oddać téj rozpaczy, jak młoda kobieta w tych słowach.
— Tak pani, odrzekł żołniérz maurytański; ja przywiozłem z sobą trzydziestu żołnierzy, aby odprowadzić zwłoki królowéj z Medina Sidonia do Sewilli, dla oddania honorów, jakie są należne jéj znaczeniu, chociaż zawiniła.
— Żołnierzu, rzekła królowa; już powiedziałam, iż król don Pedro był moim sędzią, a ty jesteś katem.
— Dobrze pani, rzekł żołnierz.
Wyciągnął z kieszeni sznur długi jedwabny, na końcu którego był zrobiony węzeł.
Ta zimna srogość obruszyła królowę.
— Oh! zawołała; jak król don Pedro mógł znaleźć w swojém królestwie Hiszpana, któryby się podjął tak nikczemnego posłannictwa.
— Nie jestem Hiszpanem, jestem Maurem, rzekł żołnierz podnosząc głowę i odkrywając biały kaptur zakrywający mu twarz.
— Mothril! zawołała, Mothril! bicz Hiszpanii.
— Człowiek krwi szlachetnéj, odrzekł Maur śmiejąc się; który nie schańbi głowy królowéj dotykając się jéj.
Postąpił ku Blance ze stryczkiem w ręce. Przez wrodzoną skłonność do życia młoda kobiéta cofnęła się nieco przed mordercą.
— Oh! nie zabijesz mnie bez modłów w stanie grzesznym, zawołała Blanka.
— Pani, odrzekł dziki posłaniec; nie jestem, w grzéchu, jeżeli jak mówisz, jesteś niewinną.
— Nikczemny; śmiesz znieważać królowę przed zamordowaniem; o podły! dla czegóż nie mam walecznych Francuzów do obrony!
— Tak, rzekł Mothril śmiejąc się; lecz na nieszczęście, waleczni Francuzi są z tamtéj strony Pyreneów, jeżeli Bóg zrobi cud...
— Mój Bóg jest wielki, zawołała Blanka; do mnie rycerzu!
Skoczyła do drzwi, lecz nim stanęła na progu, Mothril zarzucił sznur, który zatrzymał się na jéj ramionach, i pociągnął go ku sobie. W téj chwili, królowa czując zimny pas, ściągający jéj gardło, wydała żałosny krzyk. Naówczas Mauléon zapominając rad swego germka, rzucił się w stronę, gdzie głos królowéj wychodził.
— Na pomoc! wołała młoda kobiéta głosem stłumionym szarpiąc się na posadzce.
— Wołaj, wołaj, rzecze Maur ściągając sznurem, którego nieszczęśliwa chwytała się zdrętwionemi rękoma; wołaj, a zobaczymy kto przyjdzie na twój ratunek, czy twój Bóg, czy twój kochanek.
W jednéj chwili odgłos ostróg dał się słyszéć w korytarzu; na progu ukazał się rycerz zdumiałemu Maurowi.
Królowa wydala jęk pomięszany radością i cierpieniem... Agenor podniósł miecz, Mothril silnym ramieniem zmusił królowę do podniesienia się, tworząc z jéj ciała puklerz.
Jęki nieszczęśliwéj zmieniły się w nieme i przytłumione chrapanie; ręce wykręciły się przez gwałtowność cierpienia, usta zsiniały.
— Kebir! krzyknął Mothril po arabsko, Kebir na pomoc! Zasłaniał się ciałem królowéj, i strasznym bułatem którego zakrzywienie ścinało i rzucało głowę gdyby ją dosięgnął.
— Ah, niedowiarku! zawołał Agenor; chcesz zabić córkę Francyi.
Przez głowę królowéj usiłował uderzyć mieczem Mothrila.
W téj chwili uczuł się pochwyconym w pół, i ciągniętym w tył przez Kebira, którego ręce ściskały go jak pas żelazny.
Obrócił się do nowego przeciwnika: najdroższy czas już był stracony; królowa upadła na kolana: nie krzyczała, nie jęczała, nie chrapała więcéj; zdawała się być umarłą.
Kebir szukał oczami miejsca w któremby mógł zatopić w rycerzu sztylet, który trzymał w zębach.
Ta scena, którą opowiadamy, mniéj więcéj zajęła czasu jak zjawienie się, i zgaśnięcie błyskawicy. Był to właśnie czas, którego było potrzeba Musaronowi, aby udał się za swoim panem, i przybył do pokoju królowéj.
Przybył.
Krzyk, który wydał, widząc co się działo, dał poznać Agenorowi o przybyłéj.
— Naprzód królowę, wołał rycerz ciągle ściskany przez tęgiego Kebira.
Nastąpiło krótkie milczenie; lecz Mauléon usłyszał świst, który się obił o jego uszy, a następnie uczuł opuszczającego ręce Maura.
Strzała wypuszczona z łuku Musarona przeszyła mu gardło.
— Prędko, do drzwi; zawołał Agenor, zamknij przejście, zabiję mordercę.
I potrząsając trupem Kebira przyczepionego jakby pasem, który upadł na posadzkę, przyskoczył do Mothrila, a nim ten miał czas się podnieść i przygotować do obrony, uderzył go tak gwałtownie, że ciężki miecz przeciął mu na dwoje żelazną siatkę okrywającą głowę, i nadwerężył czaszkę.
Oczy Maura zaciemniły się, krew czarna i gęsta zalała brodę; upadł na Biankę, jak gdyby ostatniém wysileniem chciał zadusić swoją ofiarę.
Agenor odepchnął nogą Maura, i schylając się do królowéj, prędko odwiązał sznur zupełnie zagłębiony w ciele. Głośne westchnienie okazało, iż królowa jeszcze nie umarła; lecz całe jéj ciało było zdrętwiałe.
— Zwycięztwo! zawołał Musaron. Panie, bierz królowę za głowę, ja za nogi, i tak ją wyniesiemy.
Jakby usłyszała te słowa, jakby chciała przyjść w pomoc swym wybawcom, królowa podniosła się ruchem konwulsyjnym i życie powróciło na jéj usta.
Naderemnie, nadaremnie, rzekła; zostawcie mnie, jestem już na pół w grobie. Krzyża tylko! niech umrę, całując to godło naszego odkupienia.
Agenor dał jéj do pocałowania rękojeść swojego miecza będącego w kształcie krzyża.
— Niestety! niestety! rzekła królowa; zaledwie zstąpiłam z nieba, już wracam pomiędzy dziewice moje towarzyszki; Bóg mi przebaczy, bo bardzo kochałam i bardzo cierpiałam.
— Pójdź, pójdź, rzekł rycerz; jeszcze czas; ocalemy cię.
Uchwyciła rękę Agenora.
— Nie, nie, rzekła; wszystko się dla mnie skończyło; wszystko zrobiłeś, co było w twojéj mocy. Uciekaj, opuść Hiszpanią, wracaj do Francyi, idź do mojéj siostry, powiedz coś widział, niech się zemści za nas. Ja powiem don Fryderykowi, jak jesteś wiernym i szlachetnym przyjacielem.
Zdjęła z palca pierścień, i dała rycerzowi.
— Oddasz jéj pierścień, rzekła, jest to ten, który mi dała w chwili odjazdu, w imieniu brata swego, króla Karola.
Podnosząc się po drugi raz do rękojeści miecza Agenora, skonała, w chwili gdy się dotykała tego godła.
— Panie wołał Musaron, natężając ucho ku korytarzowi, przychodzą, biegną i jest ich kilku.
— Nie trzeba aby znaleźli ciało mojéj królowéj razem z dusicielami, rzekł Agenor; pomóż mi Musoronie.
Wziął trupa Blanki; posadził jak należy na wspaniałém krześle; położył nogi na głowie Mothrila, jak malarze i rzeźbiarze kładli stopę Matki Boskiéj na zgniecionéj głowie węża.
A teraz, idźmy, rzekł Agenor, jeżeli nie jesteśmy otoczeni.
We dwie minuty, dwaj Francuzi znajdowali się pod sklepieniem nieba, udając się drogą oznaczoną sykomorami; widzieli trupa szyldwacha, który w téj saméj postawie podparły o ścianę, zdawał się jeszcze czuwać swojemi wielkiemi oczyma, które śmierć zapomniała mu zamknąć.

Byli już z drugiéj strony rowu, kiedy błyskania pochodni i podwojone kszyki oznajmiły im, iż tajemnica była odkryta.

ROZDZIAŁ XII.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon udał się do Francji, i co mu się w drodze przytrafiło.

Agenor wracając do Francvi, obrał prawie tę samą drogę, jaką przybył do Hiszpanii, i dla tego żadnéj nie budząc obawy, ani téż zazdrości, spodziewał się szczęśliwie uzupełnić poselstwo, jakie mu umierająca królowa poleciła. Jednakowoż, trzeba było niedowierzać w drodze: już to trędowatym, którzy, jak mówiono, zatruwali studnie mięszaniną z końskiego tłuszczu, głowami wężów i łapami ropuch.
Następnie, żydom złączonym z trędowatymi; a w ogólności, wszystkiemu co tylko mogło szkodzić chrześcijanom.
Również królowi Nawarry, nieprzyjacielowi króla Francyi, a zatém i Francuzów.
Także Jakubinom, którzy burząc długo lud przeciwko szlachcie, doszli do tego, iż podnieśli oręż.
Niemniej Anglikom, zdradliwie usadowionym w najlepszych punktach królestwa Francyi: w Bordo, w Bajonie, Delfinacie, Normandyi, Pikardyi, a nawet na przedmieściach Paryża.
W końcu, wielkim hordom różnorodnego plemienia i walczącym przeciw podróżnym, przeciw własności, przeciw mieszkańcom, piękności, potędze, bogactwu, gromady wiecznie zgłodniałych, trędowatych, żydów, Nawarczyków, Anglików, Jakobinów, nie licząc przybyłych z innych stron Europy tych, którzy zdawali się dostarczać każdéj bandzie ludzi przebiegających i niszczących Francyą.
Nie brakowało nawet Arabów w tych bandach, tak szczęśliwie i bogato upstrzonych, co tylko duchem przeciwieństw a stali się Chrześcijanami, i było im to bardzo łatwo, gdyż z drugiéj strony Chrześcijanie zostali Arabami.
Mimo tych niedogodności, o których daliśmy niedostateczne opisanie, Agenor podróżował najspokojniéj.
Był to w owym czasie dla podróżnego obowiązek uczenia się postępować i naśladować wróbla, który nie zrobi jednego skoku, jednego lotu, jednego poruszenia, bez obejrzenia się na cztéry strony, aby zobaczyć czy nie spostrzeże strzelby, sideł, procy, psa, dziecka, szczura lub jastrzębia.
Musaron był tym wróblem niespokojnym i obrotnym; Agenor polecił mu kierunek kieską, a on niechciał ażeby ich szczupły zasiłek zamienił się w pustki.
Zdaleka więc przeczuwał trędowatych, zwietrzał żydów o pięćset kroków, widział Anglików w każdym krzaku, kłaniał się grzecznie Nawarczykom, z daleka pokazywał swój długi nóż, i krótki łuk Jakobinom: co zaś do hord, tych mniej się lękał aniżeli Mauléon.
Mówił do swego pana, jeżeli nas wezmą do niewoli, to dobrze, sami przystaniemy do wielkich band aby się wykupić i zapłaciemy wolność naszą wolnością drugich.
— Wszystko będzie bardzo dobre, jak dopełnię moje poselstwo, mówił na ówczas, niech się stanie, co się Bogu podoba; lecz tymczasem, życzę sobie aby nam się nic nie przytrafiło.
Przebyli bez przeszkody Rousillon, Langwedocyą, Delfinat i Lyon, i dostali się do Chalon nad Saoną. Nieprzezorność zgubiła ich. Przekonani, iż nic się im złego nieprzytrafi, chociaż już blisko byli celu, odważyli się podróżować nocą. Z brzaskiem słońca wpadli w zasadzkę tak liczną i dobrze uzbrojoną, iż nie było sposobu się oprzéć, przezorny Musaron położył rękę na ramieniu swego pana, w chwili gdy tenże wyciągał nierozważnie miecz z pochwy; tak, iż byli wzięci bez walki. Właśnie to im się przytrafiło, czego się najbardziej lękali: albowiem, Musaron i rycerz dostali się w ręce kapitana hordy pana Hugo de Caverley, to jest człowieka, który był zarazem Anglikiem z rodu, żydem z rozumu, Arabem z charakteru, Jakubinem ze skłonności, Nawarczykiem z chytrości i prawie trędowatym, gdyż wojował w krajach tak gorących, jak mówił, iż się przyzwyczaił do gorąca, że nie potrzebował zdejmować zbroi i rękawic.
Oszczercy jego mówili, jak o wszystkich ludziach z wiélkiemi zasługami, iż dla tego tylko nie zdejmuje swéj zbroi ani rękawic, aby swym licznym przyjaciołom nie udzielić choroby, którą nieszczęściem przyniósł z Włoch.
Zaprowadzili bezzwłocznie Musarona i jego pana przed dowódzcę. Był to drab, który sam chciał wszystko widziéć i badać, gdyż utrzymywał, że jego ludzie mogliby przepuścić jakiego księcia przebranego za wieśniaka, i tym sposobem pozbawiliby go korzyści zrobienia majątku.
Wkrótce więc, poznał interesa Mauléona; co do posłannictwa królowéj Blanki nie trzeba mówić, że nie było o niéj wspomnienia, mówiono o okupie a to jest wszystko.
— Przebacz, rzekł Cavarley; byłem na drodze jak pająk na belce; oczekiwałem żeby kto, lub co wpadło w moje ręce; ująłem ciebie, ale bez żadnego złego zamiaru. Niestety; od czasu jak król Karol jest regentem, czyli od ukończenia wojny, nie mamy prawie na życie: jesteś pan piękny młodzieniec, puściłbym pana, gdyby to były inne czasy; lecz w téj epoce głodu trzeba zbierać i okruszyny.
— Oto są moje bogactwa, rzekł Mauléon, pokazując próżną kiesę dowódzcy hordy. Przysięgam na Boga i na zbawienie duszy, iż teraz ani w ziemi, ani w pieniądzach, ani w czymkolwiek nic nie posiadam; na cóż ci się więc przydam? pozwól mi iść daléj.
— Naprzód, mój młody przyjacielu odpowiedział kapitan Cavarley, rozważając silną budowę i marsową postać rycerza; bardzo dobrze będziesz wyglądał w piérwszym rzędzie mojéj kompanii; następnie, masz konia, masz germka, ale to nie wszystko co sobie z ciebie przyrzekam.
— Jakaż to nieszczęśliwa okoliczność, zapytał Agenor, nadaje mi tak wielką wagę w twoich oczach?
— Jesteś rycerzem, nieprawda.
— Tak jest; passowany w Narbonie przez jednego z piérwszych książąt Chrześcijańskich.
— A więc jesteś dla mnie kosztownym zakładnikiem, ponieważ wyznajesz, iż jesteś rycerzem.
— Zakładnikiem?
— Zapewne; kiedy Karol V. pojmię którego z moich poruczników i zechce powiesić, zagrożę mu, iż z tobą to samo uczynię; a jeżeli pomimo téj pogróżki, istotnie cię powiesi, utraci jednego szlachcica. Ale za pozwoleniem, przydał Caverley; widzę na twoim ręku klejnot, którego nie postrzegłem; cóś podobnego do pierścionka; do licha, pokaz go, rycerzu. Jestem miłośnikiem pięknych wyrobów, a szczególniéj, kiedy ten wyrób ma swoją wartość.
Mauléon łatwo poznał z kim miał do czynienia. Kapitan Caverley był jednym z tych naczelników hord, który stal się dowódzcą rabusiów, myśąc iż zawsze prowadzi poczciwe rzemiosło żołnierza.
— Kapitanie, rzekł Agenor cofając swoją rękę, szanujesz pan cokolwiek na świecie?
— Wszystko, czego się obawiam, odpowiedział dowódzca, ale prawda że się niczego nie boję.
— To źle, rzekł obojętnie Agenor; gdyby nie to, to ten pierścień który jest wart...
— Trzysta liwrów turnejskich, przerwał Caverley, rzucając okiem na klejnot, samo złoto, nie licząc roboty.
— A więc ten pierścień, kapitanie, podług twego ocenienia wart jest trzysta liwrów turnejskich; gdybyś jednak cokolwiek szanował, przyniósłby ci tysiąc.
— Jak to, powiedz mój młody przyjacielu; trzeba się uczyć w każdym wieku, a ja lubię nauki.
— Masz przynajmniéj słowo kapitanie?
— Zdaje mi się, iż miałem kiedyś, lecz dawałem go tyle, iż teraz nie mam wcale.
— Lecz przynajmniéj zaufasz tym, którzy go nigdy nie dając, maja jeszcze.
— Nie zaufam jak tylko jednemu człowiekowi.
— Któż to jest?
— Pan Bertrand Duguesclin; czy pan Duguesclin zaręczy za panem?
— Nie znam go osobiście, rzekł Agenor; lecz jakkolwiek jest dla mnie obcy, jeżeli pozwolisz mi iść gdzie potrzebuję, jeżeli pozwolisz oddać ten pierścień gdzie jest przeznaczony, przyrzekam ci w imieniu Duguesclina, nie tysiąc liwrów, lecz tysiąc talarów w złocie.
— Chętniéj wolę trzysta liwrów brzęczących, które wart pierścionek, rzekł Caverley z uśmiechem, wyciągając rękę do Agenora.
Rycerz cofnął się szybko, przybliżając się do okna wychodzącego nad rzekę.
— Ten pierścień, rzekł, zsuwając go z palca i wyciągając rękę nad Saonę, jest własnością królowéj Blanki kastylijskiéj i niosę go królowi Francyi. Jeżeli dasz słowo, że mnie uwolnisz, uwierzę ci, i przyrzekam tysiąc talarów zlotem. Jeżeli odmówisz, rzucę pierścień w rzekę, a tak pierścień i okup stracisz.
— Dobrze; lecz ciebie zatrzymam i powieszę.
— Jest to bardzo małe wynagrodzenie dla tak biegłego spekulanta jakim ty jesteś; a dowód, iż nie cenisz swéj śmierci za tysiąc talarów złotem jest ten, że nie odpowiadasz, nie.
— Ja nie mówię, nie, odrzekł Caverley; dla tego...
— Dla tego, iż się boisz, kapitanie, powiedzieć nie; więc pierścień stracony; potém jeżeli zechcesz, każesz mnie powiesić. No cóż: tak, lub nie?
— Prawdziwie, zawołał Caverley zdziwiony, oto jest co nazywam pięknym młodzieńcem, nawet giermek nie ruszył się. Niech mnie djabli wezmą, kocham cię rycerzu.
— Jestem ci bardzo wdzięczny, ale odpowiedz.
— Co chcesz abym odpowiedział?
— Tak, lub nie; ja więcéj nie żądam, to bardzo łatwo.
— A więc, tak.
— Bardzo dobrze, odrzekł rycerz wkładając pierścień na palec.
— Z jednym jednak warunkiem, dodał kapitan.
— Z jakim? Caverley chciał odpowiedziéć, lecz wielki zgiełk zwrócił jego uwagę. Hałas ten był na drugim końcu wsi, lub raczéj na polu leżącém przy rzece i otoczonom lasami. Kilku żołnierzy pomieszanych ukazywało głowy we drzwiach wołając:
— Kapitanie! kapitanie!
— Dobrze, dobrze, odpowiedział dowódzca przyzwyczajony do popłochów, idę.
Obracając się do rycerza, dodał:
— Ty zostaniesz tutaj; dwunastu ludzi będzie cię strzegło; spodziewam się że tym robię ci zaszczyt, hę?!..
— Niech tak będzie, rzekł rycerz; lecz niech się nie zbliżają; za piérwszym krokiem rzucę pierścień w Saonę.
— Nie przybliżajcie się, lecz nie opuszczajcie go, rzekł Caverley do bandytów.
I kłaniając się rycerzowi, nie podejmując przyłbicy, udał się krokiem okazującym niedbałość, do miejsca, gdzie był największy hałas.
Podczas jego nieobecności Mauléon i giermek ciągle stali przy oknie; straż była z drugiej strony pokoju, nieporuszona przededrzwiami.
Zgiełk trwał ciągle, zmniejszając się jednakże; nakoniec, ustal zupełnie i po upływie pół godzinę, Hugo de Caverley ukazał się, prowadząc za sobą nowego więźnia schwytanego przez hordę rozciągniętą w okolicach, jak siatka na skowronki.
Więzień zdawał się być szlachcicem wiejskim, wzrostu pięknego i kształtnego; był uzbrojony chełmem zardzewiałym i zbroją, która zdawała się, iż była znaleziona przez jednego z jego przodków na polu bitwy pod Ronsevauz. W tém przystrojeniu, na piérwszy rzut oka, wzbudzał śmiéch; lecz cóś dumnego w jego postawie i śmiałego w spojrzeniu, które usiłował pokrywać, nakazywało, jeżeli nie uszanowanie, to przynajmniéj przezorność dla żartownisiów.
— Czyście dobrze szukali? zapytał Caverley.
— Tak jest, kapitanie, odpowiedział oficer niemiecki, któremu Caverley był winien szczęśliwe przeznaczenie obowiązku jaki sprawował, i do jakiego był natchniony, nie przez wysokie stanowisko, lecz przez doskonale wina, jakie naówczas zbierano na brzegach Saony.
— Jeżeli mówię, jego, rzekł kapitan, chcę powiedziéć: jego i ludzi.
— Bądź spokojny; ścisłą odprawiliśmy rewizyą, odpowiedział oficer niemiecki.
— I cóż znaleźliście przy nich?
— Markę złota, i dwie marki srebrne.
— Brawo! rzekł Caverley; zdajesz się, iż dzisiejszy dzień jest szczęśliwy.
Obracając się do nowego więźnia, przemówił:
— Teraz pomówmy nieco, mój junaku; jakkolwiek bardzo jesteś podobny do siostrzeńca cesarza Karola Wielkiego, nie gniewałbym się wiedziéć to z twoich ust: powiedz nam otwarcie, bez ogródki i najmniejszego pominięcia.
— Ja jestem, jak pan możesz uważać po mej wymowie, odpowiedział nieznajomy, biedny szlachcic aragoński przybywający zwiedzić Francyą.
— Słusznie, Francya jest bardzo pięknym krajem.
— Tak jest, rzekł porucznik, tylko żeś pan obrał nieprzyjazną porę.
Mauléon nie mógł się wstrzymać od śmiéchu, gdyż lepiéj oceniał, jak kto inny, trafność spostrzeżenia.
Co do przybyłego szlachcica pozostał niewzruszony.
— Zobaczmy, rzekł Caverley.
— Dopieroś nam powiedział o swym kraju, jest to połowa, teraz chcemy wiedziéć twoje nazwisko.
— Chociaż panu powiem, nie poznasz go, odpowiedział rycerz; zresztą, nie mam nazwiska, bo jestem bękard.
— Jeżeli tylko nie jesteś żydem, Turkiem, lub Maurem, odrzekł kapitan; masz przynajmniéj chrzestne imię?
— Nazywam się Henryk, odpowiedział rycerz.
— Masz słuszność: teraz zdejm hełm, abyśmy zobaczyli twoją piękną aragońską figurkę.
Nieznajomy wahął się; spoglądał w około siebie, dla przekonania się, czy niema jakiego znajomego.
Caverley znudzony oczekiwaniem dał znak. Jeden z awanturników zbliżył się do jeńca i uderzając gałką swego miecza w guzik hełmu, odkrył przyłbicę zakrywającą twarz nieznajomego.
Mauléon wydał krzyk: ta twarz była uderzającym obrazem nieszczęśliwego Wielkiego Mistrza don Fryderyka, o którego śmierci nie mógł wątpić, albowiem jego głowę trzymał w swych rękach.
Musaron zbladł z przestrachu i przeżegnał się.
— Ah! ah! znacie się, rzekł Caverley uważając kolejno Mauléona i rycerza w kasku zardzewiałym.
Na te wezwanie, nieznajomy spojrzał na Mauléona z niejaką niespokojnością; lecz uważając, iż widzi rycerza po raz piérwszy, twarz jego wypogodziła się.
— I cóż? spytał Caverley.
— Ja, rzekł ostatnio przybyły, pan się mylisz, ja nie znam tego szlachcica.
— A ty?
— Ani ja?
— Dla czego więc krzyknąłeś, zapytał kapitan dość niewierny, mimo podwójnego zaprzeczenia jeńców.
— Gdyż zdawało mi się, iż twój żołnierz zrywając mu przyłbicę, zerwie zarazem głowę.
Caverley zaczął się śmiać.
— Mamy zatém złą opinią, rzekł daléj otwarcie: znasz czy nie znasz tego Hiszpana?
— Na moje rycerskie słowo, odpowiedział Agenor, widzę go dziś po raz piérwszy.
Czyniąc tę przysięgę, która była zupełnie prawdziwą, Mauléon był wzruszony na tak uderzające podobieństwo.
Caverley zwracał kolejno oczy, to na jednego, to na drugiego. Rycerz nieznajomy stał niewzruszony, jak posąg marmurowy.
— Zobaczmy, mówił Caverley niecierpliwy, docieczenia się tajemnicy; ty jesteś rycerzem... zapomniałem spytać się o nazwisko: może także jesteś bękartem.
— Tak, rzekł rycerz.
— Dobrze, rzekł awanturnik; zatém także nie masz nazwiska.
— Mam, rzekł rycerz, nazywam się Agenor; a ponieważ urodziłem się w Mauléon, nazywają mnie zwykle, nieprawym synem de Mauléon.
Caverley rzucił bystro wzrokiem na nieznajomego, czy imię, które wymawiał rycerz nie zrobi na nim wrażenia.
Ani jeden muszkuł jego twarzy nie poruszył się.
— Nieprawy synie de Mauléon, rzekł Caverléy; jesteś piérwszy, skończmy twoją sprawę; późniéj przejdziemy do pana Henryka. A więc mówiliśmy: pierścień za dwa tysiące talarów.
— Za tysiąc talarów, odrzekł Agenor.
— Tak ci się zdaje.
— Jestem tego pewny.
— Bydź może; zatém pierścień za tysiąc talarów. Zaręczasz mi że to jest pierścień Blanki de Bourbon?
— Zaręczam, rzekł rycerz.
Nieznajomy uczynił poruszenie zdziwienia, które dostrzegł Mauléon.
— Królowéj Kastylii? spytał Caverley.
— Królowéj Kastylii, odrzekł Agenor.
Nieznajomy podwoił ciekawość.
— Téj saméj, spytał Caverley, która jest więziona w zamku Medina Sidonia, z rozkazu króla don Pedro, jéj małżonka?
— Téj saméj, co została uduszona z rozkazu swego męża don Pedra, w zamku Medina Sidonia, odpowiedział nieznajomy zimno lecz dobitnie.
Mauléon spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Ah! ah! rzekł Caverley; ta rzecz zaczyna się wikłać.
— Jakim sposobem masz pan tę wiadomość? zapytał Mauléon: myślałem iż jestem piérwszy co ją do Francyi przywiozłem.
— Powiedziałem panu, iż jestem Hiszpanem, i że przybywam z Aragonii. Dowiedziałem się o téj przygodzie przy wyjeździć, która zrobiła wielkie wrażenie w Hiszpanii.
— Jeżeli Królowa Blanka de Bourbon umarła, jakim sposobem masz ten pierścień?
— Albowiem dała mi go przed śmiercią, aby go zawieźć jéj siostrze, królowéj Francyi, i aby powiedziéć zarazem, kto ją zabił i jakim sposobem umarła.
— Byłeś zatém przy ostatniéj chwili? spytał żywo rycerz.
— Tak, odpowiedział Agenor, ja to zabiłem jéj mordercę.
— Maura? spytał nieznajomy.
— Mothrila, odpowiedział rycerz.
— Tak samo; lecz pan go nie zabiłeś.
— Jak to?
— Raniłeś go tylko.
— Do licha, rzekł Musaron; gdybym był to wiedział, ja, który miałem dwanaście strzał w kołczanie.
— Daléj, rzekł Caverley; wszystko to może jest bardzo zajmującym dla was, lecz co mnie, nic nie obchodzi ze względu, iż nie jestem ani Francuzem, ani Hiszpanem.
— Sprawiedliwie, rzekł Mauléon; a więc już wszystko skończone. Zatrzymasz co mam przy sobie, a uwolnisz mnie i mego giermka.
— Wcale nic było mowy o giermku.
— Albowiem byłoby to zbyteczném. Zostawisz mi ten pierścień, a ja w zamian dam ci tysiąc liwrów turnejskich.
— Przedziwnie, rzekł kapitan; lecz jeszcze jeden waruneczek.
— Jakiż to waruneczek?
— Który ci chciałem powiedziéć w chwili, gdy nam przeszkodzono.
— Prawda jest, rzekł Agenor, przypominam sobie: cóż to był za warunek?
— To jest, iż oprócz tysiąca liwrów turnejskich, jako opłatę za wolność, którą ci ofiaruję, będziesz musiał służyć w méj kompanii, przez ciąg pierwszéj wojny, do jakiéj nas król Karol V użyje, albo do jakiéj wyprawy, którą zrobiemy na mój rachunek.
Mauléon skoczył z zadziwienia.
— Oto są moje warunki, mówił Caverley: trzeba na to przystać, lub nie. Podpiszesz, iż należysz do méj kompanii, a w zamian tego zobowiązania się, jesteś wolny... tym czasem, ma się rozumiéć...
— A jeżeli nie wrócę? rzekł Mauléon.
— Oh, powrócisz, odpowiedział Caverley; ponieważ utrzymujesz, iż masz słowo.
— Dobrze, przyjmuję, ale pod jednym wyjątkiem.
— Jakim?
— Iż pod żadnym pozorem nie każesz mi podnosić broni przeciwko królowi Francyi.
— Sprawiedliwie; nie myślałem o tém, rzekł Caverley; ja mam Angielskiego króla; a nawet... Napiszmy więc zobowiązanie, podpiszesz go?
— Nie umiem pisać, rzekł rycerz, który podzielał ogólną niewiadomość rozszerzoną pomiędzy szlachtą... Mój giermek napisze.
— A ty zrobisz krzyż, dodał Caverley.
— Zrobię.
Wziął pargamin, pióro, i podał Musaronowi, który pisał jak następuje:
„Ja, Agenor, rycerz de Mauléon, zobowiązuję się, jak tylko uzupełnię moje poselstwo do króla Karol V. powrócić do pana Hugo de Caverley, i służyć mu, wraz z moim giermkiem wszędzie, gdziekolwiek będzie się znajdował, przez ciąg piérwszéj wojny, z zastrzeżeniem, iż wojna ta nie będzie prowadzoną przeciwko królowi Francyi, ani przeciwko hrabiemu de Foix, memu władcy.“
— A tysiąc liwrów turnejskich? szepnął słodko Caverley.
— Sprawiedliwie, rzekł Agenor, zapomniałem.
— Prawda, ale ja pamiętam.
Agenor dyktował dalej Musaronowi:
„Oddam wyżej wspomnionemu Hugo de Caverley summę tysiąc liwrów turnejskich, które winienem mu za wolność udzieloną mi chwilowo.“
Giermek położył datę i rok; rycerz wziął pióro, jak gdyby sztylet, i śmiało skreślił znak w kształcie krzyża.
Caverley wziął pargamin, czytał z szczególną uwagą, piaskiem przysypał jeszcze mokre pismo, złożył starannie pargamin i zatknął za pas swojego miecza.
— Teraz, rzekł, już dobrze, możesz odjechać, jesteś wolny.
— Słuchaj, rzekł nieznajomy; ponieważ nie mam czasu do stracenia i jestem powołany do Paryża w interesie ważnym, ofiaruję ci się okupić pod temi samemi warunkami, jak len rycerz: przystajesz na to? odpowiadaj prędko.
— Caverley zaczął się śmiać.
— Ja ciebie nie znam, odrzekł.
— Czy lepiéj znasz pana Agenora z Mauléon’u, który jest w twych rękach, jak mi się zdaje, od godziny.
— Tak, rzekł Caverley, dla nas spostrzegaczy nie trzeba nawet godziny, aby ocenić człowieka, podczas godziny ze mną przepędzonéj rycerz dał się poznać.
Rycerz Aragoński szczególnie się uśmiéchnął.
— A więc nie przystajesz? rzekł.
— Wcale.
— Będziesz żałował!
— Ba!
— Słuchaj: zabrałeś mi wszystko co posiadałem, tak, iż nic nie mam aby ci ofiarować. Zatrzymaj w zakład moich ludzi i moje powozy, i pozwól mi odjechać na jednym koniu.
— Do licha! piękną mi czynisz łaskę, twoi ludzie i powozy, już są moje, ponieważ ich zatrzymuję.
— Pozwól mi przynajmniéj pomówić z tym młodym panem, ponieważ jest wolny.
— Parę słów o swym okupie?
— Bez wątpienia, wiele oceniasz?
— W summie, jaką znaleźli u ciebie i twych ludzi, to jest markę złota i dwie marek srebra.
— Niech tak będzie, rzekł rycerz.
— A więc dobrze, odrzekł Caverley, powiedz co ci się podoba.
— Posłuchaj mnie rycerzu, mówił szlachcic Aragoński.
Obadwa odeszli na stronę, aby się swobodnie rozmówić mogli.


ROZDZIAŁ XIII.
Jakim sposobem rycerz aragoński wykupił się za pomocą dziesięciu tysięcy talarów złotem.

Kapitan Caverley pilnie uważał na rozmowę dwóch cudzoziemców; lecz Hiszpan odprowadził tak daleko Agenora od awanturnika, iż żaden wyraz pomiędzy niemi wymówiony, nie mógł dojść jego uszu.
— Rycerzu, rzekł nieznajomy, dosyć daleko jesteśmy oddaleni, aby ktokolwiek mógł słyszéć naszą rozmowę, ale nie dosyć jesteśmy odlegli abyśmy uszli oczom dostrzegacza: spuść więc proszę cię twoja przyłbicę, przez co okażesz się nieczułym i niewzruszonym tym wszystkim, którzy cię otaczają.
— A pan, rzecze Agenor, pozwól mi jeszcze, nim zasłonisz twarz swoją, przypatrzyć się jéj przez chwilę; wierzaj mi, zdaje mi się, że widzę w tobie bolesne wspomnienie, którego pan nie możesz pojąć.
Nieznajomy uśmiechnął się smutnie.
— Rycerzu, możesz przypatrzeć mi się dobrze, gdyż nie zapuszczę mojéj przyłbicy. Chociaż mam tylko pięć albo sześć lat więcéj od ciebie, tyle cierpiałem, iż umiem panować nad sobą; twarz moja jest to posłuszny sługa, który nie mówi nigdy tego co chcę aby nie mówił, a jeżeli przypomina panu rysy jakiéj ukochanéj osoby, to tém lepiéj dla mnie, bo śmielej zażądam od ciebie przysługi.
— Mów pan, rzekł Agenor.
— Rycerzu, zdajesz się bydź dobrze położonym w przekonaniu bandyty, który nas ujął, ze mną wcale inaczéj: bo o ile mnie uporczywie zatrzymuje, tobie nie tamuje dalszéj drogi.
— Tak panie, odpowiedział Agenor zdziwiony widokiem Hiszpana, który od chwili gdy z nim mówił na stronie, zachował jeszcze cały lekki akcent najczyściejszéj mowy francuzkiéj.
— I cóż! rzekł aragończyk, jakąkolwiek możesz miéć potrzebę udania się daléj w drogę, mnie równie czas nagli, i muszę, choćby mnie to niewiem co kosztować mogło, wydobyć się z rąk tego człowieka.
— Panie, rzecze Agenor, jeżeli mi dasz rycerskie słowo, mogę stawić w zakład mój honor kapitanowi Caverley, aby ci pozwolił ze mną odjechać.
— Właśnie tego chciałem żądać od ciebie; zarówno jesteś domyślnym jak grzecznym rycerzem.
Agenor skłonił się.
— Więc pan jesteś szlachcicem? spytał.
— Tak, panie Agenor, i mogę dać słowo, iż mało szlachty może bydź godniejszéj odemnie.
— Kiedy tak, rzekł rycerz, to masz inne nazwisko prócz tego, które sobie dałeś?
— Nieinaczéj, odpowiedział rycerz; lecz otóż właśnie na czém zawisła twoja dworszczyzna, musisz poprzestać na mojém słowie, gdyż ci nazwiska powiedziéć nie mogę.
— Czy nawet człowiekowi, do którego honoru odwołujesz się, i od którego żądasz, aby zaręczył za ciebie? rzekł Agenor z podziwieniem.
— Rycerzu, odrzekł nieznajomy, przykra mi jest ostrożność, niegodna mnie i ciebie zarazem; lecz ważnę okoliczności, które nie zawisły odemnie wymaga, ją tego. Otrzymaj moją wolność za cenę jaką sam zechcesz, a jakakolwiek ona będzie, na słowo szlacheckie zapłacę ją; oraz, jeżeli chcesz mi pozwolić dodać jedno słowo, wspomnisz sobie, iż nie będziesz żałował, że obowiązywałeś mnie przy téj sposobności.
— Dosyć, dosyć panie, rzekł Mauléon, żądaj odemnie przysługi, lecz nie płać mi za nią naprzód.
— Późniéj, panie Agenor, rzeki nieznajomy, ocenisz moja otwartość, która mnie zmusza do mówienia z panem w ten sposób; mogłem skłamać na niejaki czas i powiedziéć ci mylne nazwisko, gdyż mnie nie znasz, i na czém zmuszony był byś poprzestać.
— Myślalem o tém w téj chwili nawet, odrzekł Mauléon. Będziesz pan wolny jednocześnie ze mną, jeżeli tylko kapitan Hugo de Caverley, zechce zachować swoje łaskawe względy.
Agenor zostawił nieznajomego na swojém miejscu, i powrócił do Caverleya niecierpliwie oczekującego skutku rozmowy.
— I cóż? spytał kapitan; czyś daléj zaszedł jak ja, mój kochany przyjacielu; czy wiesz kto to jest ten Hiszpan?
— Bogaty kupiec z Toledy, który za interessem udaje się do Francyi, i powiada, że zatrzymanie go, znaczne uczyni mu szkody. Żąda mego zaręczenia, ale czy je pan przyjmiesz?
— A zaręczysz za niego?
— Zaręczę; gdyż podzielając przez chwilę jego położenie, powinienbym nad nim ubolewać. Zatem kapitanie, krótko kończmy.
Caverley namyślał się.
— Bogaty kopiec mówił daléj: potrzebuję wolności, aby nie narazić interessu handlowego.
— Panie, rzecze Musaron w ucho Agenorowi, zdaje mi się że pan się wymówisz z jakiém niepotrzebnym słówkiem.
— Wiém co robię, odpowiedział Agenor.
Musaron skłonił się na znak przyznania szacunku i roztropności swemu panu.
— Bogaty kupiec! powtórzył Caverley, do djabła! więc to będzie drożéj. Pan przyznasz, że za szlachcica, nasza piérwsza cena jednéj grzywny złota, dwóch grzywien srebrnych, nie może być dostateczną.
— Szczerze też panu powiedziałem kto on jest, ponieważ nie chcę ci przeszkadzać w osiągnieniu korzyści stosownéj do położenia twojego jeńca.
— Zapewne, mój rycerzu; ja ci też powiedziałem że jesteś grzecznym chłopcem. A co naje? Zapewne wspomniał o tém podczas długiéj rozmowy.
— Ale, rzekł Agenor, mówił mi aby ci ofiarować pięćset talarów srebrem, lub złotem...Zlotem. pięćset talarów srebrem; a nie, to krzywda.
Caverley nie odpowiadał, licząc w myśli.
— Pięćset talarów złotem rzekł, dostateczne byłyby za prostego kupca; ale mówisz że on jest bogaty; przypominasz to sobie.
— Tak, przypominam sobie, odpowiedział rycerz, lecz powinien wynagradzać kto krzywdę wyrządzi. Ustanówmy okup na tysiąc talarów, i jeżeli za moją nierozwagę potrzeba zapłacić pięćset talarów, zapłacę.
— To nie może bydź za wiele na bogatego kupca, odpowiedział Caverley. Tysiąc talarów złotem! to dopiéro największy okup rycerza.
Agenor spojrzał na tego, którego bronić sprawę przyrzekł, aby się dowiedziéć, czy może daléj postąpić.
I Aragończyk w dowód zezwolenia uczynił znak głową.
— Kiedy tak, rzekł rycerz, podwójmy summę, i koniec.
— Dwa tysiące talarów zlotem! odrzekł bandyta, zaczynając sam się podziwiać nad wysokością ceny jaką nieznajomy ofiarował. Dwa tysiące talarów złotem, ależ to przecież najbogatszy kupiec z Toledy? Na honor, zdaje mi się, że mam dobry kąsek ja chcę z niego korzystać. No! niech nieco duda, a zobaczymy.
Agenor spojrzał znowu na swego klienta, który i tym razem dał mu podobny do piérwszego znak głową.
— Dobrze! rzekł rycerz; ponieważ pan jesteś tak wymagający, dojdziemy aż do cztérech tysięcy talarów złotem.
— Cztery tysiące talarów złotem! zawołał Caverley zdziwiony i uradowany jednocześnie, więc to jest żyd, a ja jestem za dobry chrześcijanin, aby zwolnić żyda mniéj od....
— A więc od czego? powtórzył Agenor.
— Najmniéj od... (kapitan sam się wahał przed liczbą, którą miał wypuścić z gęby, tak summa zdawała mu się ogromną) najmniéj od dziesięciu tysięcy talarów złotem. Ah! to prawda: słowo się rzekło, i to jest za nic, daję słowo honoru!
Nieznajomy uczynił znak niedostrzeżony przyzwolenia.
— Zgoda, rzecze Agenor, podając rękę Caverleyowi: summą i cena już postanowiona.
— Chwilę, chwilę, zawołał Caverley: za dziesięć tysięcy talarów złotem nie przyjmuję zaręczenia rycerza, trzeba by mi księcia na podobne zapewnienie, i jeszcze, i jeszcze, znałem dosyć którychbym nie przyjął.
— Wiarołomny! zawołał Mauléon, idąc prosto do Caverleya, i ręką dotykając miecza: więc mi nie ufasz.
— Nie, moje dziecię, odpowiedział Caverley, mylisz się: nie tobie ja niedowierzam, ale jemu. Wystaw sobie, że jeżeli wydobędzie się z moich szponów, czy zapłaci dziesięć tysięcy talarów złotem? nie, na piérwszym załamku zawróci się tyłem, i więcéj go niezobaczysz. Nie byłby on tak hojny w słowach, albo raczéj w znakach, bo widziałem jak je dawał, gdyby miał chęć płacić.
Pomimo obojętności, z jakiéj chełpił się nieznajomy, Agenor widział na jego twarzy powstający gniew; lecz prawie w tym samym czasie, powściągnął się, i dając znak rycerzowi z powagą książęcą, rzekł:
— Pójdź! panie Agenor, mam jeszcze słowo dopowiedzenia.
— Nie chodź, rzekł Caverley, chcę cię uwieźć pięknemi słówkami, i wsunąć ci dziesięć tysięcy talarów złotem.
Lecz rycerz przeczuwał, że aragończyk więcéj osobie mógł obiecywać, jak się zdawał, przybliżył się więc do niego z zupełném zaufaniem, a nawet z pewnym szacunkiem.
— Dziękuje ci, prawy szlachcicu, rzekł Hiszpan cicho, dobrześ uczynił zapewniając za mnie twojém słowem; nie masz się czego obawiać; zapłacę Caverleyowi téj chwili nawet, jeżeli mi się to podoba, gdyż mam w siodle mego konia więcéj jak trzy kroć się tysięcy talarów w złocie i djamentach, lecz len nędznik przyjąwszy odemnie okup, nie powróci mi wolności. Otóż co masz uczynić: pomieniasz się ze mną na konie, pojedziesz i mnie (u pozostawisz: następnie, W najbiiższém mieście rozprujesz siodło, wydobędziesz z niego w orek skórzanny, i z niego weźmiesz tyle djamentów, ile będzie potrzeba na dziesięć tysięcy talarów złotem: poczém z licznym konwojem powrócisz po mnie.
— Panie, rzekł Agenor zdziwiony, na Boga kto jesteś, że możesz lakierni summami rozrządzać? — Zdaje się, że ci dosyć okazałem zaufania, powierzając w twoje ręce to wszystko co posiadam, nie wymagaj więc abym ci powiedział kto jestem.
— Panie! rzecze Mauléon, teraz drżę i niepojmujesz jakie napotykam trudności. To obce podobieństwo, to bogactwo, owa tajemniczość, która pana otacza... panie mam interessa we Francyi... interessa święte... a może one są i twojemi...
— Odpowiedz mi, rzekł nieznajomy głosem człowieka przyzwyczajonego do rozkazywania, czy udajesz się do Paryża?
— Tak, odpowiedział rycerz.
— Udajesz się tam aby oddać królowi Karolowi V. pierścień królowéj Kastylii?
— Tak, panie.
— I będziesz tam żądał zemsty w jéj imieniu?
— Tak.
— Przeciwko królowi don Pedro?
— Przeciwko królowi don Pedro.
— Więc nie lękaj się niczego, rzekł Hiszpan, nasze sprawy są jednakie i też same, albowiem król don Pedro zabił moją... królowę, i ja także przysiągłem pomścić się za donnę Blankę.
— Czy prawda co pan mówisz? spytał Agenor.
— Rycerzu, rzekł nieznajomy tonem poważnym i silnym, spojrzyj na mnie... Utrzymujesz że jestem podobny do kogóś z twoich znajomych: ktoby to mógł być? powiedz.
— Oh! mój nieszczęśliwy przyjaciel, zawołał Agenor, szlachetny Wielki Mistrz!... Panie! podobny jesteś do Jego Królewskiej Mości don Fryderyka.
— Tak, a czyż inaczéj? rzekł uśmiechając się nieznajomy, szczególne podobieństwo... bo podobieństwo brata.
— Niepodobna! rzekł Agenor przypatrując się Aragończykowi prawie z trwogą.
— Idź do najbliższego miasta, mówił daléj nieznajomy, sprzedaj diamenty któremu kolwiek żydowi, i powiédz dowódzcy orszaku hiszpańskiego, że don Henryk de Transtamare jest więźniem kapitana Cawerley... Uspokój się, widzę jak drżysz pod swoją zbroją. Pamiętaj że na nas patrzą.
Agenor rzeczywiście drżał z zadziwienia; skłonił się księciu z większym może szacunkiem jak powinien, i udał się ku Caverlyowi, który skracając mu połowę drogi, szedł na jego spotkanie.
— I cóż! rzekł kapitan, opiérając mu rękę na ramieniu, ładne słówka jedwabne, a ty dajesz im się uwodzić, biedne dziecię!
— Kapitanie, rzekł Agenor, słowa tego kupca są rzeczywiście jedwabne, gdyż wskazał mi sposób zapłacenia okupu przed wieczorem.
— Dziesięć tysięcy talarów zlotem!
— Dziesięć tysięcy talarów złotem.
— Nic łatwiejszego, rzekł nieznajomy przybliżając się, rycerz uda się w drogę do miejsca, które zna i gdzie ma umieszczone piéniądze, przywiezie ci w dziesięciu workach, każdy po tysiąc talarów złotem, pokażą ci je, dozwolą ci się dotknąć tego złota, abyś był dobrze przekonany, a gdy już będziesz pewny, gdy złoto będzie w twoich kufrach, puścisz mnie. Czy żądam za wiele? zgoda na to?
— Zgoda, jeżeli to wykonasz, rzecze Caverley, który myślał że jest we śnie.
Następnie odwracając się do swego porucznika.
— Otóż jeden, który się drogo szacuje, rzekł, zobaczemy jak zapłaci szacunek.
Agenor patrzał na księcia.
— Panie de Mauléon, ozwał się tenże, na pamiątkę dobrego uzupełnienia, jakie mi pan wyświadczysz, i wdzięczności jaką zachowam dla pana, mimo zwyczaju braterstwa rycerskiego, pomieniajmy się na konie i miecze: być może że stracisz co na tém, lecz ja cię później wynagrodzę.
Agenor podziękował; Caverley który to słyszał zaczął się śmiać.
— Wyraźnie cię okrada jeszcze, rzekł cicho młodemu człowiekowi. Widziałem jego konia, wcale nie wart twego. Zresztą, to nie jest ani rycerz, ani kupiec, ani żyd, to jest Arab.
Książe spokojnie usiadł przy stole, i dając znak Musaronowi, aby ułożył drugie zobowiązanie, podobne piérwszemu, a skoro te było ułożone, Agenor jako zaręczający za księcia, podpisał się znakiem krzyża, podobnie jak to uczynił na swojém; poczém, gdy kapitan Caverley badał go ze zwykłą gorliwością, rycerz udał się do Chàlons, które widać było z drugiéj strony Saony i które książę wskazywał. Wszystko ziściło się jak książę zapowiedział, Agenor znalazł w siodle mały worek skórzanny z diamentami; sprzedał je za dwanaście tysięcy talarów; bowiem książę zupełnie odarty przez Caverleya, potrzebował na nowo zaopatrzyć swą kiesę; następnie, gdy powracał do obozu, znalazł kapitana hiszpańskiego, który mu opisał don Henryka Transtamare, poznał go, opowiedział mu zdarzenie przytrafiono księciu, i kazał sobie towarzyszyć jemu i ludziom, aż do małego lasku odległego mniéj więcéj na ćwierć mili od miejsca gdzie był obóz. Tam zatrzymali się Hiszpanie. Agenor w dalszą udał się drogę.
Wszystko odbyło się łatwiéj, aniżeli się rycerz spodziewał. Caverley przeliczał często swoje talary złote, wydając ciężkie westchnienia, gdyż przyszła mu myśl naówczas, że człowiek, który szybko płacił taki okup, mógł mu to samo w dwójnasób uczynić, gdyby tylko tego był żądał.
Jednakże trzeba było cóś postanowić; a ponieważ rycerz ściśle dopełniał swego słowa, i on swojego dotrzymać czuł się w obowiązku.
Caverley dozwolił odjechać dwom młodym ludziom, nie zapominając jednak o Agenorze, który mu się z długu nie wywiązał, albowiem winien mu był summę tysiąc talarów turnejskich, i służbę przez całą kampanię.
— Spodziewam się, że nie powrócisz do tych bandytów, rzekł książę gdy już byli wolni.
— Niestety! rzekł Agenor, a jednakże muszę.
— Zapłacę wszystko co potrzeba, aby cię wykupić.
— Nie wykupisz mojego słowa, mój książę, rzekł Agenor: dałem je.
— Niechaj djabli porwą, rzekł książę, ja nie dałem słowa, i każę powiesić Caverleya. Tym sposobem nie będę żałował, iż korzysta z moich dziesięciu tysięcy talarów złotem.
W tym samym czasie, przybyli do małego lasku, w którym czatował kapitan hiszpański z dwudziestoma łucznikami. Henryk uradowany z oswobodzenia się, za tak nie drogą cenę, ujrzał się w końcu w pośród swoich.
Taki był koniec wypadku, w jakim książę i rycerz się znajdowali, a z którego książę uszedł, dzięki słowu rycerza.
Agenor, który wyjechał bez piéniędzy i przyjaciół, znalazł skarb do rozporządzenia, i księcia za podporę.
Mimo tego, Musaron czynił tysiące rozpraw, dowcipniejszych jedne od drugich, lecz te rozprawy, jakkolwiek filozoficzne są znane od bardzo dawnego czasu, abyśmy tu o nich wspominali.
Skończył je przecież, czyniąc bardzo ważne zapytanie, którego nie możemy przemilczeć.
— M. Książę, rzekł, nie rozumiem dokładnie, dla czego mając dwudziestu łuczników do swego rozporządzenia, jechałeś sam z giermkiem i z dwoma lub trzema tylko służącemi.
— Mój kochany, rzekł książę uśmiechając się, dla tego, że król don Pedro, mój brat, porozsyłał po wszystkich drogach, prowadzących z Hiszpanii do Francyi, szpiegów i rozbójników. Świetny orszak zdradziłby mnie: a ja chcę zachować incognito. Ciemność milszą mi jest od dnia; przytém chcę, aby mówiono:
„Henryk wyszedł z Hiszpanii z trzema służącemi, a powrócił do niéj z armią. Don Pedro przeciwnie, miał całe wojsko w Hiszpanii, a wyszedł z niéj sam jeden.”
— Oj bracia!... bracia, mówił cicho Agenor.
— Mój brat zabił mego brata, odrzekł Henryk de Transtamare, ja pomszczę się za mego brata!
— Panie, rzecze Musaron, korzystając z chwili, w której książę miał chęć pomówienia z swoim porucznikiem, otóż wymówka; której by Henryk de Transtamare nie dałby za drugie dziesięć tysięcy talarów złotem.
— Jak on podobny do walecznego Wielkiego Mistrza. Czy uważałeś Musaronie?
— Panie, rzekł giermek, don Fryderyk był blondynem, a on jest rudy; oko Wielkiego Mistrza było czarne, a ten ma bure; tamten miał nos orli, a ten ma dziób sępa; pierwszy był wysmukły, a drugi jest chudy; don Fryderyk miał żywość na twarzy, Henryk de Transtamare ma krew; nie do don Fryderyka podobny, ale do don Pedra. Dwa sępy, panie Agenor, dwa sępy.

— To prawda, pomyślał Mauléon, sępy bijące się nad ciałem gołębia.

ROZDZIAŁ XIV.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon oddał Karolowi V. pierścień królowéj Blanki kaslylijskiéj.

W ogrodzie otaczającym piękny dom przy ulicy Saint-Paul, który naówczas nie był dokończony w wielu miejscach, przechadzał się człowiek, od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat miéć mogący, ubrany w długą suknię koloru ciemnego z wyłogami z czarnego axamitu, ściśnięty w pasie skręconym kordonem, którego kutasy Drawie do stóp spadały. Mimo zwyczaju ówczesnego, człowiek ten nie miał ani miecza, ani puginału, nawet żadnego godła oznaczającego szlachectwo. Jedynym klejnotem jaki nosił, był gatunek małéj korony z lilii złotych, tworzących obwódkę około czapeczki czarnéj, axamitnéj. Miał on wszystkie cechy oznaczające otwartość; włosy blond, obcięte z przodu czworobocznie, jako oznakę dostojnego urodzenia, oczy niebieskie i brodę szatyn; twarz jego, chociaż znamionowała wiek, jaki już oznaczyliśmy, nie nosiła jednak cechy namiętności, a jego powierzchowność otwarta i badająca, okazywała człowieka głębokich myśli i doświadczenia. Czasami, zatrzymywał się, opuszczając głowę na piersi, to zwieszał rękę, którą lizały dwie wielkie charcice, idące obok niego, tym samym co i on krokiem, zatrzymując się, gdy on się zatrzymywał; i postępując na nowo, gdy rozpoczynał przechadzkę.
W pewnéj odległości od tego człowieka, stał oparty o drzewo z wesołą twarzą młody paź, trzymając w ręku sokoła, i ucząc drapieżnego ptaka złotemi dzwonkami, czém dawał poznać iż był ulubionym sługą.
W dalszéj części ogrodu, słychać było śpiéw radosny ptaków, między kwiatami i drzewami, nowego mieszkania królewskiego; albowiem ten człowiek twarzy zamyślonej, był Karol V. władający królestwem Francyi, podczas, gdy jego ojciec, król Jan, niewolnik danego słowa, był więziony w Anglii. On to kazał zbudować ten piękny pałac, dla zastąpienia zamku Luwr (Luvres) i pałacu jaki posiadał, (Cité) w starym Paryżu, w których jeden z naszych królów, którego potomność winna nazywać Mądrym, nie znalazł dosyć zacisza i spokojności.
W ulicach widziano przechodzących licznych służących, i słychać było niecierpliwe krzyki sokołów, świergotania ptaków, i gwar sprawiany rozmową krzątającéj się służby; czasem słychać było ryk wielkich lwów, które król Jan kazał, sprowadzić z Afryki i które trzymano zamknięte w głębokich dołach.
Król Karol V. chodził po jednéj z ulic tego ogrodu, zwracając swoje kroki kiedy przybywał do pewnego punktu, aby nie stracić z oczu bramy pałacowéj, która przez sześć zewnętrznych stopni prowadziła na taras stykający się z tą ulicą.
Czasami zatrzymywał się wpatrując się w tę bramę, w któréj zdawało się, że na kogóś czeka, i chociaż widocznie było to oczekiwanie, mimo że jego twarz nie oznaczała najmniejszéj niecierpliwości, rozpoczynał przechadzkę tym samym krokiem i z tém samém spokojném zamyśleniem.
W tém, na ganku, ukazał się człowiek ubrany czarno, i trzymający w ręce hebanowy piórnik z kałamarzem i pargaminem. Rzucił wzrokiem na ogród, do którego miał zejść, a spostrzegłszy króla, szedł prosto ku niemu.
— Ah! to ty doktorze, rzekł Karol przybliżając się o kilka kroków do niego, oczekiwałem cię, czy z Luwru przybywasz?
— Tak, królu.
— Czy który poseł powrócił?
— Żaden; tylko dwóch rycerzy, zdających się przybywać z dalekiéj drogi, żądają usilnie zaszczytu być przedstawionym, Jego Królewskiéj Mości; przy czém, i jak powiadają, mają ważne zlecenia.
— Cóżeś uczynił?
— Wprowadziłem ich do jednej z sal pałacowych, gdzie oczekują łaskawego przyjęcia W. K. Mości.
— A nie ma nic nowego od Jego świętobliwości Papieża, Urbana V.?
— Nie ma, Najjaśniejszy panie.
— Ani wiadomości o Daguesclinie, którego mu posłałem?
— Jeszcze nie; lecz rychło otrzymać je spodziewam się, albowiem donosi przed dziesięcioma dniami, iż nazajutrz opuści Avignon.
Król pozostał zamyślony i prawie nieukontentowany przez chwilę; następnie, jakby cóś stale postanowił.
— Idźmy, przemówił, doktorze, zobaczmy depesze.
Król cały drżący, jak gdyby każda litera miała mu nowe przynieść nieszczęście, usiadł w altanie z koziego powoju, przepuszczającego cieple promienie sierpniowego słońca.
Ten, którego król nazwał doktorem, otworzył tekę, którą miał pod ręką, i wydobył z niéj kilka wielkich listów. Następnie otworzył piérwszy jaki mu się nadarzył.
— I cóż? spytał król.
— Poselstwo z Normandyi, odpowiedział doktór, Anglicy spalili miasto i dwie wsie.
— Mimo pokoju! mówił cicho król, mimo traktatu Bielińskiego, który nas tak drogo kosztuje!
— Cóż uczynisz, królu?
— Poślę pieniędzy.
— Poselstwo z Forez.
— Daléj, rzekł król.
— Wielkie kompanie są pobite na brzegach Saony. Trzy miasta obrócone w proch, zasiewy zniszczone, winobrania zdeptane, bydło zabrane, przedano sto kobiét.
Król zakrył twarz rękami.
— Czy Jakóba de Bourbon tam nie ma? rzecze, obiecał mnie uwolnić od wszystkich tych rabusiów!
— Zaczekaj W. K. Mość, rzeki doktór otwierając trzecią depeszę. Oto list, w którym jest wzmianka o nim: spotkał wielkie hordy w Birgnais, i stoczył bitwę; ale..
Doktór zatrzymał się, wahając.
— Ale?... odrzekł król biorąc list z rąk. Zobaczmy co tam jest.
— Czytaj sam, królu.
— Porażony i zabiły! mówił cicho król, książę krwi królewskiéj, zabiły i zarżnięty przez łych złoczyńców! I nasz święty ojciec nic na to nie mówi; przecież przestrzeń z Avignonu nie jest tak wielka.
— Co rozkażesz, królu? spytał doktór.
— Nic; cóż chcesz abym rozkazał w nieobecności Duguescliina? A czy nie przyszło pośród tego wszystkiego jakie poselstwo od mego brata króla Węgierskiego.
— Nie królu, bojaźliwie odpowiedział doktór, postrzegający zwolna przygniatanie ciężaru spadających przygód na biédnego Monarchę.
— A Bretanja?
— Zawsze w polnéj wojnie: hrabia de Montfort odniósł korzyści.
Karol V spojrzał w niebo więcéj z zamyśleniem aniżeli z rozpaczą.
— Wielki Boże! mówił cicho, czy opuściłeś twoje Królestwo Francyi? Mój ojciec był dobrym królem, ale nie wojownikiem, ja zaś żyłem pobożnie, o Panie! Starałem się oszczędzać krwi Twoich dzieci, bo pamiętałem, iż z ludzi których mi dałeś, będę musiał zdać ci rachunek, nie jako z niewolników, których krew można przelewać dowolnie. A jednakże nikt nie wejrzał na moją ludzkość, ani Ty nawet, o Boże! Chcę położyć tamę temu okrucieństwu, które cofa świat w bezrząd. Zamiar jest dobry, jestem tego pewny, a jednak nikt mi nie pomaga, nikt mnie nic pojmuje!
Król pochylił na rękę swoją zamyśloną głowę.
W tym samym czasie dał się słyszéć wielki odgłos trąb, wykrzyknienia jednogłośne przebiegające ulice dochodziły aż do roztargnionego słuchu Monarchy.
Paź przesiał uczyć sokoła, i na doktora spojrzał.
— Idź, zobacz co się dzieje, królu, rzekł doktor, a zwracając się ku niemu, dodał: czy słyszysz te odgłosy?
— Mówię do nieba o pokoju i mądrości, słyszę zaś wojnę i gwałty.
— Najjaśniejszy panie, rzecze paź przybiegając, Bertrand Duguesclin powraca z Avignonu i wjeżdża do miasta.
— Witam cię, rzecze król sam do siebie; chociaż z większym hałasem przybywasz jak sobie życzę.
Powstał żywo zmierzając na jego spotkanie; lecz nim doszedł do końca ulicy, wielki tłum ludu ukazał się pod sklepieniami, i pchał się przez drzwi ogrodu. To lud pomięszany z wojskiem, który drżał z radości otaczając człowieka średniego wzrostu, dużzej głowy, szerokich ramion, i nóg zakrzywionych od konnéj jazdy.
Ten człowiek był to Bertrand Duguesclin, twarzy pospolitéj lecz łagodnéj i oka przenikliwego. Uśmiechał się i dziękował ludowi, wojsku i rycerzom, którzy mu błogosławili.
W téj chwili ukazał się król w końcu alei; wszyscy skłonili się, a Bertrand Duguesclin spiesznie stąpił ze schodów, aby mu złożyć hołd uszanowania.
— Mnie się kłaniają, mówił król, ale uśmiéchają się do Duguesclina; szanują mnie, lecz jego kocha ją. On jest obrazem téj fałszywéj sławy, tak potężnéj dla wszystkich zwyczajnych umysłów, ja zaś przedstawiam im pokój, który dla ich krotkiego widzenia znaczy poniżenie i chańb. To ludzie swojego wieku, ja zaś do innego należę; oni prędzéj polegliby w grobie, aniżeli pozwolili na to, co nie jest ani w ich usposobieniu, ani w zwyczaju. Jednakże, kiedy mi Bóg pozwoli, będę się starał ich oświecić.
Poczém, zastanawiając swój wzrok spokojny i przymilający na rycerzu zginającym przed nim kolano:
— Witaj! rzekł głośno, podając mu rękę z dobrocią i łagodnością.
Duguesclin dotknął ustami łaskawéj ręki.
— Dobry królu, rzekł rycerz podnosząc się, oto jestem, spieszyłem, jak widzisz, aby ci przynieść wieści.
— Czy dobre? zapytał król.
— Tak, królu, bardzo dobre. Zaciągnąłem trzy tysiące włóczników.
Naród wydał krzyk zadowolenia, widząc ten zastęp przybywający pod tak walecznym wodzem.
— Doskonale, odpowiedział Karol, nie chcąc sprzeciwiać się uniesieniom, jakie słowa Duguesclina wzbudziły.
Poczém cicho dodał:
— Niestety! nie trzeba było zaciągać trzy tysiące włóczników, ale raczéj rozwiązać sześć tysięcy. Będziemy mieli zawsze dosyć żołnierzy, gdy będziemy ich umieli używać.
I dotykając ramienia dobrego rycerza, uradowanego tym zaszczytem, wstąpił na schody, przecisnął się przez tłum ludu, dworzan, straży, rycerzy i kobiét, którzy widząc zgodę między królem i wodzem, w którym każdy pokładał nadzieję, krzyczeli z uniesieniem.
Karol V. kłaniał się wszystkim ręką i uśmiéchem, i prowadził rycerza bretońskiego do wielkiéj galeryi przeznaczonéj późniéj na posłuchanie, i stykającéj się z jego mieszkaniem: krzyki tłumu dochodziły tam, i słychać je było jeszcze, gdy król już zamknął drzwi za sobą.
— Królu, rzekł Bartrand uradowany, za pomocą nieba i miłości tych śmiałych ludzi, posiędziesz całe swoje dziedzictwo, jestem tego pewny, że w dwa lata wojny dobrze prowadzonéj...
— Aby prowadzić wojnę, Bertrandzie, trzeba pieniędzy, a my ich nie mamy.
— Ba! królu, rzecze Bertrand, z małym kosztem, wypraw...
— Nie ma już wypraw, mój przyjacielu: Anglicy wszystko zniszczyli, nasi zaś sprzymierzeńcy, wielkie hordy, złupiły co oszczędzili Anglicy.
— Najjaśniejszy panie, nałóż, podatek po franku z głowy każdego członka z duchowieństwa, i weź z ich dóbr dziesięcinę z dziesięciny, już to od dosyć dawnego czasu jak ją kościelni na nas przelewają.
— Właśnie téż dla tego posłałem cię do naszego Ojca Świętego, papieża Urbana V. rzekł król. A czy nam przyznaje upoważnienie do wzięcia téj dziesięciny?
— Oh! przeciwnie, odpowiedział Bertrand, użala się na ubóstwo duchowieństwa i domaga się pieniędzy.
— Więc widzisz dobrze, mój przyjacielu, rzekł Karol V. z smutnym uśmiéchem, iż nie ma nic do czynienia z téj strony.
— Tak, królu; ale on ci jedną łaskę wyświadcza.
— Każda łaska która drogo kosztuje, Bertrandzie, nie jest łaską dla króla którego kassy są próżne.
— Najjaśniejszy panie, on ci ją darmo udziela.
— Więc mów prędko, Bertrandzie, jakaż to jest łaska?
— Królu, największą klęską dla Francyi w téj chwili są wielkie hordy, wszakże tak?
— Tak; lecz czyż papież wynalazł środek ich rozproszenia?
— Nie, Najjaśniejszy panie, bo to przechodzi jego możność, lecz ich wyklął.
— Tak, żeby nas dobić, zawołał król w rozpaczy; wtedy gdy Bertrand oznajmiając mu tę wiadomość głosem tryumfalnym, nie posiadał się z radości. Złodzieje zostali mordercami, wilki chcą się zrobić tygrysami, może tam byli jeszcze jacy co obawiali się Boga i wstrzymywali innych; teraz zaś nie mają się już czego obawiać i oszczędzać. Jesteśmy zgubieni, mój biedny Bertrandzie.
Godny rycerz znał głęboką mądrość i przenikliwy umysł Monarchy. Posiadał on ten wielki przymiot człowieka drugiego rzędu, że umiał poznać wyższe zdania; zaczął więc rozważać, a jego zdrowy rozsądek przekonał go, że król miał słuszność.
— Prawda jest, rzecze, będą się śmieli, skoro się dowiedzą, że nasz Ojciec Święty postąpił z niemi jak z chrześcijaninami, a z nami zaś, będą się obchodzić jak z machometanami i żydami.
— Widzisz zatém, mój kochany Bertrandzie, rzecze król, w jak przykrém jesteśmy położeniu.
— Istotnie, mówił rycerz, nie myślałem o tém, i zdawało mi się, iż ci przynoszę dobrą wiadomość.
Chceszże abym powrócił do papieża i powiedział mu, żeby się nie spieszył?
— Dziękuję ci, Bertrandzie, odpowiedział.
— Wybacz mi, królu. Jestem złym posłem, przyznają to. Mojem dziełem jest siąść na konia i walczyć, i kiedy mi powiesz; „Siadaj na koń Duguesclin, ja walczę.“ Lecz we wszystkich kwestyach, w których potrzeba pióra zamiast miecza, przyznaję, Najjaśniejszy panie, jestem słabym politykiem.
— A jednakże, rzecze król, gdybyś chciał mi pomódz, mój dobry Bertrandzie, nicby nie było jeszcze straconém.
— Jak to, gdybym chciał pomódz! Najjaśniejszy panie, zawołał Duguesclin, ja pragnę. Moja ręka, mój miecz, moje ciało, wszystko jest na twoje rozkazy!
— Lecz ty mnie pojąć nie możesz, rzekł król z westchnieniem.
— Ah! króla, to bardzo być może, odpowiedział rycerz, gdyż mam głowę nieco twardą, i z tego przy, najmniéj jestem bardzo szczęśliwy, gdyż ona tyle razów poniosła, że gdyby natura jej odmówiła téj własności, byłaby dziś bardzo poszkodowaną.
Skrzywdziłem cię mówiąc żeś mnie nie mógł zrozumiéć, powinienem był powiedzieć, żeś niechciał.
— Ja nie chciałem? rzekł Bertrand zdziwiony.
I jakże mógłbym nie chcieć cokolwiek, co mój król żąda.
— Mój kochany Bertrandzie, ponieważ nie chcemy w ogólności, aby rzeczy, które nam są właściwe, i do których jesteśmy przyzwyczajeni, albo które zawierzamy, i aby rzecz o którą mam ci się spytać, zaraz była zrozumianą i pojętą.
— Powiedz więc, Najjaśniejszy Panie.
— Bertrandzie, odezwał się król, czy znasz naszą historyą? Nie wiele, Najjaś. Panie, odpowiedział Duguesclin; cokolwiek historyą Bretanii, ponieważ to mój kraj.
— Ale słyszałeś przynajmniéj o tych wszystkich potyczkach, które po wielekroć Francyi groziły zgubą.
— Tak, słyszałem Naj. Panie. Wasza K. Mość chce mówić zapewne o bitwie pod Courtrai naprzykład, gdzie hrabia d’Artois zginął; o bitwie pod Crecy, gdzie król Filip Walezyusz uciekł, i nakoniec o bitwie de Poatier, gdzie król Jan został wzięty w niewolę.
— I cóż! Bertrandzie spytał król, czyś kiedy zastanowił się nad przyczynami, które spowodowały przegranie bitwy.
— Ja najmniéj myślę, Najjaśniejszy panie, to mnie utrudza.
— Pojmuję, ale ja myślałem i znalazłem przyczynę.
— Czy tak?
— Tak, i chce ci ją powiedziéć.
— Słucham, królu.
— Czy uważałeś jak tylko Francuzi występują do bitwy, zamiast ściskać się jak Flamandczycy, albo Anglicy, i osiągać korzyści, kiedy jest chwila po temu, rzucają się w nieładzie jeden po drugim, z jedyną myślą odznaczenia się? Ztąd brak jedności, bo każdy ulega swojéj, woli, wykonywa prawo swojego kaprysu, i słucha głosu który mu mówi, naprzód. Otóż dla czego Flamandczycy i Anglicy są narodami poważnémi i karnemi, słuchającemi głosu wodza, uderzającemi w porę, i prawie zawsze zwycięzcami.
— Prawda jest, rzecze Duguesclin, zupełnie tak się dzieje; lecz jakiż środek powściągnienia Francuzów kiedy widzą nieprzyjaciela przed sobą?
— Jednali o to starać się potrzeba, mój dobry Duguesclinie, rzecze Karol.
— Mogłoby to być odrzekł rycerz, jeżeliby król stanął na czele. Być może że naówczas jego głos byłby słuchany.
— Jesteś w błędzie, mój kochany Bertrandzie, rzekł Karól V. wiadomo jest że jestem spokojnéj natury, zupełnie różnéj od mego ojca Jana i brata Filipa. Myślanoby że idę na nieprzyjaciela jedynie ze strachu: bo wiesz, że to jest zwyczajem królów Francuzkich; więc jest to odwaga poznana, jest to sława dopełniona, sława bez plamy która mogłaby tylko działać podobnym cudem! i gdyby więc Bertrand Duguesclin jéj chciał!
— Ja, królu! zawołał rycerz, wpatrując się królowi swemi wielkiemi zdziwionemi oczami.
— Tak ty i ty sam, gdyż dzięki Bogu wiadomo jest, że ty lubisz niebezpieczeństwa, i gdybyś się skrył, ani jeden nie mógłby pomyśléć, że to jest przez bojaźń.
— Królu, co mi tu mówisz jest dobre dla mnie, lecz téj szlachcie, tym rycerzom, kto posłuszeństwo nakaże?
— Ty, Bertrandzie.
— Ja; królu, rzekł rycerz potrząsając głową, zanadto małym jestem wodzem abym mógł dawać rozkazy całéj swojéj szlachcie, któréj połowa zacniejszą jest odemnie.
— Bertrandzie, gdybyś chciał mi pomódz, gdybyś chciał mi służyć, gdybyś chciał mnie pojąć, jedném słowem, zrobiłbym cię większym niżeli wszyscy ci ludzie.
— Ty, królu?
— Tak, ja, odrzekł Karol V.
— I czemże mnie zrobisz?
— Zrobię cię Konstablem.
Bertrand uśmiechnął się.
— W. K. Mość żartuje ze mnie.
— Nie, Bertrandzie, mówię na prawdę.
— Ale Najjaśniejszy panie, miecz ozdobiony kwiatami lilii, przywykł tylko błyszczéć w rękach królewskich.
— To właśnie jest nieszczęściem narodów, rzekł król, gdyż książęta otrzymujący ten miecz, odbierają go jako spuściznę a nie nagrodę ich usług, otrzymując len miecz, że tak powiem, z lodu a nie z rąk króla, zapominają jakie obowiązki on wkłada, gdy ty zaś, Duguesclinie, ilekroć dobędziesz go z pochwy, wspomnisz sobie o swoim królu który ci go dał, i o obowiązkach jakie dając włożył na ciebie.
— Gdybym, Najjaśniejszy panie, otrzymał go, od. rzekł Duguesclin, i jeżeli ten zaszczyt... ale nie, to nie podobna.
— Jakto niepodobna?
— Tak, bo to by pokrzywdziło Waszą Królewską Mość; a przytém, nie chciano by nie ulegać, bo nie jestem tak wielkim panem.
— Słuchaj mnie tylko, rzecze Karol V. nadając swéj twarzy wyraz niezłomnéj woli, ja w tém jestem że inni będą ci posłuszni.
Duguesclin potrząsnął głową na znak wątpliwości.
— Słuchaj Duguesclin, mówił daléj, czy sądzisz że tylko dla tego jesteśmy pobici żeśmy za waleczni?
— Na honor, odpowiedział Duguesclin, przyznaję że nigdy o tém nie pomyślałem, teraz zaś jestem przekonania W. K. Mości.
— Wybornie! bo natenczas, mój kochany Bertrandzie, wszystko pójdzie dobrze. Nie trzeba próbować bić Anglików, trzeba spróbować ich wypędzić, i do tego nie potrzeba bitew, Duguesclin, żadnych bitew, potyczek, spotkań, czat ów, a to jest wszystko. Trzeba zniszczyć naszych nieprzyjaciół w szczególe, jednego po drugim, w zakątach lasu, w przebyciu rzek, po wsiach gdzie się zatrzymują; to będzie cokolwiek dłuższe, ale cokolwiek pewniejsze.
— Oh! mój Boże, tak; ja to wiem dobrze; ale nigdy twoja szlachta nie będzie chciała podobnie wojować.
— W imię świętéj Trójcy! trzeba przecież aby tak chciała, gdy będzie dwóch ludzi żądających jednéj i téj saméj rzeczy, i gdy ci dwaj ludzie. będą: król Karol V. i Konetabl Duguesclin.
— Trzeba do tego aby Konslable Duguesclin miał tę samą władzę co król Karol V.
— Będziesz ją miał, Bertrandzie, nadani ci prawo życia i śmierci.
— Dla chłopów; a na szlachtę?
— I na szlachtę.
— Pomnij Najjaśniejszy panie, że w wojsku są książęta.
— Na książąt równie jak na szlachtę, na wszystkich jednako. Duguesclin słuchaj; mam trzech braci: księcia Andegaweńskiego, Burgońskiego i Berry; a więc! robię z nich nie twoich zastępców ale żołnierzy; oni mają dawać przykład posłuszeństwa innym; a jeżeli który z nich ci uchybi, na tém samém miejscu, na którém wykroczył, każesz przywołać kata, i ściąć głowę jak zdrajcy.
Duguesclin spojrzał na króla z zadziwieniem.
Nigdy nie słyszał tego Monarchy tak dobrego i słodkiego mówiącego z podobną pewnością.
Król potwierdzał spokojnie to co wyrzekł ustami.
— Ah! dobrze, królu, odrzekł Duguesclin; jeżeli podobne środki oddajesz mojej woli, będę ci posłuszny, spróbuję.
— O mój dobry Duguesclin, rzekł król opierając swe dłonie na ramionach rycerza. Usłuchaj mnie a uda ci się, ja zaś tym czasem zajmę się finansami, napędzę pieniędzy do mojego skarbcu, dokończę Bastylii, wzniosę mury Paryża, albo raczéj nowy zakreślę obwód. Założę bibliotekę; bo nie dosyć jest żywić ciało, trzeba jeszcze zasilać i umysł. Jesteśmy barbarzyńcami Duguesclin, ścieramy rdzę z naszych puklerzy a nie myślimy, aby ją zetrzéć z naszego ducha. Maurowie któremi pogardzam! są, naszemi panami, są poetami, historykami i prawodawcami, my zaś nic tego wszystkiego nie mamy.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, rzekł Duguesclin, ale tego nam nie potrzeba.
— Tak samo jak Anglii nie potrzeba słońca, bo cóż na to poradzi, że jest mgła; lecz trudno po wiedziéć że mgła jest lepszą, nad czyste powietrze. Niech mi Bóg tylko życia udzieli, a tobie Duguesclin, śmiałéj odwagi, a my dwóch obdarzemy Francyą tém, na czém jéj zbywa, aby zaś posiadała to czego nie ma; naprzód, potrzeba pokoju.
— Przedewszystkiém, rzecze Duguesclin znajdziemy sposób oswobodzenia ją od wielkich hord, środkiem, który nam tylko cud podać może.
— Ten cud Bóg sprawi, odpowie król. Obadwa jesteśmy dobremi chrześcianinami, i obadwa mamy dobre zamiary: Bóg przyjdzie na naszą pomoc.
W tej chwili, doktór poważył się drzwi otworzyć.
— Królu, rzecze, W. K. Mość zapomniała o dwóch rycerzach.
— Ah! prawda, zawołał król, bo rozmawialiśmy z Duguesclinem, a rozmawialiśmy o tém, aby z Frań, cyi uczynić pierwszy kraj na świecie. Proś niech wejdą.
Wprowadzono natychmiast dwóch rycerzy. Król postąpił na przeciw nim. Jeden z nich tylko miał podniesioną przyłbicę: król go nie znał, lecz pomimo tego, życzliwym powitał uśmiéchem.
— Żądałeś ze mną mówić rycerzu, i powiedziano mi że w ważnym interessie.
— Tak, Najjaśniejszy panie, odpowiedział młodzieniec.
— Witam cię więc z radością, rzecze Karol V.
— Nie raduj się zawcześnie mój królu, rzecze rycerz, bo ci smutną przynoszę wiadomość.
Melancholiczny uśmiéch prześliznął się po ustach króla.
— Smutną wiadomość! rzecze, od dawna innéj nie odbieram. Ale nie należémy do rzędu tych ludzi, którzy posła i wiadomość lekce ważą. Mów więc, rycerzu.
— Niestety! królu.
— Z którego kraju przybywasz?
— Z Hiszpanii.
— Już dawno jak nie słyszeliśmy nic dobrego z tamtéj strony; cokolwiek nam powiesz, niczém nas nie zadziwisz.
— Najjaśniejszy panie, król Kastylii pozbawił życia siostrę naszéj królowéj.
Król cofnął się ze wstrętem. Rycerz mówił daléj.
— Zamordował ją zniesławiwszy wprzódy.
— Zabił! zabił moją siostrę! rzekł król bledniejąc: to być nie może!
Rycerz który zgiął kolano, powstał raptownie.
— Najjaśniejszy panie, rzecze głosem drżącym, nie godzi się niedowierzać szlachcicowi, który tyle cierpiał aby zrobił przysługę swojemu panu. Ponieważ nie chcesz mi wierzyć, to jest pierścień królowéj, może mu więcéj jak mnie uwierzysz.
Karol V. wziął pierścień, długo nań patrzył, i z wolna jego pierś się wznosiła, a oczy napełniały łzami.
— Niestety! niestety! rzekł, ten to sam, poznaję go; bo ja go jéj dałem. I cóż! Bertrandzie, czy ty słyszysz? Jeszcze jeden cios, dodał odwracając się do Duguesclina.
— Najjaśniejszy panie, rzecze rycerz, winieneś pożałować tego śmiałego rycerza, za porywczość z jaką go przyjąłeś.
— Tak, rzekł król, tak; lecz mi przebaczy, ponieważ mnie boleść nęka: nie wierzyłem z początku i teraz jeszcze nie wierzę.
— W téj chwili, drugi rycerz przybliżył się, podnosząc przyłbicę swojego chełmu.
— A mnie królu, czy uwierzysz gdy ci to samo co i on powtórzę? Czy mnie uwierzysz, który przy tobie wyuczyłem się rycerstwa; mnie, który jestem dziecięciem dworu Francuzkiego; mnie, którego tak kochałeś?
— Mój syn, mój syn Henryk! zawołał Karól V. Henryk de Transtamare. Oh! dzięki ci, w największych moich cierpieniach przybywasz.
— Przybywam Najjaśniejszy panie, odpowiedział książę, płakać z tobą okrutnej śmierci królowéj Kastylii. Przybywam uciec się pod bezpieczeństwa twego puklerza: gdyż, jeżeli don Pedro zabił swoją siostrę donnę Blankę, zabił także mego brata don Fryderyka.
Bertrand Duguesclin zczerwieniał od gniewu; i ogień wzburzenia zabłyszczał mu w oczach.
— Otóż zły książę, zawołał, o gdybym był królem Francyi!..
— I cóż! cóż byś uczynił? rzekł Karól, odwracając się żywo ku niemu.
— Królu, rzekł Henryk zawsze klęczący, wspieraj mnie, ocal mnie!
— Będę się starał, rzekł Karól V. ale zkąd to pochodzi, że ty, Hiszpan przybywający z Hiszpanii, ty, tak bardzo zajęty w całéj téj sprawie, zkąd to pochodzi, że ukrywałeś się naówczas, kiedy ten rycerz przybył do mnie, i że milczałeś wówczas, gdy on przemawiał.
— Ponieważ, królu, odpowiedział Henryk, ten rycerz, którego ci przedstawiam jako jednego z najszlachetniejszych i najwaleczniejszych ludzi, jakich znam, ponieważ, mówię, ten rycerz wyświadczył mi znakomitą przysługę, słuszném było, abym mu przyznał pierwszeństwo mówienia. On to mnie wykupił z rąk jednego kapitana hordy; był mi szczerym towarzyszem; a nadto, nikt od niego nie mógł lepiéj mówić do króla Francuzkiego, gdyż on sam widział konającą królowę Kastylii; miał w rękach jéj zakrwawioną głowę, również jak nieszczęśliwego mego brata.
Na te wyrazy Henryk zaczął płakać. Karol V. zdawał się boléć; a Bertrand Duguesclin tupnął silnie nogą.
Henryk przez palce rękawicy, którą sobie twarz zakrywał, patrzał uważnie jaki skutek sprawią te wyrazy. Przechodził on jego oczekiwanie.
— A co! rzecze król zapłoniony gniewem, otóż opowiadanie, które ogłosić każę mojemu ludowi, i niech mnie Bóg skarżę, jeżeli nie wypuszczę owego szatana wojny, którego tak długo trzymałem. Tak jest, zginę, padając na trupa mego ostatniego poddanego, albo Francya zginie, albo moja siostra będzie pomszczoną.
W miarę jak Karól V. zapalał się, Bertrand coraz bardziéj się zamyślał.
— Taki król, jak don Pedro, hańbi tron Kastylski, rzecze Henryk.
— Marszałku! przemówił Karol V. zwracając się do Bertranda, teraz twoje trzy tysiące włóczników będą potrzebnémi.
— Inne było ich przeznaczenie, jak przebywanie gór, to za nadto wojny na raz! To, coś mi mówił przed chwilą, Najjaśniejszy panie, dało mi powód do pomyślenia, iż gdy będziemy prowadzili wojnę z Hiszpanją, Anglicy wejdą do Francyi i złączą się z wielkiémi hordami.
— Więc upadniemy, rzecze król. Taka wola nieba, a tam zatrzymują się przeznaczenia państwa! Lecz przynajmniéj będą wiedzieli dla czego Karol V. stracił swoje mienie. Choć ludy zginą, ale zginą za słuszną sprawę i ważniejszą, niż o posiadanie kawałka ziemi albo ubliżenie posłowi.
— Najjaśniejszy panie! gdybyś miał chociaż pieniądze, rzecze Bertrand...
— Mam je, rzekł król cicho, jak gdyby się lękał aby go nie słyszano za krańcami pokoju. Ale pieniędzmi nie powrócimy życia ani mojéj siostrze, ani jego bratu.
— Prawda, rzecze Dugueschn, lecz się pomściémy za nich i to bez narażenia Francyi.
— Wytłómacz się, rzekł król.
— Zapewne, rzecze Bertrand, za pomocą pieniędzy zaciągniemy kilku kapitanów i kilka hord. Są to szatany, których nie obchodzi za kogo się biją, aby im tylko zapłacono.
— Gdyby mnie, rzecze bojaźliwie Mauléon, wolno było jedno słowo wyrzec...
— Wysłuchaj go, Najjaśniejszy panie, rzecze Henryk, pomimo młodości zarówno jest roztropny jak waleczny.
— Mów więc, odrzekł Karól V.
— Sądzę Najjaśniejszy panie że hordy są ci nieprzyjemne.
— Oni niszczą moje Królestwo i zarazem moich poddanych.
— Zatém, jak to powiedział waleczny Duguesclin, może jest środek pozbycia się ich.
— Słucham cię, rzekł król.
— N. panie, wszystkie te hordy nad Saoną są do siebie podobne.
Zgłodniałe kruki, które nie widzą w państwie, zniszczoném wojną, więcéj dla siebie zdobyczy, zwrócą się ku piérwszemu żerowi, jaki im się pokaże. Niechaj marszałek Dugueschn, ten kwiat rycerstwa, który jest znamy i szacowany do ostatniego z nich, stanie na czele i prowadzi do Kastylii, gdzie jest tyle do palenia i łupienia, a przekonasz się, że wyjdą co do jednego na tę nową krucyatę.
— Lecz jeżeli się udam, czy mnie czasem nie pochwycą, rzekł Bertrand, i czy nie zażądają okupu? Jestem tylko ubogim szlachcicem Bretońskim.
— Tak, rzecze Karól V, lecz królowie są twojemi przyjaciółmi.
— A ja, rzecze Mauléon, przyrzekam zaprowadzić W. wysokość do najstarszego z nich, do pana Hugo de Caverley.
— I któż więc jesteś? zapytał Bertrand.
— Nie, panie, albo przynajmniéj bardzo mało; ale ja wpadłem w ręce tych bandytów, i nauczyłem szanować moje słowo, gdyż na nie mnie wypuścili, i gdy opuszczę W. wysokość, zaniosę im tysiąc liwrów turnejskich, które mi książę Henryk wspaniale ofiarował, przytém, zaciągnę się na rok do ich kompanii.
— Jakto, ty, do hordy rabusiów?
— Tak, panie; rzecze Mauléon. Zobowiązałem się mojém słowem, i to pod tym tylko warunkiem z ich rąk się wydostałem; prócz tego, kiedy ty panie będziesz nićmi dowodził, nie będą to rabusie, będą to żołnierze.
— Czy sądzisz że pójdą? rzecze król ożywiony nadzieją, czy sądzisz iż opuszczą Francyę?
— Królu, odpowiedział Mauléon, jestem pewny tego co mówię, i jest tam dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy dla ciebie.
— A ja ich zaprowadzę tak daleko, rzekł Duguesclin, że ani jeden nie powróci do Francyi; przysięgam to przed tobą, mój dobry królu. Chcą wojny, bardzo dobrze, niech wojują.
— Właśnie to samo chciałem powiedziéć, odrzekł Mauléon, a pan, dostojny Bertrandzie, pojąłeś myśl moją.
— Ale któż przecie jesteś? spytał król patrząc na młodzieńca z podziwianiem.
— Najjaśniejszy panie, odpowie Agenor, jestem pospolity rycerz z Bigorry, w służbie, jak to już W. K. Mości powiedziałem, jednéj z hord.
— Od jak dawnego czasu? spytał król.
— Od cztérech dni. N. panie.
— Jakżeś się tam dostał?
— Opowiedz rycerzu, rzecze Henryk, zarobisz na tém opowiadaniu.

I Mauléon opowiedział królowi Karolowi V. i walecznemu Bertrandowi Duguesclin, rozprawę z Caverleyem, tak, że ją podziwiał król, znający się na mądrości, i marszałek, znający się na rycerstwie.

ROZDZIAŁ XV.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon powrócił do Kapitana Caverley, i co z tego wynikło.

Karol V, jako zanadto mądry monarcha, zbyt często rozmyślał nad sprawami królestwa, przez co mógł widziéć z piérwszego rzutu oka następstwa, jakieby osięgnął, gdyby okoliczności skojarzyły się tak, jak Mauléon przyrzekł je poprowadzić.
Anglicy ogołoceni z zasiłków wielkich rot, widzieli się zmuszeni płacić żołd wojskom, przyjętém w zastępstwo tych rot, co się sami utrzymywali, i którzy prowadząc wojnę na swoją własną korzyść, niszczyli tém królestwo. Miało więc nastąpić zawieszenie broni z Francyą, zawieszenie, podczas którego nowe urządzenia sprawiłyby nieco pokoju Francuzom i pozwoliły królowi wykonywać wielkie przedsięwzięcia, jakie już rozpoczął: to jest, upiększanie Paryża i stan finansów?
Co do owéj wojny Hiszpańskiéj, Duguesclin nie widział w niéj wielkiéj przeszkody. Jazda francuzka była wówczas najliczniejszą i najlepszą w całym święcie, więc Kastylczykowie musieli być pobici; przytém Bertrand odbywając swoje wyprawy wiedział dobrze, iż im drożéj płacić będzie zwycięztwo, tym korzystniejsze będzie ono dla Francyi, i że, im więcéj będzie rozsiewać trupów na polu bitwy, mniéj łupieżców powróci do Królestwa.
Polityka ówczesna była zupełnie egoistyczną, albo przynajmniéj osobistą; nie miano jeszcze wcale zamiaru wpajać tych zasad, prawdziwie narodowych, które potem zrobiły prościejszą kwestyą wojny pomiędzy królami; każdy książę uzbrajał swoim kosztem, własnemi funduszami lub pieniędzmi, i mocą swego oręża nabywał prawa, które wielu ludzi gotowych było utrzymywać.
— Don Pedro zabił swego brata i zamordował moją siostrę, mówił do siebie Karól, i będzie to za słuszne uważał, jeżeli nie zdołam mu dowieść, że nie godnie postąpił.
Don Henryk de Transtamare mówił.
— Jestem młodszym, ponieważ urodziłem się w roku 1336, a mój brat don Pedro w 1333. Ojciec mój, Alfons, zaręczonym był z panią de Guzman, moją matką, która chociaż nie zawarła małżeńskiego związku, była rzeczywiście prawdziwą jego małżonką. Tylko przypadek zrządził, iż zostałem synem z nieprawego łoża, podług mniemań świata; lecz oprócz osobistości, zbrodnie i występki mam do pomszczenia. Don Pedro chciał zniesławić moją żonę, on jest zabójcą mego brata don Fryderyka; w końcu, on zabił siostrę króla Francyi. Mam więc słuszność domagać się, strącić don Pedra z tronu, a jeżeli to osiągne, wstąpić, mimo wszelkiego podobieństwa, na jego miejsce.
Don Pedro mówił do siebie:
— Jestem królem, prawém dziecięciem, na mocy traktatu który sprzymierzył mię z Francyą, zaślubiłem księżniczkę krwi królewskiéj, którą nazywano Blanka de Bourbon; ona, zamiast żeby mnie kochała, jak to było jéj powinnością, kochała don Fryderyka, mego brata; i jak gdyby nie było mi dosyć na tém, być zniewolonym do związku politycznego, moja żona stronę przeciwko mnie za swojemi braćmi, Henryka i Tello, którzy prowadzili ze mną wojnę, a to jest zbrodnia stanu; co więcéj, ona splamiła moje imię z moim trzecim bratem don Fryderykiem, i to jest największa zbrodnia; kazałem więc pozbawić ją życia, i don Fryderyka, gdyż miałem do tego prawo.
Lecz gdy rzucał wzrokiem na około siebie aby spostrzedz czy te prawo opierało się na słuszności, widział tylko swoich Kastylijczyków, Maurów i Żydów, podczas gdy don Henryk Transtamare miał Aragon, Francyę i Papieża. Strony nie były równe, a to sprawiło, że don Pedro, jeden z najrozumniejszych Monarchów ówczesnéj epoki, mawiał do siebie czasami cicho: Dobrze zacząłem, lecz czy dobrze skończę?
Przygotowania prędko odbywały się na dworze francuzkim, król Karol tyle tylko tracił czasu, ile go potrzeba było, aby wręczyć miecz Bertrandowi Duguesclin Konetablowi Francyi, i przemówić do książąt, zawiadamiając ich o zaszczycie, jaki uczynił szlachcicowi bretońskiemu, oraz wezwać ich do posłuszeństwa nowemu hetmanowi, jak jemu samemu. Poczém, ponieważ usiłował przedewszystkiém otrzymać dla umówionéj wyprawy pomoc wielkich hord, za nim to ogłosił bojąc się, aby don Pedro ceną pieniężną nie zyskał ich pomocy tak w Hiszpanii, jak we Francyi, jak najspieszniéj wypuścił Duguesclina i Mauléona.
Książe Henryk de Transtamare, zapewniony o wsparciu króla Karola, towarzyszył im jako pospolity rycerz.
Podróż odbywała się spokojnie. Posłów eskortowali tylko ich giermkowie i służba, oraz dwunastu dodanych w pomoc.
Wkrótce, ujrzeli Saonę i niezliczone namioty hord, które opuściwszy granice Francyi, tak długo przez nich nurtowane, ściągali się zwolna do środka, podobnie, jak to czynią myśliwi dla wypędzenia przed sobą zwierzyny, i jak druga gromada okrutników, oczekująca nowego Aetiusza, zebrały swoje chorągwie w te płodne równiny.
Agenor udał się naprzód, zostawiwszy hetmana w bezpieczeństwie w zamku Rochpot, który należał jeszcze do króla Karola, i zrobiwszy ten krok ostrożności, poszedł rzucić się w rozstawione sieci koczujących hord.
Ten do którego udawał się orszaku, był także kapitanem, prawie tak znanym, jak Hugo de Caverley, ale nazywano go rycerzem Zielonym. Trzymano wtedy straż przednią, i dla tego, zaprowadzono do niego Agenora, który nie mając chęci płacić po dwa kroć okupu, odwołał się do Hugo de Caverleya, pod którego namiot przez samego Zielonego rycerza został wprowadzony.
Straszny dowódzcą awanturników wykrzyknął z zadowolenia, spostrzegając swego dawnego jeńca, albo raczéj przyszłego towarzysza.
Przed wszelkiém tłumaczeniem Agenor kazał zbliżyć się Musaronowi, który dobył worek skórzanny przyzwoicie zaopatrzony, dzięki hojności księcia Henryka i króla Karola V. w tysiąc liwrów turnejskich, i wyłożył je na stół.
Przez cały czas liczenia nikt ani słowa nie przemówił.
— Ah! otóż tak pięknie postępujesz towarzyszu, rzekł Hugo de Caverley, kiedy ostatni talar położony, przyznam się, że niespodziewałem się tak prędko; więc już oswoiłeś się z myślą, która z początku nabawiała cię tyle trwogi, abyś żył z nami?
— Tak jest, kapitanie albowiem prawdziwy żołnierz wszędzie żyje, i żyje jak chce; przytém myślałem, że dobra wiadomość nie oznajmia się nikomu zaprędko, a ja przynoszę ci wiadomość nadzwyczajną, której jestem pewny że się spodziéwać byłeś bardzo daleki.
— Ba! rzecze Caverley, zaczynając się trwożyć oświadczeniem Mauléona, obawiał się bowiem czy go nie ciągnie w jakie sidła, aby tym sposobem zwolnić się z danego słowa, ba! wiadomość nadzwyczajną mówisz?
— Kapitanie, odrzekł Mauléon, na drugi dzień mówiłem o tobie z królem Francyi, do którego, jak ci to wiadomo, byłem posłany przez umierającą jego siostrę, opowiedziałem mu więc łaskawą grzeczność, jaką próbę mi dałeś.
— Ah! ah! rzecze kapitan ucieszony, więc mnie zna król Francyi?
— Bez wątpienia, kapitanie, gdyż mu splądrowałeś jego królestwo, i mógłże by téż nie wspomniéć o tobie? narzekania spalonych mnichów, płacze kobiét zgwałconych, skargi mieszczan wskazanych na okup, sprawiły zaszczytne obicie się twojego imienia o jego uszy.
Caverley zadrżał z pychy i ukontentowania pod swoją czarną zbroją. Była to złowroga radość w tym żelaznym posagu.
— Tak, rzecze, król mnie zna, tak Karól V. wié imię kapitana Hugo de Caverley.
— Wié o nim, i niezapomni go, ja ci za to ręczę.
— I cóż przecie mówił ci o mnie?
— Król mówił mi: „Rycerzu, idź poszukaj dobrego kapitana Hugo de Caverley, albo téż...” dodał.
Kapitan wlepił wzrok w usta Mauléona.
— Albo tez, mówił daléj rycerz, poślę do niego jednego z pierwszych sług moich.
— Jednego z jego piérwszych sług?
— Przebóg!
— Znanego?
— Oh! bardzo znanego!
— Wiele zaszczytu czyni mi król Francyi, rzecze Caverley przybierając głos szyderczy; on więc czegoś żąda odemnie, ten dobry król Karól V.
— Chce cię zbogacić, kapitanie.
— Młodzieńcze, młodzieńcze! zawołał awanturnik z przybraną oziębłością, nie żartuj ze mnie, gdyż to drogo kosztowało tych; którzy się żartować ze mnie ośmielili. Król Francyi może chciałby co miéć odemnie... moją głowę, naprzykład. Spodziewam się że byłby z niéj kontent, ale pomimo jego zabiegów, rycerzu, przykro mi jest ci powiedziéć, że wcale jéj nie otrzyma za twojém pośrednictwem.
— Otóż co znaczy zawsze źle czynić, poważnie o zwał się Mauléon, którego szlachetna postać nakazywała szacunek, nie dowierza się nikomu, obwinia się cały świat, i spotwarza się nawet króla, który zasługuje na miano najgodniejszego człowieka z całego swego królestwa.
Zaczynam wierzyć kapitanie, dodał potrząsając głową, że król krzywdę wyrządził, wysyłając mnie do ciebie. Jestto zaszczyt, który książęta oddają sobie wzajemnie, a ty, kapitanie, mówisz w téj chwili jak dowódzca bandytów, a nie jak książę.
— He! he! rzekł Caverley nieco zmięszany tą śmiałością, nie dowierzać nikomu jak mówisz kochany przyjacielu, jest to być rozumnym. I szczérze téż mówiąc, jakże król może mnie kochać, po tych narzekaniach spalonych mnichów, lamencie zgwałconych kobiét, i skargach mieszczan skazanych na okup, o których dopiéro co wspomniałeś?
— Bardzo dobrze, odrzekł Mauléon, widzę co mi czynić wypada.
— I cóż takiego? zobaczmy, zapylał Caverley.
— Wypada posłać do króla zawiadomienie, że jego posłannictwo jest uzupełnione, w skutku którego dowódzca awanturników nie dowierza słowu króla Karóla V.
Mauléon chciał wyjść z namiotu dla wykonania zamierzonéj groźby.
— Ho! ho! zawołał Caverley, ani słowa nie powiedziałem o tém co myślisz, i ani słowa nie myśląłem, o tém co mówisz. Zresztą, zawsze będzie czas do odesłania tego rycerza; dla tego téż każ mu wejść kochany przyjacielu, a będzie mile przyjęty.
Mauléon potrząsnął głową.
— Król Francyi, rzekł obojętnie Mauléon, nie dowierza ci kapitanie, i nie dozwoli wejść jednemu ze znakomitych sług swoich do swego obozu, jeżeli mu nie dasz dostatecznéj rękojmi.
— Do sto katów! zawołał Caverley, znieważasz mnie kumie!
— Bynajmniéj mój kochany kapitanie, sam dałeś mi przykład nieufności.
— Eh! niech djabli porwą! czyż to nie wiadomą rzeczą, że poseł królewski jest osobą nietykalną w całym świecie, a nawet i dla nas, którzy dosyć praw gwałciemy? Czy to będzie jakiś szczególny poseł?
— Być może, rzekł Mauléon.
— Z ciekawości muszę go zobaczyć.
— Więc podpisz list bezpieczeństwa w należytéj formie.
— Nic łatwiejszego.
— Tak jest; ależ tu nie jesteś sam kapitanie, a ja szczególnie przybyłem do ciebie, jako do najpierwszego ze wszystkich; przytém, miałem tylko sposobność być z tobą jednym w stosunkach a nie z innemi.
— To więc poselstwo nie jest do mnie samego? spytał Caverley.
— Nie, jest ono do wszystkich dowódzców rot.
— Zatém; nie tylko mnie dobry król Karol chce zbogacić? szyderczym głosem rzekł Caverley.
— Król Karol jest tyle możnym, że mógłby zbogacić wszystkich rabusiów królestwa, jeśliby mu się podobało, odrzekł Mauléon z uśmiéchem, który daleko przewyższył urąganie kapitana.
Zdaje się, że tak potrzeba było mówić z dowodzcą awanturników, bowiem ten dowcip powrócił mu dobry humor.
— Niech każą przyjść memu pisarzowi, rzecze, i niech mi ułoży list bezpieczeństwa w należytéj formie.
Zbliżył się człowiek wysoki, chudy, drżący i cały czarno okryty, nauczyciel początkowych nauk z sąsiedniéj wioski, którego kapitan Caverley wyniósł tymczasowo na godność swego sekretarza.
Ułożył on pod przewództwem Musarona list bezpieczeństwa najzwięźlejszy i najpewniejszy, jakiego by lepiéj i uczony nie napisał; wtedy kapitan kazawszy wezwać przez pazia każdego z dostojnych bandytów, swoich współbraci, zaczął sam, czy to dla tego, że nie umiał pisać, czy téż dla wiadoméj przyczyny, iż nie chciał zdejmować swojéj żelaznéj rękawicy, odciskać gałkę swego sztyleta pod spodem pisma, i kazał to samo czynić innym dowódzcom, pod swoim monogramatem, jednym krzyż, innym pieczęcie, a jeszcze innym sztrychy. Wykonawszy cały ten obrot, dowódzcy śmieli się między sobą, sądząc się daleko wyższemi od wszystkich książąt na świecie, kiedy dają listy bezpieczeństwa posłowi króla francuzkiego.
Gdy pargamin był zapełniony wszystkiemi pieczęciami i sztrychami, Caverley powrócił do Mauléona.
— A imię posła? zapytał.
— Dowiesz się jak przybędzie, odrzekł Agenor, i to jeszcze jeżeli raczy je oznajmić.
— To jest jakiś baron, zawołał, śmiejąc się rycerz Zielony, któremu spaliliśmy zamek, i uwiedliśmy żonę, przychodzi zobaczyć czy mu się nie uda wykupić swą nieskażoną małżonkę za swego konia albo białozora[2].
— Przygotuj najpiękniejsze zbroje, rzekł dumnie Mauléon; rozkaz twoim paziom, jeżeli ich masz, ubrać się w najpiękniejsze suknie, i nakaz milczenie, gdy ten, którego oznajmię, wejdzie, abyś później nie żałował popełnienia wielkiego błędu, przed ludźmi znającemi się na rzemiośle broni.
I Mauléon wyszedł z namiotu, czując ciężar jaki z sobą miał ponieść. Szepty, powątpiewania i zdziwienia przebiegały zebranie.
— On jest szalony, pomruknęli niektórzy.
— Oh! nie znacie go wcale, rzeki Caverley. Nie! nie! on nie szalony, trzeba czegoś nowego oczekiwać.
Pół dnia ubiegło. Obóz odzyskał zwykłą powierzchowność. Jedni kąpali się w rzece, drudzy pili pod drzewami, inni swawolili w polach. Widziano wracające bandy łupieżców, oznajmiających się krzykami radości i nieszczęścia. Zbroje, sługi, tłumy obozowych włóczęgów igrały tam, gdzie się przysposabiały uczty ich panów. Beczki z wybitemi dnami, skradzione łóżka, połamane sprzęty, materace w kawałkach zaścielały ziemię; wówczas, kiedy mnóstwo psów nie mających swych panów, włócząc się pomiędzy tłuszczą i szukając pożywienia, okradało łupieżców i przestraszało zbłąkane w obozie dzieci.
Ten widok przedstawiał się na wstępie do obozu, kiedy dal się słyszéć odgłos cztérech trąb, przed któremi postępowała chorągiew mająca na sobie mnóstwo lilii złotych[3]. Ukazanie się téj chorągwi niepospolite sprawiło zamięszanie w obozie; uderzono w bębny, rozproszonych wezwano pod broń, i dowódzcy z pośpiéchem przebiegać zaczęli. Po niejakim czasie za owemi cztérema trąbkami i sztandarami, ukazał się zwolna i uroczyście postępujący orszak. Orszak ten składał się: naprzód, z herolda, który niósł goły miecz hetmański, z rękojeścią złotą i ozdobioną liliami, za nim dwunastu ludzi, podobnych do żelaznych posągów, tak byli uzbrojeni; za niemi dopiéro postępował rycerz wojennéj postawy ze spuszczoną przyłbicą Jego silny koń czarny żuł wędzidło złote, a długi miecz błyszczał przy jego boku.
Przy tym rycerzu, w niejakiém oddaleniu postępował Mauléon, prowadzący cały ten orszak do głównego namiotu dowódzcy, gdzie zebrała się rada w komplecie.
Cichość obudzona podziwem i ciekawością panowała w obozie, który przed chwilą rozlegał się głośną wrzawą.
Dowódzcą orszaku zsiadł z konia: kazał znieść chorągiew królewską przy odgłosie trąb, i wszedł do namiotu.
Wodzowie siedzący nie powstali bynajmniéj na to przybycie, i spoglądali na siebie z uśmiéchem.
— Jestto chorągiew króla Francuzkiego, rzekł rycerz głosem słodkim i przejmującym, kłaniając się przed nią.
— Dobrze ją poznajemy, rzekł Hugo de Caverley podnosząc się, aby odpowiedziéć obcemu, lecz oczekujemy, aby poseł króla francuzkiego wymienił swoje nazwisko, abyśmy głowy uchylili przed nim, jak on uchyla się przed godłem swojego pana.
— Ja, odrzekł skromnie rycerz podnosząc przyłbicę, jestem Bertrand Duguesclin Konnetabl Francyi wysłany przez łaskawego króla Karóla V. do panów dowódzców wielkich rot, którym niech Bóg udziela wszelką radość i pomyślność!
Zaledwie skończył mówić, wszystkie czoła odsłoniły się, wszystkie miecze wydobyto z pochew i wstrząśniono z radością. Wszędzie uszanowanie albo raczéj zachęcenie rozległo się w długich okrzykach, i ten ogień elektryczny, przebiegając szybko jak mina prochu, objął obóz, a cała armia zaczęła szczękać swemi włóczniami i mieczami, krzycząc we drzwiach.
— Niech żyje Konnetabl Francyi?

Ten zaś skłonił głowę ze zwyczajną sobie powagą i skromnością zarazem, a ten jego dowód grzeczności przyjęto grzmotem oklasków.

ROZDZIAŁ XVI.
Jak naczelnicy wielkich hord przyrzekli Bertrandowi Duguesclin, pójść za nim na koniec świata, jeżeli by mu podobało się ich tam prowadzić.

Przeminęła pierwsza chwila zapału, a po niéj nastąpiła rozwaga, wśród któréj słowa Konnetabla wymówione z godnością i powagą, przeniknęły szeregi tłumu, i dostały się jasno i wyraźnie na krańce obozu, gdzie ostatni żołnierze przyjęli ją z radością.
— Panowie kapitanowie, mówił Bertrand, z tą grzecznością prawie uniżoną, która ujmowała serca tych wszystkich z którémi miał stosunki. Król francuzki przysyła mnie do panów, abym wypełnił czyn godny ludzi jak wy walecznych.
Wstąp był pochlebny, lecz jedynym charakterem kapitanów była nieufność, z czego wynikło, że niewiadomość celu do jakiego zmierzał Konnetabl oziębiła słuchaczy. Spostrzegł to łatwo, a że trzeba było daléj mówić, korzystał z piérwszego natchnienia, i tak daléj rzecz swoją prowadził:
— Każdy z was posiada dosyć sławy, i może jéj nie pragnąc więcéj, jednak nikt z was nie może powiedziéć:
„Jestem dosyć bogaty” a jednak każden z was powinien dojść do tego celu, który korzyścią wieńczy czyny wojenne. Zacni panowie, wystawcie sobie, że przedsięweźmiemy wyprawę przeciwko możnemu i bogatemu Monarsze, którego łupy wpadają w wasze ręce prawem wojennym i będą dla was trofeami równie chwalebnymi, jak i pożytecznymi. I ja podobnież jestem awanturnikiem, jak i wy, i ja także jestem dzieckiem szczęścia, jak i wy. Lecz prócz tego, panowie, czyż, nie wstydzicie się ucisku dopełnianego nad nieprzyjaciółmi słabszémi od nas? czyż nie macie ochoty, zamiast tego kwilenia i krzyków kobiécych, które słyszałem przebywając wasz obóz, aby wasze uszy pogłaskał dźwięk trąb, zwiastujący rzeczywistą walkę, i ryk nieprzyjaciela, którego zwalczyć potrzeba? Nakoniec, waleczni rycerze, wszelkich narodów, którym wiele zależy na utrzymanie własnéj sławy, czyż, nie będziecie szczęśliwémi, gdy oprócz chwały i bogactw, jakie wam przyrzekam, połączycie się dla sprawy, przynoszącéj zaszczyt ludzkości? Bo jakie też życie prowadziémy, my ludzie wojskowi? Żaden Monarcha wybrany przez Boga nie potwierdza naszych zdzierstw i łupieży; krew którą przelewamy, jest często krwią która wola zemsty, i któréj głos nie tylko wznosi się w niebo, ale jeszcze mimowolnie wzrusza naszą duszę, zatwardziałą w okropnościach wojennych. Po zmienném i dziwaczném życiu, zostając żołnierzami, zastępami Boga; zostając bogatémi i zamożnémi, czyż nie osiągniemy przeznaczenia godnego zawiści, każdego rycerza poświęcającego się znojom wojennym?
Wnet przeciągły szmer potwierdzenia przebiegł szeregi dowódzców, bo silne było przekonanie, płynące z ust szermierza najsławniejszego w owéj epoce. Wszyscy widzieli Bertranda walczącego nie w jednéj bitwie, i wielu z nich czuło, ostrze jego miecza i ciężar maczugi; zdawało im się też zaszczytnym, odpowiedziéć zdaniu podobnego żołnierza.
— Panowie, mówił dalej Duguesclin, uszczęśliwiony wrażeniem sprawioném piérwszą częścią mowy, otóż plan, który mi nasz dobry król Karól V, powierzył. W Hiszpanii, Maurowie i Saraceni, stali się bardziéj zuchwali i okrutni, jak kiedykolwiek; w Kastylii, panuje Monarcha Chrześcijański, zuchwalszy i okrutniejszy niż Maurowie i Saraceni, człowiek, który zabił swego brata, rycerza uzbrojonego, noszącego łańcuch i ostrogi złote, który jeszcze zamordował swoją żonę, siostrę naszego króla Karola; zuchwalec nakoniec, któremu zdaje się iż zbrodnia ta dała mu prawo urągać się z rycerstwa całego świata. Przyznajcie moi panowie, że aby czyn podobny został bezkarnym, trzeba chyba uwierzyć że niema już więcéj rycerstwa.
Drugi ustęp pomierne uczynił wrażenie na awanturnikach; gdyż zabić swojego brata, zamordować żonę, zdawało im się czynami chociaż występnémi, ale mniéj godnémi zemsty, dla którejby można było naruszyć spokojność dwudziestu pięciu tysięcy poczciwych ludzi. Duguesclin spostrzegł że jego sprawa słabła, jednak nie zniechęcał się, i tak mówił daléj:
— Przekonacie się panowie, czy kiedy krucyata była sławniejszą i użyteczniejszą zarazem. Znacie Hiszpanią; niektórzy z was przebyli ją, a wszyscy słyszeli o niéj mówiących: Hiszpania, to kopalnia złota, Hiszpania, to pałace przeładowane skarbami arabskiómi; w niej to Maurowie i Saraceni złożyli skarby złupione na połowie świata; Hiszpania, to kraj gdzie kobiéty są tak piękne, że dla jednéj z nich król Rodrig stracił swoje królestwo. Tam to ja się udaję, i zaprowadzę was z sobą, jeżeli chcecie mi towarzyszyć; udam się tam z kilkoma wyborowemi przyjaciółmi, i tam to zechcę doświadczyć, czy rycerze króla don Pedro, są tak nikczemni jak ich pan, i przekonać się, czy cięcia ich mieczy, równają się naszym toporom. Piękna to podróż, panowie: czy chcecie razem ze mną, miéć w niéj udział?
Konnelabl zakończył swoją mowę poduszszeniem tak szczerém, że niém przeciągnął prawie cale namyślające się zebranie. Hugo de Caverley, który podczas całéj téj mowy był tak niespokojnym, jakby szatan kłół jego konia, przebiegał w około zgromadzonych, zapytując o zdanie, które niebawem mu dawano, poczém, powrócił do Bertranda wspartego na swoim długim mieczu. Żołnierze wpatrywali się właśnie w Bertranda ciekawie, rozmawiającego spokojnie z Agenorem i Henrykiem de Transtamare, któremu serce gwałtownie biło, od początku téj sceny: bo dla niego, jakkolwiek był nieznany tłumowi, wypadek téj sceny dawał tron, albo ukrycie: to jest życie albo śmierć. Człowiek podobnego stanu, zamiast serca ma dumę, a każde jéj zranienie jest śmiertelne. Naradzenie zabrało kilka minut czasu; poczém Hugo de Caverley, zbliżając się do Konnetabla, rzekł, w pośród głębokiego milczenia.
— Dostojny Bertrandzie Duguesclin, brat i towarzysz, jakich dzisiaj przedstawiasz na wzór rycerstwa, godnym jest aby za jego waleczność i szczerość poświęcić nasze usługi. Będziesz naszym wodzem a nie towarzyszem, naszym naczelnikiem, a nie równym nam. W każdém zdarzeniu, należémy do ciebie, i pójdziémy choćby na koniec świata, czy na Maurów, czy na Saracenów, czy nareszcie na Hiszpanów, powiedz tylko a wszędzie pójdziemy. Tylko pomiędzy nami, jest wiele rycerstwa angielskiego, którzy kochają króla Edwarda III, i jego syna księcia Galii, ich wyjąwszy, z każdym innym będziemy wojowali. Czy ci się to podoba zacny panie?
Konnetabl skłonił się na znak wdzięczności, i dodał kilka wyrazów, dla odmalowania zaszczytu, jaki mu rycerze czynili. W tym względzie Bertrand był szczerym. Podobny hołd oddany jego wyższości, musiał pochlebiać człowiekowi czternastego wieku, którego całe życie było żołnierskie.
Wiadomość o tém postanowieniu, obudziła w całym obozie zapał, trudny do opisania. W rzeczy saméj, przykre to było życie dla tych awanturników: zwodzić bójki, przeciw połączoném wsiom, zdobywać płoty i rowy, doświadczać głodu w pośród dostatku. Żyć w innym kraju, w kraju jeszcze nowym, na ziemi prawie dziewiczéj, pod piękném niebem, zmienić wino i kobiéty, podbić bogate łupy Hiszpanów. Maurów i Saracenów, było to celem, które odpowiadało marzeniu, aby miéć za wodza wzór europejskiego rycerstwa. Tak nazywał Konnetabla, Hugo de Caverley. Dla tego téż, Bertrand był przyjęty z zapałem, i poprowadzony do namiotu wzniesionego na najzaszczytniejszém miejscu obozu, a to przez bramę zbudowaną ze skrzyżowanych włóczni nad jego gło- 6’ wą, rękami awanturników, klęczących, nie przed sztandarem francuzkim, ale przed tym który go nosił.
— Panie, rzecze Bertrand do Henryka, kiedy weszli pod namiot, i kiedy Hugo de Caverley i rycerz Zielony, winszowali Agenorowi jego powrotu. Panie, powinieneś być zadowolony, otóż najtrudniejsza praca spełniona. Jesteśmy wszyscy uradowani. Ci ludzie spragnieni jak muchy krwi, spadną na skóry Maurów, Saracenów i Hiszpanów, i straszliwie kąsać cię zaczną, wypełniając swoje przedsięwzięcia, uzupełnią twoje, a wszyscy bogacąc się, tobie tron oddadzą. Gorączki Andaluzyi, zasadzki w górach, przebywanie rzek, których pęd bystry unosi konia z rycerzem, zbytek wina i miłości, pijaństwa i rozkoszy, spodziewam się że mi połowę tych band rozprószy. Druga połowa, zginie bezwątpienia pod razami Saracenów, Maurów i Hiszpanów, którzy są dobremi młotami na podobne kowadła. Czy tak, czy inaczéj, zwyciężémy. Osadzę cię na éronie kaslylskim, i powrócę do Francyi z wielkiem ukontentowanieniem dobrego króla Karola, i mojémi wojakami, których będę oszczędzał, przez poświęcenie tych zawołanych łotrów.
— Zapewne, odpowiedział Henryk zamyślony; lecz czy nie obawiasz się jakiego nieprzewidzianego postanowienia króla don Pedro? Jest to zdolny wódz, i człowiek pełen zasobów.
— Ja tak daleko nie sięgam, odpowiedział Dugueschn; im więcej będziemy miéć trudów, tym więcéj sławy, i tém więcéj zostanie Caverleyowi Zielonych rycerzy na poczciwéj kastylijskiéj ziemi. Jedna mnie tylko rzecz niepokoi, a tą jest, wejście do Hiszpanii; bo dobrze jest wojować z don Pedrem, Saracenami i Maurami, ale nie z Hiszpanią, i pięćset hord jeszcze na to za mało; przytém, daleko trudniéj wyżywić armię w Hiszpanii jak we Francyi.
— Dla tego téż, odrzekł Henryk, chcę udać się do króla Aragonii, mojego przyjaciela, który przez miłość dla mnie, nienawidzi don Pedra; on nam dozwoli przejścia przez swoje państwa, doda żywności i pomocy w pieniądzach i ludziach, tak nawet, że gdybyśmy byli pobici w Kastylii, bezpieczny zapewnimy sobie odwrót.
— Widać, panie, odrzekł Konnelabl, że byłeś wychowany przy dobrym królu Karolu, którego mądrość spływa na wszystkich tych co go otaczają. Twoja rada jest roztropną; idź, lecz strzeż się żeby cię nie schwytano, gdyż wojna tym sposobem byłaby skończoną, albowiem, jeżeli się nie mylę, będziemy walczyć ażeby jednego króla postawić, a drugiego pozbawić tronu.
— Ah! rzecze Henryk przejęty bystrością Bertranda, którego uważał za wojaka nie przebiegłego. „Czy gdyby król don Pedro był zrucony z tronu, niechciałbyś go zastąpić jakim wiernym sprzymierzeńcem Francyi?
— Wierząj mi, panie, odpowiedział Duguesclin, że król don Pedro byłby wiernym sprzymierzeńcem Francyi, gdyby Francya chciała tylko być jego przyjaciółką. Ale o tém nié ma co mówić, kwestya rozwiązana na twoją korzyść. Ten okropny morderca, ten Monarcha Chrześcijański, który hańbi chrześcijaństwo musi być ukarany, dla saméj sprawiedliwości Boga, a ty panie, zarówno jak i kto inny, dobrym jesteś narzędziem. Dla tego téż, ponieważ zgodziliśmy się na wszystko, jedź jak najprędzéj, bo spóźnię się pokazać w Hiszpanii z mojémi hordami, i zanim król don Pedro zdoła rozwiązać swoją sakiewkę, aby nam, jak to przed chwilą mówiłeś, jakiego figla wypłatał.
Henryk nic nie odpowiedział; czuł się poniżonym w głębi serca, tą protekcyą ze strony prostego szlachcica, aby upaść w swojém królewskiém przedsięwzięciu. Lecz korona błyszcząca w marzeniach przyszłości i dumy, pocieszała go w tém chwilowém upokorzeniu.
Kiedy więc Bertrand prowadził do Paryża głównych naczelników hord, aby ich przedstawić królowi Karolowi V, kiedy ten monarcha obsypywał ich zaszczytami i hojnością, aby się chętnie dali zabijać dla jego usługi, Henryk z Agenorem, któremu towarzyszy! Musaron, przedsięwzięli drogę do Hiszpanii, unikając przejścia miejsc którémi przybyli, lękając się aby ich nie poczytano za tych którym możnaby zrobić nieprzyjemność, chociaż byli opatrzeni kartami bezpieczeństwa, wydanemi przez kapitana Hugo de Caverley i Bertranda Duguesclin.
Wzięli się na prawo, gdyż tak było im najkrócéj, aby się dostać do Bearn, i ztamtąd przybyć do Aragonii. Następnie szli wzdłuż Owerni. przebywali brzeg Vizery i przeszli Dordonią w Kastylii.
Henryk niezupełnie pewny, że nie będzie poznanym przebrany, i pod nazwiskiem nieznanego rycerza, chciał się sam zapewnić o usposobieniach względem siebie Anglików i spróbować, czyliby nie można było przyciągnąć na swoją stronę księcia Galii, czego spodziewał się po pośpiechu, z jakim przywódzcy poddali się, i co go przekonywało, że książę Czarny, żadnego jeszcze nie zrobił postanowienia. Miéć porucznikiem Edwarda III, dziecię, które pod Cressy zyskało sobie ostrogi; młodzieńca, który pobił króla Jana pod Poatie, było to, nie tylko podwoić siłę moralną swojéj sprawy, ale nadto, rzucić jakie pięć lub sześć tysięcy włóczni w Kastyllią. Takie były siły, którémi mógł rozrządzać książę Galii, nieosłabiając garnizonów w Gujannie.
Ten książę stał obozem, albo raczéj miał swój dwór w Bordeux. Albowiem chociaż to nie był pokój, ale zawieszenie broni z Francyą, dwaj rycerze bez trudności weszli do miasta; prawda, że to był wieczór jakiegoś dnia uroczystego, i że w zamięszaniu nie zwracano na nich uwagi.
Agenor namawiał księcia Henryka, aby z nim stanął u swego opiekuna, pana Ernautona de Saint-Colombe, który miał dom w tém mieście, ale ten bojąc się, aby jego towarzysz naruszył mu tajemnicę, odmówił, i nawet zgodzono się, dla większego bezpieczeństwa, że Mauléon ma przebyć Bordeaux, nie widząc swego opiekuna: chociaż to dla niego było przykrém, nie powitać tak godnego człowieka, który mu zastępował ojca. Przebiegłszy miasto w całém znaczeniu tego wyrazu, obszedłszy wszystkie zajazdy, kiedy pokazało się niepodobném dostanie miejsca, książę musiał się uciec do Agenora pomysłu. Udał się więc do mieszkania Ernautona, położonego w jedném z przedmieść miasta, po uroczystém zapewnieniu między sobą podróżnych, że imię księcia nie będzie wymówione, i że on będzie uchodził za pospolitego rycerza, brata i towarzysza broni Agenora.
Przypadek cudownie posłużył naszym podróżnym. Ernauton de Saint-Colombe podróżował ówcześnie w kraju Mauléona, gdzie posiadał zamek i włości. Dwóch albo trzech służących pozostali w Bordeaux, i przyjęli młodzieńca, jak gdyby on nie był wychowańcem, ale synem starego rycerza.
Zaufany sługa, będący przy urodzeniu Agenora, przyjmował dwóch podróżnych. Od czterech lat jak Mauléon nie był tu Bordeux. Dom znacznie się odmienił. Niezmierne ogrody przedstawiające schronienie nieprzystępne dla promieni słońca i oczu ludzkich, były teraz oddzielone wielkim murem, i zdawały się tworzyć mieszkanie oddzielne.
Agenor badał starego sługę w tym przedmiocie, i dowiedział się, że te ogrody, w których przepędzał swoją swobodna młodość, zostały sprzedane przez jego opiekuna, księciu Galii, który kazał w nich wystawić wspaniały dom, gdzie przyjmował wszystkich, których nie mógł, albo nie chciał okazale podejmować w swoim pałacu. Dworzanie wszystkich krajów i posłowie wszystkich królów przybywali do syna Edwarda III, który nie znał co przegrana, i cieszył się sławą zwycięzcy.
Książe dał znak Agenorowi, aby mu powtórzył to objaśnienie we wszystkich szczegółach: bo przypominamy sobie, że on przybył do Bordeaux w zamiarze widzenia księcia Czarnego, i w nadziei zyskania jego przyjaźni; że zaś było późno, i podróżni byli strudzeni, książę dał rozkaz swoim sługom do przygotowania sobie pokoju, i udał się na wieczerzę. Agenor poszedł za jego przykładem, i udał się do swego pokoju, na piérwsze piętro tegoż domu, którego okna wychodziły na piękne ogrody, w których pragnął, by jak niegdyś w dzieciństwie, biegać i zbierać kwiaty.
Zamiast położyć się, jak to uczynił książę, usiadł przy oknie, i z całą dwudziesto-letniego serca poezyą, wlepiając oczy na piękne drzewa, po liściach których igrały promienie księżyca, zaczął zstępować w tył potoku życia, którego brzegi tém piękniejsze, im bardziéj się od źródła oddalamy. Niebo było pogodne, powietrze ciche i spokojne, strumyk błyszczał z daleka, jak srebrna łuska ogromnego węża; lecz przez dziwactwo wyobraźni, lub téż podobieństwo obrazu i nawet gadziny, lub woni drzew pomarańczowych Guienng, które przypominają zapach i drzewa Portugalji, myśl jego na skrzydłach płomieni przebiegała góry i spoczęła u stóp Sierra d’Estrella, nad brzegiem owéj rzeczułki, która wpada w Tag, i nad brzeg owéj, nad którą piérwszy raz przemawiał głosem miłości do pięknéj Maurytanki.
Nagle, wśród nocnéj ułudy, światełko pochodzące z tajemniczego pałacu, zabłysło jakby gwiazda przez liście drzew; poczém o cudo! co rycerz poczytał za złudzenie zmysłów, dźwięki guzli dały się słyszéć. Drżący, słuchał owych tonów, które tylko były wstępem; lecz nareszcie, głos czysty i melodyjny, głos, którego trudno nie poznać, gdy się raz słyszało, zanucił po kastylsku, ten stary romans hiszpański:

Piękny rycerz pełen chwały,

Aragoński rycerz śmiały,
Na koniu dumnego czoła;
Polując ciągle dzień cały,

Postradał psy i sokoła.

Kiedy słońce przygasało,

Siadł pod dębem rozłożystym;
Siedział i dumał me mało
Pieszcząc się dźwiękiem srebrzystym;
Byłby dumał przez noc całą.

Na wysokim dęba szczycie,
Nagle ujrzał rycerz śmiały
Nadobne i miłe dziecię,
Co mu oczki otaczały,
Ziole pukle, zajaśniały;

Rzekło ono wdzięcznym głosem;
Nie bój się rycerzu śmiały,
Dziecię które sprzecznym losem
Liście dębu wychowały,
Zaszczyty berła czekały.

Z szlachetnego jestem rodu,
Wychowały mnie za miodu,
Pieszczoty, matki królowéj,
Z przodków który w pośród grodu,
W grobach pokładli swe głowy.

Ale ja byłam zaklęła,
Abym sama w lesie żyła;
Dziś godzina już wybiła,
Bym jak na nowo poczęta,
Jeszcze raz się urodziła.

Więc rycerzu, proszę ciebie,
Jak się prosi Boga w Niebie,
Ty co jesteś twych ozdobą,
Nie opuszczaj, weź mnie z sobą,

A będę kochała ciebie.
Agenor me słuchał więcéj, skoczył jak gdyby chciał się ze snu przebudzić, zatopił wzrok pomiędzy drzewa, mówiąc z niepewną nadzieją:
— Aissa! Aissa!

ROZDZIAŁ XVII.
Jak Agenor znalazł tę któréj szukał, a książę Henryk tego którego nie szukał.

Agenor będąc pewny, że słyszał głos Aisy, i ulegając uczuciu bardzo właściwemu, dwudziesto-letniemu młodzieńcowi, wziął swój miecz, okrył się płaszczem, i sposobił się przejść ogród. W tém, w chwili, kiedy okraczał okno, uczuł rękę położoną na jego ramieniu; odwrócił się; i poznał swojego germka.
— Panie rzekł tenże, zawsze uważałem jedną rzecz, to jest: że niektóre szaleństwa jakie się czynią w świecie, odbywają się przechodząc przez drzwi, reszta zaś, to jest część większa, odbywa się przechodząc przez okna.
Agenor zrobił poruszenie jakby chciał iść daléj, Musaron zatrzymał go mocno, lecz z poszanowaniem.
— Puść mnie, rzekł młodzieniec.
— Panie, zatrzymaj się pięć minut czasu, za pięć minut, będziesz mógł robić co ci się podobać będzie.
— Czy ty wiesz gdzie ja idę? rzekł Agenor.
— Domyślam się.
— A wiesz kto jest w ogrodzie?
— Maurytanka.
— Aissa, wszak sam powiedziałeś. Teraz śmiesz zatrzymywać mnie jeszcze?
— Dopóki pan nie będziesz przytomny i rozważający.
— Co mówisz?
— Że maurytanka nie jest sama.
— Nic dziwnego, bo ona jest z swoim ojcem, który ją nigdy nie opuszcza.
— A jéj ojciec zawsze ma przy sobie straż dwunastu Maurów.
— I cóż z tego?
— I cóż! Krążą pod cieniami drzew. Spotkasz którego z nich i zabijesz, inny przybędzie, i tego zabijesz, ale przybędzie trzeci, czwarty, piąty i rozpocznie się walka, zabrzęczą miecze, będziesz pan poznany, ujęty, a może i zabity.
— Niech co bądź się stanie, ale ją zobaczę.
— Wstydź się pan, czynić tyle dla Maurytanki.
— Chcę ją widziéć.
— Nie przeszkadzam panu, abyś ją widział, ale uczyń to, bez narażenia się.
— A masz jaki sposób?
— Ja nie mam, lecz książę panu dostarczy.
— Jak to książę? é— Bez wątpienia. Czy sądzisz pan, że obecność Mothrila w Bordeaux, mniej go obchodzi jak ciebie, i czy nie będzie pragnął kiedy się dowie, że on jest tutaj, przekonać się co robi ojciec, równie jak ty pragniesz wiedziéć co tutaj robi córka?
— Masz słuszność, rzekł Agenor.
— Przynajmniéj żeś choć raz się pan przekonał, rzekł Musaron zadowolniony.
— Więc idź uprzedzić księcia, ja tu zostanę, będę się przypatrywał temu małemu światłu.
— A będziesz pan cierpliwie czekał na nas.
— Będę się przysłuchiwał, rzekł Agenor.
Istotnie słodki głos z towarzyszeniem drgąjącéj guzli nie przestawał rozlegać się w nocy. Miejsce w które wpatrywał się Agenor nie było już ogrodem Bordeaux, gdyż stanowiło ogród Alkazaru. Niebyt to więcéj dom biały księcia Galii, lecz kijosk maurytański z firankami zielonémi. Każdy ton guzli przejmował co raz głębiéj jego serce, które zwolna napełniało je omamieniem. Zaledwie spostrzegł się samym, usłyszał otwierające się drzwi, i ujrzał wchodzącego Musarona wraz z księciem, odzianych w płaszcze z mieczami w rękach.
Zrozumiał książę Agenora, bo ten w kilku słowach opowiedział mu o swoich poprzednich stosunkach z piękną Maurytanką, również jak o namiętnéj niechęci Mothrila.
— Kiedy tak, rzekł książę, powinieneś starać się pomówić z tą kobiétą, od niéj więcéj się dowiemy, niżeli od wszystkich szpiegów na święcie. Kobiéta którą się trzyma w niewoli, rządzi często swoim panem.
— Tak, tak, zawołał Mauléon, pałając chęcią zobaczenia Aissy. Jestem gotów wypełnić rozkazy W. K. Mości.
— A pewny jesteś, że ją słyszałeś?
— Ją słyszałem, jak ciebie M. książę słyszę; słyszałam jéj głos ztamtąd, on drga jeszcze w mojém uchu i będzie moim przewodnikiem, wśród ciemności piekła.
— Zgoda, lecz to mnie niepokoi jakim sposobem dostać się do tego domu, i uniknąć jakiéj uzbrojonéj bandy.
— Właśnie to samo myślałem M. książę.
— Będę ci towarzyszył, ale ma się rozumiéć będę w ukryciu, i dozwolę ci rozmawiać swobodnie z twoją kochanką.
— Kiedy tak, nie mamy się czego obawiać; rycerze jak ty, M. książę i ja, staną za dziesięciu chrześcian, i dwudziestu Maurów.
— To prawda, lecz oni ochydnie postępują, zabijają i nazajutrz, zmuszeni uciekać poświęcają czczéj próżności powodzenie ważnéj sprawy. Bądźmy więc rozumni rycerzu, zobacz twoją kochankę, ale z wszelką ostrożnością. Strzeż się nadewszystko zgubić swój sztylet w ogrodzie, albo téż w mieszkaniu ojca lub zazdrosnego małżonka. Utraciłem ja kobiétę którą najbardziéj kochałem w świecie, zostawiając mój sztylet w pokoju don Gutiera.
— Roztropność! roztropność! szemrał Musaron.
— Zapewne, ale zbytek roztropności jéj zgubę może zgotować, odpowiedział Agenor.
— Bądź spokojny, rzekł Henryk. Baje ci książęce słowo że to będzie piérwsza konfiskata na Maurach, jeżeli kiedy wstąpię na tron kastylski. Tym czasem oszczędzajmy ten tron.
— Oczekuję rozkazów W. K. Mości, rzekł Mauléon.
— Dobrze, dobrze, mówił Henryk. Widzę że jesteś wyćwiczony żołnierz, wszystko nam téż lepiéj pójdzie skoro się poddasz moim rozkazom. Jesteśmy wodzami, powinniśmy zatem rozpoznać słabą stronę miejsca. Zejdźmy do ogrodu, obejrzmy mury, i gdy znajdziemy miejsce pomyślne wdrapania się po drabinie, uczyniemy to.
— Ah! M. książę rzecze Musaron, wdrapanie się po drabinie nie będzie trudném, gdyż widziałem drabinę w dziedzieńcu. Wszystkie więc miejsca murów jedne czy drugie będą zarówno przychylne. Ale za murami są Maurowie z bułatami zakrzywionemi i niebezpiecznemi włóczniami. Mój pan wie że jestem waleczny, lecz gdy idzie o życie tak dostojnego księcia, i tak walecznego rycerza...
— Mów o księciu, rzekł Agenor.
— Ten dobry germek podoba mi się, rzekł Henryk jest <»n roztropny, i zdaje się być użytecznym na tylną straż.
Poczém podnosząc głos:
— Perazo, rzecze odzywając się do germka oczekującego przy drzwiach, czy jesteś uzbrojony?
— Tak M. książę odpowiedział ten któremu było uczynione zapytanie.
— Więc postępuj za nami.
Musaron widział iż nic nie miał więcéj do dodania. Najwięcéj co zyskał było to, iż wyszło się drzwiami, i zeszło po schodach zamiast przełażenia oknem. Zresztą, jak zawsze szedł ociężale do miejsca. Istotnie drabina była w dziedzińcu, przystawił ją do muru. Książe piérwszy przeszedł po niéj, Agenor za nim, daléj Perazo, a w końcu Musaron, który przeciągnął za sobą drabinę na drugą stronę muru.
— Strzeż téj drabiny, rzekł książę, bo twój sposób mówienia, każe mi tobie zaufać.
Musaron usiadł na ostatnim szczeblu, Perazo umieścił się o dwadzieścia kroków daléj na czatach pod drzewem figowém, a Henryk i Agenor postępowali idąc za cieniem drzew, które ich zakrywały przed spojrzeniami tych co mogli być umieszczeni w świetle.
Wkrótce znaleziono się tak blizko domu, że chociaż ucichły dźwięki guzli, słyszano westchnienia śpiewaczki.
— Książe, rzecze Agenor, nie mogąc dłużéj powściągnąć swojéj niecierpliwości, czekaj na mnie pod tą altaną z koziego powoju, za dziesięć minut będę mówił z Maurytanką, i będę wiedział po co jéj ojciec przybył do Bordeaux. Jeżeli mnie napadną, nie narażaj swojego życia i uciekaj do drabiny. Dam ci znak wołając: Na mur!
— Jeżeli ciebie napadną rzekł Henryk, pamiętaj o tém rycerzu, że nikt wyjąwszy króla don Pedro mego brata, i Duguesclina mego nauczyciela, nikt nie robi tak bronią jak ja. Daléj rycerzu, przekonam cię, że się nie chełpię.
Agenor podziękował księciu, który znikł w cieniu, gdzie oczy rycerza daremnie go szukały. Agenor skierował się ku domowi, lecz pomiędzy nim i laskiem miał do przebycia przestrzeń oświeconą promieniami księżyca. Agenor wahał się przez chwilę aby wyzywać że tak powiem światła. Kiedy narażał się na to przejście, boczne drzwi domu otwarły się z łoskotem, i wyszło z nich trzech ludzi rozmawiających między sobą po cichu. Ten który miał przejść najbliżej Agenora, był Mothril zamyślony i milczący, tak łatwy do rozpoznania po białym płaszczu. Ten który miał przechodzić najbliżej don Henryka, był panem kastylskim, mającym na sobie pod purpurowym płaszczem, bogate kaslylskie ubranie.
— Panie, rzekł z uśmiechem ostatni do Czarnego rycerza, nie należy się obrażać na Mothrila że ci odmawia pokazania córki dzisiejszego wieczora. Mnie, który z nim przez sześć tygodni dnie i noce podróżuję, zaledwie pozwolił ją widziéć.
Agonor nie zasmucił się tém wcale, bo słyszał co pragnął wiedziéć, że Aissa była samą. Na głos ojcowski, powstała, i ciekawa jak chrześcijanka wychyliła się oknem, aby patrzéć za trzema tajemniczemu wędrowcami.
Rycerz przesunął się, i w dwóch skokach był na dole okna wzniesionego na dwadzieścia stóp.
— Aisso rzekł jéj, czy mnie poznajesz?
Młoda dziewica jakkolwiek była jego kochanką, cofnęła się z małym krzykiem, ale prawie zaraz poznając tego, który był zawsze obecnym jej myśli, wyciągnęła ręce do niego pytając:
— Czy to ty Agenorze?
— Tak moja droga. Ale jak się dostać do ciebie, którą tak cudownie wynalazłem?
Czy nie masz jedwabnéj drabinki?
— Nie, odpowiedziała Aissa, ale jutro się o nią postaram. Mój ojciec przepędzi noc w pałacu księcia, przybądź jutro, dzisiaj strzeż się; bo są niedaleko.
— Kto taki? zapytał Agenor.
— Mój ojciec, książę Czarny, i król.
— Jaki król?
— Król don Pedro.
Agenor myślał o Henryku; który może ujrzy się twarz w twarz z bratem.
— Do jutra, rzekł przesuwając się pod drzewami, i znikł natychmiast.
Agenor w połowie się tylko mylił. Trzej przechadzający skierowali się ku miejscu gdzie Henryk znajdował się ukryty. Książe zaraz poznał Mothrila.
— Panie rzecze w chwili, kiedy przybywał na odległość jego głosu. W. K. Mość krzywdę czyni chodząc nieustannie około mieszkania Aissy. Szlachetny syn króla Angielskiego, chwalebny książę Galii, wcale nie przybył do tego domu aby oglądać biedną afrykankę, lecz aby postanowić przeznaczenie Wielkiego królestwa.
Henryk który wysunął się naprzód, aby lepiéj słyszał, cofnął się w tył.
Książe Galii! rzecze z podziwieniem spoglądając ciekawie w tę czarną zbroję, tak znaną w Europie od krwawych bitew; pod Kressy i Poitir.
— Jutro rzekł książę, przyjmy cię u siebie, i wtedy nim się pożegnamy wszystko będzie załatwionym, i rzecz może być jawną. Dzisiaj muszę się stosować do życzeń mojego królewskiego gościa, i nieobudzać ciekawości dworzan, muszę nakoniec, zanim co postanowię, wiedziéć o zamiarach J. W. don Pedra, króla kastylii.
Na te słowa, książę Czarny nachylił się z dworskością ku rycerzowi w płaszczu purpurowym.
Pot wystąpił na czoło Henryka, lecz to było wcale co innego gdy głos dobrze mu znany wymówił te słowa:
— Ja nie jestem królem kastylskim, błagającym zmuszonym szukać pomocy daleko od swego królestwa, gdyż najokrutniejsi nieprzyjaciele są w moim rodzeństwie: z trzech braci, których miałem, jeden godził na mój honor, dwaj inni na moje życie. Tego, co godził na mój honor, zabiłem; pozostali, Henryk i Tello. Tello został w Aragonii dla podniesienia przeciwko mnie oręża. Henryk jest we Francyi przy królu Karolu, i pochlebia mu nadzieją zdobycia mego królestwa; tak że, Francya osłabiwszy swoje siły chciała nabrać nowych w Kastylii, aby ciebie pokonać. Wysiałem więc, że to będzie twoją polityką M. książę, nieść pomoc prawemu Monarsze, przy pomocy ludzi i pieniędzy które ci ofiaruję, wypowiedzią wojnę, jaką ci naruszenie zawieszenia broni wypowiedziéć dozwala. Oczekuję więc odpowiedzi W. K. Mości, abym wiedział czego się mam spodziewać.
— Zaiste, królu nie masz co rozpoznawać, bo jak mówisz twoja sprawa jest słuszna. Lecz jako namiestnik Gujenny nie chcę ponosić ciężaru téj władzy. Zażądałem od mego ojca rady, złożone z ludzi rozumnych. Nic odmówił mi jéj, więc muszę się poradzić, lecz bądź pewny że zdanie większości jest mojem, i ono ustąpi mojéj chęci przysłużenia ci; jako wiernemu sprzymierzeńcowi, i jutro kiedy przybędziesz do pałacu N. panie znajdziesz ją gotową, ale do tego czasu nie pokazuj się wcale. Powodzenie zawisło nadewszystko od tajemnicy.
— Oh! bądź oto spokojny, nikt mnie tu nie zna.
— I ten dom jest pewny, rzecze książę, bardzo pewny dodał z uśmiechem; aby uspokoić obawę Mothrila względem jego córki.
Maur wyjąkał kilka słów których Henryk nie słuchał. Trzej idący zaczęli się oddalać od niego; zresztą, jedna myśl, silna i prawie niepokonana miotała nim od czasu jak słyszał odbicie tego przeklętego głosu, tam o dwa kroki daléj, był jego śmiertelny nieprzyjaciel, widziadło które stanęło pomiędzy nim i zamierzonym celem, tam, na długość miecza, był człowiek pragnący jego krwi, i którego krwi on pragnął, jedno zamierzenie ręki którą wiodła zemsta, zakończyłoby wojnę, i wyciągnęło rękę ku nieprzyjacielowi.
Lecz Henryk nie był z tych ludzi, co się dają powodować swemu pierwszemu uczuciu; bo to pierwsze uczucie było napojone śmiertelną zemstą.
— Nie, nie rzecze, zabiję go, to i wszystko będzie skończone. Dla mnie nie dosyć aby zginął, potrzeba abym ja po nim nastąpił. Gdybym go zabił, książę Galii pomści się śmierci swego gościa, każę mi zginąć sromotnie, lub zamknie w wieczném więzieniu... Tak, mówił daléj Henryk po chwili milczenia, mógłbym się téż i ocalić; lecz Tello, który jest tam daléj, przydał uśmiechając się do siebie z tego, iż mógł zapomniéć o jednym ze swoich braci, który mu był sprzymierzony. Tella znajdę na tronie.... To znowu nowa sprawa.
Ta uwaga wstrzymała rękę Henryka, a jego miecz w połowie wyjęty, cofnął się do pochwy.
Zaiste duchy ciemności, długo powinny się naśmiewać z swojéj piekielnéj siostry, dumy, która po pierwszy raz oddaliła rękę od zawziętego sztyletu.
Wówczas kiedy trzéj spacerujący już oddalili się, i słyszéć ich nie było można, Mothril wymawiał słów kilka których książę nie usłyszał.

W tym samym czasie, przybył Agenor; książę był posępny, Agenor promieniejący z radości; zapomniał o wojnie, intrygach i o Monarchach. Książe gniótł swoje żelazne rękawice, może sądził iż tém gruchocze swoich nieprzyjaciół, i że się pnie na tron kaslylski.

ROZDZIAŁ XVIII.
Pies Gończy.

Podróż Mothrila do Bordeaux, i jéj tajemnica była odtąd wyjaśnioną; Aissa nie miała nic więcéj w tym względzie do oznajmienia rycerzowi, ale obojgu pozostały ważniejsze rzeczy; to jest tysiąc powierzań miłosnych, zdających się zawsze nowemi kochankom, i które istotnie zupełnie były nowemi dla Agenora i Aissy.
Książe Henryk de Transtamare znał plan swego brata, i naprzód zgadywał odpowiedź księcia Galii, jak gdyby był obecnym na radzie, która dopiéro miała się odbyć nazajutrz. Nie zostawało więcéj do przedsięwzięcia, kiedy się przekonał że don Pedro miał pozyskać pomoc Anglików, jak tylko wyjechać z Bordeaux zanim sojusz zaprzysiężonym zostanie, bo wtedy gdyby był poznanym, dostałby się do niewoli, a don Pedro dla prędszego zakończenia sprzeczki, mógłby się uciec do pospiesznego sposobu jaki Henryk z dumnej rachuby przeciwko bratu odrzucił.
Skoro książę i rycerz zamienili pomiędzy sobą myśli, kiedy jeden odwołując się po roztropności drugiego, zbierał mądrą radę nad tém, co trzeba było przedsięwziąść, to jest; gdy Agenor zachęcał Henryka do spiesznego wyjazdu do Aragonii, celem przyjęcia tam pierwszych oddziałów prowadzonych przez Konetabla; Książe nawzajem myślał o osobistych interessach młodego towarzysza.
— A twoja miłość? rzecze.
— M. Książe, odpowie Agenor, nie taję się, że przykro mi o tém pomyśléć. Przyjemnie mi było znaleźć o dziesięć kroków od siebie szczęście, o którém tak długo marzyłem, i którego lękam się gonić daremnie przez całe życie.
— I cóż! rzecze książę, cóż ci przeszkadza pozyskać szczęście? tobie który nie masz ani brata do zwalczenia, ani tronu do podbicia, cóż ci przeszkadza używać szczęścia, które ci się nadarza?
— Alboż nie odjeżdżasz M. książę? odrzekł Agenor.
— Jadę z pewnością, odpowiedział Henryk. Jakkolwiek czułą jest przyjaźń jaka wzrasta w mém sercu dla ciebie, drogi mój Agenor, nie można jéj porównać, sam to pojmujesz, ze sprawami szczęścia królewskiego, i szczęścia całego ludu. Gdyby szło o twój byt, przydał na nowo książę, to co innego, dla ciebie poświęciłbym mój majątek i wszystko.
I oczy księcia zatopiły się w jasném spojrzeniu młodego Francuza, chcąc w nim wyczytać wdzięczność.
— Nie, mówił daléj Henryk, nie poświęcę mojéj korony dla szalonéj namiętności; przebacz, że tak powiem, namiętności, której celem jest córka zdrajcy Mothrila.
— Wiem o tem M. książę, byłbym szalony myśląc inaczéj. Zegnam cię, biedna Aisso...
I z okna spojrzał tak smutnie na pawilon ginący pod sykomorami, że książę uśmiechnął się.
— Szczęśliwy kochanek! rzecze cicho, gdy jego czoło zasępiało się, widzi tylko słodką myśl, która nieustannie kwitnie w jego sercu, i oziewa wonią byt jego. Niestety! i ja znalem te przyjemne męczarnie, które poruszały w głębi mojéj duszy wszystkie uczucia młode i szlachetne.
— M. książę, mówisz że jestem szczęśliwy, a Aissa jutro mnie czeka, jutro mam widziéć Aissę, i nie zobaczę jej. Jeżeli wszystkie dwudziestodwuletnie nadzieje nikną w chwili, kiedy się mają spełnić, czyż nie mogę powiedziéć: że jestem najnieszczęśliwszy z ludzi?
— Masz słuszność Agenor, rzecze książę. Myśl tylko o teraźniejszości, ty nie dbasz o skarby, nie uganiasz się za koroną; ty żądasz słodkiego słowa, ty wzywasz pierwszego pocałowania, twojem bogactwem jest kobiéta, tronem, dla niéj jest siedzenie z kwiatów. Oh! nie trać tego wieczoru Agenor, być może że jest to najpiękniejsza perła, jaką młodość zostawi ci w twoich pamiątkach.
— Ale M. książę, czy pojedziesz bezemnie?
— Nawet téj nocy. Chcę wyjść z okręgu Anglików; jak wiész, potrzeba wymaga, aby dzień zastał mnie na neutralnéj ziemi: zabawię trzy, lub cztéry dni w Nawarze i Pampelonie, tam pospieszaj do mnie Agenor, bo dziś czekać na cię nie mogę.
— Jakże odstępować cię M książę, gdy ci niebezpieczeństwo zagraża? Zdaje mi się, że za wszystkie skarby świata, nawet za tę miłość, która mnie czeka i którą mi przyrzekasz, nie dozwolę na to.
— Oh! uspokój się Mauléonie. Odjeżdżając tego wieczora, żadne niebezpieczeństwo mi nie grozi. Zejdź tę pochyłość kwiecistą, Perazo będzie mi towarzyszył, wszakże wiész że to dobry miecz, tylko powracaj prędko.
— Ale M. książę.
— I słuchaj, jeżeli kochasz tę Maurytankę jak mówisz...
— Eh! M. książę, nie umiem powiedziéć jak ją kocham, zaledwie ją widziałem, i zaledwie kilka słów z nią mówiłem.
— Kilka słów są dostateczne, jeżeli ich tylko umiano użyć naszym zwięzłym językiem kastylskim. Mówiłem ci, jeżeli kochasz tę Maurytankę, będzie to podwójny tryumf dla ciebie, ponieważ wyrwiesz córkę Mothrilowi i duszę piekłu.
Były to słowa króla i przyjaciela. Agenor zrozumiał, że Henryk już grał tę podwójną rolę; on również aby swoją dobrze wypełnić, ukląkł przed księciem dla którego te wszystkie drobiazgi były niegodne myśli, a dusza wzniosła się za Pirenee i pływała w chmurach wieńczących sierra d’Aracena.
Zgodzono się, że książę spocznie dwie, albo trzy godziny i wyjedzie ku granicy. Mauléon zaś wolny na chwilę od zerwanego złotego łańcucha, miał zacząć życie nie na ziemi, ale w niebie.
Sen zakochanych jest, jeżeli nie mocny, to przynajmniéj przeciągły, ho pełnym jest marzeń wiążących się jedne z drugiemi, i które tak są podobne do szczęścia, iż wiele trudów zwalczyć potrzeba, aby się z niego ocknąć.
Dla tego téż, kiedy Agenor przetarł swoje oczy, słońce wysoko się wzniosło; zawołał niebawnie Musarona i dowiedział się od niego, że książę o czwartéj godzinie zrana, wydalił się z Bordeaux; z pośpiechem człowieka czającego niebezpieczeństwo przykrego położenia.
— Dobrzej zawołał gdy już wysłuchał opowiadania germka ożywionego wielkiemi komentarzami jakie za konieczność uważał dodawać, dobrze! Musaronię, dziś jeszcze pozostaniemy w Bordeaux, a może i do jutra, lecz przez ten czas nie będziemy wychodzić z mieszkania, i nie damy się widziéć nikomu. Tym pożądańszym będzie dla nas czas odjazdu, który co chwila może nastąpić. A zatém mój przyjacielu miej staranie o koniach, aby mogły dogonić księcia; nawet gdyby na nie nałożono podwójny ciężar, i podwójną szybkość.
— Ho! ho! rzecze Musaron, który jak sobie przypominamy poufale obchodził się z młodym rycerzem, a nadewszystko gdy ten był w dobrym humorze, jak widzę tu nie o politykę idzie. Gdybym znał o co to rzecz chodzi, może bym panu mógł pomódz.
— O północy zobaczysz, tymczasem bądź cicho, i ukryj się, jak ci już powiedziałem.
Musaron zawsze uradowany sam z siebie, i z wielkiego zaufania w swoich własnych zasobach, wyczesał zgrzebłem konie, podwoił im paszę, i oczekiwał północy, nie pokazawszy nosa ani w jedném oknie.
Nie inaczéj było i z Agenorem, który z wlepione mi oczyma w zapuszczone żaluzye, nie spuszczał z widoku sąsiedniego domu.
Lecz jak powiedzieliśmy, Agenor obudził się późno, a że Musaron naśladował swego pana, czuwając w nocy jeszcze późniéj od Agenora, przeto ani jeden, ani drugi, nie zauważali w ogrodzie stanowiącym część mieszkania don Pedra, człowieka który z brzaskiem dnia, przychylony ku ziemi, badał w ogrodzie z widoczną niespokojnością, ślady odciśnięte na świeżéj ziemi, oraz zerwane i zdeptane gałęzie około mieszkania Aissy.
Ten człowiek odziany szerokim płaszczem był Mothril, on to z bystrością właściwą jego rodowi, porównywał te rozmaite ślady, biegając jak pies gończy za tropem.
— Tak, mówił do siebie Maur rzucając bystre wejrzenia, i nadymając nozdrza, tak, w téj ulicy są moje stopy, poznaję ich po kształcie moich papuci; tam daléj, poznaję stopy księcia Galii, wtłoczone nieco głębiéj, bo miał buty okute żelazem, i zbroja na nim ciężyła. Te zaś, są króla don Pedro, zaledwie ich znać, bo chodzi lekko jak antelopa. Nasze trzy ślady zawsze schodzą się z sobą, ale te tutaj... te tutaj.... Ja ich nie znam.
I Mothril szedł do altany z koziego powoju w gęstwinie której długo się ukrywał Mauléon.
Tu, rzekł do siebie, są głębsze, niecierpliwe, rozmaite, zkąd one przyszły? i dokąd zmierzyły? ku domowi... Oto są, widać ich przy samym murze. Tam są jeszcze głębsze. Ten co tu oczekiwał wznosił się na palcach nóg swoich, i bez wątpienia próbował czy nie dosięgnie balkonu, niéma wątpliwości, iż chciał się dostać do Aissy. Czyby z nim była w porozumieniu Aissa? Otóż tego musiémy się dowiedziéć.
I nachylony badał z istotną niespokojnością, zostawione ślady.
Po chwili przydał:
— To chód jakiegoś człowieka. Ślad zostawiony jest przez but z ostrogą. Zobaczmy z kąd on pochodzi.
Molhril zajął, się śladem, który go zaprowadził do altany z któréj poszukiwania rozpoczął.
— Tu widać że był któś inny, to nie ten sam chód. Ten zapewne szedł do nas, a ten do Aissy. Ten przeszedł około nas i musiał słyszeć co mówiliśmy przechodząc tędy.
I usiłował przypomnieć sobie wyrazy wyszło w tém miejscu z ust jego i towarzyszy.
Ale już nie polityka zajmowała Mothrila, dla tego téż prędko się zwrócił, i na nowo badał ślady.
Naówczas, odkrył nowy ciąg śladów idący aż do muru. Trzech ludzi zeszło: jeden był pod figowém drzewem, w którym się ukrywał, gdyż gałęzie drzewa są połamane. Ten, to tylko czaty.
Drugi udał się do altany, to zapewne szpieg.
Trzeci nakoniec podszedł gęstwiną, zostawał w niéj przez chwilę i następnie dostał się z niej do pawilonu Aissy. Ten, to niezawodnie kochanek.
Mothril zawrócił się po śladach i znalazł się u stóp muru rozdzielającego dom Ernautona de Saint-Colombe od pawilonu przedanego księciu Galii. Tam miał wszystko jawne i widoczne jak gdyby czytał w książce.
Dół drabiny wydrążył dwie dziury, i wierzch muru naruszył.
— Ztąd to wszystko pochodzi, rzecze Maur.
Naówczas, wzniósł się sam po nad szczyt muru, i zatopił swój chciwy wzrok, w ogród Ernautona; lecz było jeszcze rano, a że Agenor i Musaron jak powiedzieliśmy spali do późna, Mothril więc nic nie widział, tylko zauważał iż ślad z drugiéj strony kończył się przy domiu.
— Będę czuwał rzecze do siebie.
Przez cały dzień, Maur dowiadywał się w sąsiedztwie, ale słudzy Ernautona byli przezorni, zresztą nie znali Henryka de Transtamare, i po pierwszy raz widzieli Agenora, przyczém mówili tak mało, iż śpieg Maura jak i on sami prawie nic się nie dowiedzieli. Słyszeli tylko:
„Nasz gość jest chrzestnym synem pana Ernautona de Saint-Colombe“ co Mothril uważał odnoszącem się do niego.
Noc nadeszła.
Król don Pedro oczekiwany był z swoim wiernym Ambassadorem w pałacu księcia Galii: Mothril w godzinie umówionéj był gotów, towarzyszył księciu, i należał do rady jako człowiek, którego sprawy wewnętrzne nie odrywały wcale od powinności.
Ponieważ Mauléon tylko czekał na oddalenie się Maura, i wiedział że Aissa jest sama, wziął miecz, tak jak to wczoraj uczynił, polecił germkowi miéć konie gotowe; przystawił drabinę do moru w tém samém miejscu co przed tém i zstąpił bez szwanku do ogrodu księcia Galii.
Noc była piękna, podobna nocy wschodniéj, taka sama jak wczoraj, taka sama jak przyszła, to jest pełna woni i tajemnic.
Nic zatem nie mięszało pogody serca Agenora, chyba nadmiar radości, bowiem to co nazywamy przeczuciem, jest czasami zbytkiem szczęścia, które sprawia drżenie o znikomą pomyślność mogącą być lada powiewem wiatru zniszczoną; ktokolwiek nie doznaje wcale téj niespokojności, tém samém nie jest zupełnie szczęśliwy, i rzadko, kiedy najśmielszy kochanek idzie na schadzkę wyznaczoną przez swoją kochankę nie doznając drżenia i trwogi.
Ze swojej strony, Aissa przejęta gorącą miłością, myślała dzień cały jak owa piękna czarownica z ognistych klimatów, w których odebrała życic, o ubiegłéj nocy, która się snem dla niéj zdawała, i o téj która nastąpić miała, i która dla niéj była wyrazom szczęścia. Na kolanach przy otwarłem oknie, oddychając powiewem wieczoru i wonią kwiatów, zatopiona w wrażeniach sympatycznych, które wystawiały przed nią obecność kochanka, żyła tylko myślą o człowieku na którego chociaż nie oczekiwała jeszcze, którego nie widziała jeszcze, a już odgadywała w tajemniczym cieniu, przy uroczystém milczeniu nocy.
Nagle posłyszała szelest liści, i wychyliła się z pośród kwiatów otaczających jéj balkon, rumieniąc się z radości.
Szelest wzmagał się, był to chód bojaźliwy, łamiący krzewy, chód niepewny, jak gdyby przerywany, lecz oznajmiający: że jéj kochanek się zbliża.
Mauléon ukazał się w tém rozległem miejscu, oświeconém światłem srebrzystém, rzuconém przez księżyc pomiędzy dom i zarośle.
Natychmiast lekka jak jaskółka, piękna Maurytanka, oczekująca tego zjawiska, zawisła na długiéj taśmie jedwabnéj przytwierdzonéj do kamiennego balkonu, poczém ześlizgując się na piasek, padła w ręce Agenora, obejmując jego głowę swemi wysmukłemi rękami.
— Oto jestem, rzecze, widzisz że cię oczekiwałam.

I Mauléon uderzony miłością, drżąc z rozkoszy, uczuł swe usta sklejone w gorącym pocałunku.

ROZDZIAŁ XIX.
Miłość.

Mauléon, chociaż nie mógł mówić, zdolny był działać. Zaprowadził więc spiesznie Aissę do altany, w któréj znajdował się Henryk de Transtamare, i posadziwszy tam piękną Maurytankę na ławce z murawy, upadł jej do nóg.
— Oczekiwałam na ciebie powtórzyła Aissa.
— Alboż ja ci czekać kazałem? zapytał Agenor.
— Tak, odpowiedziała młoda dziewica, gdyż oczekiwałam ciebie nie tylko od wczoraj, ale od piérwszego dnia w którym cię ujrzałam.
— A więc mnie kochasz? zawołał Agenor w nadzwyczanéj radości.
— Kocham cię, od rzekła młoda dziewica, a ty czy kochasz mnie?
— Oh; bardzo cię kocham, odpowiedział młodzieniec.
— Ja kocham cielne, ponieważ jesteś walecznym, rzekła Aissa, a ty dla czego mnie kochasz?
— Ponieważ jesteś piękną, rzekł Agenor.
— Prawda, że ty znasz tylko twarz moją, ja zaś kazałam sobie opowiadać twoje czyny.
— Więc wiesz, że jestem nieprzyjacielem twego ojca?
— Wiem.
— Więc wiesz że nie tylko jestem jego nieprzyjacielem, ale że między nami jest śmiertelna nienawiść.
— Wiem o tém.
— I ty nie pogardzasz mną wcale, kiedy ja pogardzam Mothrilem?
— Kocham cię!
— Istotnie masz słuszność; ja nienawidzę tego człowieka, ponieważ przyprawił o zgubę don Fryderyka, mego towarzysza broni! nienawidzę tego człowieka, ponieważ zamordował nieszczęśliwą Blankę de Bourbon! nienawidzę go, nakoniec, ponieważ ciebie strzeże nie jak córkę, ale jak kochankę. Czy ty prawdziwie jesteś jego córką Aisso?
— Ja nic nie wiem, ale słuchaj. Zdaje mi się, że niegdyś będąc dzieckiem, zbudziłam się po długim śnie; otworzywszy oczy, pierwszą twarz jaką ujrzałam, była tego człowieka, który nazwał mnie córką, a ja go nazwałam ojcem.
— Lecz ja go nie kocham, ja się go obawiam.
— Czy on jest tak zły lub surowy dla ciebie?
— Przeciwnie. I królowa nie jest lepiéj odemnie usłużoną, każde z moich życzeń jest rozkazem, potrzebuję tylko dać znak a wszystko jest spełnione, wszelkie jego myśli zdają się do moich odnosić, cała jego przyszłość niby na mnie spoczywa. Nie wiem co sobie względem mnie zamierzył, lecz niekiedy trwoży mnie ta ponura i zawis!na czułość.
— Więc go nie kochasz, jak córka powinna kochać ojca?
— Nawet go się boję; posłuchaj mnie jeszcze Agenorze: czasami jak duch wchodzi nocą do mego pokoju, ja drżę; zbliża się do łóżka, w którem spoczywam, i jego chód jest tak lekki, iż nie przebudza nawet moich kobiet uśpionych na kobiercach, w pośród których przechodzi jak gdyby jego nogi wcale nie dotykały ziemi. Ja jednakże nie śpię, i przez powieki, których bojaźń sprawia drżenie, widzę jego przerażający uśmiech. Zbliża się na len czas do mnie, nachyla się nad mojém łóżkiem, jego oddech pożera twarz moją, i pocałowanie, raczéj od kochanka niż ojca, pocałowanie, przez które zdaje mu się iż mi snu przyczynia, zostawia na mojem czole albo ustach, a to dotknięcie jakby od rozpalonego żelaza pali mnie. Otóż widziadła, które mnie oblegają, widziadła pełne rzeczywistości. Otóż obawy, z któremi co noc zasypiam, a jednakże cóś mi powiada, że niesłusznie drżę, albowiem powtarzam ci to, że uśpiona lub czuwająca, wywieram na niego szczególniejszą władzę. Często widziałam go drżącego gdy zmarszczę powieki, i nigdy jego przenikliwe i tak dumne oko nie mogło znieść ognia mego wzroku. Ale dla czego mówię ci o Mothrilu, mój waleczny rycerzu! Ty się go nie obawiasz, bo się niczego nie lękasz.
— To prawda, obawiam się tylko o ciebie.
— Obawiasz się o mnie! to więc bardzo mnie kochasz? rzekła Aissa z czarującym uśmiechem.
— Aisso! nigdy nie kochałem kobiét z mego kraju, gdzie jednakże kobiéty są tak piękne, i często zastanawiałem się nad tą obojętnością; ale teraz wiem dla czego to było: oto aby skarb mego serca cały należał do ciebie. Pytasz, czy cię kocham Aisso, słuchaj i sądź o mojéj miłości. Powiedz mi, wszystko porzuć, wszystkiego się wyrzeknij, wyjąwszy mego honoru. Aisso, zgoda! wszystko uczynię, wszystko dla ciebie poświęcę.
— A ja, rzecze młoda dziewica z anielskim uśmiechem, ja więcéj dla ciebie uczynię, bo ci poświęcę mojego Boga i mój honor.
— Agenor nie znał jeszcze téj gorącéj poezyi żądzy wschodniéj, zrozumiał ją tylko gdy się wpatrywał w uśmiech Aissy.
— Dobrze, rzekł, obejmując ją rękami, nie chcę abyś mi poświęciła swego Boga i swój honor, póki mego życia nie przywiążę do twego. W moim kraju kobiéty, które się kocha, stają się przyjaciółkami, przy których żyje się i umiera, i które kiedy otrzymują naszą wiarę, są pewne iż nigdy nie będą opuszczonemu Zostań chrześcianką Aisso, opuść Mothrila, a będziesz moją żoną.
Agenor powstał i w téj saméj chwili, objął kochankę w swoje muszkularne ramiona, i z sercem bijącem, twarzą rozjaśnioną, którą jéj włosy skropione przyjemną pieściły wonią, radością w duszy, upojeniem na czole, zmierzał z nią ku miejscu; gdzie pozostawił drabinę.
W rzeczy saméj, słodki ciężar nie utrudzał wcale młodzieńca, który z szybkością strzały przebiegał gęstwinę drzew i brzegi ścieżek.
Już spostrzegał ciemny mur, bowiem zabłądzi w drzewach, gdy nagle Aissa, zwinniejsza od węża, wyśliznęła się z rąk Agenora, i dotknęła lekko młodzieńca.
Mauléon zatrzymał się, Maurytanka przyczaiła się u jego nóg, i wyciągnęła ręce w kierunku muru.
— Czy widzisz? rzekła.
Mauléon patrząc na wskazywane mu miejsce, dostrzegł jakiś kształt biały, przyczajony poza piérwszemi szczeblami.
— Ho! Ho! mówił do siebie, byłżeby to Musaron, lękający się o mnie i czuwający nademną? Nie, nie, dodał potrząsając głową, Musaron jest za bardzo roztropny, aby narażał się na jaką karę za swoją nierozwagę.
Cień się posunął, i niebieskawa błyskawica wymknęła się z zapasa.
— To Mothril! zawołała Aissa.
Zbudzony tym strasznym wyrazem Agenor, pochwycił miecz.
Pewno Maur nie spostrzegł jeszcze młodéj dziewicy, albo raczéj nie spostrzegł jéj w owéj dziwacznéj grupie, jaką tworzył chrześcijanin unoszący Maurytankę w swych objęciach, lecz skoro tylko usłyszał krzyk młodéj dziewicy, skoro tylko jéj wysoka i zgrabna kibić odłączyła się od cienia, wykrzyknął przeraźliwie, i zapamiętale rzucił się na Agenora.
Ale miłość była jeszcze zwrotniejsza jak nienawiść; Aissa poruszeniem prędkiem jak myśl, opuszcza przyłbicę na twarz rycerza, i Maur znalazł się tuż naprzeciw żelaznego posągu, splątanego objęciami jego córki.
Mothril wstrzymał się.
— Aissa! mówił cicho zdrętwiały opuściwszy ręce.
— Tak, Aissa! odrzekła z dzikim zapałem który podwajała miłość dla Agenora, i który drżeniem przejmował Maura. Chcesz mnie zabić? uderzaj. Ten zaś, wiesz, że się ciebie nie lęka.
I poruszeniem wskazała na Agenora.
Mothril wyciągnął rękę aby ją pochwycić, lecz natenczas ona cofnęła się nieco, i odsłoniła twarz stojącego rycerza, niewzruszonego i z mieczem w ręce.
Jego oko błyszczało nienawiścią tak gwałtowną, że Mauléon wzniósł miecz.
Lecz uczuł ręce Aissy powściągające go.
— Nie, rzekła, nie uderzaj go przy mnie, jesteś mocny, uzbrojony, jesteś trudny do zranienia. Oddal się.
— Ah! rzekł Mothril przewracając jednym kopnięciem nogi drabinę. Jesteś mocny, uzbrojony, trudny do zranienia. Zobaczemy to.
W téj saméj chwili przykry świst dał się słyszéć, i dwudziestu Maurów ukazało się z toporami i bułatami w ręku.
— Ah! psy niewierne! zawołał Mauléon, zbliżcie się tu do mnie, pokażę ja wam.
— Zabić chrześcianina! wołał Mothril; zabić!
— Nie bój się niczego! rzecze Aissa.
I spokojna, nieustraszona rzuciła się pomiędzy rycerza i swoich przeciwników.
— Mothrilu, rzecze mu, chcę aby młodzieniec wyszedł ztąd. Rozumiesz? chcę go widziéć zdrowym i całym, żeby mu ani włos nie spadł z głowy, albo biada ci!
— Więc ty kochasz tego nędznika? zawołał. Kiedy tak, to jedna przyczyna więcéj aby zginął. Uderzajcie, rzekł Mothril podnosząc sztylet.
— Mothrilu! zawołała młoda dziewica marszcząc brwi, i czyniąc podwójny wytrysk błyskawic z swych oczu. Czy nie zrozumiałeś com ci powiedziała? czy potrzeba ci powtórzyć raz jeszcze: Chcę, aby ten człowiek wyszedł z ląd bez szwanku, téj chwili nawet.
— Uderzajcie! powtórzył Mothril rozjuszony. — Agenor uczynił poruszenie gotowe do odporu.
— Czekaj, rzecze mu Aissa, zahaczysz jak się tygrys w jagnię zmienia.
Na te słowa wydobyła swój cienki i ostry puginał, i odsłaniając swoje złociste łono, jak granaty Walencji; oparła na nim ostry koniec, grożąc uderzeniem.
Maur wydał krzyk boleści.
— Słuchaj, rzekła Aissa: przez Boga Arabów, którego się wyrzekam, przez Boga chrześcianów, który odtąd będzie moim Bogiem, przysięgam ci, że jeżeli spotka jakiekolwiek nieszczęście tego młodzieńca, zabiję się.
— Aisso! zawołał Maur, przez litość! Ty mnie wprawiasz w szaleństwo!
— Więc porzuć twój kindzżał, rzekła.
Maur jéj posłuchał.
— Rozkaz swoim niewolnikom oddalić się.
Mothril uczynił znak, niewolnicy odeszli.
Aissa długo spoglądała około siebie, jak czarnoksięska królowa, która chcąc się przekonać, czy jéj są posłuszni; następnie, zatrzymując na młodym człowieku wzrok zwilżony czułością i pałający żądza:
— Pójdź Agenprze, rzecze cicho, pójdź, niech cię pożegnam.
— Nie pójdziesz za mną? spytał młodzieniec.
— Nie, bo on wołałby mnie zabić, jak utracić.
Zostaję, aby nas oboje ocalić.
— Ale mnie zawsze kochać będziesz?spytał Agenor.
— Patrz na tę gwiazdę, odrzekła Aissa, wskazując najświetniejszą, błyszczącą na firmamencie.
— Oh; widzę ją, rzekł Agenor.
— Pamiętaj więc! odpowiedziała dziewica; ona wprzód zagaśnie w niebie, nim moja miłość przeminie. Zegnam cię!
I odkrywając przyłbicę kochanka, zostawiła na jego ustach długie pocałowanie; Maur zaś gryzł swoje ręce białemi zębami.
— Teraz idź, rzekła rycerzowi, lecz bądź gotów na wszystko.
I stając u stóp drabiny, które Agenor przystawił do muru, uśmiechała się widząc młodego człowieka, a ręce wyciągała ku Mothrilowi, jak poskromiciele tygrysów, którzy jednem poruszeniem pokładają na ziemię zwierzę, gotowe ich pożreć.
— Żegnam cię, rzekł ostatni raz, Agenor; pamiętaj o twojem przyrzeczeniu.
— Do zobaczenia! odpowiedziała piękna Maurytanka, dotrzymam go.
Agenor posłał ostatnie pocałowanie młodéj dziewicy, i przeskoczył na swoją stronę muru.
Maur ryknął, widząc uchodzącą zdobycz.
— Teraz, rzekła Aissa do Mothrila, nie pokazuj mi, że masz za wiele baczności nade mną, i nie pozwalaj mi nawet domyślać się, że się obchodzisz ze mną jak z niewolnicą; wiesz, że mam środek uwolnienia się od tego. Idźmy! już późno, mój ojcze, powróćmy do domu.
Mothril ociężałéj i marzącéj pozwolił udać się po drodze prowadzącéj do pawilonu. Chowając swój długi sztylet i obcierając czoło, mówił cicho:
— Dziecię! za kilka miesięcy, za kilka dni może nie tak łatwo poskromisz Mothrila.
Dziewica, jak gdyby nic nie słyszała, weszła i zamknęła drzwi swoje. Mothril widział ją znikającą. Wkrótce potem przybył do niego Król.
— No! dobrze przyjacielu! odnieśliśmy zwycięztwo, ale dla czego opuściłeś zebranie, w chwili, kiedy się zaczęła narada?
— Ponieważ, rzekł Mothril, nie myślałem wcale, aby tam było miejsce dla biednego niewolnika Maura w pośród tylu możnych książąt chrześciańskich.
— Kłamiesz Mothrilo, odrzekł don Pedro. Byłeś niespokojny o twoją córkę. Wyszedłeś aby czuwać nad nią.
— Królu, rzecze uśmiechając się na tę uwagę don Pedra, na mój honor! powiedzianoby; że więcéj jeszcze jak ja o niéj myślisz.

Obadwaj weszli. Don Pedro rzucał ciekawe spojrzenia za okna pawilonu, poza któremi ukazywał się cień kobiety.

ROZDZIAŁ XX.
Widać że Duguesclin był równie dobrym arytmetykiem jak wielkim Generałem.

Kiedy Książę Henryk Transtamare i jego towarzysz Agenor zdążali ku Bordeaux, gdzie oczekiwały ich zdarzenia, jakich nie omieszkamy opowiedzieć, Duguesclin, opatrzony zupełną władzą od Króla Karola V. zbierał znakomitszych wodzów hord, i objaśniał im zamiar swego przedsięwzięcia.
Zręczności w sztuce wojennéj i w postępowaniu było więcéj, niż sobie wystawić można, u tych lupiezców i rozbójników, podobnych do ptaków drapieżnych, które jak wilki, w codzieném czuwaniu, przemyśle i postanowieniu na wszystko, przewyższają ludzi zwyczajnych, a nawet geniusz ludzi wyższych.
Doskonale więc zrozumieli ogólne rozporządzenia, jakie bohater bretoński im zalecał, i wyprowadzali z nich wnioski pojedynczych czynów wywiedzionych przez okoliczności. Jedyny tylko całemu temu wojennemu zamiarowi czynili zarzut, na który nic było odpowiedzi: Pieniędzy.
Można powiedzieć, że zarzut był jednomyślny i, argument jednozgodny.
— To prawda, odpowiedział Duguesclin, dobrze ja o tem myślałem.
Wodzowie dali znak głową, co miaro znaczyć, iż są wdzięczni za tę przezorność. — Ale, dodał Duguesclin, będziecie je mieli po pierwszej bitwie.
— Tak długo nic można czekać, odrzekł Rycerz Zielony, bo trzeba dać jakąkolwiek zapłatę naszym żołnierzom.
— Bodajby, rzekł Caverley, jak najprędzej przestać żyć z temi chłopami francuzkiemi, których krzyki aż rozdzierają uszy naszemu zacnemu Konetablowi. Zresztą po cóz staliśmy się uczciwemi Kapitanami, jeżeli się rabuje jak awanturniki?
— Bardzo słusznie, rzekł Dugucsclin.
— Dodałbym, rzecze Klaudyusz Obdzieracz, że inny drab zupełnie godny jest wyć pomiędzy takiemi wilkami, uchodzący za mniéj dzikiego jak Caverley, lecz to większy zdrajca i rabuś. Dodałbym rzecze, że my sprzymierzeńcy naszego pana Króla Francyi, ponieważ mamy się pomścić za śmierć jego synowicy, staniemy się niegodnemi tego zaszczytu, nieoszacowanego dla tak pospolitych jak wy awanturników, jeżeli nie poprzestaniemy chwilowo przynajmniéj niszczyć naród naszego królewskiego sprzymierzeńca.
— Słusznie, bardzo słusznie, odpowiedział Duguesclin, ale podajcie mi środek dostania pieniędzy.
— To nie nasza sprawa starać się o pieniądze, odrzekł Caverley; nasz interes odbierać je.
— Nie mam co na to odpowiedziéć, rzekł Duguesclin.
Wodzowie spojrzeli na siebie, i przemawiali do siebie wzrokiem, poczem każdy złożył Caverleyowi swoją uwagę nad ogólnym przedmiotem, albowiem Caverley odrzekł:
— Będziemy sprawiedliwemi, panie Konetablu, słowo kapitańskie!
Na to ostatnie zaprzysiężenie, Duguesclin uczuł dreszcz przebiegający mu po całém ciele.
— Czekam, rzekł; mów.
— A więc, zaczął Caverley, niech J. K. M. Karol V. zapłaci nam tylko po talarze złotem na głowę, dopóki będziemy w kraju nieprzyjacielskim. Zapewne to nie wiele, lecz biorąc na uwagę, że mamy zaszczyt być sprzymierzonemi, będziemy skromni z tego względu dla tego zacnego Monarchy. Mamy, jak powiada, pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy.
— Mniéj więcéj, rzekł Duguesclin.
— Cokolwiek mniéj, cokolwiek więcéj.
— Cokolwiek mniéj, ja sądzę.
— Nic mnie to nie obchodzi, odrzekł Caverley, obowiązujemy się czynić z tém co mamy, to, co inni uczynią z pięćdziesięciu tysięcami wojska, tym sposobem zupełnie jest tak, jak gdybyśmy je mieli.
— A zatem to czyni pięćdziesiąt tysięcy talarów, rzecze.
— Tak, pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem, rzekł Bertrand.
— Dobrze, to dla żołnierzy, odpowiedział Caverley.
— I cóż więcéj? zapytał Duguesclin.
— Zostają oficerowie.
— Prawda, rzekł Konetabl, zapomniałem o oficerach.
— A wieleż dałbyś pan oficerom?
— Sądzę, rzekł Rycerz Zielony, obawiając się zapewne, żeby Caverley mniejszéj od niego nie naznaczył ceny, sądzę, że ci waleczni ludzie, którzy po największéj części są wyćwiczeni i roztropni, warci są po pięć talarów złotem na głowę. Pamiętaj pan, że prawie każdy z nich ma pachołka, germka i więcéj jak trzy konie.
— Do kata! rzekł Bertrand, a to oficerowie z lepszą są usługą jak w naszych szeregach.
— My też to przyznajemy, rzekł Caverley.
— I pan powiadasz, pięć talarów złotem na każdego człowieka?
— I o jest najniższa cena podług mego zdania, ale odwołaj się pan do nich; ja chciałem domagać się sześć, ale ponieważ Rycerz Zielony ustanowił cenę, nie będę jéj zaprzeczał wcale, i poprzestaję na tem com powiedział.
Bertrand spojrzał na nich, i zdawało mu się jeszcze, że znowu wpadł pomiędzy tych żydów, do których jego Król posyłał czasami negocyantów o małe pożyczki.
— O łajdaki przeklęte! pomyślał sobie, okazując przy tem najwdzięczniejszy uśmiech; jakże jabym was kazał wszystkich na gałęziach powiesić:, gdybym był silniejszy!
Poczem rzekł głośno:
— Panowie, namyślałem się, jak to sami widzieliście, nad waszem żądaniem, i dla tego opóźniłem się na chwilę z odpowiedzią, cena pięciu talarów złotem nie zdaje mi się być wygórowaną.
— Ah! ah! rzekł Rycerz Zielony uradowany, z Duguesclina.
— A wielu masz pan oficerów? zapytał Bertrand.
Caverley zadarł nosa do góry, poczem spojrzał.
na swoich przyjaciół, ci wszyscy znów między sobą rozmawiali wzrokiem.
— Ja miałem tysiąc, rzekł Caverley.
Podwoił liczbę.
— Ja ośmset, rzekł Rycerz Zielony.
Podwoił liczbę jak jego kolega.
— Ja tysiąc, rzekł Klaudyusz Obdzieracz.
Ten już potroił.
Inni naśladowali ten szlachetny przykład, i summa oficerów wzrosła do czterech tysięcy.
— To wypada jeden oficer na dwunastu żołnierzy, rzekł Duguesclin z uwielbieniem. Mój Boże! cóż to za okazałą armię przedstawi, a jaka karność tam być musi!
— Tak, rzekł skromnie Caverley. Wojsko jest dobrze urządzone.
— To więc razem czyni dwadzieścia tysięcy talarów, rzekł Bertrand.
— Złotem, dodał Rycerz Zielony.
— Przebóg! wykrzyknął Konetabl, dwadzieścia tysięcy talarów złotem, które dodawszy do pięćdziesięciu tysięcy przyzwolonych, czyni siedmdziesiąt tysięcy.
— Tak, zupełnie tak, odrzekł Rycerz Zielony, podziwiając łatwość, z jaką Konetabl dodawał.
— Ale... zaczął Caverley, ale Bertrand nie pozwolił mu dokończyć zdania.
— Ah rzecze, rozumiem, zapominamy o wodzach.
Caverley wytrzeszczył swoje wielkie oczy. Bo téż Bertrand nie tylko czynił zadosyć żądaniom, ale jeszcze uprzedzał myśli.
— Panowie się sami zapominacie, mówił daléj; o szlachetna bezinteresowności! ale ja o was nie zapomnę. Dla tego téż policzmy: Jest was dziesięciu wodzów, nie prawdaż?
Awanturnicy liczyli sobie na nowo. Mieli wielką ochotę znalezienia dwudziestu, ale nie było na to sposobu.
— Dziesięciu wodzów, powtórzyli Caverley, Rycerz Zielony i Klaudyusz Obdzieracz, i zaczęli spoglądać po sobie.
— To czyni, odrzekł Konetabl, po trzy tysiące talarów złotem, wszakże tak?
Na te słowa, wodzowie olśnięci blaskiem hojności, powstali utraciwszy przytomność, i uszczęśliwieni ogromną summą, jaka miała nagrodzić ich usługę, i wznieśli ogromne miecze, wyrzucili chełmy w górę i raczej zawyli niż krzyknęli: Niech żyje! Niech żyje Konetabl.
— O łotry, poszepnął obłudnie spuszczając oczy, jak gdyby wykrzykiwania awanturników przemawiały do jego serca. Zaprowadzę ja was, za pomocą Boga i Najświętszéj Panny z Góry Karmelu, tam, zkąd więcéj ani jeden z was nie powróci.
Poczem głośno:
— Ogółem sto tysięcy talarów złotem, za pomocą których dojdziemy do zapłacenia naszych rachunków.
— Vivat! vivat! powtórzyli awanturnicy z większym jeszcze zapałem.
— Teraz panowie, rzekł Duguesclin, macie moje rycerskie słowo, że summa tam będzie wam wypłaconą przed wyjściem na kampanię. Tylko bądźcie spokojni i wiedzcie, że to nie może zaraz nastąpić, albowiem ja nie noszę z sobą skarbu królewskiego.
— Słusznie, odpowiedzieli wodzowie, zbyt uradowani, aby jeszcze więcéj wymagać mieli.
— Panowie zatem zawierzacie Królowi Francyi na słowo jego Konelabla; wszak zgodziliśmy się już mi to, rzekł wznosząc głowę z postawą, która najśmielszemu sprawi drżenie; umowa już dobra, lecz, co pomiędzy naszych wiernych żołnierzy podzielemy, jeżeli i w chwili wejścia do Hiszpanii pieniądze nie nadejdą? Będziecie mieli dwa zapewnienia, waszą wolność, którą wam natychmiast oddaję, i jeńca, który wart przecież sto tysięcy talarów złotem.
— Którego? zapytał Caverley.
— Mnie przecież! o mój Boże, odpowiedział Duguesclin, biednego zupełnie jak jestem. Albowiem choć by kobiety mego kraju miały prząść dniem i nocą dla uzupełnienia sta tysięcy talarów okupu, ja wam zaręczam, że okup będzie spełniony.
— O tem przecie już wiemy, odrzekli głosem wspólnym awanturnicy, i wszyscy ścisnęli rękę Konetabla na znak przymierza.
— Kiedy odjedziemy? spytał Rycerz Zielony.
— Zaraz, jeżeli chcecie panowie.
— Zaraz, powtórzył Hugo. Istotnie panowie, ho też od niejakiego czasu nic się nie trafia, wolę że daléj ruszymy.
Każdy niebawem pobiegł na swoje stanowisko, i kazał wznieść chorągiew ponad swym namiotem. Bębny uderzyły, i ogromny ruch obudził się w całym obozie; widziano znowu napływ do namiotów główniejszych, tych żołnierzy, którzy przybiegali na przybycie Duguesclina, poczem podobni do bałwanów morskich, rozpostarli się w oddaleniu.
We dwie godziny potem, zwinięto namioty, obładowana bydlęta. Zarżały konie, i zgromadzone włócznie zabłysły przy promieniach słonecznych.
Tymczasem widziano uciekających po obu stronach rzeki wieśniaków z długiéj niewoli na wolność wypuszczonych, prowadzących do spustoszonych lepianek swoje żony i nieco sprzętów uszkodzonych.
Około południa armia wyruszyła, idąc nad brzegiem Saony dwoma kolumnami; powiedzianoby, że to jedna z tych barbarzyńskich wędrówek, dążąca uzupełnić to straszne poselstwo, na jakie je Wszechmocny przeznaczył, a jakiemi były hordy: Alaryka, Genzeryka i Atiily.
A jednakże ten, za którym postępowali, zacny Konetabl Bertrand Duguesclin, postępując zamyślony za chorągwią, i głowę zwiesiwszy pomiędzy szerokie barki, mówił sobie przebywając drogę na silnym koniu.
— Wszystko dobrze, aby tak szło dalej, ale zkąd dostanę pieniędzy, a jeżeli ich nic dostanę, jakim sposobem Król zbierze dość silne wojsko dla wstrzymania powrotu tych złoczyńców, którzy na nowo zejdą z Pireneów, bardziéj łakomi niż kiedyś?
Dobry rycerz zatopiony w tych smutnych myślach,, postępował ciągle, odwracając się czasami aby widziéć snujące się około niego bałwany ludzi, jego umysł bardziéj był czynny niż pięćdziesiąt tysięcy razem umysłów awanturników.
Bóg tylko wié, co każdy z nich sobie marzył, uważając się posiadaczem Indyj; marzenia za bardzo śmieszne, gdyż położenie miejsca było jeszcze mniej więcéj nieznane.
Nagle w chwili, kiedy słońce schowało się poza czerwoną chmurę, wodzowie postępujący za dobrym rycerzem, i podziwiający jego milczenie, spostrzegli go wznoszącego głowę, wstrząsającego ramionami jak zwycięzca, i słyszano wołania pachołków:
— Hoda! Lasear! Bernike! Wina, i to najlepszego jakie masz w swoich powozach.
Puczem mówił sobie cicho, pod przyłbicą:
— Na Najświętszą Pannę d’Auray, zdaje mi się, że mam sto tysięcy talarów złotem, i to nie robiąc najmniejszego uszczerbku naszemu dobremu Królowi Karolowi.
Poczem odwracając się do wodzów awanturników, którzy niespokojnie patrzeli na tak stroskanego Konetabla.
— A cóż u kata! panowie, zawołał swoim donośnym głosem. A gdybyśmy po kubku wypili?

Było to wezwanie, któremu awanturnicy starali się nie uchybić, i dla tego przybiegli natychmiast. Wypróżniono tą razą sporą konew wina z Chalons, za zdrowie Króla Francuzkiego.

ROZDZIAŁ XXI.
Jak Papież płaci koszta swojego wyklęcia.

Armia postępowała ciągle.
Nie każda droga prowadzi do Rzymu, tém bardziéj czy droga z Avinionu zaprowadzi do Hiszpanii?
Awanturnicy przebywali więc z zaufaniem drogę do Avinionu.
Tam właśnie miał swój dwór Papież Urban V, który naprzód był zakonnikiem, następnie Opatem de Saint-Germain d’Auxerois i Przeorem Świętego Wiktóra i Marsylii, a w końcu został Papieżem pod warankiem, aby nie mieszał w niczem błogiego życia Kardynałów i Książąt rzymskich; warunku tego nie zaniedbał wypełnić zaraz po swoim wyborze, i to całą ścisłością, dzięki któréj spodziewał się umrzeć prawie Świętym i jak można najpóźniéj, co się téż ziściło.
Wiadomo, że następca świętego Piotra poruszył się zażaleniami Króla francuzkiego na wielkie hordy, i że je wyklął. Było to arcydziełem polityki Króla Karola V., który przewidując przyszłość, dał uczuć Duguesclinowi swoje przykre położenie i zamiar, jaki mu miał posłużyć ku przywróceniu rzeczy do pierwotnego stanu.
W czasie ponurego milczenia, w jakiem się Bertrand zatopił, doskonały mu przyszedł pomysł: aby na czele awanturników, któremi dowodził, udać się do Papieża Urbana V.
Tym łatwiejszem było to do spełnienia, że awanturnicy zbliżali się do Państwa Papiezkiego, do którego pomimo niemocy przekleństwa zniechęceni, czuli w sobie obudzające się skłonności krwawe i łupiezkie.
Przybywszy o dwie mile od miasta, Bertrand zatrzymał. swój oddział, zebrał wodzów i zalecił im rozciągnąć swe hufce, tak ażeby groźne szeregi opasały miasto, tworząc ogromny łuk, które mu rzeka była cięciwą.
Wsiadł na konia i z kilkunastu żołnierzami i oficerami francuzkiemi składającemi jego orszak, zbliżył się do bramy pałacu, żądając rozmowy z Papieżem. Urban, na którego ta banda rozbójników naszła jak powódź, zebrał swoje wojsko, złożone z dwóch czy trzech tysięcy ludzi, i znając całą wartość swój głównéj broni, gotował się kluczami świętego Piotra pogromić awanturników.
Ale trzeba przyznać, że mniemał, iż łotry porażeni wyklęciem, przyszli domagać się przebaczenia i odkupić grzechy swoje ofiarą jakiéj nowéj krucyaty, licząc na to, że liczni i silni niezawodnie przebaczenie otrzymają. Papież właśnie obiadował na tarasie ocienionym pomarańczami i laurami rożannemi, w towarzystwie swego brata, Kanonika Angile Grinvald, którego wyniósł na biskupstwo Awiniońskie, jedno z celniejszych siedlisk chrześcijaństwa.
— Więc to ty, Bertrandzie Duguesclin! wykrzyknął Papież, więc to ty jesteś z tą armiją która tak nagle do nas przybywa, Bóg wie zkąd i po co?
— Niestety! Ojcze Święty, niestety! ja nie dowodzę nią, rzekł wódz przyklękając.
— Więc wolno oddycham! rzekł Papież.
— Ah? i ja również, dodał Angile oddychając z radosnem westchnieniem.
— Czy uspokoiłeś się Ojcze Święty? zapytał Bertrand.

1 wydając smutne i ciężkie westchniemy jak gdyby cała odpowiedzialność głowy kościoła ciążyła mu na piersiach.
— I cóż cię uspokoiło? pytał daléj Bertrand.
— Znajomość ich zamiarów.
— Alboż one wiadome? zapytał Bertrand.
— Ale wódz który szanuje kościół, jest dobrze znany.
— Tak Ojcze Święty, szanuję kościół, odparł Hetman.
— A zatem witam cię kochany synu, ale zobaczmy, czego żąda to wojsko.
— Najprzód, odpowiedział Bertrand, unikając szczergo wyjaśnienia o ile było w jego mocy; najprzód Wasza Świętobliwość dowie się z ukontentowaniem, uczeni nie wątpię, iż idzie tu o zaciętą wojnę przeciw niewiernym.
Urban V. spojrzał na swego brata, jakby chciał mu powiedzeń:
— A co, czy omyliłem się
Poczem zadowolniony przenikliwością, jakiéj dał dowody, obrócił się do Konetabla.
— Przeciwko niewiernym? mój synu! rzecze pobożnie.
— Tak, Ojcze Święty.
— A przeciwko którym? mój synu.
— Przeciwko Maurom w Hiszpanii.
— Zbawienna to myśl, godna chrześciańskiego bohatyra, albowiem sądzę, że ona jest twoją.
— Moją i dobrego Króla Karola V., Ojcze Święty, odpowiedział Duguesclin.
— Będziesz podzielał jego chwalę i Bóg pobłogosławi głowie, która ją poczęła, i dłoni, która ją wykona. — Zatem wasz cel...
— Nasz cel, Bóg niech pozwoli aby był osiągnięty! naszym celem jest wygładzić ich. Ojcze Święty, i poświęcić większą część łupów na chwałę religii chrzęściańskiéj.
— Synu mój, uściskaj mnie, rzekł Urban V. poruszony do głębi serca, i przepełniony podziwieniem dla walecznego męża, który się zaciągnął pod sztandary kościoła.
Bertrand poczytując to za wielki zaszczyt, ucałował tylko rękę Papiéża.
— Ale, odrzekł po chwili, wiadomo ci Ojcze Święty, że żołnierze, któremi dowodzę i którzy udają się na tak bohaterską wyprawę, są ci sami, których Wasza Świętobliwość słusznem uznała wykląć.
— Wówczas, słusznie ich wykląłem, mój synu, i zdaje mi się, że ty byłeś jednego ze mną zdania.
— Wasza Świętobliwość zawsze ma słuszność, rzekł Bertrand, niby nie zważaj.je na przymówkę, ale przecież oni są wyklęci, a nie będę taił przed W. Ś., że to sprawiło silne wrażenie w ludziach idących walczyć za sprawę wiary chrześciańskiéj.
— Mój synu, rzecze Urban, wypróżniając zwolna swoją czarę napełnioną winem z góry Pulciano, które przekładał nad wszystkie inne, a nawet rosnące nad brzegami pięknéj rzeki, któréj wody omywają mury jego stolicy; — synu mój, kościół, jak wiesz o tém jest pobłażający, i nie jest nieubłagany; każdy grzech jest do przebaczenia, tém bardziej gdy grzesznik żałuje szczerze, i gdy człowiek podobny tobie zaręcza za poprawę.
— Oh! zapewne tak, Święty Ojcze.
— A zatem, rzekł Urban, odwołam przekleństwo, i zgodzę się na to, aby nad niemi ciążyła tylko część mego gniewu, pełnego pobłażania, jak to widzisz, mój synu, mówił daléj Papiéż uśmiechając się.
Bertrand przygryzł usta, pomyślawszy sobie, do jakiego stopnia Jego Świętobliwość jest w błędzie.
Urban mówił daléj łaskawie, ale zarazem z mocą, która przystoi pobłażającemu, i który chociaż przebacza, czuje ważność obrazy, jaką chce zapomniéć.
— Rozumiesz, mój kochany synu! ci ludzie bezbożni gromadzili bogactwa — jak mówi księga Salomona:

Omne calorum in prano foenore.

— Nie umiem wcale po hebrajsko, Święty Ojcze, odpowiedział Bertrand z upokorzeniem.
— Dla tego też mówię po łacinie, mój synu, od powiedział z uśmiechem Urban V., tylko zapomniałem, że wojownicy nie są zakonnikami. — Oto jest tłumaczenie słów tylko co wyrzeczonych, które zobaczysz że są stosowne do położenia:
„Wszelkie nieszczęście zawarte jest w mieniu źle nabyłem.”
— Jakie to jest piękne, zawoła Duguesclin, uśmiechając się z tego, że przysłowie to może spłata figla Jego Świętobliwości.
— A więc, mówił daléj Urban, postanowiłem, i to jedynie przez wzgląd dla ciebie, mój synu, dla ciebie tylko, przysięgam, gdyż ci niedowiarki skruszyli się i dadzą dziesięcinę ze swoich dóbr, a za pomocą tego wynagrodzenia będą oswobodzeni od wyklęcia.
— Przekonaj się, że działam z własnego popędu, nie będąc wcale znaglonym, i ci niedowiarki mogą się poszczycić wyświadczoną łaską.
— Prawda, jest ona za wielką, klęcząc odpowiedział Bertrand, lecz wątpię czy oni ocenią całą jéj wartość.
— A co, nie prawdaż? odrzekł Urban. A zatem zobaczymy, mój synu, na jaką summę ustanowimy okup.
Urban V. odwrócił się, jak gdyby dla zapytania w tak delikatnym i ważnym przedmiocie, ku swemu bratu, który przy tém zdarzeniu wygodnie uczył się swego przyszłego papiezkiego rzemiosła.
— Święty Ojcze, odpowiedział Augile, wyciągając się w krześle i potrząsając głową; złota doczesnego koniecznie potrzeba, aby wynagrodzić ciosy twoich piorunów duchownych.
— Bez wątpienia, bez wątpienia, odrzekł Urban V., ale jesteśmy miłosiernemi, a trzeba przyznać; iż wszystko pobudza nas do miłosierdzia. Niebo jest tak piękne w tym Awinionie, powietrze, jest tak czyste, i wszystkie te dobrodziejstwa Wszechmocnego oznajmiają ludziom litość i braterstwo. — Tak, dodał Papież, podając czarę złotą paziowi odzianemu w bieli, który ją natychmiast napełnił, tak, ludzie są niezawodnie braćmi.
— Pozwól, Ojcze Święty, rzekł naówczas Bertrand, zapomniałem powiedziéć Jego Świętobliwości, w jakim charakterze tu przybyłem: jestem posłem ze strony tych poczciwych ludzi, o których mowa.
— I jako poseł żądasz od nas odpuszczenia grzechów, nie prawdaż?
— Święty Ojcze, twoje odpuszczenie jest zawsze zbawienném dla nas biednych żołnierzy, mogących co chwila być zabitemi.
— Oh! co do odpuszczenia, już go masz mój synu, jest to nasze miłosierdzie, czyli raczéj przebaczenie.
— Tegośmy się spodziewali, Święty Ojcze!
— Tak, ale wiesz pod jakiemi warunkami możemy je udzielić?
— Niestety, odrzekł Duguesclin, na żaden warunek nie można się zgodzić Święty Ojcze, albowiem Jego Świętobliwość zapomina to, co mają czynić te zastępy w hiszpanii.
— Co mają czynić w Hiszpanii?
— Święty Ojcze, jak już powiedziałem, idziemy walczyć za kościół katolicki.
— A zatem?
— A zatem mamy prawo, udając się na tę świętą wyprawę, nie tylko do zupełnego przebaczenia i odpuszczenia Jego Świętobliwości, ale jeszcze i do jego pomocy.
— Mojéj pomocy! panie Bertrand, odpowiedział Urban nieco już zatrwożony; co rozumiesz przez te wyrazy, mój synu?
— Rozumiem, Święty Ojcze, że tron Apostolski jest szczodry, że jest bogaty, że upowszechnienie wiary jest dla niego wielką przysługą, i że za takie korzyści mógłby zapłacić.
— Co mówisz? Bertrandzie! przerwał Urban, podnosząc się z krzesła z gniewem źle ukrytym.
— Jego Świętobliwość doskonale mnie zrozumiał, widzę to, odrzekł wódz, podnosząc się i otrzepując swoje kolana.
— Wcale nie! zawołał Papież, który przeciwnie udawał, iż nie rozumie; wcale nie, wytłumacz się.
— Oto, Ojcze Święty: sławni żołnierze, nieco niedowiarki, to prawda, ale mocno żałując jak to W. Świątobliwość widzisz, liczni jak liście gajów, i jak piasek w morzu (porównanie wyjęte jest z ksiąg świętych), sądzę że sławni żołnierze, których ztąd widzisz, pod rozkazami zacnego Hugo de Cavarley. Zielonego Rrycerza, Klaudyusza l’Écorcheul, Béuge de Vilaine, Oliviera, de Maury i innych walecznych, oczekują od Waszej Świętobliwości pieniężnego zasiłku, aby rozpocząć kampanię. — Król Francuzki obiecał sto tysięcy talarów złotem, jest to Monarcha bardzo chrześcijański, godzien być zapewne policzony w poczet Świętych, tak dobrze jak Papież. Dla tego Waszą Świętobliwość, który jesteś kluczem skarbnicy chrześcijańskiéj, mógłbyś łatwo dać dwakroć sto tysięcy talarów.
Urban znowu podskoczył na krześle, lecz sprężystość muszkułów Ojca Świętego, sprężystość która nie mogła pochodzić jak tylko ze zbytniego rozranienia nerwów, wcale nie zmięszała Bertranda, zostającego w téj saméj postawie uszanowania i stałości.
— Panie, rzekł Papież, widzę jak psuję towarzystwo, i że ludzie, których nie wymieniam nazwiska, co dotąd cieszyli się względami Świętéj Stolicy, trafniéj byliby wynagrodzeni podług ich zasług, gdyby nad niemi srogość ciężyła.
To straszne słowo, o którem Papież sądził, że silne zrobi wrażenie, z wielkiém podziwianiem Urbana Konelabl wysłuchał bez wzruszenia.
— Mam, mówił daléj Ojciec Święty, sześć tysięcy żółnierzy.
Bertrand poznał, że Urban V. nieco przesadzał, równie, jak Hugo de Caverléy i Rycerz Zielony.
— Mam sześć tysięcy żołnierzy w Avignonii, i trzydzieści tysięcy mieszkańców zdatnych do broni, dodał po chwili; miasto jest obwarowane, a gdyby nawet nie było ani walów, ani rowów, ani dzid, mam tia[4] świętego Piotra na głowie, i wstrzymam sam za pomocą Boga, barbarzyńców, mniéj śmiałych i licznych, niż żołnierze Atilli których Papież Leon zatrzymał przed Rzymem.
— Ojcze Święty, pomyśl o tém, że broń duchowna doczesna nie przystoi kapłanom Chrystusa przeciwko Królom francuzkim, którzy są synami pierworodnemi kościoła: świadczy to pański poprzednik, Bonifacy VIII., który otrzymał Boże mnie zachowaj od pochwalenia podobnéj śmiałości, który powiadam, otrzymał policzek od Colonny, i umarł w więzieniu. — Widzisz Ojcze Święty do czego posłużyło wyklęcie, gdy ci, których wykląłeś, zamiast uciekać, zebrali się aby cię prosić o przebaczenie z ręką uzbrojoną.
— Co do broni doczesnéj, nie wiele stanowi sześć tysięcy żołnierzy i dwadzieścia tysięcy mieszkańców niezdolnych, razem dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, nawet rachując każdego mieszczanina za człowieka, przeciwko piędziesięciu tysiącom wojowników doświadczonych, bez czci i wiary, oraz więcéj oswojonych z Papieżami jak żołnierze Atilli, którzy po raz pierwszy ujrzeli J. Świątobliwość. Błagam cię Ojcze Święty, racz pomyśleć, zanim się ukażą awanturnicy.
— Czyżby się ośmielili! zawołał Urban z okiem iskrzącem od gniewu.
— Święty Ojcze, ja nie wiem, nacoby się odważyli, i na coby się nie odważyli, ale są to śmiałki nielada.
— Pomazańca pańskiego... nieszczęśni!.. chrześcijanie!...
— Pozwól, pozwól, Ojcze Swięty, to nie są wcale chrześcijanie, to są wyklęci, na cóż mogą mieć wzgląd tacy ludzie?.. gdyby nie byli wyklęci, to co innego, mogliby się obawiać przekleństwa, ale teraz niczego się nie boją.
Im silniejsze były dowody, tem bardziéj wzmagał się gniew Papieża; powstał zupełnie i postąpił ku Bertrandowi.
— Czy ty sam, który mi tak dziwaczną podajesz radę, rzekł mu, uważasz się zupełnie być bezpiecznym?
— Ja, rzekł Bertrand z spokojnością, któraby i na samym świętym Piotrze zrobiła wrażenie, ja jestem tu bardziéj bezpieczny niż sama Wasza Świętobliwość, gdyż przypuszczając, czego się nie spodziewam, że wydarzyłoby mi się jakie nieszczęście, mogę naprzód zapewnić, że nie pozostałby kamień na kamieniu z miasta Avignon, ani ze wspaniałego pałacu, który kazałeś wybudować, jakkolwiek jest on mocny. — Oh! to są porządni niszczyciele, ci hultaje, którzy mogą zburzyć fortecę równie w krótkim czasie, jakiegoby potrzebowała armia regularna dla zburzenia małéj warowni, przytem nie ograniczyliby się wcale na tem, przeszedłszy od miasta do zamku, przejdą z zamku do garnizonu, a od garnizonu do mieszczan, i nie pozostawią ani kostki z pańskich trzydziestu tysięcy ludzi, a to nie małoby dusz zgubiło. Znając więc, o ile roztropną jest Wasza Świętobliwość, uważam się tu bezpieczniejszym niż w moim obozie.
— A więc! zawołał Papież rozjątrzony, gryząc wędzidła, któremi go wódz wstrzymywał, dobrze! ja nie wątpię, i, czekam.
— Prawdziwie Ojcze Święty, rzekł Bertrand, przysięgam na słowo szlacheckie, że nie poznaję Wasze Świętobliwości; po tém odmówieniu byłem przekonany, ze Wasza Świętobliwość uczyni poświęcenie, jakie mu wiara zaleca, i że naśladując przykład Króla Karola V., wyliczy dwa kroć sto tysięcy talarów. Wierzaj mi Ojcze Święty, dodał Konetabl udając zmartwionego, jest to wielce bolesném dla dobrego jak ja chrześcianina, widziéć piérwszego Księcia kościoła odmawiającego wsparcia dla naszego tak pobożnego przedsięwzięcia, nigdy ci godni wodzowie nie będą chcieli temu uwierzyć.

Żegnając zatém uniżeniéj niż zwykle Urbana V., zdumionego tém niespodziewaném zdarzeniem, Bertrand wyszedł; cofając się prawie z terasu, zstąpił ze wschodów i znalazłszy przy drzwiach pałacu swój orszak, który zaczynał niepokoić się o niego, udał się do obozu.

ROZDZIAŁ XXII.
Przyjęcie Legata Papiezkiego w obozie awanturników.

Duguesclin powróciwszy do obozu zaczynał pojmować, ilu dozna trudności w wykonaniu zamierzonego planu, którego celem było osiągnienie trzech wielkich korzyści: zapłacenia awanturnikom, opędzenia kosztów wyprawy, i przyjścia w pomoc Królowi do wykończenia pałacu Pawła, jeżeli Urban V. swoich postanowień nie zmieni.
Nie wypada bowiem gniewać swego pana pod pozorem uczynienia mu przysługi, ani też w początku wyprawy obudzać przesądy, skutkiem których przy pierwszem niepowodzeniu, przypisanoby klęski bezbożności wodza.
Ale Duguesclin był Bretończykiem, to jest człowiekiem bardzo upartym, miał jednakże na usprawiedliwienie swego uporu tę niewzruszoną boginię, którą starożytni wyobrazili z klinem żelaznym w ręku.
Postanowił więc trwać daléj w swoim zamiarze, uważając w następstwie na okoliczności, i postępować daléj lub zatrzymać się stosownie do ich obrotu.
Dla tego też kazał uzbroić swoich ludzi, ściągnął bagaże, polecił swoim Breteńczykom przybyłym przed dwoma dniami pod przewodnictwem Oliviera de-Masony ile Bxdgue de Vilaine, udać się ku Villeneuse tak iż Papież z terasu, którego jeszcze nie opuścił, widział te szeregi wijące się jakby węża błękitnego w rozmaite zwoje, na które zachodzące słońce rzucało odblask mocniejszy od złota, i bardziej złowrogi już piorun klątwy papiezkiéj.
Urban V. był prawie tak dobrym wodzem jak wybornym kapłanem, nie potrzebował więc wzywać swego sławnego dowódcy, aby zrozumieć, że ten mąż potrzebował tylko cokolwiek się posunąć aby zupełnie Avignon ogarnąć.
— Ah! Ah! mówił do swego Legata, poglądając z niespokojnością na te zwroty; uzuchwalili się jak widzę A chcąc przekonać się, czy wielkie roty i ich wodzowie byli rzeczywiście tak zagniewani jak to powiedział Duguesclin, Papież Urban V. nie mając innego zamiaru jak doświadczenie ich sposobu myślenia, wysłał swego pełnomocnika do główno-dowodzącego.
Legat nie był obecny rozmowie, jaka miała miejsce pomiędzy Papieżem i Duguesclinem, nie wiedział więc, że Duguesclin domagał się czego innego jak odwołania klątwy rzuconéj na wielkie roty: niewiadomość ta dawała mu przekonanie, że wszystko załatwi odpuszczeniem i błogosławieństwem.
Pojechał więc na swoim mule w towarzystwie bladego Zakrystyana.
Jak powiedzieliśmy, nie był o niczem uprzedzony. Papież sądził, że dając poznać swoje obawy posłańcowi, tem samem ufność jego osłabi; Legat też pełen zadowolnienia postępował z miasta do obozu, ciesząc się wcześnie z oklasków i uroczystości, których spodziewał się na swoje przyjęcie.
Lecz Duguesclin jako zręczny dyplomatyk na strażach przednich obozu umieścił Anglików, ludzi mało dbających o Papieża, i którzy więcéj jak od stu lat byli z nim w sprzeczkach; a dla lepszéj przezorności pogadał z niemi, aby myśli ich skierować do swoich widoków.
— Czuwajcie dobrze, moi koledzy, powiedział im, powróciwszy do obozu. — Być może że Jego Świętobliwość wyśle do nas jakie oddziały ludzi zbrojnych. Miałem teraz małe nieporozumienie z Jego Świętobliwością względem pewnéj rzeczy, którą, podług mnie, winien nam wynagrodzić, — mówię nam, albowiem od chwili, w któréj zostaliście memi żołnierzami, uważam się również za wyklętego i skazanego do piekła ani mniéj ani więcéj jak wy. Przytem czy dacie temu wiarę, słowo Konetabla! Jego Świętobliwość odmawia zdjęcia klątwy.
Na tę przemowę, Anglicy drżeli jak brytany, których się drażni.
— Dobrze! dobrze! odpowiedzieli, niechaj, się Papież zmierzy z nami, a zobaczy, że mado czynienia z prawdziwie wyklętemi!
Duguesclin z téj odpowiedzi sądził ich dostatecznie usposobionemi, i udał się do obozu Francuzów.
— Moi przyjaciele, mówił, być może, że ujrzycie jakiego posłańca papiezkiego; ale czy wierzycie temu, że Jego Świętobliwość, któremu daliśmy Avignon i tytuł hrabiego Avinionskiego, odmawia mi pomocy, jakiéj żądałem od niego dla naszego dobrego Króla Karola V, i przyznaję się wam, mimo to iż mogłoby wzbudzić gniew w waszych umysłach, żeśmy się nieco pogniewali. — W tem nieporozumieniu, którego spowodować może nie miałem słuszności, wasze sumienie osądzi to, Papież powiedział mi, że jeżeli broń duchowna nie wystarczy, to odwoła się do broni świeckiéj... Widzicie mnie jeszcze rozgniewanym? Francuzi, którzy i w czternastym wieku mieli papiezkich żołnierzy za zgraję lichego żołdactwa, odpowiedzieli głośnym śmiechem na przemowę Duguesclina.
— Dobrze, rzecze Konetabl, oni go zakrzyczą, a to jest zawsze nieprzyjemnem. — Teraz do moich Bretończyków, z niemi będzie cokolwiek trudniéj.
Istotnie Bretończycy, a nadewszystko Bretończycy owego czasu, ludzie pobożni aż do bigoteryi, mogli się obawiać nie porozumienia z papieżem.
Dla tego Duguesclin, aby ich na wstępie uprzedzić na swoją stronę, przybył do nich z twarzą niespokojną. Wojsko, — które go uwielbiało, nie tylko jako swego współrodaka ale jeszcze jak ojca, gdyż ani jednego nie było między niemi, któryby nieznał Konetabla osobiście, a wielu otrzymało od niego łaski, i niejeden był wybawiony bądź z niewoli, bądź od śmierci, lub też z nędzy, — kochało go nadzwyczaj.
Na widok téj twarzy, oznaczającéj, jak powiedzieliśmy, głębokie udręczenie, dzieci starożytnej Armoriki obstąpiły w około swego bohatera.
— Dzieci moje, zawołał, widzicie mnie w rozpaczy. Czy wierzycie temu, że nie tylko Papież nie odwołuje — przekleństwa rzuconego na wielkie oddziały, ale jeszcze rozlewa je na tych, którzy się z niemi złączą dla pomszczenia śmierci siostry naszego dobrego Króla? Tym sposobem my godni i prawi chrześcijanie zostaliśmy niedowiarkami, psami, wilkami, na których cały świat rzucić się może. — Papież oszalał, na moją duszę!
Bretończycy długo szemrali.
— Trzeba także przyznać, mówił daléj Bertrand Duguesclin, że ma złych doradzców; kto oni są? ja nie wiem, — wiem tylko, iż nam zagraża swemi rycerzami włoskiem! i że w téj chwili jest zatrudniony, czém? nigdy nie zgadniecie — oto, wydaje im indulta na bój z nami.
Bretończycy zaryczeli.
— I czegóż więc żądać będę od naszego Ojca Świętego? prawa przyjęcia kommunii katolickiéj, i pogrzebu podług obrzędów, to jest najmniejsze dla ludzi, którzy chcą zwalczyć niewiernych. — Tak, moje dzieci, do czegośmy to przyszli. — Opuściłem go potem. — Nie wiem, jakie jest wasze zdanie, uważam się za tak dobrego jak każdy chrżeścianin, ale oznajmiam, że jeżeli nasz Ojciec Święty Urban V. chce z nami grać rolę nie tylko władzcy duchownego, nie możemy pozwolić zabijać się tym dziadom kościelnym.
W Bretończykach wznieciły te słowa taką gwałtowność, że Duguesclin sam przymuszony był ich uspokoić.
Było to właśnie w téj chwili, gdy Legat udając się przez bramę Loulle i zmierzając na most Bénèrel, wstępował w pierwsze zakresy obozu z uśmiechem błogosławionych.
Anglicy biegli ku palisadom, aby go ujrzéć, zakładając ręce z zuchwałą obojętnością.
— Oh! oh! mówili, czego od nas chce ten muł?
Zakrystyan bladł od gniewu na tę zniewagę, jednakże przybierając ton ojcowski właściwy członkowi kościoła.
— Widzicie, rzecze, Legata Jego Świątobliwości.
— Ha! ha! wykrzyknęli Anglicy, a gdzie są worki z pieniędzmi? czy twój muł ma dosyć mocy aby je udźwignąć? pokaz no nam cokolwiek, to zobaczymy.
— Piéniędzy! piéniędzy! krzyczeli inni jednogłośnie, zdziwiony tém przyjęciem którego wcale się nie spodziewał, na zakrystyana żegnającego się z przestrąchu.
Jechali daléj przez szeregi żołnierskie, powtarzające bez końac:
— Piéniędzy! piéniędzy!
Ani jeden wódz nie ukazał się, wszyscy byli w swoich namiotach.
Dwaj posłowie przejechali pierwszą linię składającą się z Anglików i dojeżdżali do obozu Francuzów; ci ujrzawszy Legata wybiegli naprzeciw niemu.
Legat myślał że to było dla uczczenia go i już zaczynał się pysznić, gdy zamiast uniżonych powitań jakich się spodziewał, słyszał rozlegające się ze wszystkich punktów wielkie odgłosy śmiechu.
— Dzień dobry! panie posłanniku! wrzeszczeli żołnierze, żartobliwi już w czternastym wieku, równie jak w dzisiejszych czasach; czy to czasem Jego Świętobliwość nieprzyséła nam pana jako próbkę swojego wojska?
— Czy tą szczęką wierzchowca swego Posła chce nas Ojciec Święty, mówił inny, w pień wyrżnąć?
I każdy uderzał rózgą z całéj siły po zadzie wierzchowca Posła, swawoląc i śmiejąc się z zaciętością i hałasem który dla kapłana był boleśniejszym niżeli wymagania pieniężne; przecież go opuścili, i postępując za nim krzyczeli na całe gardło:
— Money! Money!
— Co w tłumaczeniu znaczyło: piéniędzy! piéniędzy!
Legat jak najspieszniéj przebiegł drugą linię.
Teraz kolej na Brelończyków; lecz ci mniéj żartobliwi jak tamci, patrzeli na pełnomocnika oczami iskrzącemi, i wymierzając wielkiemi ściśnionemi pięściami wołali głosem strasznym.
Pomięszane krzyki i hałasy zdawały się Legatowi hukiem rozigranych bałwanów, burzą pomięszaną z grzmotami, szumem i trzaskiem.
— Rozgrzeszenia! rozgrzeszenia!
Zakrystyan zaczął utracać swoją śmiałość i drżał cały a pot oddawna spływał z czoła Legata; zęby mu dygotały.
Legat bledniejąc co raz bardziéj i widząc słabnącego muła, na którego był nie jeden już żartobliwy Francuz wskakiwał, zapytał bojaźliwie:
— Wodzowie, panowie wodzowie? Kto więc z panów będzie łaskaw zaprowadzić mnie do wodzów?
Naówczas Duguesclin, słysząc ten głos płaczliwy, osądził wlaściwem przybyć mu na pomoc.
Przeciskał tłum swemi silnemi ramionami, któremi przewracał, jak fale, ludzi około siebie, jak pierś bawołu obala krzewy na stepach i trzciny na Pontyńskich bagnach.
— Ah! ah! rzekł, więc to pan jesteś wysłanym od naszego Ojca Świętego, Wielki Boże! Co za zaszczyt dla wyklętych! w tył żołnierze, w tył! Ah! panie pełnomocniku, chciejże wejść do mego namiotu. — Panowie, odezwał się głosem nieco zagniewanym, oby szanowano pana Legata, proszę panów o to, przynosi nam niewątpliwie jaką dobrą odpowiedź od Jego Świętobliwości. Panie Legacie, chcesz pan oprzéć się na mojéj ręce, abym mu pomógł zsiąść z jego mula? oto dobrze! — zsiadłeś pan? otóż to, pójdź pan teraz.
Legat nie czekał powtórzenia zaproszeń i chwytając silną rękę, którą mu podał rycerz bretoński, zeskoczył na ziemię i przechodził przez tłum żołnierzy trzech narodów przybyłych aby go oglądać, pośród wydrzyźniań, śmiechów i wymyślań, aż włosy powstawały na głowie Zakrystyana, bo chociaż on nie znał obcych języków, dobitnie tłómaczyli słowa.
— Co za towarzystwo, mówił cicho, co za towarzystwo!
Gdy już był w namiocie, Bertrand Duguesclin oddawał wielkie pokłony pełnomocnikowi i prosił go o przebaczenie za sposób wyrażania się swoich żołniérzy, co dodało nieco odwagi smutnemu posłańcowi.
Naówczas Legat widząc się prawie bezpiecznym, i pod opieką honoru wodza, zebrał całą swoją godność, i zaczął mowę treści następującéj:
Że papież miewa niekiedy rozgrzeszenia dla wyklętych, ale piéniędzy dla nikogo.
Inni, którzy mimo rady Duguesclia przyszli jedni po drugich, słyszeli tę rozmowę, i nie ukrywali wcale przed pełnomocnikiem swego niezadowolnienia.
— Panie Legacie, rzecze Duguesclin, zaczynam wierzyć, że nie będziemy nigdy w stanie zrobić poczciwych ludzi z naszych żołnierzy.
— A więc, rzekł Legat, myśl wiecznego potępienia, w które jedném słowem Papież pogrążył dusz tyle, zmiękczyła Jego Świętobliwość, mając na uwadze, że pomiędzy temi duszami, mogą znajdować się jedni mniéj winni od drugich, i że szczerze żałują. Jego świętobliwość dla pana czyni więc cud łaski i przebaczenia.
— Ah! ah! zawołali wodzowie, a jakaż? zobaczmy ten cud.
— Jego Świętobliwość, odpowiedział pełnomocnik, udziela nam cud wiele, e upragniony.
— A daléj? spytał Bertrand.
— Alboż tego nie dosyć?
— Nie dosyć, odrzekł Bertrand, jeszcze wicie brakuje, nie ma wzmianki o péniądzach.
— Papież nic mi o nich nie mówił, i nie wiem zupełnie o téj wzmiance, odpowiedział Legat.
— Sądziłem, rzecze Konetabl, że Anglicy nadmienili panu parę słów o tém, słyszałeś ich wołających Money! money! a to znaczy piéniędzy!
— Ojciec Święty nie ma ich wcale, jego szkatuły są próżne.
Duguesclin odwrócił się do wodzów, jakby dla zapytania ich, czy ta odpowiedź była dla nich dostateczną.
Wodzowie wzruszyli ramionami.
— Co mówią ci panowie? Spytał Legat niespokojny.
— Mówią, że Ojciec Święty powinien tak jak oni uczynić.
— Jak to?
— Skoro jego szkatuły są próżne.....
— Cóż ma zrobić?
— Niech je napełni.
Duguesclin powstał.
Legat rozumiał, że posłuchanie było skończoném
Lekki rumieniec okrył lica brunatne Hetmana.
Poseł okraczył muła i przysposabiał się powrócić do Avignonu w towarzystwie swego Zakrystyana co raz mocniéj przestraszonego.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzeki Duguesclin, zaczekaj, Ojcze Wielebny, nie oddalaj się tak spiesznie, możesz być rozplatany na drodze, a Wielki Boże! toby mnie wielce zmartwiło.
Legat podskoczył na znak, że jeżeli Duguesclin nie dowierzał jego słowu, on wierzył słowu Duguesclina
Istotnie Konetabl, idąc koło muła, którego zakrystyan prowadził za cugle, odprowadził Legata aż do granicy obozu, nic sam nie mówiąc, z towarzyszeniem szczęku broni tak straszném i złorzeczeniami tak groźnemi, że odjazd jego mimo protekcyi Konetabla zdawał się biednemu Legatowi bardziéj strasznym jak przybycie.

Dla tego też będąc za obrębem obozu, Legat popędzał muła, jak gdyby się obawiał, aby go nie chciał przytrzymać.

ROZDZIAŁ XXIII.
Papież Urban V. namyślił się w końcu zapłacić za krucjatę, i pobłogosławić Krzyżowców.

Nieszczęśliwy zbieg jeszcze nie powrócił do Avignonu, gdy Duguesclin wiodąc naprzód swoje orszaki, zamykał straszne koło, które tak trwożyło Urbana V. patrzącego się na to z góry tarassu. W tém poruszeniu Villeneuve, Beguide i Gervezy, zostały wzięte bez najmniejszego oporu, chociaż w Villeneuve był garnizon z pięciu do sześciu tysięcy ludzi złożony.
Konetabl polecił Caverleyowi zrobić poruszenie, i zająć te miasta, a że znał jego sposób przygotowywania leż, nie wątpił o wrażeniu, jakie zrobi na Aviniończykach początek kampanii.
Istotnie, już tego samego wieczora Aviniończycy widzieć mogli ze szczytu murów, z początku trudno s:ę zapalające, a następnie buchające płomienie. — Wpatrując się z wolna w miejsca, gdzie paliły się te ognie, poznawali w nich gorejące domy swoje, i drzewa oliwne użyte do tego za zapałki.
Jednocześnie, Anglicy zmieniali swoje wina z Châton, Thorins i Béaune, których jeszcze zachowali resztki, na wina Risevaltes, l’Hermitage i Saint Peray, które zdawały się dla nich mocniejsze i słodsze.
Widząc te ognie obejmujące miasto i przyświecające Anglikom w ich nocnych przygotowaniach, Papież zebrał naradę.
Rada Papiezka różnego była zdania. Wielu Kardynałów sprzeciwiało się podwyższeniu surowości, która uderzała nie tylko w awanturników, ale nawet we Francyę.
Przybyły legat, w którego uszach brzmiały jeszcze rozmaite krzyki wyklętego wojska, nie taił wcale na radzie przed Jego Świętobliwością, wrażenia jakie mu te krzyki sprawiły.
Zakrystyan z swéj strony, opowiadał w kuchniach papieskich o niebezpieczeństwach, na jakie był narażony przy Legacie, których uniknęli obadwaj tylko przez ‘A ąwtT heioiczne postępowanie, jakiego użyli względem Anglików, Francuzów i Bretończyków.
Podczas gdy kuchcik poklaskiwał odwadze zakrystyana, Kardynałowie słuchali opowiadali Legata.
— Gotów jestem oddać moje życie na usługi naszego Ojca Świętego, mówił tenże, oznajmiam nawet, że już zrobiłem z niego ofiarę, zważając że nigdy nie było tak narażone, jak w poselstwie do obozu. Upewniam atoli, że gdyby nie wyraźny rozkaz Jego Świętobliwości, który wtedy skazywał mnie na męczeństwo, męczeństwo, mówię, którebym chętnie poniósł i z radości, byle tylko wiara odniosła za nie korzyści (ale ja tego nie myślę}; nigdybym nie powrócił do tych zaciekłych ludzi, nie przynosząc im tego, czego żądaja.
— Zobaczymy, zobaczymy, rzekł Papież wzruszony, a nadewszystko bardzo niespokojny.
— Co mamy zobaczyć, kiedy wszystko doskonale widziemy?
— I cóż widzimy? zapytał Urban V.
— Widzimy w płomieniach z jakie dwanaście domów wiejskich, pomiędzy któremi i mój poznaję. Patrz Ojcze Święty, właśnie w téj chwili dach się zapada.
— Jak widzę, to nie żarty, rzekł Urban.
— Nie żarty, powtórzyli Kardynałowie — upór nasz wielkie może sprowadzić nieszczęście.
— I cóż na to począć? zapytał zakłopotany Papież.
— Co począć? Wysłać na nowo posła z zapytaniem czego żądają.
— Dobrze, ale kto podejmie się tego poselstwa; z podobnemi ichmościami igrać co niema — rzekł Papiéż i dodał po chwili namysłu: czy chcesz podjąć się tego poselstwa, zacny Kardynale? zapytał tego który dopiéro co mówił.
— To dla mnie za wiele zaszczytu, odpowiedział wyzwany; przytem ani zręcznością dyplomatyczną, ani wymową poszczycić się nie mogę — nadto, nie mając znajomych w obozie, sądzę, że lepiéj wysłać tego, który dopiero ztamtąd powrócił.
Papież zamyślił się i po chwili zwrócił się ku Legatowi.
— A więc pojedziesz, rzecze.
Wyzwany wzniósł oczy w górę i począł mówić in manus.
— Tylko pospieszaj, rzecze Papież, niebezpieczeństwo grozi i chwili nie ma do stracenia.
— Jestem posłuszny, z trwogą odpowiedział legat, ale racz objawić mi Ojcze Święty, co im powiedziéć należy.
— Powiesz im, że klątwę zdejmę i żądaniom ich będę powolny, rzekł Papież.
— Dobrze, wyjeżdżam natychmiast — odpowiedział legat i posłał po swojego wiernego zakrystyana.
Obadwaj pojechali tym samym sposobem co i dawniéj. Papież chciał im dać orszak swoich żołnierzy, lecz ci stanowczo odmówili, oświadczając: iż zaciągnęli się do służby Jego Świętobliwości aby robić pończochy, zaciągać wartę, a nie kłócić się z wyklętemi.
Musiał więc Legat sam jechać, a podobno i z tego był kontent: sam z zakrystyanem mógł przynajmniéj rachować na litość awanturników.
Tym razem Legat zbliżając się do obozu wypogodził lice, zerwał rószczkę oliwną, która jest symbolem pokoju, a skoro ujrzał Anglików, zawołał do nich.
— Dobre wieści! dobre wieści!
Tym sposobem Anglicy, którzy nie rozumieli języka, lecz rozumieli poruszenie, przyjęli go dobrze. Francuzi zaś rozumiejący, czekali. Bretończycy rozumiejący w połowie, nachylili się w czasie jego przejścia.
Wtenczas powrót Legata do obozu więcéj był podobny do tryumfu, bo można było uważać pożary za ognie sztuczne.
Lecz kiedy trzeba było oznajmić Duguesclinowi, iż nie przynosi tego co przy pierwszej swojéj podróży przyrzekł, tylko samo przebaczenie, ze łzami w oczach wypełniał swoje poselstwo.li Tym bardziéj kiedy skończył, Dugueschn spojrzał na niego z wyrazem, który miał znaczyć:
— Jak śmiałeś powrócić z podobną propozycyą?
Dla tego Legat nie wahając się dłużéj, zawołał:
— Ocal mi życie! p. Konetablu, ocal mi życie, gdyż niezawodnie gdy twoi żołnierze dowiedzą się, że przybyłem z próżnemi rękami, ja com im obiecywał do“bre wieści, zabiją mnie.
— Hm; rzeki Duguesclin, ja nie powiadam, nié.
— Niestety! niestety! rzekł Legat, dobrze mówiłem Jego Świętobliwość, że posyła mnie na męczeństwo.
— Wyznaję, rzecze Konetabl, że to nie są ludzie, ale wilki żarłoczne. Wyklęcie sprawiło na nich skutek, jakiegom się sam nid spodziewał. Sądziłem, że mają skórę twardszą, i w rzeczy saméj, jeżeli do jutra nie dostaną po dwa lub trzy talary złotem, za nic nie ręczę, i jutro mogą spalić Avinion, i w Avinionie, oh! lękam się wyrzec, — kardynałów, a z kardynałami, aż drżę na wspomnienie, nawet samego Papieża.
— Ale ja, rzecze legat, pojmujesz mnie panie Konelablu, muszę im zanieść tę odpowiedź, aby wiedzieli co mają przedsięwziąć w tak wielkiem nieszczęściu? ażeby zaś wiedzieli tę odpowiedź, i zrobili postanowienie, muszę do nich przybyć cały i zdrowy.
— Przybędziesz z obdartą skórą, rzecze Duguesclin, a to podług mego zdania większe im wrażenie sprawi. Potem dodał; nie chcemy przymuszać Jego Świętobbwości gwałtem, chcemy aby jego postanowienie było wykonaniem jego wolnego zdania, dla tego odprowadzę cię jak pierwszym razem, i dla większéj pewności tajemną bramą.
— Ah! Konetablu, rzecze legat, doskonale! otóż prawdziwym jesteś Chrześcijaninem.
Dugueschn dotrzymał słowa, legat opuścił obóz zdrów i cały; lecz za nim, rabunek, przerwany chwilowo zapowiedzeniem dobrych wieści, rozpoczął się z większą wściekłością.
Było to przewidzianem następstwem — zawiedzenie gniew podwoiło.
Wina wypito, sprzęty pozabierano, paszę użyto na posłanie.
Aviniończycy zawsze ze szczytu swoich murów odważni, nie śmieli wyjść z miasta, choć widzieli jak ich niszczą, rabują.
Kardynałowie narzekali.
Papież naówczas zaproponował sto tysięcy talarów.
— Trzeba im dać, odpowiedzieli, Kardynałów?
— Tak niestety, przydała Jego Świętobliwość.
I wzniósłszy oczy w niebo ciężko westchnął.
— Poczem zawołał na swego skarbnika, któremu polecił, ogłosić nałożenie kontrybucyi.
Nakładać na kogo kontrybucyę, mówią, że nie było to może po francuzku, ale po rzymska, i dla tego skarbnik kapłański nie zrobił żadnej uwagi.
— Jeżeli się będą skarżyli, mówił dalej Papież, opowiem im, czego byłeś swiadkiem; to jest, że ani moje prośby, ani moich kardynałów, nie mogły ocalić ukochanego mego ludu od tak bolesnéj ostateczności.
Kardynałowie i skarbnik patrzeli na Papieża z uwielbieniem.
— W rzeczy saméj, rzekł Papież, ci biedni ludzie są jeszcze bardzo szczęśliwi, że mogą tak tanio odkupić swoje domy i majątki.
We trzy godziny, dwadzieścia koni uginających się pod ciężarem, przebyły łańcuch obozu Duguesclina, i legat otworzywszy trzy paki, jednę zawierającą sto tysięcy talarów złotem, i dwie inne każda po pięćdziesiąt, dodał do nich błogosławieństwo arcypasterskie, na które awanturnicy, poczciwi ludzie kiedy czyniono zadosyć ich żądaniom, odpowiedzieli życzeniem wszelkiego rodzaju pomyślności.
Po odjeździe pełnomocnika:
— Teraz, rzekł Duguesclin do Caverleya, do Klaudyusza Obdzieracza i Zielonego rycerza, uporządkujmy nasze rachunki.
— Uporządkujmy, odrzekli awanturnicy.
— Winienem wam pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem po talarze za żołnierza. Wszakże taka była umowa.
— Taka.
Bertrand poruszył największą kupę.
— Oto jest pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem.
Awanturnicy liczyli po Bertrandzie, trzymając się przysłowia już będącego w czternastym wieku:
„Pieniądz zasługuje na przeliczenie go dwukrotne.”
— Dobrze! odpowiedzieli, oto część dla żołnierzy, przejdźmy teraz do oficerskiéj.
Bertrand przeliczył z téj saméj kupy dwadzieścia tysięcy talarów, i rzekł:
— Cztery tysiące oficerów, po pięć talarów dla każdego. Oto dwadzieścia tysięcy talarów. Czy taki jest wasz rachunek?
Wodzowie zaczęli worki układać w stosy.
— Taki jest, odpowiedzieli po chwilce.
— Więc zostają tylko wodzowie.
— Tak, zostają wodzowie, rzekł Caverley przesuwając językiem po ustach, jak człowiek radośnie przynęcony.
— Teraz, rzekł Bertrand; dziesięciu wodzów każdemu po trzy tysiące talarów, wszakże tak?
— Tak, zupełnie tak.
— Oto trzydzieści tysięcy talarów, rzekł Bertrand wskazując kupę złota zmniejszoną o dwie trzecie części.
— Rachanek zupełny, rzekli awanturnicy, i nic nie ma do powiedzenia.
— A więc nie możecie zrobić zarzutu przed rozpoczęciem kampanii? zapytał Bertrand.
— Żadnego, i gotowi jesteśmy, odpowiedział Caverley, nie naruszając w niczém naszéj przysięgi, posłuszeństwo Księciu Galli.
— Tak, rzekł Bertrand, lecz ta przysięga dotyczy tylko poddanych angielskich.
— Dobrze zrozumiane, odrzekł kapitan.
— Zgoda.
— Jesteśmy zadowolnieni. Jednakże....
— Jednakże cóż? spytał Duguesclin.
— Te drugie sto tysięcy?
— Kapitanie jesteś bardzo przewidującym aby nie zrozumiéć, że armia udająca się na wojnę, potrzebuje skarbu.
— Bez wątpienia, rzekł Caverley.
— I cóż! te piędziesiąt tysięcy talarów przeznaczone są na wpływ do kassy głównéj.
— Dobrze! rzekł Caverley do swoich towarzyszy, ja to pojmuję, ale pięćdziesiąt tysięcy talarów dla kassy prywatnéj. Do kata! to zdatny człowiek.
— Proszę cię mój dobry kapelanie, dodał Bertrand, napiszmy liścik do naszego dobrego Monarchy króla Francyi, któremu przeznaczam pięćdziesiąt tysięcy zostających wam talarów.

— Ah! rzekł Caverley, otóż to co jest prawdzie piękne, a toż jabym nie uczynił tyle nawet i dla mego pana księcia Gallii.

ROZDZIAŁ XXIV.
Jakim sposobem Hugo de Caverley, o mało co nie zarobił sto tysięcy talarów.

Przypomnijmy sobie, że po zaszłéj scenie w ogrodzie, zostawiliśmy Aissę powracającą do domu swojego ojca, w czasie gdy Agenor uchodził z drugiéj strony muru.
Musaron rozumiał, że nic już nie zatrzymuje jego pana w Bordeaux, i dla tego téż, młody człowiek porzuciwszy marzenia, w które go pogrążyły niedawno co przytrafiono zdarzenia, znalazł swego konia w całym rzędzie, i giermka w zupełnéj gotowości do odjazdu.
Agenor jednym skokiem był na siodle, poczém spiął konia, opuścił miasto, biegnąc cwałem, a za nim Musaron drżący podług swego zwyczaju.
— Mój panie, mówił Musaron, gdziemy tak piekielnie zmykamy? — Agenor wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Nie zabijaj twego konia, panie, będziemy go potrzebować na wyprawę, a nie daleko dojedzie tym sposobem, uprzedzam pana, a nadewszystko jeżeli pan masz zaszyte w siodle pięćdziesiąt grzywien złota, jak Książę Henryk de Transtamare.
— Istotnie, rzekł Agenor, widzę że masz słuszność, pięćdziesiąt grzywien złota, i piędziesiąt uderzeń żelazem, to za wiele na jedno zwierzę.
I opuścił na ramię germka włócznię nabitą metalowemi sękami.
Musaron ugiął ramię pod razem, jego wesołość znacznie się zmniejszyła nadmiarem tego ciężaru.
Tak jechali śladem za Księciem Henrykiem przebywając Guineę i Béarn. lecz nie mogli go dosięgnąć, daléj przez Pireneje i Hiszpanię dostali się do Avignonu.
W tej-to prowincyi połączyli się z Księciem, którego poznali przy odblasku małego światła, puchodzącego ze spalenia wioski przez kapitana Hugo de Caverley.
Tym to sposobem roty uświetniały swoje przybycie do Hiszpanii. Kapitan Hugo, jako lubownik widoków malowniczych, wybrał na wzgórzu miasto, które zamierzał spalić, celem, aby płomienie oświecały o dziesięć mil na około kraj, którego choć nie znał, pragnął jednak poznać.
Nie zadziwiał się tą fantazyą Kapitana angielskiego Henryk, znał on dobrze wodzów tych wszystkich rot, oraz ich sposób postępowania. Prosił tylko Bertranda Duguesclin, aby użył swojéj władzy nad ludźmi zostającemi pod jego rozkazami, iżby ci najmniéj ile być może pustoszyli.
Słusznie bowiem mawiał sobie; „To królestwo ma kiedyś do mnie należeć, wolę je zatem miéć w dobrym stanie jak zniszczone.”
— Niech tak będzie, M. Książe, rzekł Caverley, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? spytał Henryk.
— Niech W. K. Mość zapłaci okup za każdy dom nie tknięty i kobiétę zgwałconą.
— Nie rozumiem tego, odpowiedział Książę, poskramiając odrazę jaką w nim wzbudzało współdziałanie z takiemi rozbójnikami.
— To rzecz bardzo prosta, odrzekł Caverley; miasta będą oszczędzone, a ludność podwojona, zdaje mi się, że to warto pieniędzy.
— Zgoda! niech i tak będzie, rzekł Henryk z uśmiechem; pogadamy o tém jutro rano, a tymczasem...
— Tym czasem Aragon może spać spokojnie. Zaręczam za dzisiejszą noc, i dzięki Bogu, Hugo de Caverley nie ma reputacyi marnotrawcy.
Po téj obietnicy, któréj mimo dziwactwa można było zaufać, Henryk z Mauléonem powrócili do namiotu; wódz podobnież uczynił.
Hugo de Caverley zamiast spoczynku — jak się tego można było spodziewać po całodziennem strzeżeniu, przysłuchiwał się oddalającym się krokom, poczem gdy odgłos kroków już ucichł, a osoby znikły w ciemności, podniósł się po cichu i wezwał swego sekretarza.
Człowiek ten grał wielką rolę w domu walecznego Kapitana, a to dla tego, że tenże nie umiał pisać, co jest bardzo prawdopodobne, albo iż nie lubił pisać, co być bardzo może; tego więc godnego pisarza zobowiązano do zawierania wszelkich układów dotyczących wodza awanturników, i jeńców których przeznaczał na okup. — Otóż mało dni przeszło, aby sekretarz pana Hugo de Caverley nie zawierał układów tego rodzaju.
Pisarz przedstawił się z piórem w jednéj ręce, kałamarzem w drugéj i pargaminem pod pachą.
— Chodź-no, panie Robert, rzekł kapitan i wygotuj mi pokwitowanie z kartą wolnego przejścia.
— Pokwitowanie na jaką summę? zapytał pisarz.
— Zostaw miejsce na summę, tylko nie oszczędzaj miejsca, gdyż summa będzie znaczna.
— Na czyje imię? spytał raz jeszcze pisarz.
— Zostaw miejsce na imię jak i na summę.
— Tak, gdyż imię będzie miało nie lada jakie tytuły.
— Dobrze, dobrze, rzekł Robert zabierając się z pośpiechem do zatrudnienia, co dawało domysł, iż należał do wspólnego podziału przychodów.
— Ale gdzież jest jeniec?
— Przysposabia się na niego.
Pisarz znał dobrze swego pana, wziął się téż niebawem do zatrudnienia, bo skoro kapitan oznajmił mu iż przysposabia się na jeńca, nie ulegało wątpliwości iż jeniec będzie.
To zdanie nie bardzo pochlebiało Kapitanowi, gdyż zaledwie pisarz wygotował cedułę; usłyszano hałas na stronie.
Cacerley, jak się zdawało, nie słyszał ale zgadł ten hałas, i wpierw nim on dojść mógł ucha czujnego szyldwacha, kapitan już odsłonił swój namiot.
— Kto idzie? zawołał szyldwach.
— Przyjaciele! odpowiedział glos dobrze znany Caverlejowi.
— Tak, tak, przyjaciele, rzekł Awanturnik, pocierając sobie ręce; dozwól przejścia, a potem wznieś swą włócznię. Ci których oczekuję, warci są tego honoru.
W téj chwili przy ostatnim odblasku zaczynającego gasnąć pożaru, widziano zbliżającą się małą liczbę jeńców otoczoną dwudziestu pięciu lub trzydziestu towarzyszami. Składała się ona z rycerza zdającego się być jednocześnie w sile i kwiecie wieku, i z Maura, co nie spuszczał z oczu obszernéj lektyki i dwóch germków.
Skoro Caverley zobaczył, że orszak składał się rzeczywiście z rozmaitych osób, których tylko co wymienieliśmy, kazał wyjść ze swego namiotu tym wszystkim co się w nim podówczas znajdowali, oprócz sekretarza.
Wysłani opuścili namiot ze smutkiem, iż nie mogli być uczestnikami zdobyczy jaka wpadła w szpony ich wodza.
Na widok czterech osób wprowadzanych do jego namiotu, Caverley głęboko się skłonił, poczem przemówił cicho do rycerza:
— Najjaśniejszy Panie, jeżeli przypadkiem moi ludzie ubliżyli godności W. K. Mości, przebacz im, nie znają ciebie.
— Najjaśniejszy Panie? powtórzył jeniec z wyrazem, któremu usiłował dodać brzmienie zadziwienia, ale niebawem z bladością znamionującą jego niespokojność, zapytał: czy to do mnie przemawiasz! kapitanie?
— Do ciebie samego don Pedro, groźny Królu Kastjilii i Murcyi.
— Bladość rycerza zamieniła się w siność. Uśmiech rozpaczy pokazał się na jego ustach.
— Prawdziwie Kapitanie, żal mi cię że się mylisz.
— Czy tak? a ja sądzę że nie omyliłem się i że ująłem dobrego jeńca.
— Sądź jak ci się podoba, rzekł rycerz, zabierając się do siadania; widzę że nie trudno mi będzie wywieść cię z tego uprzedzenia.
— Abym był tego pewny, trzeba, żebyś pan ztąd nie wychodził.
Rycerz ścisnął pięście.
— A to dlaczego?
— Ponieważ twoje kości trzeszczą za każdym krokiem, a to jest bardzo nieprzyjemnie dla wodza, którému Opatrzność dała dobrą niespodziankę schwytania Króla.
— Czy to tylko Król don Pedro sprawia ten hałas i czy niema kogo innego ulegającego téj saméj ułomności.
— To prawda, rzekł Caverley, to być może, i pan mnie niepokoisz, ale mam pewny sposób przekonania się, czy się zawiodłem, jak to mówisz rycerzu.
— Jakiż to? spytał rycerz, marszcząc brwi.
— Książe Henryk de Transtamare jest ztąd o sto kroków, każę go poszukać, a zobaczymy, czy nie pozna swego kochanego brata.
Rycerz mimowolnie poruszył się z gniewem.
— Oho! rumienisz się Królu, zawołał Caverley, no przyznaj się, a przysięgam ci na słowo kapitańskie, że wszystko przy nas dwóch pozostanie, i że brat W. K. Mości nie będzie nawet wiedział, że miałem zaszczyt chwil parę z nim rozmawiać.
— Więc czegóż pan żądasz?
— Niczego nie żądam, dopóki nie będę pewny o tożsamości osoby, którą mam w rękach.
— Wyobraźże sobie, że jestem rzeczywiście Królem i powiedz.....
— Do czarta! czy sądzisz, Królu, że to co ci mam powiedzieć, skończy się w dwóch słowach? O nie! zanim to uzupełnię potrzebuję straży stosownéj dla Jego Wysokości.
— Straży! alboż zamierzasz mnie trzymać jako niewolnika.
— Taki jest mój zamiar przynajmniéj.
— A ja powiadam ci kapitanie, że ani godziny więcéj tu nie zostanę, choćby to miało mnie kosztować połowę mego królestwa...
— O zapewne że tyle będzie kosztować W. Wysokość i to wcale nie dużo, ponieważ w tém położeniu mniej więcéj można utracić wszystko.
— Oznacz więc cenę, zawołał niewolnik.
— Namyśl się mój Królu, rzekł obojętnie Caverley.
Doh Pedro, jak się zdawało, robił nad sobą wielkie usiłowania, i nie odpowiadając ani słowa, usiadł przy ścianie namiotu, odwróciwszy się od kapitana.
Ten zdawał się ciężko rozmyślać, poczem po chwili milczenia:
— W. Wysokość dałaby chętnie pól miliona talarów zlotem, nieprawdaż?
— Głupiec jesteś, odpowiedział Król. Tyle nie ma i w całej Hiszpanii.
— A więc trzy kroć sto tysięcy, cóż? spodziewana się że nie wiele wymagam.
— Ani połowy, rzekł Król.
— Napisz więc słowo do swego brata Henryka de Transtamare, zna on lepiéj jak ja okup królewski, niech oznaczy cenę.
— Don Pedro ścisnął pięści, widać byłe jak pęt występował z pod włosów i spływał po jego licach.
Caverley odwrócił się do swego sekretarza.
— Panie Robert, poproś odemnie Księcia don Henryka, żeby mnie odwiedził w namiocie.
Pisarz poszedł wypełnić polecenie: gdy już zbliżał się do progu, don Pedro powstał.
— Dam ci trzykroć sto tysięcy talarów złotem.
Caverley podskoczył z radości.
— Że zaś opuszczając twój obóz, mógłbym na nowo wpaść w ręce jakiego bandyty, który powtórnie naznaczyłby na mnie okup, daj mi więc kartę wolnego przejścia i pokwitowanie.
— A W. Wysokość wyliczy mi trzykroć sto tysięcy talarów złotem?
— Wiesz zapewne, że się nie nosi podobnéj summy, ale musisz mieć pomiędzy swojemi jakiego zyda znającego się na dyamentach.
— Ja sam znam się na nich, mój Królu.
— Zgoda, przybliż się Mothrilu, rzekł Król, dając znak zbliżenia się Maurowi; wszak słyszałeś?
— Słyszałem, Królu, odrzekł Maur, wyciągając z szerokich spodni długą sakwę, przez którą połyskiwały różnokolorowe klejnoty.
— Przygotuj pokwitowanie, rzekł don Pedro.
— Wszystko już jest gotowe, potrzeba tylko summę zamieścić.
— A karta wolnego przejścia?
— Pod spodem jest wypisana. Za wielki jestem sługa W. K. Wysokości, abym mu czekać pozwolił.
Uśmiech gorączkowy przeszedł po ustach Króla. Przybliżając się do stołu czytał:
„Ja podpisany Hugo de Caverley, dowódzca rot Angskrch...
Król nie czytał ani słowa daléj, promień podobny do pioruna zaiskrzał mu w oczach.
— Nazywasz się więc Hugo de Caverley?
— Tak jest, odpowiedział awanturnik zdziwiony tą radosną oznaką, któréj na próżno usiłował odgadnąć przyczynę.
— Więc ty jesteś dowódzcą awanturników Angielskich? mówił daléj don Pedro.
— Nieomylnie.
— Więc Mothrilu zbierz dyamenty do sakwy, i włóż ją do kieszeni.
— A to dla czego?
— Ponieważ do mnie tu należy dawać rozkazy, a nie odbierać takowe, zawołal don Pedro wydobywając z zapiersi pargamim.
— Rozkazy? rzekł dumnie Caverley! a wiedz N. Panie że jeden tylko jest człowiek w świecie, który ma prawo dawać rozkazy Hugowi de Caverley.
— Właśnie podpis tego człowieka, rzekł don Pedro, pokazując Caverleyowi pargamin. „W imieniu Księcia Czarnego, Hugo de Caverley rozkazuję ci być posłusznym.“
Caverley potrząsając głową spoglądał przez kratę przyłbicy na pargamin rozwinięty w rękach Królewskich. ale zaledwie ujrzał podpis, wrzasnął wściekle; na ten głos przybiegli oficerowie, którzy przez uszanowanie pozostali za namiotem.
Ten pargamin był rzeczywiście listem bezpieczeństwa danym przez Księcia Czarnego Królowi don Pedro, i zawierał w sobie rozkaz dla wszystkich poddanych Angielskich do zupełnego posłuszeństwa, póki on sam nie przybędzie dla objęcia dowództwa.
— Widzę, że się ztąd wywinę tańszym kosztem niżeśmy się oba spodziewali, lecz bądź spokojny, ja ci wynagrodzę mój kochany.
— Masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, rzekł Kapitan z przykrym uśmiechem, choć nie można go było widzieć pod spuszczoną przyłbicą. Nie tylko jesteś wolnym Królu, ale oczekuję twych rozkazów.
— Więc rozkaz, jak to zamierzałeś, Robertowi poszukać mego brata, Księcia Henryka de Transtamare, niech przyprowadzi go tutaj.

Pisarz spojrzał badawczo na Caverleya, i na znak dany wyszedł.

ROZDZIAŁ XXV.
Wyjaśnienie.

Otóż jak następowały wypadki nieznane nam od czasu odjazdu albo raczéj ucieczki Agenora po zajściu w ogrodzie Bordeaux.
Don Pedro otrzymał od księcia Gallii protekcye, jakiéj potrzebował aby wejść do Hiszpanii; pewny posiłków z ludzi i pieniędzy, udał się zaraz w drogę z Mothirilem, opatrzony listem bezpieczeństwa Księcia, który mu dał władzę i pewność wpośród hord Angielskich.
Mały orszak zmierzał ku granicy, gdzie jakeśmy powiedzieli, waleczny Hugo de Caverley rozciągnął swoje trudne do uniknięcia sieci.
Przecież, jakkolwiek była wielka przezorność naczelnika i zdatność żołnierza, prawdopodobnie i dzięki znajomości miejsc, Król don Pedro byłby przeszedł wzdłuż Arragonii i dostał się do Nowéj Kastylii bez żadnego przypadku, gdyby mu się nie trafiły następujące zdarzenia:
Pewnego wieczora, kiedy Król z Mothrilem, na wielkiej mapie przedstawiającej całą Hiszpanię, śledził drogę, którą chciał się udać, firanki lektyki otworzyły się z lekka, i głowa Aissy ukazała się pomiędzy niemi.
Jedném spojrzeniem młoda Maurytanka dała znak niewolnikowi leżącemu przy jéj lektyce, aby się zbliżył.
— Niewolniku, zapytała, z jakiego jesteś kraju?
— Urodziłem się z tamtéj strony morzą, rzekł, na brzegu, co patrzy na Grenadę nie zazdroszcząc jéj wcale.
— I chciałbyś zapewne: odwiedzić swój kraj.
— Chciałbym powtórzył niewolnik z głębokiem westchnieniem.
— Jutro, jeżeli chcesz, będziesz wolnym.
— Ztąd jest daleko do jeziora Lavudiach, rzecze, a zbieg umrze z głodu nim lam przybędzie.
— Nie troszcz się, weźmiesz z sobą ten naszyjnik z pereł, z których jedna będzie ci dostateczną na wyżywienie w całéj drodze.
Aissa odpięła swój naszyjnik i oddala go w ręce niewolnika.
— Cłż mam uczynić, aby odzyskać wolność, i zarobić ten naszyjnik z pereł? zapytał niewolnik drżąc, z radości.
— Widzisz tę szarą linię, która przerzyna widnokrąg? rzekła Aissa, jest to obóz chrześciański. Wiele potrzeba czasu aby tam zajść.
— Nim słowik skończy swój śpiew, już tam będę, odpowiedział niewolnik.
— Dobrze, słuchaj więc co ci powiem i niech każde me słowo utkwi głęboko w twojej pamięci.
Niewolnik słuchał z wielkiem zajęciem.
— Weź ten bilet mówiła, udaj się do obozu, a gdy tam przybędziesz, zapytasz się o szlachetnego dowódzcę rycerza francuzkiego, nazwiskiem Hrabia z Mauléonu, niech cię zaprowadzą do niego, oddasz mu ten pakiecik, a w zamian odbierzesz sto sztuk złota.
Niewolnik uchwycił torebkę, schował ją za swą grubą suknię, wybrał chwilę kiedy jedna z mulic uciekała do pobliskiego lasu, i udając iż za mą goni, aby ją przyprowadzić, znikł w lesie, i pobiegł szybko jak strzała.
Nikt nie spostrzegł zniknienia niewolnika wyjąwszy Aissy, która patrzył prawie pozbawiona tchu, ciągle drżąca i dopóki niewolnik nie znikł zupełnie z jéj oczów.
Ziściło się co przewidziała Maurytanka. Niewolnik wkrótce spotkał na brzegu lasu jednego z drapieżnych ptaków z dziobem stalowym, pokrytego na głowie piórami. Był on na skale, która panowała nad krzewami, gdzie się znajdował aby patrzeć z daleka.
Niewolnik wpadł w zasadzkę szyldwacha, który zmierzył do niego z kuszy.
Tego właśnie pragnął niewolnik, dał znak, iż chce mówić, szyldwach zbliżył się nie przestając mierzyć do niego.
— Niewolnik powiedział mu, iż idzie do obozu chrześciańskiego, i że żąda być zaprowadzonym przed Mauléona.
To imię, tak wiele znaczące dla Aissy, grało wielką rolę pomiędzy bandami, od czasu umowy Agenora z Caverleyem, a nadewszystko od chwili, kiedy wiedziano, że wspólnie działa z Konetablem.
Żołnierz rozśmiał się żartobliwie, ujął niewolnika za rękę, i zaprowadził do placówki stojącej o dwieście kroków od niego. Ten zaprowadził niewolnika, do ostatniej widety, za którą pan Caverley w środku swéj bandy jak pająk w pajęczynie siedział w swym, Spostrzegłszy pewne poruszenia, i usłyszawszy chałas jaki go dochodził, pewny iż cóś nowego się przytrafiło, ukazał się na progu swego namiotu.
Przyprowadzono przed niego niewolnika.
Ten wymienił imię nieprawego syna z Mauléonu. Aż dotąd było to hasłem przejścia.
— Kto cię przesyła? zapytał Caverley niewolnika, chcącego uniknąć tłómaczenia.
— Czy pan jesteś Hrabią z Mauléonu? zapytał tenże.
— Jestem jego przyjacielem, odpowiedział Caverlev, a nawet serdecznym przyjacielem.
— To dla mnie nie dosyć, rzekł niewolnik, mam rozkaz oddać tylko jemu samemu list, który niosę.
— Słuchaj, rzekł Caverley. Hrabia z Mauléonu jest walecznym rycerzem chrześciańskim, i ma wiele nieprzyjaciół pomiędzy Maurami i Arabami, pragnącemi go zamordować. My zaś przysięgliśmy na to, iż nie przepuściemy nikogo, dopóki nie będziemy wiedziéć, z jakiem poselstwem przybywa.
— Dobrze, rzekł niewolnik, wodząc iż wszelki opór był daremnym, i że zamiary kapitana były dobrémi.
— Jestem więc przysłany od Aissy.
— Co to jest Aissa? zapytał Caverley.
— Córka pana Mothrila.
— A h! ah! rzecze Kapitan, córka radzcy don Pedra
— Tal jest.
— Widzisz, że rzecz staje się coraz ciemniejszą, i poselstwo obejmuje jakieś czarno księstwo.
— Aissa wcale nie jest czarodziejką, odrzekł niewolnik wstrząsając głową.
— Mniejsza o to, ale chcę list czytać.
Niewolnik rzucił szybko okiem naokoło siebie, aby dojrzeć czyby nie mógł ratować się ucieczką; lecz już był otoczony awanturnikami. Wydobył z poza swych piersi torebkę Aissy, i podał ją kapitanowi.
— Czytaj, rzecze, znajdziesz tu cóś, co mnie dotyczy?
Twarde sumienie Caverleya nie potrzebowało tego zaproszenia. Otworzył torebkę uperfumowaną ambrą i benzoesem, wydobył z niéj czworobok z białego jedwabiu, na którym przy pomocy zgęszczonego atramentu, ręka Aissy tak napisała po hiszpańsku.
„Drogi panie, piszę do ciebie według przyrzeczenia. Król don Pedro i mój ojciec są blizcy wraz ze mną przebycia wąwozu prowadzącego do Aragonii. Jednym rzutem możesz zapewnić nasze wieczne szczęście, i pozyskać chwałę. Zabierz ich wraz ze mną w niewolę, będę twoją najmilszą niewolnicą; jeżeli będziesz żądał od nich okupu, zbyt są bogaci aby nie zadowolnili twojéj dumy; jeżeli przekładasz chwałę nad piéniądze, i gdy im powrócisz wolność, za bardzo są dumni, aby głosili twoją wspaniałość. Lecz jeżeli ich oswobodzisz a mnie zatrzymasz mój wielki panie, mam szkatułę pełną rubinów i szmaragdów, które nie zawstydzą Królewskiéj korony.
„Słuchaj i pamiętaj. Téj nocy udamy się w drogę. Rozstaw twoich żołnierzy w wąwozach, abyśmy mogli przejść nie będąc widziani. Nasza eskorta jest nie wielką w téj chwili, lecz co moment może być silniejszą, bowiem sześć set ludzi uzbrojonych, których Król oczekiwał w Bordeaux, może się jeszcze z niemi połączyć, mimo ich spiesznego marszu.
„Otóż jakim sposobem, mój Agenorze, Aissa wkrótce będzie twoją, i nikt nie zdoła ci jéj odebrać, bowiem ty ją zdobędziesz siłą twojéj walecznej broni.
„Jeden ze znanych niewolników niesie ci to poselstwo. Obiecałam mu, że go puścisz na wolność i wyliczysz mu sto sztuk złota: wypełnij moje życzenie.

„Twoja Aissa“

„Ho! ho! pomyślał Caverley, kiedy silne wzruszenie wydobywało pot z jego czoła. Król!.. Lecz cóż uczyniłem ud niejakiego czasu że szczęście takie mi gratki nasuwa?.. Król!... Trzeba, do djabła o tém pomyślić! Ale wprzódy uwolnijmy się od tego głupca.“
— A więc, rzekł mu, rycerz z Mauléonu winien ci wolność.
— Tak Kapitanie, i sto sztuk złota.
Hugo Caverley nie zastanowił się wcale nad tą odpowiedzią tylko przywołał swego pachołka. — Hola! rzecze mu, weź konia, i odprowadź tego człowieka o dwie mil za obóz, i zostaw go tam. Jeżeli żądać będzie od ciebie pieniędzy, a masz ich za wiele, to mu daj. Ale uprzedzam cię, że to będzie nie potrzebna hojność z twéj strony. — Idź mój przyjacielu, rzekł do niewolnika, twoje polecenie jest wypełnione. To ja jestem panem de Mauléon.
Niewolnik pokłonił się do ziemi.
— A sto sztuk złota? rzecze.
— Oto mój skarbnik, ma on polecenie wypłacenia ich, rzekł Hugo, wskazując mu pachołka.
Niewolnik powstał i spojrzał radośnie na wskazanego.
Zaledwie oddalił się ze sto kroków od namiotu, Kapitan wysłał oddział swych ludzi w góry, i nie spuszczając się na nich sam rozstawił w wąwozie warty, tak że nikt nie mógłby przejść, aby nie był widziany, i zaleciwszy aby żadnego gwałtu niepopełniano na jeńcach, sam oczekiwał wypadku.
Widziano go w tem oczekiwaniu. Wszystko sprzyjało jego życzeniom. Król niecierpliwy w swém przedsięwzięciu, chciał nie czekając dłużéj udać się w drogę.
— Zagłębili się więc w wąwozy, z wielką radością Aissy, oczekującéj niecierpliwie napadu, sądząc iż ten będzie dowodzony przez rycerza z Mauléonu. — Zresztą, przygotowania były tak dobrze zarządzone przez Caverleya, i liczba Anglików była tak znaczną, że ani jeden z ludzi don Podrą nie mógł się obronić.
Ale Aissa spodziewająca się ujrzeć rycerza z Mauléonu na czele téj zasadzki, zaczęła się niepokoić jego nieobecnością, myślała jednak, że to uczynił przez roztropność, i zresztą widząc przedsięwzięcie idące pomyślne, nie widziała powodu rozpaczy.
Teraz nie zadziwiamy się, że awanturnik łatwo poznał don Pedra.
Co do Mothrila i Aissy, których całą historyję zgadywał swoją zadziwiającą przenikliwością, zbyt mało obawiał się gniewu, jakiby sprawiło odkrycie Mauléonowi tajemnicy, lecz prawie w tym samym czasie odetchnął, myśląc iż mu łatwo będzie całą zdradę spędzić na niewolnika, i że nawet tym sposobem mógł zjednać sobie u Agenora tytuł do zaufania i wdzięczności, albowiem nakazując sobie zapłacić okup Królowi i Mothrilowi, zamierzał nic nie żądając oddać Aissę młodzieńcowi, co uważał za rzadką wspaniałomyślność i zupełnie nowy pomysł.
Widzieliśmy, jak list bezpieczeństwa Księcia Gallii, zaprodukowany przez don Pedrę, zmienił całą postać sprawy, i zniszczył śmiałe i rozumne plany zaimprowizowane przez Caverleya.
Don Pedro po wyjściu Roberta, zajęty był opowiadaniem wodzową Awanturników przymierza zawartego w Bordeaux, gdy wielki hałas dał się słyszeć Był to tentent kuni, chrzęst zbroi, i szczęk mieczy wojowników.
Poczem zasłona namiotu uchyliła się nagłe i ujrzano posiać bladą Henryka de Transtamare, któremu promień złowrogiéj radości jaśniał na twarzy.
Mauléon poza Księciem na próżno kogoś szukał, ujrzał lektykę i nie spuszczał z niéj oczu.
Za przybyciem Henryka, don Pedro cofnął się niemniéj blady jak jego brat, szukając przy boku odebranego miecza. Uspokoił się, kiedy cofnąwszy się pod filar namiotu, na którym wisiało zupełne uzbrojenie, poczuł pod palcem zimne żelazo topora.
Wszyscy spojrzeli na siebie w milczeniu wzrokiem groźnym, zapowiadającym burzę.
Henryk pierwszy przerwał milczenie:
— Ja sądzę, rzecze z ponurym uśmiechem, że wojna skończyła się przed jéj zaczęciem.
— Czy tak sądzisz? ozwał się don Pedro szyderczo.
— Nie inaczéj, rzecze Henryk, zapylam zaraz tego szlachetnego rycerza Caverleya, jakiego okupu żąda za tak ważnego jeńca, albowiem gdyby zdobył dwadzieścia miast i wygrał sto bitew, nie miałby jednak tyle prawa do naszej wdzięczności, jak za to jedno postąpienie.
— Pochlebnem jest dla mnie, rzekł don Pedro igrając z rękojeścią topora, tak wiele być ocenionym, dla tego też grzeczność za grzeczność. Wieleż naprzykład, jeżeliby był w mojem położeniu Henryku, oceniłbyś moją osobę?
— Zdaje mi się że jeszcze żartuje, rzecze Henryk przejęty wściekłością wybijającą się z pod radości, jak lody północy pod pierwszym promieniem słońca.
— Popatrzmy jak się.to skończy, mówił cicho Caverley, siadając aby nie stracić najmniejszego widoku, jako lubownik, artysta, a nie chciwy spekulant.
Henryk odwrócił się, widziano iż zabierał się odpowiedzieć bratu don Pedro.
— Dobrze! niech tak będzie, rzekł, ciskając na Pedra najnienawistniejsze wejrzenie; za tego człowieka, niegdyś Króla, który dziś nawet nie ma na głowie odbłysku złota swéj korony, dałbym ci albo dwakroć sto tysięcy talarów złotem, albo dwa dobre miasta do twego wyboru.
— Ale, rzecze Caverley, głaszcząc ręką zapinkę i patrząc na don Pedra przez spuszczoną przyłbicę zdaje mi się, że ofiara jest do przyjęcia, chociaż...
Ten odpowiedział mu gestem, i rzutem oka mającym znaczy: „Kapitanie, mój brat Henryk nie jest wspaniały. Ja postąpię cenę.
— Co znowu?... rzekł Henryk. Co chcesz mówić Kapitanie?
Mauléon nie mógł dłużéj powstrzymać swojéj ciekawéj żądzy.

— Kapitan chce zapewne powiedzieć, iż z Królem don Pedro zabrał i innych jeńców, i że ich chce ocenić.

— Na honor! otóż co się nazywa czytać w cudzych myślach, zawołał Caverley. Jesteś śmiałym rycerzem, panie Agenor, o tak na moją duszę! zabrałem innych jeńców, a nawet bardzo znakomitych, ale...
To zamilczenie zdradziło Caverleya.
— Zapłacę ci za nich, rzecze Mauléon trawiony niespokojnością. Gdzież oni są? w téj lektyce zapewne?
I Henryk wsparł rękę na ramieniu młodzieńca, i łagodnie go powściągnął.
— Czy zgadzasz się na to Kapitanie? dodał Henryk.
— Do mnie odpowiedź należy! zawołał don Pedro.
— Hola! nie udawaj tu pana, don Pedra, gdyż nie jesteś Królem, rzekł Henryk z pogardą, i czekaj aż do ciebie przemówię zanim nie odpowiesz...
Don Pedro uśmiechnął się, odwrócił się do Caverleya i rzekł:
— Wytłumacz mu Kapitanie, że wcale na to nie przystajesz.
Caverley znowu przesunął rękę po przyłbicy, jak gdyby żelazo było jego czołem. Wziął Agenora na stronę i rzekł mu:
— Mój kochany przyjacielu! pomiędzy dobremi jak my przyjaciółmi powinna być szczerość.
Agenor spojrzał na niego z podziwieniem.
— I cóż? mówił daléj Kapitan, jeżeli nie wierzysz, wyjdź małemi drzwiami namiotu, które są za toby, a jeżeli przytem masz dobrego konia, biegnij co tylko sił starczy.
— Jesteśmy zdradzeni! zawołał Mauléon, poznawszy się na tem. Do broni Książe! do broni!
Henryk spojrzał na Mauléona, i machinalnie dotknął rękojeści miecza.
— W imieniu Księciu Gallii, rzecze don Pedro, wyciągając rękę z oznaką rozkazu, widząc że komedya była bliska końca, Caverleyu, rozkazuję ci przytrzymać Księcia Henryka de Transtamare.
Jeszcze tych słów nie skończył, a Henryk stał z bronią w ręku; lecz Caverley odchylił sobie na chwilę przyłbicę, zbliżył trąbkę do ust; na głos któréj dwudziestu awanturników rzuciło się na Księcia i natychmiast go rozbroiło.
— Stało się, rzecze Caverley do don Pedra. Teraz jeżeli mi wierzysz N. Panie, oddal się, gdyż wkrótce razy rzęsisto spadną, za to ci ręczę.
— Jak to? spytał Król.
— Ten Francuz, który wyszedł małemi drzwiami, nie pozwoli zabrać swego Księcia, póki dla swéj sławy nie odetnie kilku rak, lub nie rozłupie głów parę.
Don Pedro nachylił się ku otworowi, i ujrzał Agenora wsiadającego na konia zapewne dla postarania się o pomoc.
Król pochwycił łuk, naciągnął go, założył strzałę i wycelował do rycerza.
— Dobrze, rzekł, Dawid zabił Goliata kamieniem, pięknie byłoby widzieć, że Goliat nie zabił Dawida z łuku.
— Chwilę! zawołał Caverley, chwilę, co u djabła! Królu panie. Zaledwie tu przybyłeś, już mi wszystko mięszać zaczynasz; co powie Konetabl, jeżeli dozwolę zabić mu przyjaciela?
I odsunął rękę od łuku w tej saméj chwili, gdy don Pedro dotykał palcem cięciwy. Strzała wyleciała w powietrze.
— Konetabl, rzecze don Pedro tupając nogą. Czy warto dla podobnéj obawy najpiękniejszy strzał zepsuć. Załóż twoje sidła myśliwcze na wielkiego dzika, pochwyć go, to polowanie skończy się od razu. Pod tym warunkiem przebaczam ci.
— Mówisz Królu jak ci dogodniéj wziąć Konetabla! Sprobój tylko wziąć Konetabla! o dobry Boże! dodał wznosząc ramiona, co to za gaduły ci Hiszpanie!
— Panie Caverley!
— Przebóg! prawdę mówisz Wziąć Konetabla... Nie jestem ciekawmy Królu, na honor, patrzałbym na to z wielkiém zajęciem.
— Otóż tymczasem mamy jednego, rzeki don Pedro, wskazując na Agenora, którego przyprowadzono jako jeńca.
W chwili największego biegu jego konia, jeden z awanturników podciął podkolanek rumakowi, który padł powalając go pod siebie.
Aissa, o ile sądziła, że jéj kochanek mógł znajdować się wolny od walki i niebezpieczeństwa, nie odzywała się wcale, ani téż nie czyniła najmniejszego poruszenia, rzekłbyś, że wszystko to co się działo w około niéj, nie zajmowało jéj wcale; lecz na przybliżenie się Mauléona rozbrojonego i w rękach nieprzyjaciół, ujrzano odsłaniające się firanki lektyki, i ukazującą się twarz młodéj dziewicy bledszą cienkiéj białéj wełnianéj osłony, okrywającéj kobiéty Wschodu.
Agenor krzyknął. Aissa wyskoczyła z lektyki, i pobiegła naprzeciw niego.
— Oh! oh! rzekł Mothril marszcząc brwi.
— Co to ma znaczyć? spytał Król.
— Oto wyjaśnienie zagrażające, mówił cicho Caverley.
Henryk rzucił na Agenora pochmurne i niedowierzające spojrzenie, które ten zupełnie zrozumiał.
— Chcesz pani ze mną mówić? rzekł do Aissy. Mów prędko i głośno, bowiem od czasu, w którym jesteśmy waszemi jeńcami, aż do naszéj śmierci, nie będzie zapewne czasu do stracenia, nawet dla najbardziéj zakochanych.
— Nąszemi jeńcami! zawołała Aissa. Oh! ja tego wcale nie żądałam, mój wielki panie, ja co innego pragnęłam.
Caverley okazał się bardzo pomięszany. Ten żelazny człowiek drżał prawie przed oskarżeniem dwojga młodych ludzi, których trzymał w swoich rękach.
— Mój list? spytała Aissa młodzieńca. Czy nie odebrałeś mego listu?
— Jakiego listu?
— Dosyć! dosyć! rzekł Mothril, któremu ta scena zaczynała łamać wszystkie zamiary. Kapitanie, Król rozkazuje, abyś zaprowadził Księcia Transtamare do jego mieszkania, a tego młodzieńca do mnie.
— Jesteś nikczemny Caverleyu, rzekł Agenor rumieniąc się ze złości, i usiłując oswobodzić się od nieprzyjemnych rękawic.
— Mówiłem ci abyś się schronił, nie chciałeś tego, albo schroniłeś się zapóźno, co na jedno wychodzi; odrzekł Kapitan. Dalibóg, że to twoja wina. Zresztą, cóż ci to szkodzi, wszakże będziesz z nią mieszkać.
— Spieszmy się panowie, rzecze Król, i niechaj rada zbierze się téj nocy jeszcze, aby osądzić tego bękarta zowiącego się mym bratem, i tego wichrzyciela, co się mieni moim Królem. Caverleyu, on ci ofiarował dwa miasta, ja więc jestem wspaniałomyślniejszy od niego: zdaję ci całą prowincyę. — Mothrilu, każ być gotowym moim ludziom, potrzeba abyśmy za godzinę byli w bezpieczeństwie jakiego zamku.
Mothril nachylił się i wyszedł; ale nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków z namiotu, kiedy szybko się zwrócił, dając ręką znak, który we wszystkich narodach i wszystkich językach nakazuje milczenie.
— Cóż tam znowu’? spytał Caverley z niespokojnością źle ukrytą.
— Mów dobry Mothrilu, rzekł don Pedro.
— Słuchajcie, odezwał się Maur.
Wszystkie zmysły obecnych zdawały się zbierać w słuch, i w jednéj chwili namiot naczelnika Angielskiego przedstawił widok galeryi posągów.
— Czy słyszycie? mówił dalej Maur, nachylając się coraz bardziéj ku ziemi.
Istotnie można było słyszeć jak gdyby bicie grzmotów, albo jak coraz bardziéj wzmagający się pęd orszaku jeźdźców.
— Najświętsza Panno Guesclińska! krzyknął nagłe głos silny i złowrogi.
— Ah! ah! to Konetabl, mówił cicho Caverley, który poznał krzyki wojenne walecznego Bretończyka.
— Ah! ah! to Konetabl, rzekł z swéj strony Pedro, marszcząc brwi.
Bo chociaż go nigdy nie słyszał, znał przecież straszny krzyk jego.
Jeńcy spojrzeli na siebie, i uśmiech nadziei przesunął się po ich ustach.
Mothril przybliżył się do córki, któréj kibić coraz bardziej ściskał.
— N. Panie! rzekł Caverley z wyrazem żartobliwym, którego nigdy nie zaniedbywał nawet w chwili niebezpieczeństwa. Chciałeś ująć dzika, otóż on ci oszczędzi pracy.
Don Pedro dał znak zbrojnym, którzy za nim stanęli. Caverley postanowiwszy być neutralnym pomiędzy swoim dawnym towarzyszem i nowym naczelnikiem, odszedł na stronę.
Nowy szereg straży potroił łańcuch żelazny otaczający Księcia i Mauléona.
— Cóż ty robisz Caverleyu? zapytał don Pedro.
— Ustępuję miejsca jako mojemu Królowi i wodzowi, rzekł Kapitan.
— Dobrze, odrzekł. Niech mi więc będą posłuszni.
Zatrzymano konie, i słychać było chrzęst zbroi, i silne stąpanie człowieka obciążonego bronią.

W téjże chwili Bertrand Duguesclin wszedł do namiotu.

ROZDZIAŁ XXVI.
Dzik wzięty w zasadzkę.

Za Konetablem wszedł z oczyma iskrzącemi i uśmiechem na ustach, poczciwy Musaron, opylony od stóp do głowy.
Zdawał się dla tego przybywać, aby wytłomaczyć tak nagłe zjawienie się Konetabla.
Bertrand wchodząc odsłonił przyłbicę, i jedném spojrzeniem rozpoznał zgromadzenie.
Spostrzegłszy don Pedra, skłonił się lekko, pona wszy Henryka Transtamare pokłonił mu się z uszanowaniem. Idąc do Caverleya wziął go za rękę.
— Dzień dobry Kapitanie, rzecze spokojnie, porządne nam się udały łowy. Ach! panie de Mauléon przebacz! nie spostrzegłem cię.
Te wyrazy, zdające się oznaczać zupełną nieświadomość rzeczywistości położenia, zdumiły wielu obecnych.
Ale Bertrand daleki od zwracania uwagi na to uroczyste prawie milczenie, mówił daléj:
— Spodziewam się z resztą Kapitanie, że będzie się miało dla jeńców wszelkie względy, należne ich stopniowi, a nadewszystko na ich nieszczęście.
Henryk chciał odpowiedzieć, don Pedro zaczął mówić:
— Tak panie Konetablu, bądź pewny, że mieliśmy dla jeńców wszelkie względy, jakie zaleca prawo narodu.
— Mieliście? rzecze Bertrand z wyrazem podziwienia, któryby zaszczyt przynosił najzręczniejszemu aktorowi; mieliście!... Cóż to ma znaczyć M. Książe?
— Tak panie Konetablu, odrzekł uśmiechając się don Pedro, powtarzam ci, mieliśmy.
Bertrand patrzał na Caverleya niewzruszony pod swoją metalową zasłoną.
— Nie rozumiem tego, rzekł.
— Kochany Konetablu, rzekł Henryk, z trudnością podnosząc się ze swojego miejsca (albowiem męczony i krępowany był przez żołnierzy, a w téj walce większa połowa tych pancerników dusiła go prawie swemi żelaznemi objęciami). Kochany Konetablu, Morderca don Fryderyka ma słuszność, on to jest naszym panem, a nas zdrada uczyniła jego jeńcami.
— Co! rzekł Bertrand, odwracając się z tak złem spojrzeniem, że zbladła większa połowa obecnych. Zdrada, mówisz pan, i któż więc jest zdrajcą?
— Konetablu, odpowiedział Caverley postępując naprzód. Wyraz zdrada jest źle użyty, raczéj wierność trzeba było powiedziéć.
— Wierność!... odrzekł Konetabl, którego zdziwienie coraz bardziéj wzrastało.
— Zapewne że wierność, mówił dalej Caverley, przecież jesteśmy Anglikami, czyż nie tak? a tem samem poddanemi Księcia Gallii.
— Cóż to więc ma znaczyć? rzekł Bertrand rozszerzając dla wygodnego odetchnięcia szerokie ramiona, i opuszczając na rękojeść swego miecza ciężką żelazną rękę. Któż ci powiedział, panie Caverley, że nie jesteś poddanym Księcia Gallii?
— Chciéj się pan zgodzić na to, bo téż i nikt od ciebie lepiéj nie zna praw karności, że musiałem usłuchać rozkazu mojego Księcia.
— Otóż jest tu rozkaz, rzecze don Pedro, wycigając pargamin ku Bertrandowi.
— Nie umiem czytać, rzekł z oburzeniem Konetabl.
Don Pedro cofnął pargamin. Caverley zadrżał mimo całéj odwagi.
— A więc, mówił dalej Duguesclin; teraz wszystko zrozumiałem. Don Pedro był ujęty przez Kapitana Caverleya, lecz gdy mu okazał list bezpieczeństwa dany od Księcia Gallii, Kapitan niebawnie powrócił mu wolność.
— Tak właśnie, zawołał Caverley, który pochlebiał sobie, że jego misterna wierność pochwalona zostanie.
— Dotąd wszystko wybornie, rzecze Konetabl.
Caverley swobodnie odetchnął.
— Ale, odrzekł Bertrand, jeszcze jedna rzecz dla mnie ciemna.
— Jaka? zapytał z dumą don Pedro. Tylko się spiesz panie Bertrandzie, gdyż wszystkie te badania zaczynają mnie utrudzać.
— Kończę, rzekł Konetabl ze zwykłą obojętnością. Lecz dla czego Caverley uwalniając don Pedra, ujął don Henryka?
Na te słowa, i na widok postawy, jaką przybrał Bertrand Duguesclin wymawiając je, Mothril uznał stosównem przywołać zastęp Maurów i Anglików na pomoc don Pedra.
Bertrand nie zachmurzył na to powiek, i nawet zdawał się nie uważać tego poruszenia. Jeżeli to być mogło, głos jego stał się spokojniejszy i zimniejszy niż dawniéj.
— Czekam odpowiedzi, rzekł.
Don Pedro ją właśnie udzielił.
— Dziwi mnie rzecze, że pomiędzy rycerzami francuzkiemi tak wielka jest niewiadomość, nie pozwalająca odgadnąć: że kto się pozbywa nieprzyjaciela, jedna sobie tym samym sprzymierzeńca.
— Czy tego jesteś przekonania, panie Caverley? zapytał Bertrand wlepiając pogodny wzrok w Kapitana, który zarazem był i groźbą.
— Tak być musi, odrzekł Kapitan, a ja jestem posłuszny.
— Ja zaś, rzekł Bertrand, wcale przeciwnie, ja rozkazuję. Dla tego téż rozkazuję tobie, czy rozumiesz? wypuścić na wolność.1. K. Mość don Henryka de Transtamare, któregoś trzymał pod strażą swoich żołnierzy; a że wspaniałomyślniejszy jestem od ciebie, nie będę domagał się abyś zatrzymywał don Pedra, mimo że miałbym do tego prawo, ja, którego pieniądze masz w kieszeniach, i który jestem twoim panem, ponieważ ci płacę.
Caverley zrobił poruszenie. Don Pcdro wyciągnął ręce.
— Nic nie odpowiadaj Kapitanie, rzecze, jeden jest tylko pan, a tym ja jestem. Mnie więc, i to natychmiast masz być posłusznym; bękarcie don Henryku, panie Bertrand, i Hrabio de Mauléon, oznajmiam wam trzem, że jesteście mojemi jeńcami.
Na te straszne słowa nastąpiła cisza w namiocie, w pośród któréj sześciu zbrojnych na znak don Pedra oddzieliło się od grupy dla opanowania osoby Duguesclina, jak wprzódy opanowali don Henryka; ale dobry rycerz, zamachem pięści, téj pięści, którą zginał zbroje, powalił pierwszego, który się przedstawił, i potężnym głosem wzywającym Najświętszej Panny Guesclińskiej, który rozlegał się w głębi najodleglejszéj płaszczyzny, dobył swego miecza.
W tym czasie, namiot przedstawił widok strasznego zamięszania. Agenor źle strzeżony odepchnął jedném poruszeniem dwóch czuwających nad nim żołnierzy, i przybył złączyć się z Bertrandem; Henryk zaś zębami przegryzał ostatni sznur, który mu ręce krępował.
Mothril, don Pedro i Maurowie utworzyli kąt groźny.
Aissa wychyliła głowę zpoza firanek swojéj lektyki, wołając, zapomniawszy o wszystkiem wyjąwszy jej kochanka:
— Odwagi! mój wielki panie, odwagi!
W końcu Caverley oddalił się, wprowadzając z sobą Anglików, aby zachować najdłużéj jak tylko można neutralność, i aby być w gotowości na każdy wypadek. Kazał bębnić pobudkę na koń.
Walka się rozpoczęła. Strzały, pociski, kule ołowiane rzucane z procy, zaczęły świstać w powietrzu i padać na trzech rycerzy, gdy niespodzianie powstała cisza i orszak ludzi zbrojnych wszedł konno do namiotu, rąbiąc, siekąc, powalając wszystko i roznosząc kłęby kurzu, który niweczył najzaciekléj walczących.
Z ich krzyków: Guesclin! Guesclin! łatwo było poznać Bretończyków dowodzonych przez Bénge de Vilaines, nierozdzielnego przyjaciela Bertranda, który oczekiwał przy rogatkach obozu, z postanowieniem nienacierania, póki nie usłyszy wzywania Najświętszej Panny Guesclińskiéj!
Była to chwila dziwnego nieładu w tym namiocie rozbitym, otwartym, przewróconym. Kiedy przyjaciele i nieprzyjaciele byli pomięszani i zaślepieni, tymczasem kurz się rozproszył, i przy pierwszych promieniach słońca wychodzącego z za gór Kastylii, widziano Bretonów panami pola bitwy. Don Pedro, Mothril, Aissa i Maurowie znikli jak widziadła. Niektórzy z walczących porażeni maczugami i mieczami, leżeli na ziemi i konali we krwi, jakby dla przekonania tylko, że nie miano sprawy z nocnemi marami.
Agenor pierwszy zauważał to rozproszenie. Dosiadł konia jakiego napotkał, i nie zważając, że zwierzę było ranione, puścił się ku najbliższemu wzgórzu, z którego mógł widziéć dolinę. Przybywszy tam, ujrzał w dali pięć koni arabskich pędzących ku lasowi, i przez niebieskawą atmosferę poranku poznał powiewającą wełnianą suknię i zasłonę Aissy: Nie troszcząc się czy idzie kto za nim, w napadzie szalonéj nadziei popędził konia za nią w pogoń, lecz w dziesięć minut zwierzę padło i więcéj już nie wstało.
Młodzieniec przybiegł do lektyki — była opuszczoną, znalazł w niéj tylko bukiet kwiatów zwilżony płaczem.
W oddaleniu, cała jazda Angielska w należytym porządku oczekiwała działania na hasło Caverleya.
Kapitan tak zręcznie rozporządził swojemi ludźmi, iż w koło opasali Bretończyków.
Bertrand odgadł za jednym rzutem oka, że celem tego manewru było przecięcie mu odwrotu i pozbawienie go wypoczynku.
Caverley zbliżył się.
— Panie Bertrandzie, rzecze. Aby ci dowieść, że jesteśmy wiernemi towarzyszami, otworzymy ci nasze szeregi, i pozwolimy wrócić do twojéj kwatery. To cię przekona, że Anglicy umieją dotrzymać słowa, i że szanują rycerstwo Francyi.
Tymczasem, Bertrand cichy i spokojny, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło, dosiadł konia, i wziął włócznię, z rąk swego giermka.
Spojrzał w około siebie, i dostrzegł, że Agenor toż samo uczynił.
Wszyscy jego Bretonowie stali za nim w należytym porządku gotowi do natarcia.
— Angliku, rzecze, oszustem jesteś. Gdybym miał dosyć siły, kazałbym cię powiesić na tym kasztanie.
— Ho! ho! panie Konetabl, ostrożnie, przymusisz mnie że wezmę cię do niewoli, w imieniu Księcia Galli.
— Ba! rzekł Duguesclin.
Caverley zrozumiał ile było groźby w tym chrapliwem wykrzyku Konetabla. Odwrócił się do swych żołnierzy i zawołał:
— Ścisnąć szeregi! Na rozkaz ten połączyli się z nim żołnierze i uformowali mur żelazny.
— Dzieci! rzecze Bertrand do swoich. Godzina śniadania zbliża się, nasze obozy tam. Powróćmy do siebie.
I puścił się tak szybko z koniem, że Caverley zaledwie miał czas ustąpienia na stronę uraganowi żelaznemu, który się tłoczył na niego.
W rzeczy saméj, za Bertrandem wyruszyli z taką samą siłą Bretonowie dowodzeni przez Agenora. Henryk de Transtamare był prawie w środku małego orszaku.
W owym czasie, człowiek umiejący władać bronią wart był dwudziestu ludzi. Bertrand tak skierował swoją włócznię, że porwał na nią Anglika stojącego naprzeciw niego. Po zrobieniu pierwszego wyłomu, słychać było łoskot łamiących się włóczni, krzyk rannych, i rżenie koni potłuczonych przez starcie się.
Caverley odwróciwszy się, ujrzał szeroki rozstęp krwisty, a o sto kroków od tego rozstępu, Bretonów pędzących galopem w porządku.
— A przecież przyrzekałem sobie, że nie będę się narażał z temi dzikami, rzekł cicho potrząsając głową. Do djabła! samochwały i samochwalstwa! Na téj wyprawie tracę przynajmniéj dwanaście koni i czterech ludzi, nie licząc okupu za Króla. Od téj chwili jesteśmy Kastylijczykami. Zmieńmy chorągiew.

I awanturnik od tego dnia zwinął obóz, i udał się w marsz dla połączenia się z don Pedrem.

ROZDZIAŁ XXVII.
Polityka Bertranda Duguesclin.

Już od kilku godzin Bretonowie i Transtamare z Mauléonem byli bezpieczni, i już od dawna Agenor w zakrętach gór, zakreślających widnokręg, stracił ów biały punkcik uciekający po płaszczyźnie błyszczącéj teraz przy promieniach słońca, punkcik, który był całą jego miłością, całą radością, i wszystkiemi niknącemi nadziejami.
Położenie rozmaitych osób téj historyi dziwny tworzyło widok, bo traf zdawał się miéć przyjemność w ustawieniu ich w ogromny obraz, na jaki patrzał Agenor.
Na szczycie jednéj z gór, na którą dostał się jednym zapędem, pojawił się znów orszak zbiegów, widziano dobitnie trzy rzeczy; czerwony płaszcz Mothrila, białą zasłonę Aissy, i błyszczącą stal hełmu don Pedra, w któréj słońce się odbijało.
W przestrzeni rozciągającéj się pomiędzy pierwszym a trzecim punktem, cały oddział Caverleya szedł w góry. Pierwsi jeźdźcy zaczynali już niknąć w lesie rozciągającym się u ich podstawy.
W pierwszym punkcie Henryk de Transtamare, oparty o jedno z drzew, które tworzyły wieniec, dozwoliwszy swemu koniowi błądzić po łące, spozierał czasami z bolesném odrętwieniem na czerwone ślady pozostałe na rękach od więzów, które je krępowały. Tylko że te oznaki strasznéj sceny zaszłéj w namiocie Caverleya, dowodziły mu, że dwie godzin przed tem, don Pedro był jeszcze w jego władzy, i że fortuna uśmiechnęła mu się na chwilę, aby zaraz potem strącić go z wierzchołka zawczesnego szczęścia, w głąb ciemnéj przepaści, niepewności i bezwładności.
Koło Henryka, kilku Bretończykow znużonych utrudzeniem leżało na murawie; ci waleczni ludzie, posłuszne automata, które tylko z prawa natury przewyższały bydło robocze albo psy pasterskie, nie zadawali sobie nawet pracy, rozmyślać po dokończeniu czynu, a widząc że o dziesięć kroków od nich Bertrand za nich rozważał, pookrywali sobie płaszczami lica dla zabezpieczenia się od słońca, i zasnęli.
Bégue de Vilaines, i Olivier de Masney nie spali, przeciwnie z największą uwagą patrzeli na Anglików, których straż przednia, jak to już powiedzieliśmy, zaczęła wstępować do lasu, a straż tylna zaczęła zwijać namioty, i ładowała je na muły; w pośród tych żołnierzy Caverley, jak uzbrojona mara, chodził pomiędzy szeregami żołnierzy, pilnując wykonania danych przez siebie rozkazów.
Tak więc wszyscy ci ludzie rozsiani na tym obszernym krajobrazie, uchodzący jedni na południe, drudzy na zachód, inni na wschód, a inni na północ jak mrówki przestraszone, byli jednakowo związani jedném uczuciem, i tylko Bóg, który ich sam pojmował, patrząc na nich z wysokości niebios, mógłby powiedziéć, że każde serce, wyjąwszy serce Aissy, było opanowane uczuciem zemsty.
Lecz wkrótce Mothril, don Pedro i Aissa znikł na nowo w zakręcie góry, i niebawem tylna straż Anglików wyruszyła i podobnież zagłębiła się w losie, tak że Mauléon nie widząc już Aissy, a Bégue de Vilaines i Olivier de Maney, Caverleya, zbliżyli się do Bertranda, który ocknął się z marzenia, i zbliżył do Henryka ciągle zamyślonego.
Bertrand uśmiechnął się do niego, poczem podnosząc się z trudnością z powodu obciążającéj go zbroi, postępował prosto do Księcia Henryka ciągle opartego o drzewo.
Odgłos jego kroków wstrząsał ziemię, a jednakże Henryk się nie odwracał.
Bertrand szedł daléj tak, aby cień jego stawiony pomiędzy słońcem i Księciem, wydarł mu tę lichą przyjemność ciepła, które jak życie nasze, wtenczas jest drogiem, kiedy je tracimy.
Henryk podniósł głowę aby się upomnieć o słońce, i ujrzał Konetabla opartego na mieczu, ze spuszczoną przyłbicą i okiem ożywionem, zachęcającem do współczucia.
— Ah! Konetablu, rzekł Książe potrząsając głową. O jakito dzień!
— I cóż! miłościwy panie, rzekł Bertrand, widziałem ja i gorsze.
Książe odpowiedział mu użalającym się spojrzeniem w niebo.
— Doprawdy! mówił daléj Bertrand. Ja pamiętam to tylko, że moglibyśmy być w niewoli, a jesteśmy wolni.
— Ah! Konetablu, czyż nie widzisz, że wszystko tracimy?
— Co to ma znaczyć wszystko?
— Król Kastylii! zawołał don Henryk z poruszeniem wściekłości i groźby, od któréj zadrżeli skupieni rycerze, słysząc głośną mowę Księcia. Słuchając go, nie mogli oni zapomniéć, że ten nieprzyjaciel był nienawidzonym jego bratem.
Bertrand poszedł do Księcia, nie tylko aby się zbliżyć do niego, ale iż miał mu coś powiedziéć, dostrzegł bowiem na wszystkich twarzach wyraz trudu podobny do zniechęcenia.
Dał znak Księciu aby usiadł. Zrozumiał on, że Bertrand zamierzał rozpocząć rozmowę bardzo ważną, usłuchał go więc, lecz jego twarz równie jak wszystkie inne nosiła na sobie nie mniejszą cechę tego uczucia.
Bertrand nachylił się i oparł obie ręce o rękojeść swojego miecza.
— Przebacz Książe, jeżeli śmiem zwracać jego myśli z drogi, po któréj błądzą, ale życzyłbym sobie porozumiéć się z tobą w pewnym przedmiocie.
— Cóż takiego, kochany Konetablu? spytał Henryk strwożony tym wstępem, albowiem dla dokonania olbrzymiego czynu przywłaszczania, czuł on, że się opierał tylko na poczciwości Bretończyków, a wiele ludzi co do poczciwości nie mogą miéć wielkiego zaufania.
— Książe, dopiero co powiedziałeś, że Król Kastylii nam umknął.
— Bez wątpienia, powiedziałem to.
— Ależ! to jest dwójznaczne Królu, i upraszam cię wyprowadź wierne sługi z wątpliwości, w jaką pogrążyły ich twoje słowa. Czy jest jeszcze drugi Król Kastylii prócz ciebie?
Henryk podniósł głowę jakby czuwający dziryt Pikadora.
— Wytłumacz się kochany Konetablu, rzekł.
— Bardzo łatwo. Jeżeli M. Książe i ja nie będziemy wiedzieli czego się trzymać w obecnym razie, to moi Bretonowie i Kastylianie jeszcze mniéj się na tem rozumieją, a ludy drugich Królestw Hiszpanii, jeszcze mniéj świadomi, jak moi Bretończykowie i twoi Kastylianie, nie będą wiedziéć, czy mają wołać: Niech żyje Król Henryki lub: niech żyje Król don Pedro!
Henryk słuchał nie wiedząc jeszcze do czego dąży Konetabl, jednakże, ponieważ rozumowanie zdawało mu się bardzo logiczném, dawał potwierdzający znak głową.
— A więc daléj, rzekł.
— A więc, mówił Duguesclin, jeżeli jest dwóch Królów, co sprawia zamięszanie, postarajmy się jednego z nich usunąć.
— Zdaje się, że my o to walczymy Konetablu, dodał Henryk.
— Bardzo dobrze, lecz nie wygraliśmy ani jednej bitwy stanowczéj, któraby pozbawiła Monarchę tronu, a oczekując dnia, który rozstrzygnie przyszłość Kastylii i los Księcia, sam jeszcze nie wiesz czy jesteś Królem.
— Mniejsza o to, ale nim chcę być.
— A więc bądź nim Książe.
— Ależ mój kochany Konetablu, czyż ja nie jestem dla ciebie jedynym i prawdziwym Królem?
— Nie dosyć na tem, trzeba żebyś był nim dla wszystkich.
— To zdaje mi się niepodobnym przed wygraniem bitwy, okrzykiem wojska i zdobyciem wielkiego miasta.
— Otóż to samo miałem na myśli, miłościwy Panie.
— Ty?
— Bez wątpienia, ja. Czy mniemasz Książe, że ponieważ ja się biję, to już niemyślę? Wyjdź z błędu. Nie zawsze się biję, a niekiedy myślę. Książe mówisz, że musisz czekać wygranéj, okrzyku wojska, albo zdobycia jakiego wielkiego miasta?
— Tak, jednéj z tych trzech rzeczy przynajmniéj.
— Dobrze! zróbmy więc jedno z tego trojga i to natychmiast.
— To zdaje się bardzo trudnem, jeżeli nie powiesz niepodobnem, Konetablu.
— Dla czego? mój Książe.
— Ponieważ się obawiam.
— Ah! jeżeli ty Książe się obawiasz, ja niczego się nie lękam, odrzekł żywo Konetabl. Jeżeli Król tego nie wykonasz, to ja uczynię.
Spadniemy z takiéj wysokości, że więcej się nie podniesiemy.
— Chyba że wpadniemy do grobu, inaczéj Książe zawsze powstanie, dopóki mieć będzie koło siebie czterech rycerzy Bretońskich, a przy boku ten świetny miecz Kastylski. Trzeba się decydować, Książę.
— Oh! będę się umiał decydować w potrzebie Konetablu, odrzekł Henryk, którego oczy zabłyszczały na widok zbliżającéj się możności urzeczywistnienia swoich marzeń. Tylko że nie widzę jeszcze ani bitwy, ani wojska.
— Tak, ale widzisz Książę miasto.
Henryk spojrzał na około siebie.
— Miłościwy Panie! gdzie koronują Królów w tym kraju? zapytał Duguesclin.
— W Burgos.
— Chociaż nie mam obszernych wiadomości geograficznych, zdaje mi się, że Burgos jest w naszych okolicach.
— Bez wątpienia, dwadzieścia albo dwadzieścia pięć mil ztąd najdaléj.
— Zdobędziemy zatem Burgos.
— Burgos? powtórzył Henryk.
— Nie inaczéj, Burgos. Jeżeli sobie tego Książę życzysz, zdobędę ci to miasto, tak pewno jak to, że się Duguesclin nazywam.
— Miasto tak obronne, Konetablu, rzekł Henryk potrząsając głową z wyrazem powątpiewania; miasto stołeczne, miasto, w którém oprócz szlachty, stan mieszczan jest tak silny, składający się z chrzescian, żydów i machometanów, chociaż rozdzielonych zwykle, jednak gotowych się złączyć dla obrony praw swoich. Burgos, jedném słowem, klucz Kastylii, wybrany jest, jak niedostępna świątynia, przez tych którzy złożyli tam koronę i godła Królewskie.
— Właśnie tam, jeżeli się Księciu podoba, udamy się, rzekł spokojnie Bertrand.
— Przyjacielu, mówił Książę, nie daj się uwodzić uczuciom przywiązania i zbytecznéj przychylności. Zmierzmy nasze siły.
— Na koń! M. Książe, rzekł Bertrand, pochwyciwszy cugle książęcego rumaka, który błądził między drzewami. Na koń! i ruszajmy wprost na Burgos.
I na znak Konetabla, odezwał się trębacz bretoński. Śpiochy najpierw dosiedli koni, a Bertrand, który patrzał na swoich z uwagą wodza i przywiązaniem ojca, spostrzegł, ze największa część z nich w miejsce okrążenia Księcia, jak do tego byli przyzwyczajeni, starali się przeciwnie stanąć na około Konetabla, i uznać go samego za prawdziwego wodza.
— Sam czas, rzekł cicho Konetabl, nachylając się do ucha Agenora.
— Czas? do czego? spytał tenże, drżąc jak człowiek, którego ze snu przebudzają.
— Czas obudzenia działalności naszych żołnierzy, odrzekł.
— To wcale nie źle! w istocie Konetablu, odpowiedział młodzieniec, gdyż przykro jest ludziom iść, nie wiedząc gdzie i dla kogo.
Bertrand uśmiechnął się. Agenor odpowiedział na jego myśl, i tém samém poświadczył.
— Nie o sobie tu mówisz, nie prawdaż? zapylał Bertrand, gdyż zawsze ciebie rycerzu piérwszego widziałem, jak mi się zdaje, idącego do attaku dla honoru naszego kraju.
— Oh! co do mnie, ja tylko pragnę walczyć.
To mówiąc, Agenor wspiął się na swoich strzemionach, jak gdyby chciał przebiedz wzrokiem góry otaczające widnokrąg.
Bertrand nic nie odpowiedział, znał on dobrze wszystkich. Zadowlniony iż znalazł przewodnika, który go zapewnił, iż najkrótszą drogą do Burgos trzeba się było udać przez Calahorrę, małe miasto odległe o sześć mil zaledwie.
— Pospieszajmy więc do Calahorry, rzekł Konetabl.
I dał ostrogę koniowi, tym przykładem zachęcając do pośpiechu.

Za nim wyruszył z strasznym hałasem szwadron pancerników, wpośród którego znajdował się Henryk de Transtamare.

ROZDZIAŁ XXVIII.
Poseł.

Drugiego dnia pochodu, nad wieczorem, małe miasto Calahorra ukazało się oddziałowi dowodzonemu przez Henryka de Transtamare i Bertranda Duguesclin; ten oddział zebrany był w okolicach w czasie marszu ze wszystkich rozpierzchłych małych korpusów, i mógł liczyć mniéj więcéj około dziesięciu tysięcy ludzi.
Napad, jaki miano zrobić na miasto Calahorrę, przedmurze Burgos, był prawie stanowczy, albowiem od chwili odjazdu z Staréj Kastylii można było sądzić o powodzeniu bib niepowodzeniu wojny. Pochód don Henryka zatrzymamy przed Calahorrą stanowi! wojnę, Calahorra zdobyła bez trudności, a don Henryk zbliżał się po drodze tryumfalnéj.
Zresztą wojsko było w najlepszem usposobieniu. Zdaniem powszechném było, iż don Pedro udał się na drugą stronę gór do korpusu oddziałów Aragońskich i Maurytańskich, jak to o tém mówiono.
Bramy miasta były zamknięte, żołnierze rozstawieni dla ich straży znajdowali się na swoich stanowiskach, szyldwachy i łuczniki przechadzali się po murze: wszystko było w stanie jeżeli nie groźnym, to przynajmniéj obronnym.
Tak daleko jak lot strzały może dosięgnąć, Duguesclin zbliżył się z swoją małą armią przed szańce, kazał zatrąbić przed wojskiem i przemówił głosem dobrze nacechowanym pewnością bretońską, i śmiałością człowieka wychowanego na dworze Karola V., ogłaszając Henryka Transtamare Królem obojga Kastylii, Sewilli i Leonu, w miejsce don Pedra, mordercy, świętokradcy i niegodnego rycerza.
Na uroczyste słowa wyrzeczone z całą dobitnością przez Bertranda, zabłysło dziesięć tysięcy mieczy wydobytych z pochew, i pod najpiękniejszém niebem na świecie, w czasie gdy słońce zachodziło za góry Navarry, Calahorra z wierzchołka szańców mogła być obecną okazałemu widowisku upadającego tronu i powstającej koronie.
Bertrand skończywszy mówić, i rozkazawszy wojsku przygotować się, odwrócił się ku miastu, jak gdyby żądał od niego zdania.
Mieszczanie Callahorry, jakkolwiek dobrze zamknięci i dobrze opatrzeni w broń i żywność, nie długo pozostawali w wątpliwości.
Postawa Konetabla była wiele znacząca. Postawa żołnierzy z wzniesioną do góry bronią, była groźną. Rozważyli oni zapewne, że siła téj jazdy, dostateczną będzie do zburzenia ich murów, i że najlepszym środkiem zapobieżenia nieszczęściu jest otworzyć bramy. Odpowiedzieli więc na krzyk wojska odgłosem pełnym zapału: Niech żyje don Henryk de Transtamare, Król obydwóch Kastylij, Sewilli i Leonu!
To pierwsze słowa wyrzeczone w języku Kastylskim, wzruszyły głęboko Henryka. Odchylił przyłbicę swego hełmu, postąpił ku murom i rzekł:
— Wołajcie raczéj: niech żyje dobry Król Henryk! albowiem ja będę tak dobry dla Calahorry, że sobie kiedyś wspomni, iż pierwsza mnie witała Królem obydwóch Kastylii.
Tym razem nie był to już zapał, ale szał; bramy otworzyły się jak gdyby bogini czarów dotknęła się ich swą łaską. Tłum zebranych mieszczan, kobiét i dzieci wysypał się z miasta i zaczął mieszać się z orszakami królewskiemi.
W godzinę przedstawiło się uroczyste święto, któremu sama dopomogła natura: wszystkie kwiaty, wina, miody tego pięknego kraju, Psalteryony[5], głos kobiét, płomieniejące pochodnie, odgłos dzwonów, i pieśni duchownych, upajały przez całą noc nowego Króla i jego towarzyszy.
Tymczasem Bertrand zgromadził swoich i mówił:
— Oto Książe don Henryk de Transtamare ogłoszony Królem, chociaż nie namaszczony. Już nie jesteście obrońcami awanturnika, lecz Monarchy posiadającego ziemię, lenników i tytuły. Zaręczam, że Caverley będzie tego żałował iż się z nami nie znajduje.
Następnie wpośród uszanowania, z jakiem zawsze dla niego byli, nie tylko jak dla wodza, lecz jako dla wojaka równie roztropnego jak śmiałego, równie śmiałego jak doświadczonego, odkrył cały swój zamiar, to jest swoje nadzieje, które nie będą obojętne mi i dla jego pomocników.
Kończył mowę, gdy mu oznajmiono, ze Książę zapytywał się o niego, jak równie i o wodzów Bretońskich, i że oczekiwał swoich wiernych sprzymierzeńców w pałacu rządcy Calahorry, który go przeznaczył nowemu władcy.
Brtrand niezwłocznie udał się na otrzymane wezwanie. Henryk już siedział na tronie, i złote kółko, oznaka królewska, otaczała wierzchołek jego hełma.
— Konetablu, rzecze Książę, wyciągając rękę do Duguesclina; uczyniłeś mnie Królem, ja czynię cię Hrabią, dajesz mi państwo, ja ofiaruję ci donacyę; nazywam się, dzięki tobie, Henrykiem Transtamarem Królem Kastylii, Sevilli, i Leonu, ty będziesz się nazywał, dzięki mnie, Bertrandem Duguesclin, Konetablem Francyi i Hrabią de Borgia.
Natychmiast trzykrotny okrzyk wodzów i żołnierzy dowiódł Królowi, że nietylko dopełnił czynu wdzięczności, ale nawet sprawiedliwości.
— Co do was, szlachetni dowódzcy, mówił daléj Król, moje dary nie wyrównają waszéj zasłudze, lecz wasze podboje powiększając moje państwa, uczynią was możniejszemi i bogatszemi.
Tym czasem kazał rozdzielić między nich swoje naczynia srebrne i złote, powozy, koni, i wszystko to co tylko zawierało się najkosztowniejszego w pałacu Calahorry. Następnie Rządzcą prowincyi mianował tego, który był tylko Rządzcą miasta; poczem zbliżył się na ganek, i kazał rozdzielić między żołnierzy pozostałe mu dwadzieścia cztery tysiące talarów złotem, a pokazując im próżne szkatuły, rzekł:
— Polecam je wam, bo napełniemy je w Burgos.
— W Burges! krzyknęli żołnierze i dowódzcy.
— W Burgos! powtórzyli mieszkańcy, dla których ta noc spędzona na uroczystościach, na wychylaniu pucharów i serdecznych uściśnieniach, była już dostateczną oznaką braterstwa, oznaką, którą roztropność zalecała nienadużywać.
Gdy się to działo, nadszedł dzień. Wojsko było gotowe do marszu, już wzniosła się chorągiew królewska nad naczelnikami oddziałów bretońskich i kastylskich, gdy dał się słyszéć wielki hałas: przy głównej bramie Calahorry; krzyk ludzi zbliżających się do środka miasta objawiał ważne wypadki.
Tym wypadkiem był Poseł.
Bertrand uśmiechnął się, Henryk wyprostował się, zapłoniwszy się z radości.
— Wpuścić go, rzekł Król.
Tłum rozstąpił się.
Ujrzano wówczas na arabskim koniu z nozdrzami dymiącemi i długą grzywą, drżącym na kończatych nogach jak ostrza stalowe, człowieka cery opalonéj, owiniętego białym burnusem.
— Gdzie jest Książę don Henryk? zapytał Poseł.
— Chcesz powiedzieć Król, rzekł Duguesclin.
— Nie znam innego Króla nad don Pedra, rzecze Arab.
— Dobrze, rzecze Książę. Skończmy to. — Jestem ten z kim chcesz mówić.
Posłaniec skłonił się nie zsiadając z konia.
— Zkąd przybywasz? zapytał Henryk.
— Z Burgos.
— Od kogo?
— Od Króla don Pedra.
— Don Pedro w Burgos! zawołał Henryk.
— Tak M. Książe, odpowiedział poseł.
Henryk i Bertrand spojrzeli na siebie wzajemnie.
— I cóż więc żąda don Pedro? zapytał Książę.
— Pokoju, odrzekł Arab.
— Ho! ho! rzecze Bertrand, w którym uczciwość prędzéj mówiła, niż wszelki interes; otóż dobra wiadomość.
Henryk zmarszczył brwi.
Agenor drżał z radości, albowiem pokój była to dla niego sposobność uganiania się za Aissą i zbliżenia się do niéj.
— I ten pokój, rzekł cierpkim głosem Henryk, pod jakiemi warunkami będzie nam udzielony?
— Powiedz M. Książę, że go sobie życzysz równie jak i my, rzekł poseł, a Król, mój pan, łatwo przystanie na warunki.
Tymczasem Bertrand namyślał się nad missyą otrzymaną od Króla Karola V., missyą, mającą na celu zemstę przeciwko don Pedrowi, i zniszczenie jego wielkich oddziałów.
— Król nie możesz przyjąć pokoju, rzekł do Henryka, zanim nie odniesiesz znacznych korzyści.
— Właśnie to samo myślałem, lecz oczekiwałem na twoje zdanie, odrzekł żywo Henryk, drżąc na wspomnienie dzielenia się tem, co sam pragnął posiadać.
— Cóż mówi Książę? zapytał poseł.
— Odpowiedz za mnie hrabio Borgia, rzekł Król.
— Chętnie, mój Królu.
Poczem odwracając się do posłańca:
— Heroldzie, rzekł, powróć do twego Króla i powiedz mu, że pomówiemy o zgodzie jak będziemy w Burgos.
— W Burgos! zawołał poseł z wyrazem oznaczającym bardziej obawę niż zdziwienie.
— Tak, w Burgos.
— W tém małem mieście, gdzie Król don Pedro stoi z swojém wojskiem?
— Właśnie tam, rzekł Konetabl.
— Czy to jest zdanie Księcia? odrzekł Herold odwracając się do Henryka.
Książę dał znak potwierdzający.
— Niech więc Bóg Księcia zachowa! rzekł poseł, czyniąc pokłon i osłaniając sobie płaszczem głowę.
Poczem zawrócił konia i odjechał, przeciskając się przez tłum, który zawiedziony w swoich nadziejach, stał niemy i niewzruszony.
— Pospieszaj prędzéj panie pośle, wołał za nim Bertrand, jeżeli nie chcesz ujrzyć nas wprzódy.
Lecz jeździec nie odwrócił głowy, i nie zważając niby na przemówiono do niego słowa, zwolna przyspieszał bieg swego konia, poczem puścił się tak szybko, że przednia straż bretońska, która opuszczała bramy Calahorry udając się do Burgos, nie mogła go z szańców okiem dosięgnąć.
Niektóre wiadomości zmieniają postać rzeczy, jak pył poruszony wiatrem. Nikt nie może zgadnąć co może się zdarzyć o md dwadzieścia cztery, tymczasem to o czém chcemy wspomnieć, stało się niezawodnie. Może kiedyś uczeni zgłębią to zagadnienie, lecz go nie raczy nawet objaśnić, uważając za rzecz widoczną to, co dziś nazywamy tajemnicą organizacyi ludzkiéj.
To jednak pewna, że tego samego wieczora czy rana, kiedy Henryk wszedł do Calahorry obok Konetabla, wiadomość o ogłoszeniu Henryka Królem obydwóch Kastylij, Sevilli i Leonu, odbiła się w Burgos, do którego don Pedro wszedł przed kwandransem.
Czyby to jaki orzeł przelatując w powietrzu ze szponów wieść tę upuścił? O tém nikt nie może powiedzieć, jednakże każdy wkrótce się przekona.
Don Pedro sam powątpiewał, Mothril upewnił go w zdaniu ogólném, mówiąc:
— Tego się właśnie lękać potrzeba, i zapewne tak jest.
— Przypuśćmy, że ten bękart wszedł do Calahorry, rzekł don Pedro, to jednak nie podobna aby już był ogłoszony Królem.
— Jeżeli to nie nastąpiło wczoraj, nastąpi niezawodnie dzisiaj.
— Jedźmy więc ku niemu, i wypowiedzmy mu wojnę, rzekł don Pedro.
— Bynajmniéj! zostańmy na swojém miejscu i zawrzyjmy pokój, odpowiedział Mothril.
— Pokój!
— Tak, pokój, zapłacić nawet za niego, jeżeli tego będzie potrzeba.
— Nieszczęśliwy jestem! zawołał don Pedro rozjątrzony.
— Czyż tak drogo kosztować będzie obietnica, rzecze Mothril wznosząc ramiona, szczególniéj ciebie, najmiłościwszy panie?
— Ah! ah! odezwał się Pedro, zaczynając pojmować.
— Ani wątpię, mówił dalej Mothril, że Henryk domaga się tronu, wyznacz mu go gdzie ci się podoba, a potem możesz go strącić. Jeżeli uczynisz go Królem, zaufa tobie jako temu, który mu włożył koronę na głowę. Czy to korzystniéj, pytam cię Królu, mieć współzawodnika, który nie wiedzieć zkąd i gdzie ma spaść? podpisz don Henrykowi Królestwo, wyznacz mu granice które ci są dobrze znane, zrób z nim to samo, co robią z jesiotrem, którego napozór puszczają w zasadzkę z tysiącami jam, wszakże wówczas pewno można go schwytać, łowiąc w przysposobionem miejscu, a to lepiéj jak szukać po całem morzu.
— Prawda, rzekł don Pedro, coraz bardziéj zastanawiający się.
— Jeżeli będzie domagał się Leonu, mówił daléj Mothril, daj mu Leon, nie będzie mógł go przyjąć dopóki ci nie podziękuje, a wówczas będzie blisko ciebie i w twoich objęciach, choćby dzień, godzinę, lub dziesięć minut, zawsze jest to sposobność, która nie prędko znów się zdarzy, jak jeden przeciw drugiemu wojujecie. Powiadają, że jest w Calahorze, daj mu to wszystko co leży między Calahorrą i Burgos, a zawsze będziesz bliżéj niego.
Don Pedro dokładnie zrozumiał Mothrila.
— Tak, mówił sobie cicho, tak samo zbliżyłem się z don Fryderykiem.
— Ah! rzecze Mothril. Sądziłem Królu, żeś pamięć stracił.
— Niech tak będzie! odrzekł don Pedro, opuszczając rękę na ramie Mothrila. Niech tak będzie.
I Król wysłał do don Henryka jednego z tych niezmęczonych Maurów, co odbywają dziennie podróż trzydziesto milową na swoich niestrudzonych koniach.
Nie zdawało się wątpliwem Mothrilowi, że go don Henryk przyjmie, gdyż obiecywał sobie wydrzeć don Pedrowi drugą część państwa, otrzymawszy pierwszą; ale zapomniano o Konetablu; dla tego téż po otrzymanéj wiadomości z Calahorry, don Pedro i jego radzcy przestraszyli się, już to dla tego, że nie myśleli o wyborze ubiegającego się, a następnie obawiali się téż i złych następstw.
Don Pedro miał tylko jedno wojsko, a jedno wojsko jest słabsze kiedy jest oblężone; miał Burgos, lecz czy na wierności jego mieszkańców można było polegać?
Mothril wcale nie taił przed don Pedrem, iż mieszkańcy Burgos uważani byli za wielkich lubowników nowości.
— Spalmy to miasto, rzekł don Pedro.
Mothril nachylił głowę.
— Burgos, rzecze, jedno z tych miast, których nic można palić bezkarnie, ono jest zamieszkałe przez chrześcian, którzy nie cierpką Maurów, a Maurowie są twojemi przyjaciółmi, przez Muzułmanów, którzy nienawidzą żydów, a żydzi są twojemi skarbnikami; w końcu przez żydów, którzy nienawidzą chrześcian, a Król masz dosyć chrześcian w swem wojsku: ci ludzie drą się wzajemnie, zamiast szarpać wojsko don Henryka. Każde z trzech stronnictw odda dwa inne pretendentowi. Wynajdź powód do opuszczenia Burgos, Najjaśniejszy panie, i opuść je, tak radzę ci, zanim dojdzie wiadomość o wyborze don Henryka.
— Jeżeli Burgos opuszczę, stracę je tym sposobem, rzekł wahając się don Pedro.
— Z powrotem obleż don Henryka, a znajdziesz go w tém samém położeniu, jak my dzisiaj jesteśmy: a ponieważ jemu dzisiaj korzyści przynosisz, tém samém późniéj będą one na twojéj stronie. Sprobój odwrotu, Najjaś. panie.
— Mam uciekać! zawołał don Pedro, wznosząc ściśnioną pięść w górę.
— Kto powraca ten nie ucieka Królu, odrzekł Mothril.
Don Pedro wahał się jeszcze, lecz wzrok dokonał tego co nie mogła rada. Spostrzegał tłumy cisnące się do bram miasta, tłumy coraz bardziéj większe, a pośród nich mógł słyszéć głos odzywający się: Król don Henryk.
Mothrilu, rzekł naówczas, prawdę mówiłeś. Zdaje mi się, że już czas na mnie odjechać.
We dwie minuty później, don Pedro opuścił miasto Burgos, w téj saméj chwili, kiedy na szczytach gór Asturyi ukazywały się sztandary don Henryka de Transtamare.


ROZDZIAŁ XXIX.
Namaszczenie.

Mieszkańcy Burgos na samą myśl należenia do dwóch współzawodników, a tém samém ponoszenia kosztów wojennych, zaledwie spostrzegli odwrót don Pedra i sztandary don Henryka, stali się zapamiętałymi stronnikami nowego Monarchy.
— Ktokolwiek w wojnach domowych, okazuje choć chwilowo niższość, może być pewny, że nagle spadnie niżéj jak się spodziewał. Wojna domowa jest nietylko zbiegiem wypadków, ale walką miłości własnéj; ustąpić w takim przypadku jest wystawić się na zgubę. Zdanie Mothrila czerpane z jego natury maurytańskiéj, różniącéj się zupełnie od naszeé, niedobrem było dla chrześcian, którzy z pewnością wystawiali sobie większą liczbę ludności w Burgos.
Ludność zaś mahometańska i żydowska, w nadziei uzyskania coś na zmianie, złączyła się z ludnością chrześciańską, aby głosić don Henryka Królem obydwóch Kastylii, Sewilli i Leonu, a oznajmić don Pedrę jako upadłego Króla od tronu.
Przy okrzykach jednozgodnych, don Henryk prowadzony przez biskupa miasta Burgos, udał się do pałacu, na miejsce jeszcze nie ostygłe po don Pedrze.
Duguesclin rozkwaterował swoich Bretończyków w Burgos, a naokoło umieścił zastępy francuzkie i włoskie, które pozostały wierne zobowiązaniom, gdy go oddziały angielskie opuściły. Tym sposobem bez kłopotu miał baczność nad miastem. Obok tego największa karność była zaprowadzona, najmniejsza kradzież u Bretończyków śmiercią, a u żołnierzy obcych narodów, chłostą karano. Pojmował on że ten podbój który się sam oddał, wymaga oszczędzania, i że ważną jest rzeczą aby jego żołnierze przyjęci byli do sprawy uzurpacyi.
— Teraz, rzekł do Henryka, najmiłościwszy panie, możesz odprawić uroczystości; pośléj po twoją żonę, która z niecierpliwością oczekuje wiadomości w Aragonie, niech ją koronują jednocześnie z tobą. Uważałem we Francyi, że nic nie robi większego wrażenia w uroczystościach jak kobiéty i złotogłów. Przytem wiele ludzi, nie zupełnie zjednanych dla ciebie, i którzy czekają tylko sposobności aby oddalić się od don Pedra, z wielką pożądliwością przyjmą nową Królowę: a jak powiadają, ma to być piękna i zgrabna chrześcianka. Pod tym względem, dodał także poczciwy Konetabl, brat twój walczyć nie zdoła, bo on zabił swoją żonę; a kiedy się przekonają, że jesteś dobrym mężem dla Joanny kastylskiéj, każdy zapyta don Pedra: co zrobił z Blanką de Bourbon?
Król uśmiechnął się na te słowa, czując ich słuszność; prócz tego zadawalnialy one umysł jego, pochlebiały dumie i upodobaniu w okazałości. Posłano więc po Królowę.
Tymczasem miasto porozwieszało dywany; girlandy z kwiatów snuły się po ścianach, a ulice zasłane palmami ginęły na tym kobiercu zielonym. Pobudzeni tak okazałym widokiem Kastylianie, zostawili swoje bronie; biegli ze wszystkich stron, weseli, a może i w powątpiewaniu jeszcze bodący, nie zgłębiali jednak stanowczych powodów ukazującego się im obrzędu, odznaczającego się blaskiem i wspaniałością nowego ich Króla.
Gdy oznajmiono przybycie Królowéj, Duguesclin stanął na czele swoich Bretonów, i udał się milę od miasta na jéj przyjęcie.
Księżniczka Joanna Kastylska, była istotnie piękna Królowa, a blask ozdób i bogate stroje, dodawały jéj wdzięków w powozie prawdziwie królewskim.
Wspomina Kronika że siedziała w towarzystwie trzech sióstr królewskich, w powozie wybitym tkaniną złotą, ozdobioną drogiemi kamieniami, za niemi toczyły się nierównie okazałe powozy dam honorowych.
Na około tych wspaniałych karét, tłum paziów ubranych w bogate jedwabie, złoto i kosztowności, uganiali się z gracyą obok tych pysznych rumaków andaluzyjskich, których rasa połączona z arabską, daje nam konie szybkie jak wiatr, i dumne jak sami Kastylianie.
Błyszczące słońce przyświecało temu okazałemu orszakowi, i opierało jednocześnie swoje ogniste promienie na szybach katedry, ogrzewając wyziew egipskiego kadzidła palonego przez mniszki w trybularzach złotych.
Pomięszani wpośród chrześcian cisnących się przez ulice, muzułmani, w swoim stroju z najbogatszych kaftanów, uwielbiali te kobiéty pełne szlachetności i wdzięków osłoniętych lekkiemi kwefami od powiewu wiatru, lub broniących od słońca, lecz nie od wejrzenia.
Skoro tylko Królowa spostrzegła zbliżającego się ku niéj Duguesclina, dającego się poznać po swej złocistéj zbroi i mieczu Konetablskim, niesionym przed nim przez germka, na niebieskiej aksamitnéj poduszce wyszywanej złotemi kwiatami, kazała natychmiast zatrzymać białe muły ciągnące jéj wóz, i spiesznie z niego wysiadła.
Za jéj przykładem, chociaż nie wiedziały powodu, siostry królewskie i damy honorowe, to samo co i ona uczyniły.
Królowa szła ku Duguesclinowi, który spostrzegłszy ją, zeskoczył z siodła; wówczas Królowa podwoiła kroku, jak wspomina Kronika, i szła do niego z wyciągniętemi rękami.
Duguesclin natychmiast odpiął swoją przyłbicę, odsłonił twarz i zapuścił ją w tył; wówczas Królowa, gdyż i to także wspomina Kronika, zawiesiła mu się na szyi, i całowała go jak czuła siostra.
— Tobie to! zawołała z głębokiém wzruszeniem, które przelało się w serca obecnych, tobie to, dostojny Konetablu winna jestem moją koronę. Dzięki ci rycerzu za zaszczyt niespodziewany, jakiego doznaję. Za to cię téż Bóg słusznie wynagrodzi. Co do mnie: ja tylko mogę odpłacić usługę wdzięcznością.
Na te słowa, a nadewszystko na to królewskie uściśnięcie szyi, tyle zaszczytne dla dobrego Konetabla, krzyki zadowolenia, krzyki prawie przestraszające wzniosły się z łona ludu i wojska, z jednozgodnym towarzyszeniem oklasków.
Wołano: Niech żyje Konetabl. Szczęście i pomyślność Joannie Kastylskiej.
Siostry Królewskie mniéj okazywały zapału: były to złośliwe i śmiać się lubiące dziewice. Patrzały z boku na Konetabla; a że widok dobrego rycerza usprawiedliwiał im rzeczywiście wyobraźnią jaką miały przed oczyma, szyderczo uśmiechały się, mówiąc:
— Ah! to ten dostojny wojak! jaką ma dużą głowę.
— A patrz no hrabino, jakie on ma wypukłe ramiona! przydała druga siostra Królewska.
— A jakie ma nogi koszlawe! odezwała się trzecia.
— Prawda, ale on uczynił naszego brata Królem; rzekła starsza, aby położyć koniec spostrzeżeniom nie korzystném dla walczącego rycerza.
W rzeczy saméj, znakomity rycerz, posiadał ową wielką duszę, która tyle pięknych i szlachetnych dokonała czynów, w ciele mniéj jéj godnym. Jego ogromna głowa bretońska, pełna wielkich pomysłów i szlachetnego uporu, każdemu niechcącemu zauważać ognia tryskającego z jego czarnych oczów, i harmonii pomiędzy łagodnością i pewnością rysów, zdawać się mogła niezwyczajną.
W rzeczy saméj, miał nogi skrzywione; lecz tyle kroć siadał na koń dla honoru Francyi, że nie można mu było bez popełnienia niewdzięczności zarzucić wady nabytéj przez używanie zbroi.
Zapewnię że słusznie zauważała druga siostra Królewska, wypukłość ramion Duguesclina; lecz one jakkolwiek były niezgrabne, miały przy sobie ręce tak silne, iż jeden zamach zwalczał konia wraz z kawalerzystą.
Tłum nie mógł mówić: Oto piękny wojak, lecz mógł się odezwać śmiało: Nieustraszony pan.
Po spełnieniu wzajemnych grzeczności i wynurzenia podziękowań, Królowa dosiadła białego muła aragońskiego, okrytego czaprakiem, wyszytym złotem i drogiemi kamieniami. Był to podarunek mieszkańców Burgos.
Prosiła Duguesclina aby szedł obok niéj z lewéj strony, a dla sióstr Króla, wybrała pana Olivier de Manay, Bégue de Vilaines, i pięćdziesięciu innych rycerzy, którzy towarzyszyli pieszo damom honorowym.
Tak przybyło do pałacu. Król siedział pod baldachimem z tkaniny złotéj, obok niego znajdował się Hrabia Lamarche, przybyły z Frąncyi tego samego poranku. Don Henryk spostrzegłszy Królowę powstał.
Królowa zsiadła z muła i przyklękła przed nim. Król podniósł ją, ucałował, i wyrzekł głośno te słowa:
— Do klasztoru (las Huelgas)!
W tém to klasztorze miała się odbyć koronacya.
Postępowano zatém za Królem i Królową wołając: Niech żyją!
Agenor na czas tych zebrań i uroczystości oddalił się w ustronie z swoim wiernym Musaronem.
Tylko że ten ostatni, wcale nie zakochany, i do tego ciekawy szperacz, opuścił swojego pana; poszedł zwiedzać miasto i przyglądać się wspaniałemu obrzędowi, gdy téż powrócił wieczorem do domu: wiedział i widział wszystko co się tylko przytrafić mogło.
Zastał Agenora błąkającego się w ogrodzie przy swojém mieszkaniu. Żeby przecież udzielić coś swemu panu z uzbieranych wiadomości, oświadczył mu; że Konetabl nie tylko został Hrabią de Borgia, lecz iż Królowa, pierwéj jeszcze nim siadła do stołu, prosiła łaski u Króla, i że ta jéj nie była odmówiona. — Królowa dała Duguesclinowi hrabstwo Transtamare.
— Piękny majątek, rzekł z roztargnieniem Agenor.
— To jeszcze nie wszystko, mój panie, mówił dalej Musaron, ośmielony tą odpowiedzią, która chociaż krótką była, przekonywała go że był słuchany. To domaganie się Królowéj dla Konetabla pobudziło Króla, tak, iż zanim tenże mógł powstać, Król rzekł mu: Bertrandzie, hrabstwo Transtamare jest to dar Królowej, ja z mój strony daję ci hrabstwo Sorio.
— Obsypują go, i to słusznie, rzekł Agenor.
— Tylko to jeszcze nie koniec, mówił dalej Musaron, wszyscy mieli jakiś udział w hojności królewskiéj.
Agenor uśmiéchnął się, sądząc iż był zapomniany, on co nie mało wyświadczył usług don Henrykowi...
— Wszyscy? rzekł, jak to?
— Tak, panie. Wodzowie, oficerowie, nawet żołnierze. Prawdziwie, nie mogę się powściągnąć, od zadania sobie dwóch pytań: naprzód, czy téż Hiszpanja jest tak wielka aby mogła zawierać w sobie to wszystko, co Król rozdaje; powtóre, czy ci ludzie będą tyle mocni, aby zebrać to co im będzie ofiarowane?
Lecz Agenor nie słuchał więcéj: napróżno też Musaron oczekiwał odpowiedzi na czynione przez siebie żarty. Tym czasem nadeszła noc, i Agenor oparty o jeden z owych balkonów snycerskiéj roboty, których przezrocza przepełniają kwiaty i liścia pnące się po marmurowych kolumnach, tworząc sklepienie nad oknami, Agenor mówię, oddalony słuchał głosów uroczystości, które w około niego konały. W tym samym czasie, wieczorny powiew orzeźwił jego czoło pełne rozmaitych obrazów, a przenikliwy zapach mirt i jaśminów, przypomniał mu ogród Alcazaru w Sevilli i Ernautona w Bordeaux. Te to wspomnienia nie dozwoliły słuchać dalszego opowiadania Musarona.
Dla tego téż Musaron, który umiał korzystać z usposobienia swego pana podług okoliczności, i chcąc zarazem niejako zgłębić jego myśli, starał się wybrać przedmiot, któryby go niebawnie oswobodził z zamyślenia.
— Czy wiesz panie? że wszystkie te uroczystości są wstępem do wojny: ma nastąpić wielka wyprawa przeciwko don Pedrze: to jest mają oddać kraj temu, co wziął koronę.
— Dobrze, odpowiedział Agenor; niech tak będzie, udamy się na tę wyprawę.
— Ale, panie, to trzeba iść daleko.
— To téż pójdziemy daleko.
— Tam to (Musaron wskazał ręką ogromną przestrzeń) tam to, pan Konetabl chce aby pogniły kości wszystkich hord. Czy wiesz pan o tém?
— Mniejsza o to! i nasze razem z niemi pogniją.
— Jest to niewątpliwie wielki zaszczyt dla mnie; ale...
— Ale cóż?
— Bo słusznie téź to mówią, że pan zawsze jest pan, a sługa zawsze sługa, to jest biédna maszyna.
— Dla czegóż to, Musaronie? spytał Agenor, zwróciwszy swoją uwagę na ubolewania germka.
— To jest, że się zupełnie różniemy od siebie. Pan szlachetny jako rycerz, służysz, jak mi się zdaje, dla zaszczytu, ale ja...
— Ty!...
— I ja także służę dla zaszczytu, potém dla przyjemnego twego towarzystwa, i nakoniec za wyznaczoną mi płacę.
— A i mnie też płacą, odrzekł Agenor z niejaką goryczą. Czy nie widziałeś poprzedniego dnia Bertranda przynoszącego mi sto talarów złotem, przysłanych od nowego króla.
— Wiem o tem panie.
— A czy w łych stu talarach złotem nie miałeś udziału? przydał Agenor z uśmiéchem.
— I dobry udział, zapewne, ponieważ je wszystkie dostałem.
— Więc widzisz że ja pobieram płacę, ponieważ ty ją odbiérasz.
— Tak, ale o czém to ja obciąłem mówić, ze pan wcale nie jesteś wynagrodzony podług swych zasług. Sto talarów złotem! cóż to tak wielkiego; wymienię panu trzydziestu oficerów, którzy po pięćset otrzymali, i których król mimo tego poczynił baronami i baronetami.
— Więc to ma znaczyć, że Król zapomniał o mnie, czy nie tak?
— Zupełnie.
— Tém lepiéj Musaronie, tém lepiéj, ja to lubię, kiedy o mnie królowie zapominają; przez ten czas przynajmniéj nie wyrządzają mi złego.
— Idźmy więc! rzekł Musaron; czy chcesz mię pan zapewnić że jesteś szczęśliwy, zostając i nudząc się w tym ogrodzie, w czasie gdy inni bawią się tam wypróżnianiem czar złotych, i posyłaniem damom słodkich uśmiechów.
— Jednakże tak jest, mój Musaronie, odpowiedział Agenor, i kiedy ci to mówiłem, to proszę cię wierzaj mi. Więcej bawiłem się tu pod temi mirtami z moją myślą, jak stu rycerzy odurzających się winem Xeres w pałacu królewskim.
— To wcale niewłaściwie.
— A jednakże tak jest.
Musaron potrząsnął głową.
— Byłbym służył panu do stołu, rzekł, a to jest zaszczytném odezwać się. „Służyłem memu panu przy uroczystości namaszczenia Króla Henryka de Transtamare.”
Agenor również potrząsnął głową, z uśmiechem melancholicznym.
— Jesteś germkiem biédnego awanturnika, rzekł mu, bądź zadowolony że oto żyjesz, i nie umarłeś z głodu, a to nam się bardzo przytrafić mogło, doznali tego inni. Przytém te sto talarów złotem...
— To prawda, ja mam te sto talarów złotem, rzekł Musaron, ale jak je wydam, to ich więcéj miéć nie będę, z czego potém żyć będziemy? czém zapłaciemy lekarstwa i doktorów, gdy twoja niewyczerpana gorliwość dla don Henryka pozbawi cię zdrowia?
— Jesteś zacny sługa, Musaronie, rzekł uśmiechając się Agenor, dla tego téż obchodzi mnie twoje zdrowie. Idź, spocznij, już późno jest, a mnie pozwól się bawić podług upodobania. Idź; jutro rano będziesz zdolniejszy do zabrania zbroi.
Musaron był posłuszny. Oddalił się z skrytym uśmiéchem, bo zdawało mu się, iż tym sposobem obudził ambicyą w sercu swego pana, i spodziewał się, że ona przyniesie mu pewne owoce.
Jednakże zupełnie było inaczéj. Agenor cały oddany myślom miłosnym, nie zajmował się rzeczywistością Księztw i skarbów; był dręczony tą przykrą tęsknotą za krajem, która obudzą w nas żal, jak gdyby za drugą ojczyzną, gdzie byliśmy szczęśliwi.
Tęsknił więc za ogrodami Alkazaru i Bordeaux.
Jednakże jak ślad światła pozostaje na niebie chociaż słońce znikło, tak ślad słów Musarona został w jego pamięci, nawet po odejściu germka.
— Ja, mówił sobie, mam stać się bogatym panem, możnym wodzem! Nie, ja nic nie przeczuwam w moim przeznaczeniu. Jednego tylko szczęścia pragnę. Co mnie to obchodzi, jeżeli zapomniano o mnie w podzielę łask królewskich; co mnie to obchodzi iż Konetabl nie zaprosił mnie na ucztę, i nie odznaczył między dowódzcami? ludzie są często niepamiętni i niesprawiedliwi. Zresztą, wszystko zważywszy, gdy mi się naprzykrzy ich zapomnienie i niesprawiedliwość, zażądam uwolnienia.
— Wyśmienicie! odezwał się głos obok Agenora; na który tenże zadrżał i cofnął się prawie przestraszony. Wyśmienicie młodzieńcze! ciebie szukamy.
Agenor odwrócił się i ujrzał dwóch ludzi odzianych w ciemnych płaszczach, ukazujących się wgłębi zielonego ustronia, które sądził samotném. Jego zajęcie nie dozwoliło mu słyszéć siąpania ich po piasku.
Ten, co się przed chwilą odezwał do niego, wziął go za rękę.
— Konetabl! mówił sobie cicho młodzieniec.
— Który chce pana przekonać osobiście, że bynajmniéj o nim nie zapomniał, przydał Bertrand.
— Ależ pan nie jesteś Królem, rzekł Mauléon.
— To prawda, Konetabl nie jest Królem, odezwał się głos inny, ale ja nim jestem Hrabio, i przypominam ci, że tobie w części winienem moją koronę.
Agenor poznał don Henryka.
— Królu, odrzekł cicho pomięszany, przebacz mi, błagam cię.
— Wszystko ci jest przebaczone, odpowiedział Król, a że nie miałeś udziału w odbiorze nagród z innymi, otrzymasz co lepszego jak inni.
— Nic królu nic! odrzekł Mauléon, ja nic nie chcę, gdyż powiedzą że się domagałem.
Don Henryk uśmiéchnął się, i rzekł:
— Uspokój się, rycerzu nie powiedzą, ja ci za to zaręczam, gdyż mało kto żądałby tego co ci chcę ofiarować. Poselstwo jest pełne niebezpieczeństwa, ale jest ono zarazem tak zaszczytne, iż zmusi całe Chrześciaństwo do zwrócenia oczów na ciebie. Będziesz moim posłem. Ja jestem Królem.
— Oh! Najjaśniejszy panie, nigdym się nie spodziewał podobnego zaszczytu.
— Śmiało, bez skromności, młodzieńcze, rzekł Bertrand; właśnie Król chciał mnie tam posłać, gdzie ty pójdziesz, ale rozważył że może mnie potrzebować dla przewodzenia wojsku. Właśnie w téj saméj chwili kiedy się na nas żaliłeś, mówiłem z J. K. Mością o tobie że cię zapominamy. Mówiłem, jako o człowieku wymownym, i znającym gruntownie język hiszpański. Jako Bearnczyk jesteś wpół Hiszpanem, ale jak mówił Król, poselstwo jest niebezpieczne, idzie o to, aby się udać do don Pedra.
— Do don Pedra! zawołał Agenor z uniesieniem radości.
— Ho! ho! jak widzę to ci się podoba rycerzu, rzecze don Henryk.
Agenor uważał swoją radość za rzecz nieprzyzwoitą, powściągnął się zatém.
— Tak Królu, to mi się podoba, odrzekł, gdyż mam sposobność być użytecznym Jego Królewskiej Mości.
— Prawdziwie mi usłużysz, nawet bardzo, odparł Henryk, ale uprzedzam cię mój szlachetny rycerzu o niebezpieczeństwie twego życia.
— Rozkaż Królu.
— Trzeba będzie, mówił daléj Henryk, przebyć całą Segowię, gdzie obecnie ma się don Pedro znajdować. Zamiast listu zawierzytelniającego dam ci klejnot pochodzący od mojego brata, który don Pedro pozna odrazu; ale zanim odbierzesz poselstwo, namyśl się dobrze rycerzu nad tém co ci powiem.
— Powiedz, Królu.
— Nie wolno ci jest, jeżeli cię napadną w drodze, wezmą do niewoli, lub śmiercią zagrożą, odkryć celu naszego poselstwa; zniechęciłbyś naszych stronników, dając im poznać, że w chwili największéj pomyślności, czynię do nieprzyjaciela kroki pojednania.
— Pojednania! zawołał zdziwiony Agenor.
— Konetabl tak chce, rzekł Król.
— Królu, ja nigdy nie chcę, ja proszę, rzekł Bertrand. Prosiłem W. K. Mość, aby się zastanowił nad ważnością przedsięwziętej wojny. W oczach Boga to nie dosyć że masz za sobą Królów ziemi, trzeba miéć jeszcze względy Króla Nieba. To prawda ze odstępuje nieco od moich instrukcyi, skłaniając cię do pokoju, lecz sam Król Karol V. przyzna mi słuszność, kiedy mu powiem: Najmiłościwszy panie, byli to dwaj bracia, urodzeni z jednego ojca, dwaj bracia, którzy podniósłszy miecze jeden przeciwko drugiemu, mogli się byli pozabijać przy spotkaniu. Najmiłościwszy panie, aby Bóg przebaczył to targnięcie się brata na brata, trzeba aby naprzód, żądający przebaczenia od Boga, zapomniał o swoich prawach. Don Pedro pragnął pokoju, Król go odrzuciłeś, gdyż przyjęciem go mógłbyś nastręczyć powód do pomyślenia, że to uczyniłeś z obawy; lecz teraz, kiedy jesteś zwycięzcą, kiedy jesteś namaszczony, kiedy zostałeś Królem, ofiaruj mu go z kolei, a powiedzą że jesteś monarcha wspaniały, daleki od pychy, i tylko przyjaciel sprawiedliwości, a część stanów jakie tymczasem utracisz, odzyskasz wkrótce przez wolne natchnienie twoich poddanych. Jeżeli nie przyjmie, wówczas pójdziemy naprzód! nie będziesz nic miał sobie do wyrzucenia, bo on sam swoją zgubę zgotuje.
— Tak, rzecze z westchnieniem Henryk, ale czy znajdę raz jeszcze sposobność zniszczenia go?
— Królu! rzecze Bertrand, co powiedziałem sumiennie, to i powtarzam. Człowiek chcący iść prostą drogą, nie powinien mówić sobie: być może, ta droga byłaby także prosta, zbaczając z jéj kierunku.
— Niech tak będzie! rzekł Król zgadzając się na to przynajmniéj pozornie.
— J. K. Mość jest o tém zupełnie przekonaną.
— Tak, i bez cofnięcia się.
— Nawet i bez żalu.
— Oh! oh! rzecze Henryk, zawiele żądasz Konetablu.
— Dam ci list otwarty dla zawarcia pokoju, a nie domagaj się więcéj.
— Więc Królu, rzecze Bertrand, pozwól mi abym powiedział rycerzowi jak ma sobie postępować.
— Nie zadawaj sobie tyle trudów, przerwał spiesznie Henryk. Sam wytłómaczę to wszystko Hrabiemu; a przytém, dodał po chwili, wiesz że mam mu jeszcze co do wyręczenia.
— Bardzo dobrze, N. panie., rzekł Bertrand, kiedy nie spostrzegał nic w pośpiechu z jakim Król chciał się go pozbyć.
Oddalił się więc. Ale zanim doszedł do proga, zwrócił się:
— W. K. Mość, rzecze, przypomina sobie, pokój zupełny, połowę Królestwa jeżeli tego będzie potrzeba, warunki prawdziwie braterskie, zezwolenia roztropne, chrześciańskie, nie pochodzące z dumy.
— Tak, zupełnie, rzekł Król rumieniejąc mimowolnie, tak, bądź pewny o moich chęciach Konetablu.
Bertrand nie śmiał nalegać; jednakże nieufność jego zdawała się być na chwilę obudzoną. Król pożegnał go z tak przyjacielskim uśmiechem, że zapomniał o wszystkiém.
Król patrzał za Bertrandem.
— Rycerzu, rzekł do Agenora, gdy już Bertrand, znikł z oczu. Oto klejnot, za pomocą którego dostaniesz się do don Pedra; lecz przedewszystkiém chciéj zapomniéć o słowach tylko co wyrzeczonych przez Konetabla, aby moje tém lepiéj zostać mogły w twojéj pamięci.
Agenor dał poznać iż słuchał.
— Obiecałem pokój don Pedrze, mówił dalej Henryk. Oddam mu połowę Hiszpanii; od Madrytu do Cadixu, i będę dla niego bratem i sprzymierzeńcem, ale pod jednym warunkiem.
Agenor podniósł głowy, bardziej zdziwiony tonem mowy Króla, jak samemi słowy.
— Tak, mówił daléj Henryk, mimo to o czém tylko co mówił Bertrand, ja powtarzam jaz jeszcze: pod jednym warunkiem. Zdajesz się zadziwionym Mauléonie, że cośkolwiek ukrywam przed dobrym rycerzem, posłuchaj: Konetabl jest Bretończykiem, człowiekiem upartym w swoim poczciwym charakterze, lecz nie wié co znaczą przysięgi w Hiszpanii, w kraju, gdzie namiętności silniéj palą w sercach, niż słońce dopieka ziemię, nie może też wiedziéć do jakiego stopnia don Pedro mnie nienawidzi. Zapomina ten otwarcie myślący Bretończyk, że don Pedro zabił zdradziecko brata mego don Fryderyka, i kazał bez sądu zadusić siostrę Króla swego. On wyobraża sobie, że tutaj wojny odbywają się na polu bitwy jak we Francyi, Król Karól, który mi polecił ukarać don Pedra, zna go lepiéj, jego téź mądrość wpoiła we mnie rozkazy, o których zaraz usłyszysz.
Agenor skłonił się, strwożony w głębi duszy Królewską poufnością.
— Udasz się więc do don Pedra, mówił daléj Król, i przyrzeczesz mu w moim imieniu, to co powiedziałem, pod warunkiem iż Maur Mothril, i dwunastu znaczniejszych z jego dworu, których imiona będziesz miał sobie spisane, zostaną mi wydani ze swojemi rodzinami jako zakładnicy.
Agenor zadrżał, bo Król wyrzekł: dwunastu znakomitych z rodzinami. Jeżeliby Mothril przybył na dwór Henryka, przybyłby zapewne z Aissą.
— W jakim przypadku, mówił daléj Król, przyprowadzisz mi ich.
Dreszcz radości przebiegł po nerwach Agenora, i zwrócił uwagę Henryka, tylko że go sobie inaczéj wytłumaczył.
— Lękasz się, rzecze Henryk, nie obawiaj się niczego. Sądzisz że w pośród tych niedowiarków życie twoje wystawione będzie w podróży na niebezpieczeństwo? nie: niebezpieczeństwo, jak ja uważam, nie jest wcale wielkie. Dostań się do Duero, a skoro je przebędziesz, znajdziesz na tym brzegu rzeki eskortę, która cię osłoni od wszelkiéj zniewagi, i zapewni posiadanie zakładników.
— N. P. rzecze Mauléon, ja nie z trwogi zadrżałem.
— Cóż to więc jest takiego? zapytał Król.
— Niecierpliwość wstąpienia w kampanią dla królewskiéj usługi; chciałbym już wyjechać.
— Dobrze! śmiałym jesteś rycerzem, zawołał don Henryk; zajedziesz daleko młodzieńcze, jeżeli się przywiążesz do mojego losu.
— Ali! Królu, rzekł Mauléon, już mnie wynagradzasz więcéj jak zasłużyłem.
— A więc odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Oto są trzy kamienie, które zowią się trzema Magami. Każdy z nich wart tysiąc talarów złotem dla żydów, a tych nie brakuje w Hiszpanii. Masz tu jeszcze tysiąc złotych, ale to tylko na wypadki dla twojego germka.
— Królu, przepełniasz mnie rzecze, Mauléon.
— Za powrotem będziesz setnikiem włóczników zaciągniętych moim kosztem.
— Oh! już ani słowa więcéj Królu, błagam cię.
— Ale przyrzeknij mi że nie opowiesz Konetablowi warunków jakie wkładam na mego brata.
— Oh! niczego nie obawiaj się N. panie, on sprzeciwiałby się tym warunkom, a ja nie chcę żeby ktokolwiek ci się sprzeciwiał.
— Dziękuję, mój rycerzu, rzekł Henryk, jesteś więcéj jak śmiały, jesteś rozumny.
— Jesteś rozkochany, mówił od siebie cicho Agenor, a jak powiadają, miłość nadaje wszystkie przymioty których się nie ma.
Król poszedł za Dugueslinem.

Tymczasem Agenor zbudził swojego germka, i w dwie godziny późniéj, przy pięknym blasku księżyca, pan i sługa ruszyli spiesznie przez drogę do Segowii.

ROZDZIAŁ XXX.
Jakim sposobem don Pedro po powrocie spostrzegł lektykę, i co z tego nastąpiło.

Tymczasem don Pedro wziął Segowią, mając wgłębi serca gorzką boleść.
Przeciwności jakich doznało w dziesięciu latach jego panowanie, mniéj były mu dotkliwe jak późniejsze niepowodzenia w bitwach, i zdrady jego najlepszych przyjaciół. Przebywać Hiszpanią ostrożnie, jemu, który czy w dzień, czy w nocy bezpiecznie biegał po Sewilli, z mieczem przy boku, zdawało mu się uciekać, i że, Król jest prawie zgubiony, skoro raz tylko naruszy swoją nietykalność.
Lecz przy nim Mothril, podobny do starożytnego geniuszu napawającego gniewem Achillesa: wyprzedzał go, gdy się pośpieszał; zatrzymywał, gdy zwalniał kroki. Mothril prawdziwy duch nienawiści i wściekłości, niezmordowany, złośliwy doradzca zbierał ze smakiem owoce zemsty, Mothril zawsze pełen złych wyobraźni, i umiejący ochronić się od niebezpieczeństwa, płynną wymową czerpał, że tak można powiedziéć w nieznanych skarbach wschodu, i ukazywał zniechęconemu Królowi, więcéj bogactw, więcéj zasobów, więcéj potęgi, niżeli on marzył w najpiękniejszych dniach swoich. Lecz długa i piaszczysta droga zaczęła nawijać się jak wstążka na prządkę, Mothril, człowiek pustyni potrafił znaleźć w środku południa chłodzące źródło ukryte pod krzewistemi dębami, Mothril potrafił przechodząc przez miasta zjednać dla don Pedra okrzyki radości, ostami odblask wierności umierającego Królestwa.
— Jeszcze mnie kochają, mówił Król, albo raczej boją się; co może i lepiéj.
— Stań się prawdziwym Królem, a zobaczysz czy cię nie uwielbiają, albo czy nie drżą przed tobą, odparł Mothril z niedostrzeżoną ironią.
Tymczasem Mothril, wśród obaw, nadziei, i tych zapytywań Pedra, zauważał z radością, zupełne milczenie Króla o Maryi Padilli. Ta czarodziejka obecnością swoją tak wielki wywierała wpływ, że go przypisywano sile magii, kiedy została oddaloną, zdawała się iż nie tylko była wygnaną z serca, ale nadto usuniętą z pamięci. Don Pedro człowiek ognistéj wyobraźni, Król pełen kaprysów, człowiek południa, to jest namiętny w całym znaczeniu tego wyrazu, od początku podróży z Mothrilem, był pod wpływem innéj myśli, bo umysł jego zajęty tą lektyką ciągłe zamkniętą z Bordeaux do Vitoryi, tą kobiétą wleczoną od Mothrila przez góry, i której zasłona dwa albo trzy razy uniesiona powiewem wiatru, dozwoliła ujrzeć jednę z tych ubóstwionych peri[6] wschodnich, z połyskiem oczu jak aksamit, włosami kruczemi, cerą przyjemną i regularną, tym dźwiękiem gusli, czuwającym w ciemnościach z miłością, wówczas gdy don Pedro czuwał z obawą, wszystko to zwolna oddalało od niego pamięć o Maryi Padilli, a zapomnienie to o nieobecnéj kochance, mniéj by szkodziło, niż byt istoty nieznanéj i tajemniczéj, którą don Pedro imaginacyą egzaltowaną brał za jakiegoś geniusza poddanego Mothrilowi, silniejszego niżeli on sam.
Tak przybyli do Segowii, bez żadnej ważnéj przeszkody w pochodzie królewskim. Tu nic się nie odmieniło. Król znalazł wszystko w tym samym stanie jak i zostawił: tron w pałacu, łuczników w mieście, poddanych z uszanowaniem dla łuczników.
Król odetchnął.
Nazajutrz po jego przybyciu dano znać o znakomitym oddziale: był to Caverley i jego towarzysze, którzy wierni wykonanéj przysiędze swemu monarsze, przyszli z tą narodowością która zawsze dawała Anglii władze do złączenia się z sprzymierzeńcem Księcia Czarnego, którego oczekiwał don Pedro.
W drodze wojsko złączyło się z znacznym korpusem z Andaluzyi, z Grenadyerami i Maurami, którzy biegli na pomoc Królowi.
Wkrótce przybył tajny posłaniec od Księcia Galii, tego wiecznego i niezmordowanego nieprzyjaciela imienia francuzkiego, którego Jan i Karol V. zawsze napotykali tam, gdzie Francya miała tych pokonaną. Ten posłaniec przyniósł don Pedrowi dobre wieści.
Książe Czarny zgromadził wojsko pod Aact, i już od dwunastu dni szedł z nim od środka sprzymierzonéj Nawarry, którą Książe angielski oderwał od sprawy Henryka. Wysłał tego posłańca do Króla don Pedry, donosząc o bliskim swoim przybyciu.
Tron don Pedra chwilowo zachwiany przez ogłoszenie Królem don Henryka w Burgos, utwierdzał się więc coraz mocniéj, i w miarę jak się utwierdzał, przybywali ze wszech stron, owi ruchomi stronnicy władzy, poczciwi ludzie, którzy zamierzali się udać do Burgos dla powitania don Henryka, kiedy usłyszeli, że już nie czas puszczać się w drogę, i detronizowanego Króla zostawiać za sobą.
Do tych licznych stronników, połączyła się mniéj ścisła gromada, lecz lepiéj dobrana wiernych, jasnych i przezroczystych serc jak dyament, dla których Król ukoronowany, dopóki nie umrze, jest świętym. Ci ludzie mogą cierpiéć, obawiać się, i nawet nianawidzić człowieka w monarsze, lecz czekają cierpliwie, aż Bóg rozwiąże ich przysięgę, i wybranego powoła do siebie.
Tych mściwych ludzi łatwo poznać w każdym czasie, i w każdéj epoce; nie mają oni téj ładnéj powierzchowności co inni, nie mówią z przesadą, lecz po oddaniu hołdów uszanowania Królowi, czekają kiedy mają poświęcić życie dla Monarchy.
Jedna rzecz tylko studziła przyjęcie jakie sprawiali don Pedrowi ci wierni słudzy, to jest obecność Maurów przy Królu, przemożniejszych niż kiedykolwiek.
Ten bitny ród Faracenów, wił się około Mothrila, jak pszczoły na około ula, który mieści ich królowę. Wiedzieli oni że to był Maur zręczny i śmiały, który ich połączył obok Króla chrześciańskiego, śmiałego i zdolnego; dla tego zformowali straszny korpus, a że mieli wiele do zyskania w czasie wojen domowych, przybiegli z zapałem i działalności, którą poddani chrześciańscy podziwiali w milczącéj nieczynności.
Don Pedro; znalazł złoto w kassach publicznych; obtoczył się zbytkiem, który chwyta za serca przez wzgląd, a dumę pobudza interessem. Ponieważ Książe Galii wkrótce miał wjechać do Segowii, postanowiono wspaniałe uroczystości, których blask miał zaćmić wielkość przemijającą namaszczenia Henryka: dodały one zaufania ludowi, i upewniły, że ten już prawdziwym Królem, który ma do rozdania i najwięcéj rozdaje.
Tymczasem Mothril prowadził daléj swój zamiar, który miał skłonić don Pedra do tego, co sobie postanowił. Co noc odzywała się guzla Aissy; jéj dźwięk jako od dziewicy Wschodu tchnął pieśnią miłości. Jéj tony unoszone wiatrem pieściły samotność Monarchy i sprawiały jego krwi wrzącej rozkosz i przemijający sen niestrudzonych organizacyi południa.
Godzien Mothril oczekiwał od don Pedra wyrazu, któryby mu objawił bytność tego tajemniczego żaru, trawiącego wewnątrz, lecz czekał go na próżno.
W tém, pewnego dnia, don Pedro zrywając niejako więzy krępujące jego milczenie, rzekł mu porywczo:
— I cóż Mothrilu! czy nie ma wiadomości z Sewilli?
Te słowa obudziły w don Pedrze, wszystkie niespokojności. Wyraz: Sevilja znaczyły, Marya Padilla.
Mothril zadrżał, gdyż tego samego poranku schwytał na drodze z Toledy do Segowii niewolnika z listem od Maryi Padilli, do Króla, którego kazał utopić w rzece Adaja.
— Nie ma Króla, odpowiedział!
Don Pedro wpadł w głębokie zamyślenie; poczém odpowiadając głośno temu co sobie myślał:
— Więc zmienił się charakter, kobiéty żądzy nie powściągniętéj, dla którego musiałem poświęcić brata, żonę, honor i koronę, mówił cicho, bo któż mi ją zrywa z głowy? nie Henryk i nie Konetabl.
Don Pedro nie obiecywał nic dobrego Duguesclinowi, jeżeli kiedyś nieszczęście oddałoby mu w jego rece.
Mothril nie zważał na to, bo na inny cel zwróconą była jego uwaga.
— Donna Marya, odrzekł przedewszystkiém, chciała być Królową, a jak można sądzić w Sewilli W. K. Mość już nie panuje.
— Już mi to mówiłeś Mothrilu, a ja nie wierzyłem temu.
— Powtarzam ci to Królu, i może zaczniesz mi wierzyć, mówiłem ci kiedy wysyłałeś mnie do Coimbry po nieszczęśliwego don Fryderyka.
— Mothrilu!
— Kroi wie z jaką powolnością, a nawet ze wstrętem uzupełniłem ten rozkaz.
— Milcz Mothrilu! milcz krzyknął don Pedro.
— Wszelako mój Królu, twój honor jest bardzo skompromitowany.
— Tak, bezwątpienia, ale o tę zbrodnię nie można obwiniać Maryę Padillę, chyba....
— Bezwątpienia, lecz bez Maryi Padilli Król nic byś nie wiedział; bowiem ja milczałem, a jednakże to nie było przez wiadomość.
— Więc mnie kochała wtenczas, ponieważ była zazdrosna?
— W.K.Mość jesteś Królem, a po śmierci nieszczęśliwéj Blanki, Marya mogła zostać Królową. Przytém można zazdrościć nie kochając. Król byłeś zazdrosny o donnę Blankę, czyż ją kochałeś najmiłościwszy panie?
— W téj saméj chwili, jak gdyby wymawiane przez niego słowa były sygnałem, dał się słyszéć dźwięk guzli z towarzyszeniem śpiewu Aissy; lecz głos ten zbyt był oddalony aby mógł być zrozumiany, szumiał tylko koło uszu don Pedra, jakby szmer harmonijny.
— Aissa rzecze z cicha Król, wszak to Aissa śpiéwa.
— Tak sądzę, tak, najmiłościwszy panie, rzecze Mothril.
— Twoja córka, albo niewolnica ulubiona? spytał don Pedro z roztargnieniem.
Mothril potrząsł głową uśmiechając się.
— O nie Królu! rzekł, przed córką nie zgina się kolan, przed niewolnicą kupioną za złoto; człowiek rozumny i poważny rąk nie krzyżuje.
— Któż więc ona jest? zawołał don Pedro, natężając swój umysł przez chwilę nad tajemniczą dziewicą. Maurze przeklęty, czynisz sobie ze mnie igraszkę, albo rozpalasz mnie jak żelazo do czerwoności, i masz w tém ukontentowanie gdy widzisz podskakującego jak byka?
Mothril cofnął się prawie przestraszony, tyle to obejście się don Pedra było groźne i gwałtowne.
— Czy odpowiesz! krzyknął don Pedro uniesiony szałem, który zmieniał Króla w nierozumne zwierzę.
— Najmiłościwszy panie, ja tego nie śmiem powiedzieć.
— Przyprowadź mi więc ją, zawołał Pedro, sam jéj zapytam.
— Oh! Najjaśniejszy panie, rzecze Mothril jakby przestraszony podobnym rozkazem.
— Jestem Królem i tego żądam!
— Najmiłościwszy panie łaski!
— Niechaj tu będzie niezwłocznie, albo sam pójdę wyrwać ją z mieszkania.
— Najjaśniejszy panie! rzekł Mothril, przybierając posiać spokojną i poważną mieszkańców wschodu. Aissa jest zbyt wysokiego rodu, aby jéj mogły dotykać ręce niegodnych. Nie obrażaj Aissy Królu don Pedrze.
— I cóż to? czy maurytankę może obrażać moja miłość, zawołał don Pedro. Moje żony były córkami Monarchów, a inne kochanki równały się moim żonom.
— Najmiłościwszy Panie, rzecze Mothril, gdyby Aissa była moją córką, jak to sobie wyobrażasz, powiedziałbym ci „Królu don Pedro, oszczędź moje dziecię, i nie znieważaj twego sługi,“ a Król poznając głos tylu i tak dobrych rad, może oszczędziłby moje dziecię. Ale w żyłach Aissy płynie krew daleko szlachetniejsza, niż krew twoich żon i kochanek. Aissa jest córką Króla Mahometa, pochodzącego od wielkiego proroka, jest więc tém samém więcéj jak Księżniczką, więcej jak Królową, i rozkazuję ci, Królu don Pedro szanować Aissę.
Don Pedro powściągnął się pokonany dumną powagą Maura.

— Córka Mahometa, Króla Grenady, rzekł tylko z cicha do siebie.
— Tak, córka Mahometa Króla Grenady, którego Królu kazałeś zawojować. Byłem w służbie tego Monarchy, wiész o tém, i ocaliłem ją wtedy gdy żołnierze rabowali jego pałac, i kiedy niewolnik unosił ją pod płaszczem, aby sprzedać; już dziewięć lat temu, Aissa miała wówczas zaledwie siedem. Słyszałeś że jesteś dobrym doradzcą, i przywołałeś mnie na swój dwór. Bóg chciał abym ci służył; jesteś moim panem, jesteś wielkim pomiędzy wielkiemi, i byłem ci posłuszny, lecz przy nowym panu, córka mego dawnego pana, była mi nieodstępną: biédne dziecię, myśli że jestem jéj ojcem; wychowana w haremie, nie widziała poważnéj twarzy sułtana, który już nie żyje: teraz masz moja tajemnicę, gwałt mi ją wydarł, ale pamiętaj na to Królu, że ja, niewolnik poświęcony najmniejszym twoim urojeniom, wyciągnę się jak wąż aby bronić jedyny przedmiot, który nad ciebie przekładam.
— Ale ja kocham Aissę! zawołał don Pedro bezprzytomny.
— Możesz ją kochać, i kochaj ją Królu, gdyż urodzenie jéj równa się twemu; kochaj ją, lecz pozyskaj od niéj wzajemność, mówił Maur, a ja nie będę ci przeszkadzał. Jesteś piękny, młody, możny, dla czegóżby ta młoda dziewica nie miała cię kochać, czyż mogłaby odmawiać dobrowolnéj miłości którą chcesz otrzymać?
Te słowa wypuszczone jak strzała z Party, przenikły największą głębię serca don Pedry; Mothril uniósł zasłonę, i chciał wyjść tyłem z pokoju.
— Ale ona mnie będzie nienawidziéć, i powinna mnie nienawidziéć, jeżeli się dowie, że to ja zabiłem jéj ojca.

— Nigdy nie mówię źle o panu, któremu służę, rzecze Maur trzymając uniesioną zasłonę, i Aissa też nic nie wie o Królu; prócz tego, że jesteś dobrym Monarchą i wielkim Sułtanem.
Mothril opuścił zasłonę, i don Pedro mógł słyszéć przez czas niejaki, wolny i poważny chód jego, rozlegający się na taflach marmurowych, i zmierzający ku pokojom Aissy.

ROZDZIAŁ XXXI.
Jakim sposobem Mothril, został dowódzcą pokoleń Maurytańskich i Ministrem Króla don Pedro.

Powiedzieliśmy że Mothril opuszczając Króla, skierował się do apartamentu Aissy.
Młoda dziewica zamurowana w swoim mieszkaniu, opatrzonym kratami i pod bacznością jéj ojca, wzdychała dla braku wolności do swobodnego powietrza.
Aissa nie znała środka, jak dzisiejsze kobiéty, dowiadywania się wieści zastępujących korrespondencyą: dla niéj nie widzieć Agenora, było to nie żyć, nie słyszéć go mówiącym, było to miéć zamknięte ucho na głos całego świata.
Jednakże silne przekonanie w niéj żyło: to jest miłość dla Agenora, równająca się téj, jaką nosiła w piersiach; wiedziała że chybaby nie żył więcej, jeżeli zdoławszy trzy kroć przedrzeć się do niéj nie dostałby się i raz czwarty, to zaufanie nie dozwoliło jéj myśléć aby Agenor zginął.
Pozostawało jéj zatém tylko czekać i mieć nadzieję. Zycie kobiét wschodnich jest wieczném marzeniem przeplatanym śmiałemi czynami, będącémi niejako przebudzeniem w snach rozkosznych. Gdyby młoda dziewica miała sposobność do wynalezienia Mauléona nie pominęła by jéj, lecz niewinna jak wschodni kwiat, którego miała zapach i świeżość, nie umiała obejrzéć się w to miejsce zkąd przychodzi miłość, to słońce jéj życia, chodzić, wynajdywać środki, lub zwiadywać się: były to rzeczy które jeszcze nigdy nie obudziły się w jéj myśli.
Przytém, gdzie był Agenor? gdzie była ona sama? domyślała się że zapewne w Segowii, lecz ten wyraz Segowia, naprowadzał tylko jéj myśl, że to jest nazwisko miasta. Gdzie mogło być to miasto, w jakiej prowincyi Hiszpanii, zgadywała tylko; gdyż rozmaitych nazwisk prowincyi w Hiszpanii nie znała, chociaż przebyła pięćset mil, a z krajów przez które przechodziła, przypominała sobie trzy tylko miejsca, to jest okolice w których widziała Agenora.
Ale za to jak dobrze wbiły się w jéj pamięć te trzy punkta! Widziała jasno brzegi Zezery, tę siostrę Tagu z jéj oliwnemi gajami, przy których złożona była jéj lektyka; jéj strome brzegi, jéj posępne wody, z których łona zdawał jéj się wznosić piérwszy wyraz miłosny Agenora, i ostatnie westchnienie nieszczęśliwego pazia. Jakże jasno widziała swój pokój w Alkazarze, obsadzony powojami, którego okna wychodziły na teras zielonawy, a w pośrodku którego tryskały kipiące wody w wazach marmurowych! Jakże jasno nakoniec widziała ogrody w Bordeaux, z ich wielkiemi drzewami i posępnym cieniem, które oddziela! od jéj domu blask światła księżyca rzucony z nieba.
Z tych rozmaitych krajobrazów, każdy ton, każdy widok, każdy szczegół, liść każdy, były obecnemi przed jéj oczami.
Lecz czy te punkta tak jasne w ciemności jéj życia były na prawo, czy na lewo, na południe lub północ niepodobném było powiedziéć dla młodéj dziewicy, gdyż ją tylko nauczono używać w haremie przyjemności kąpielą, i marzyć w rozkosznéj nieczynności.
O wszystkiém tém wiedział dobrze Mothril, i dla tego niepokoił się.
Wszedł do młodéj dziewicy.
— Aisso, rzekł skłoniwszy się nisko, czy mogę się spodziéwać iż posłuchasz z niejakim względem tego co ci mam powiedziéć?
— Wszystko jestem ci winna i do ciebie przywiązana, odrzekła Aissa, patrząc się na Mothrila, jakgdyby chciała odgadnąć w jego oczach znaczenie tych wyrazów.
— Czy życie jakie prowadzisz, podoba ci się? zapytał Mothril.
— Jak to? rzecze Aissa, widocznie starając się zbadać cel tego zapytania.
— Chcę wiedziéć czy ci się podoba żyć zamkniętą?
— Oh! wcale nie, spiesznie odpowiedziała Aissa.
— Chciałabyś więc zmienić swój stan?
— Nie inaczéj.
— Cóżby ci się podobało? Aissa zamilkła, gdyż to czego pragnęła nie mogła wyjawić.
— Nie odpowiadasz mi? spytał Mothril.
— Nie wiém co mam odpowiedzieć, rzekła.
— Czyż nie lubiłabyś raczéj, mówił dalej Maur, biegać na rosłym koniu hiszpańskim, z gronem kobiét, jeźdźców, psów i muzyki?
— Bynajmniéj, nie tego ja pragnę; jednakże mając to co pragnę, lubiłabym i to, byle tylko...
Niedokończyła mówić.
— Byle tylko? zapytał z ciekawością Mothril.
— Nic, odrzekła dumnie Aissa.
Mimo jéj przemilczenia Mothril dokładnie zrozumiał znaczenie wyrazu: byle tylko.
— Dopóki będziesz ze mną, i dopóki ja jestem uważany za twego ojca, dodał Maur, będę odpowiedzialny za twoje szczęście i spokojność, dopóki zaś to się nie odmieni, czego żądasz, stać się nie może.
— I kiedyż się to zmieni, zapytała Aissa z swoją naiwną niecierpliwością.
— Gdy pójdziesz za mąż.
Opuściła głowę.
— Ja nigdy zamąż nie pójdę, rzekła.
— Przerywasz mi, rzekł z niezadowoleniem Mothril, mówiłem ci jednak o rzeczach potrzebnych do twego szczęścia.
Aissa wlepiła wzrok w Maura.
— Mówiłem, że mąż może ci dać wolność.
— Wolność? powtórzyła Aissa.
— Może nie wiész co to jest wolność, przydał Mothril, więc ci opowiem. Wolność jest to prawo chodzenia po ulicach z odsłoniętą twarzą, prawo nie zamykania się w lektyce, prawo przyjmowania odwiédżin jak u Franków, uczestnictwa w łowach, uroczystościach, zabawach i w towarzystwie rycerzy.
W miarę co Mothril mówił, lekki rumieniec ukazywał się na licach Aissy.
— Ale przeciwnie, odpowiedziała Aissa, ja słyszałam że mąż zamiast nadania, odbiera te prawa.
— Kiedy jest mężem, to prawda, ale zanim jest mężem, i nadewszystko kiedy zajmuje znakomite « miejsce, pozwala swojéj narzeczonéj prowadzić się, jak ci powiedziałem; w Hiszpanii i we Francyi naprzykład, nawet córki Królów katolickich słuchają grzeczności, które ich nie obrażają. Ten który je ma zaślubić, pozwala im naprzód próbować życia niezawisłego i wystawnego jakie im przysposabia, nawet masz przykład: czy przypominasz sobie Maryę Padillę?
Aissa słuchała.
— I cóż? zapyta.
— Marya Padilla czy nie była Królową zabaw, i wszechwładną panią w Alkazarze, Sevilli i w całej Hiszpanii? Czy nie przypominasz sobie jak ją widywałaś przez okratowane okna na pałacowych dziedzińcach, męczącą pięknego arabskiego rumaka, i zgromadzającą w około siebie na całe dnie jeźdźców których przekładała, gdy tymczasem ty byłaś zamkniętą i schowaną, nie mogłaś przestąpić ani progu twego pokoju, widziałaś tylko kobiéty, i z nikim nie miałaś sposobności mówić o tmé, co było w twéj myśli lub sercu.
— Lecz, rzecze Aissa, donna Marya kochała don Pedrę, a zdaje się, że kto kocha w tym kraju może powiedziéć temu kogo kocha, i laki wybiera a nie kupuje, jak w Afryce. Donna Marya, mówię, kochała don Pedrę, a ja nie sprzyjałabym wcale temu, który myślałby mnie zaślubić.
— Cóż wiész w tym względzie?
— Kto on jest? zapytała żywo Aissa.
— Bardzo gorliwie się dopytujesz, rzekł Mothril.
— A ty tłómaczysz się bardzo powolnie, rzekła Aissa.
— I cóż chciałam ci powiedzieć że donna Marya była wolną.
— Nie, ponieważ kochała.
— Jest się wolnym nawet i kochając.
— Jak to?
— Można przestać kochać.
Aissa wzruszyła ramionami, jak gdyby chciała powiedziéć; to jest rzeczą niepodobną.
— Donna Marya, mówię, została wolną, gdyż don Pedro, nie kocha jéj więcéj, i nie jest od niéj kochany.
Aissa podniosła głowę z zadziwieniem.
Maur tak daléj mówił:
— Aisso, widzisz że tam nie było małżeństwa, a oboje przecież używali rozkoszy jakich mogli kosztować.
— O czmé chcesz mówić? zawołała Aissa, jak gdyby kto na nią cisnął błyskawicę.
— O tém coś już dokładnie zrozumiała, odrzekł Mothril.
— Mów tylko.
— To jest, ze wielki pan...
— Król, czyż nie tak?
— Tak jest, Król; odpowiedział Mothril nachylając się.
— Myśli mi dać miejsce opuszczone przez Maryę?
— I jéj koronę.
— Jak Maryi Padilli.
— Donna Marya umiała tylko zyskać jéj przyrzeczenie, inna młodsza, zręczniejsza może ją otrzymać.
— A z tą którą nie kochają co się stanie? zapytała pogrążona w myślach dziewica, przestając poruszać ziarna paciorków aloesowych oprawionych w złoto.
— Oh! rzecze Mothril udając obojętność. Ona inne stworzyła szczęście: jedni powiadają że obawiała się wojen w jakie Król jest zamięszany, inni zaś, i to jest więcéj prawdopodobne, że kochając innego ma go wziąść za męża.
— Jakiego innego? zapytała Aissa.
— Rycerza z Zachodniego kraju, odpowiedział Mothril.
Aissa wppdła w głębokie zamyślenie, ponieważ te kłamliwe słowa, odkryły jéj jak gdyby czarodziejską siłą, całą słodką przyszłość o jakiéj marzyła, a któréj przez niewiadomość lub bojaźń, nie śmiała podjąć zasłony.
— Ah! tak, o tém mówią?... spytała w końcu rozweselona Aissa.
— Tak, rzekł Mothril, i powiadają także, że Marya głosi dostawszy się na wolność. O! niechaj wybór Króla przynosi mi szczęście, gdyż wybór ten wyprowadził mnie z domu i zacisza, aby umieścić pod tém piękném słońcem, które rozjaśniało moją miłość.
— Tak, tak, mówiła daléj zamyślona młoda dziewica.
— I pewno, odrzekł Mothril, ale to bynajmniéj nie w haremie ani, klasztorze znalazła tę uciechę jakiéj obecnie doznaje.
— Prawda, rzekła Aissa.
— Ale dla uzupełnienia twego szczęścia Aisso posłuchasz Króla?
— A czy Krół zostawi mi czas do namyślenia się?
— Ile tylko ci się podobać będzie, i o ile należy go zostawić szlachetnéj jak ty dziewicy. Tylko że to jest człowiek smutny i rozdrażniony nieszczęściami; twoje słowo Aisso, gdy zechcesz, jest miłe, nie odmawiaj go więc, don Pedro jest wielkim Królem, któremu potrzeba oszczędzać wzruszeń, a powiększać żądze.
— Nie będę się sprzeciwiać Królowi, odpowiedziała.
— Dobrze! rzekł Mothril, byłem pewny że ambicya przeważy miłość. Za bardzo kocha swego rycerza aby nie korzystać z zdarzenia jakie się jéj nastręcza; w téj chwili poświęca Monarchę dla kochanka, późniéj, być może czy nie będę zmuszony czuwać żeby nie poświęciła kochanka dla Monarchy.
— Więc pozwalasz na widzenie się z Królem? spytał Mothril.
— Będę najuniżeńszą sługą J. K. Mości, odpowiedziała Aissa.
— Nie tego potrzeba, gdyż nie zapominaj, że równa jesteś Królowi, tylko żeby nie miéć więcéj dumy jak uniżoności. Żegnam. Idę uprzedzić Króla że raczysz być obecną na serenadzie jaką mu dają każdego wieczora. Cały dwór, i nie mała liczba szlachetnych cudzoziemców będzie się tam znajdować. Żegnam cię donno Aisso.
— Któż wié mówiła cicho Aissa, czy pomiędzy témi szlachetnémi cudzoziemcami nie ujrzę Agenora?
Don Pedro człowiek gwałtownych żądzy, rumienił się z radości jak młody zalotniś, gdy wieczorem ujrzał z balkonu zbliżającą się, i błyszczącą przez złotą zasłonę piękną Maury tankę, któréj oczy czarne i cera blada, zaćmiły w Segowii wszystkie znajdujące się ówcześnie najdoskonalsze piękności.
Aissa podobna była do Królowéj, przyzwyczajonéj do hołdów innych Monarchów. Nie opuszczała wcale oczu, spoglądała często na don Pedra wodząc wzrok po zgromadzeniu, tak, że kilka kroć don Pedro opuścił doradców, albo najpiękniejsze kobiéty, i schodził do młodéj dziewicy, aby z nią choć cokolwiek pomówić, ona téż odpowiadała mu przytomnie i bez trudności: być może wolnoby ją obwinić o roztargnienie, bo téż jéj myśli były gdzieindziéj.
Don Pedro podał jéj rękę, aby odprowadzić do lektyki, a podczas drogi nie zaniedbał rozmawiać z nią przez jedwabne firanki.

Całą noc dworzanie rozmawiali o nowéj kochance Króla, a don Pedro przy udaniu się na spoczynek oznajmił publicznie, ze staranie o zapłacie i zaopatrzenie potrzeb wojska, powierzył swojemu piérwszemu ministrowi, dowódzcy pokoleń Maurytańskich, użytych w jego służbie.

ROZDZIAŁ XXXII.
Jak rozmawiali Agenor i Musaron, przebywając drogę la sierra d’Aracena.

Powiedzieliśmy że Mauleon i jego germek podług życzenia nowego Króla Kastylii udali się w drogę przy piękném świetle księżyca.
Najbardziéj radowało serce Musarona, dźwięk różnotonny kilkunastu talarów brzęczących w jego obszernéj skórzannéj kieszeni, bo wówczas nie był to wcale szczęk jakiego zastępu napotkanego przypadkiem, który rozweselał zacnego germka, był to dźwięk brzęczący, ciężki, wiszący u spodu jego worka, dla tego téż i radość Musarona była wielka i głośna stosownie do proporcyi.
Droga prowadząca w owéj epoce z Burgos do Segovii była piękną, lecz właśnie z przyczyny jéj uczęszczania i piękności, Mauléon osądził, że nie trzeba ściśle się jéj trzymać. Zapuścił się więc jak prawdziwy Bearnczyk w wąwóz, idąc za malowniczemi wybrzeżami, ku zachodniéj stronie, która się przedłuża jak naturalna zasłona od Coimbry do Tudelu.
Od początku podróży Musaron liczył wiele na pomoc talarów, lecz mówiemy Musaron bardzo się zawiódł w rachubie. W miastach i na równinach lud wylał swoje bogactwa pod podwójnym uciskiem don Pedra i don Henryka, czegóż się można było spodziewać po góralach, którzy nigdy skarbów nie posiadali; dla tego nasi podróżujący przymuszeni żyć owczém mlekiem, kwaśném winem i jęczmiennym chlebem, wkrótce żałowali, a mianowicie Musaron, niebezpieczeństw w równinie, pomieszanych z przyjemnościami pieczonego koźlęcia, kuropatwy i starego wina.
Dla tego Musaron, zaczął się gorzko użalać że nie miał z kim walczyć.
... , F w. . — woirjei yimoJuju A^en.OJ’, który rozjnyślał o czem mnemonic odponiebezp rego wi wiadał mu wcale. Nakoniec ocknięty z głębokiego marzenia uśmiechnął się.
Ten uśmiéch, w którym przebijał się cień niedowiarstwa, był nieprzyjemnym Musaronowi.
— Nie sądzę panie, rzecze, przygryzając sobie usta dla oddania wyrazu nieukontentowania, który był sprzeczny ze zwykłą poczciwością germka, nie sądzę abyś pan kiedykolwiek powątpiewał o mojéj waleczności, któréj nie raz już dałem dowody.
Agenor poruszeniem głowy zgodził się na to.
— Tak, już nie raz, odrzekł Musaron. Czyż mam mówić o Maurze tak skoro wtrąconym w fosę pod Medina-Sidonia? albo o drugim zarżniętym w pokoju nieszczęśliwéj Królowéj Blanki, cóż? powiedz pan! Śmiałość i odwaga; mówię bez przesady; będą moim godłem, jeżeli kiedyś dostąpię godności rycerskiéj.
— Wszystko to jest niezaprzeczona prawda mój kochany Musaronie, rzekł Agenor, ale zobaczmy do czego to zmierzają te długie rozmowy i przykre marszczenia brwi.
— Panie, rzekł Musaron pocieszony tém sympatyrzném odezwaniem się głosu swego pana; Więc się nie nudzisz?
— Z tobą mój dobry Musaronie rzadko się nudzę; z memi myślami, nigdy.
— Dziękuję panu; lecz kiedy pomyśli się, że tu nie ma żadnego podejrzanego podróżnego, którego moźnaby uprzątnąć włócznią, albo jakiego miejsca z dobrą dziczyną, lub kilka butelek wina, otóż to jest co mnie nudzi!
— Ah! rozumiem Musaronie, głodny jesteś, i to żołądek się odzywa: Naprzód.
— Zapewne panie; patrzaj no jaka piękna przed nami droga: mówię że zamiast włóczyć się po tych jamach, moglibyśmy jechać wygodną ścieszką, i dostać się na ową równinę, na któréj widać kościół: patrz pan, na boku wielki dym. Czy nic nie przemawia na korzyść tego kościoła dla pobożnego rycerza, do dobrego chrześcianina? Oh! jaki piękny dym, jak dobrze pachnie!
— Musaron, odpowiedział Agenor. Ja podobnież jak i ty pragnę zmienić kierunek i widziéć ludzi, lecz nie mogę narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwa. Dosyć i wielkich przygód czeka mnie w uzupełnieniu mojego poselstwa. Te góry są bezpłodne, puste, ale pewne.
— Ah panie! mówił daléj Musaron postanowiwszy nie poddawać się bez walki, zejdź ze mną z łaski swojéj. na trzecią część téj pochyłości, tam zaczekasz, a ja dosięgając do tego dymu, zrobię jakieś zapasy które nam dodadzą cierpliwości. Dwie godzin tylko a natychmiast powrócę. Co do śladu, noc zapadnie, i jutro będziemy daleko.
— Mój kochany Musaronie, odrzekł Agenor, posłuchaj mnie tylko.
Germek nadstawił ucha potrząsając głową, jak gdyby przewidział naprzód, że to, co jego pan wyrzecze nie zgodzi się z jego myślami.
— Nie pozwolę ani oddalać się, ani zbaczać, mówił dalej Agenor, dopóki nie przybędziemy do Segowii, w niéj to panie Sybaryto[7], będziesz miał wszystko co tylko zapragniesz, wyborne życie, przyjemne towarzystwo; w Segowii, powtarzam, będziesz uważany jak germek posła, ale idźmy do niéj prosto. Czy to czasem nie Segowia to miasto, które widzę tam daléj otoczone mgłą, a z pośród niéj wznosi się ta piękna dzwonnica i skłniająca się kopuła. — Jutro na wieczór tam będziemy, nie warto zatém na tan krótki czas zbaczać z obranéj drogi.
— Będę posłusznym Jego J. Wielmożności odezwał się Musaron głosem bolejącym, to jest moja powinność, a ja lubię wypełniać co do mnie należy, lecz gdybym się poważył uczynić jednę uwagę w interesie pańskim...
Agenor spojrzał na Musarona, który odpowiedział kiwnieniem głowy, znaczącém: wiém co mówię.
— Więc powiedz, rzecze Agenor.
— To jest, z pośpiechem odparł Musaron, że pewne przysłowie radzi, aby dzwonnik próbował małych dzwonów przed wielkiemi.
— I cóż znaczy to przysłowie?
— Znaczy, że za nim pan wejdziesz do Segowii, to jest do wielkiego miasta, dobrze byłoby spróbować mieściny, tam według wszelkiego podobieństwa, dowiemy się coś pewnego o interessach państwa. Ah! gdybyś pan wiedział jak mi wiele dobrego ten dym zwiastuje.
Agenor był człowiek rozsądny, pierwsze przyczyny Musarona nieco go obeszły, lecz ostatnia dotknęła go, przytém rozważył: że Musaron był w nieodstępnym zamiarze pójścia do sąsiedniego miasteczka, że sprzeciwić się temu, byłoby to popsuć zegarek tak trafnie zregulowany z jego charakterem, i że sprzeciwienie się temu groziło mu doznawaniem najmniéj cały dzień, co tylko bydź może najnieprzyjaźniejszego: to jest złego humoru sługi, burzy nieuchronnéj i przykrzejszéj jak największa nawałnica.
— Dobrze niech i tak będzie, zgadzam się na twoje życzenia Musaronie, idź zobaczyć co się dzieje blizko tego dymu, i powracaj, to mi opowiész.
Ponieważ od samego początku sporów Musaron był prawie niepewnym przywiedzenia swéj chęci do skutku, przyjął to pozwolenie bez objawienia nadzwyczajnéj radości, i przebiegł kłusem przez zakręty téj ścieszki, którą od tak długiego czasu pożerał wejrzeniem.
Tym czasem Agenor oczekując powrotu germka, znalazł sobie wygodny amfiteatr skał, zarosłych brzozami i miękkim mchem, jaki tylko napotykamy w górach, i gdzie jakby na rozweselenie tych czarownych zarośli, widzieć można było rozwijające się źródło przezroczyste jak lustro, stojące chwilę w swoim korycie, potém biegnące z szmerem pomiędzy kamienie. Agenor głowę oswobodził z ciężaru hełma, ugasił swoje, pragnienie w płynącéj krynicy, i spoczął, opierając się plecami o stary pień zielonego dębu.
Wkrótce, jak powiedzieliśmy, bohater starych baśni i gawęd romantycznych, oddał się słodkim myślom miłości, które prędko pogrążyły go tak głęboko, iż niespostrzeżenie marzenia zmieniły się w zachwycenie, a zachwycenie w sen.
W wieku Agenora nie ma snu bez marzeń, dla tego tżé zaledwie zasnął młodzieniec, marzył iż przybył do Segowii, że Król don Pedro rozkazał go okuć w kajdany, i wtrącić do ciasnego więzienia, z którego mógł spostrzegać piękną Aissę; lecz zaledwie przyjemne widziadło przyszło rozjaśnić ciemność jaskini, w tém Mothril przybiegł odpędzić ten pocieszający obraz, i że krwawa walka wszczęła się między nim a Maurem. W pośród owéj walki, i kiedy czuł go przewalającego, pęd konia dał się słyszéć oznajmiający niespodziewane przebycie zasiłku.
Odgłos tego pędu tak silnie jednoczył się z marzeniom, że zmysły Agenora obłąkały go, i dopiero przebudził się na piérwsze zawezwania przybywającego ku niemu.
— Panie! panie! wołał głos.
Agenor otworzył oczy, Musaron stał przed nim.
Ciekawy był to widok, patrzćé jak zacny germek osadzony na koniu, którym kierował tylko za pomocą kolan, gdyż obiedwie ręce były wyciągnięte na przód, jak gdyby grał w ślepą babkę, w stawach ramion każdéj ręki wisiał z jednéj strony przywiązany bukłak[8] z drugiéj chustki zawiązane na rogi pełne rodzenków i ozorów, a w obu dłoniach trzymał jakby parę pistoletów, tłustą gęś i chleb, którym mógłby nakarmić dziesięciu ludzi przy kolacyi.
— Panie! panie! wołał Musaron, jak to już powiedzieliśmy, wielka nowość.
— Cóż tam takiego? zawołał rycerz kładąc chełm na głowę, i dłoń na mieczu, jak gdyby Musaron poprzedził armią nieprzyjaciół.
— Oh! ja to dobrze przeczuwałem, mówił daléj Musaron, i myślę że gdybym nie nalegał, pominęlibyśmy.
— Zobaczmy, cóż tam jest przeklęty gaduło? zawołał niecierpliwie Agenor.
— Cóż tam jest!... jest to, że Bóg mnie zaprowadził do tego miejsca.
— Ale cóż się tam dowiedziałeś? do djabła! mów.
— Dowiedziałem się że Król don Pedro...ex Król, chciałem powiedziéć...
— I cóż?
— Że go nie ma w Segowii.
— Istotnie! zawołał ze złością rycerz.
— Alkada[9] powrócił wczoraj z wyprawy uczynionéj z znaczniejszymi obywatelami miasta, na spotkanie don Pedra, który poza wczoraj przeszedł w równinę tam dalej wychodząc z Segowii.
— I szedł gdzie?
— Ze swoim dworem.
— Ze swoim dworem.
— I czy z Mothrilem? dodał Agenor.
— Bez wątpienia.
— To z Mothrilem, mówił przerywanie Agenor, była zapewne.
— Nie inaczéj, bardzo temu wierzę, nie spuszcza jéj z oczu, wyjąwszy gdy śpi, przytém dobrze jest teraz strzeżoną.
— Co ty chcesz mówić?
— Że Król jéj nie opuszcza podobnież.
— Lektykę?
— Tak jest; odprowadza ją konno, i to przy téj lektyce przyjmował deputacyą miasta.
— Więc mój kochany Musaronie pójdźmy do Sorii, rzekł Agenor z uśmiechem źle ukrywającym początek obawy.
— Idźmy panie, idźmy, ale nie wypada udawać się tą samą drogą, teraz jesteśmy tyłem do Sorii. Wywiedziałem się w mieście o drogę, przebędziemy góry na lewo, i dostaniemy się do wąwozu równoodległego od płaszczyzny. Ten wąwóz oszczędzi nam przechodu dwóch rzeczek, i jedenaście mil drogi.
— Niech tak będzie; zgadzam się mieć z ciebie przewodnika, lecz pamiętaj o odpowiedzialności jaką bierzesz na siebie, mój biedny Musaronie.
— Myśląc o téj odpowiedzialności, powiem panu że należało by mu tę noc przepędzić w mieście.
— Patrzno pan, oto Wieczór nadchodzi, chłód czuć się daje, godzinę będziemy jeszcze mogli jechać, a potém nas ciemności ogarną.
— Korzystajmy i z téj godziny Musaronies, a ponieważ tak dobrze o wszystkiém się wywiedziałeś, pokaż no mi drogę.
— Ależ objad, rzecze Musarqn, czyniąc ostatnie usiłowanie.
— Nasz objad odbędziemy wynalazłszy stosowny nocleg. Idźmy daléj, Musaronie, daléj.
— Musaron nic więcéj nie odpowiedział, było bowiem w głosie Agenora coś nakazującego, co téż nasz germek rozumiał dokładnie, zwłaszcza gdy nakazanie to odnosiło się do wypełnienia jakowego zlecenia, nic wówczas nie miał do powiedzenia.

Germek w skutek kombinacyi jednych mędrszych nad drugie, podał strzemiono swemu panu, nie zwalniając wcale swych rąk z ciężaru, sam zaś z całym ładunkiem cudem równowagi dostał się na konia, wyprzedził, i odważnie zanurzył się w wąwozie tych gór, co miały im oszczędzić bród dwóch rzeczek i skrócić drogę jedenastu mil.

ROZDZIAŁ XXXIII.
Jak Musaron napotkał jaskinię, i to co w niéj było.

Musaron powiedział, iż podróżnym jeszcze zostawała jaka godzina dnia, i ostatnie promienie słońca mogły przyświecać ich drodze; lecz od chwili w któréj odblask bladych promieni skrył się za wierzchołek Sierry, zbliżała się noc tak straszna, i z taką szybkością, że Musaron i jego pan mogli spostrzedz, o ile przedsięwzięta droga była urwistą i tém samém niebezpieczną.
kwadrans drogi, pośród tej ciemności Musaron zatrzymał się raptownie.
— Ho! ho! panie Agenor, rzecze, droga zaczyna bydź coraz gorszą, albo lepiéj powiem, tu niema drogi. Pozabijamy się niezawodnie, jeżeli pan żądać będziesz abyśmy daléj postępowali.
— Do kata, rzekł Agenor: ja nie jestem tak bardzo wymagający, wszakże mnie znasz, tylko zdaje mi się, że nocleg będzie za bardzo obozowy. Zobaczmy czyby nie można ruszyć daléj.
— Ani podobna: jesteśmy na płaszczyźnie otoczonéj ze wszech stron przepaściami, zatrzymajmy się tutaj, albo po prostu wytchnijmy, spuść się pan na moją zdolność w wyszukaniu w górach miejsca które nam dozwoli noc spędzić.
— Może znów widzisz jaki dobry tłusty dym? spytała uśmiechem Agenor.
— Nie, ale ja domyślam się ładnéj jaskini z firankami: z bluszczu i ścianami mchem porosłemi.
— Z któréj będziemy mogli wypędzić całą gromadę sów, jaszczurek, węży.
— W podobnej porze i miejscu w jakiém jesteśmy, doprawdy nie zważa się na to; zresztą, mnie bynajmniéj nie zastrasza to co chodzi. Przytém pan niejesteś tak zabobonny, abyś obawiał się sów, ja zaś nie sądzę aby jaszczurki albo węże miały co ogryzać na twoich żelaznych nogach.
6 — Niechajże tak będzie, zatrzymajmy się, rzekł Agenor.
Musaron zsiadł z konia, zaczepił cugle o skałę, a w czasie tego, jego pan przystanki na siodle i podobny do statui konia oczekiwał z odwagą, namysłem i spokojnością.
Podczas tego, germek powodowany tą zmyślnością którą znajdujemy w potrzebie, udał się dla wyszukania miejsca.
Zanim kwadrans upłynął, powrócił z postawą zwycięską i wydobytym mieczem.
— Tędy panie, tędy; wołał, zobacz pan nasz Alkazar.
— Co znów tam masz u czarta? spytał rycerz, zdaje mi się żeś cały zlany wodą.
— Musiałem walczyć z lasem zarośli, które mnie chciały uwikłać, ale tak mężnie rąbałem końcem miecza, — że sobie utorowałem przejście, i wówczas z wszystkich mokrych liści, padała jak dészcz rosa na moją głowę, uleciało także ztamtąd kilkanaście niedoperzów, i zrobiło się miejsce. Wyobraź że sobie pan teraz cudowną galeryą, mającą posadzkę z delikatnego piasku.
— Ah! czy to tylko prawda, rzeki Agenor, postępując za śladem Musarona, gdyż wcale nie dowierzał jego piękném słowom.
Niesłusznie powątpiewał Agenor; zaledwie uszedł ze sto kroków po raptownéj spadzistości, jak w miejsen, gdzie droga zdawała się bydź zatarassowana murem, dało mu się czuć pod nogami usłanie z świeżych liści, i małych gałęzi: był to skutek rzezi sprawionej przez Musarona, a podczas tego, z téj i owéj strony przelatywały niewidzialnie wielkie niedoperze, których rycerz mógł tylko poznać po spokojnym szeleście ich skrzydeł. Niecierpliwie usiłowały odzyskać utracone miejsce.
— Oh! rzecze Agenor. Ależ to jest jaskinia czarownika Maugis.
— Wynaleziona przezemnie panie, i przezemnie piérwszego. Niech licho porwie, czy też kiedy człowiek pomyślał tu nogą stąpić! te krzewy pamiętają początek świata.
— Bardzo dobrze, rzekł uśmiechając się Agenor, lecz czy ta jaskinia nie znana jest ludziom?
— Oh! za to zaręczam.
— Mógłbyś także i że wilków to samo powiedziéć?
— Oh! oh! rzekł Musaron.
— Także za kilku niedźwiedzi rudowłosych, miejscowej rasy tych gór, wszakże wiész, takich jak się to napotyka w Pireneach?
— Do djabła!
— Albo za tych dzikich kotów, co w uśpionym podróżnym rozdzierają gardła, i wysysają krew.
— Panie, wiesz pan co trzeba będzie uczynić? jeden z nas będzie czuwał nad snem drugiego.
— Doskonała myśl.
— Teraz nie masz pan co do powiedzenia przeciwko jaskini Magisa?
— Zupełnie nie, nawet znajduję ją dosyć przyjemną.
— Wróć wejdźmy, rzekł Musaron.
— Wejdźmy, rzedł Agenor.
Obadwa zsiedli z koni, i weszli z ostrożnością, macając, rycerz włócznią, a germek mieczem. Po przejściu ze dwadzieścia kroków, znaleźli mur mocny, nieprzenikliwy, który zdawał się bydź utworzony przez samą skałę, bez żadnéj pozornéj jamy, bez schronienia dla zwierząt szkodliwych.
Ta jaskinia była podzielona na dwie części; wchodziło się naprzód do niejakiego przedsionka, z którego przechodziło się w drugie wydrążenie, mające w sobie otwór podobny do drzwi, i przedstawiała się w całéj wysokości.
Była to niezaprzeczenie jedna z tych jaskiń zamięszkana jeszcze w czasach początkowego chrześcijaństwa, przez jakich pobożnych pustelników, którzy sobie obrali spokojną drogę, aby nią dojść do nieba.
— Bogu dzięki! rzecze Musaron, nasza sypialnia jest bezpieczną.
— Kiedy tak, to wprowadź konie do stajni i rozłóż obrus, bo mi się jeść chce.
Istotnie Musaron wprowadził konie do miejsca.
które jego pan pazwał stajnią, to jest do przedsionka w jaskini.
Poczém, zrobiwszy uporządkowanie, zajął się przygotowaniem wieczerzy.
— Co tam mówisz? spytał Agenor, słysząc ciągłe szemrania Musarona, przy wykonywaniu odbieranych rozkazów.
— Mówię, że jestem wielki głupiec, gdyż zapomniałem świecy, a ta by nam się przydała. Szczęściem, że możemy sobie ognia skrzesać.
— Tak myślisz Musaronie, ognia?
— Ogień odstrasza drapieżne zwierzęta, jest to prawda, o rzetelności któréj już nieraz miałem zdarzenie się przekonać.
— Tak, ale przyciąga ludzi, a przyznam ci się, iż w obecnéj chwili, bardziej się lękam napadu jakiéj bandy Anglików, lub Maurów, jak gromady wilków.
— Do djabła! rzecze Musaron, smutno jednakże spożywać tak dobre rzeczy nie widząc je.
— Ba! ba! rzekł Agenor, głodny brzuch nie ma uszów, ale za to ma oczy, to prawda.
Musaron dał się zawsze przekonać, gdy ustępowano jego woli, lub uzupełniano życzenia; poznał tą rażą słuszność swego pana, poszedł więc i rozłożył posiłek w drzwiach drugiéj jaskini, celem aby choć jakakolwiek światłość rozjaśniéć im mogła.
Zaczęli więc swoją biesiadę, a koniom w tym czasie pozwolono zagłębić głowy w workach z owsem który Musaron zrzucił z grzbietu.
Agenor, człowiek młody i silny zaczął pożywać z tak wielkim apetytem, iż rumieniłby się to może uczynić, jaki dzisiejszy kochanek, a w tym czasie słyszano energiczne towarzyszenie Musarona, który rachując na to, iż go nie widzą, chrupał kości z mięsem.
W ém nagle, dało się słyszéć cóś, jakby od strony Agenora, a uciszyło się od strony Musarona.
— No, cóż tam znów? spytał rycerz.
— Panie, zdawało mi się żem słyszał, ale zapewne się mylę, odrzekł Musaron. To nic.
I znów wziął się do jadła.
Lecz wkrótce jeść zaprzestał; że zaś siedział tyłem do otworu, Agenor mógł widziéć jego nieporuszoność.
— Co tam rzekł Agenor, czyś zgłupiał?
— Nie panie, tém bardziéj że nie jestem głuchy. Słyszę, mówię panu, słyszę.
— Eh! śni ci się, odrzekł rycerz, to pewno jaki niedoperz, którego zapomniałeś wypędzić, obija się po ścianach.
— Ale tak, nie tylko słyszę, ale widzę, rzekł Musaron, zniżając głos aby zaledwie jego pan tylko mógł słyszéć; ale widzę.
— Widzisz?
— Tak jest, i jeżeli pan zechcesz się odwrócić zobaczysz sam.
Zachęcenie było tak stanowcze, że Agenor w téj chwili się odwrócił.
Istotnie, w pośród ciemnéj głębi jaskini; błyszczała jasna pręga, światełko wydane przez jakiś płomień przenikający w jaskinię przez szczelinę skały.
Zdarzenie to mogłoby przestraszyć, każdego który w jednéj chwili nie zdoła się zastanowić.
— Kiedy my nie mamy światła, to oni go mają, rzekł Musaron.
— Co za oni?
— A nasi sąsiedzi.
— Więc sobie myślisz że twoja samotna jaskinia jest zamięszkana.
— Ręczyłem tylko za tę, a nie za sąsiednią.
— Jak to; wytłómacz się.
— Zrozumiejże mnie pan: jesteśmy w rozpadlinie jednéj góry, a każda góra ma dwa boki.
— Bardzo dobrze.
— Uważaj pan tylko co ja mówię: ta jaskinia ma dwa wejścia. Przypadek zrządził, iż to odłączenie które widzimy, jest źle skupione. My weszliśmy tutaj od strony zachodniéj, a oni, od strony wschodniéj.
— Ależ przecie co za oni?
— Nic tego nie wiem. Zobaczmy, pan miałeś słuszność żeś mi nie pozwolił ognia rozniecić. Wierzę iż pan równie jesteś roztropny jak waleczny, i to jest nawet mało z méj strony powiedziane. Ale zobaczmy....
— Zobaczmy, przydał Agenor.
I obadwa szli naprzód, lecz pewno nie bez tajemnego bicia serca.
Musaron szedł piérwszy, pierwszy też przybył, i przyłożył ucha do szpary, którą rozdzielał głos od skały.
— Patrz no pan! rzekł cicho, warto to będzie zadać pracy.
Agenor spojrzał i zadrżał.
— A co? zapytał Musaron.

— Cicho! odparł Agenor.

ROZDZIAŁ XXXIV.
Cyganie.

To czemu nasi podróżni przypatrywali się z zadziwieniem, rzeczywiście zasługiwało na uwagę.
Otóż co można było wzrokiem dosięgnąć przez szczelinę skały.
Naprzód, jaskinia podobna zupełnie do téj w któréj znajdowali się nasi podróżni, daléj w środku téj jaskini dwie postacie siedzące, albo raczej przykupione przy kufereczku, postawionym na kamieniu czarnym od niego; na rogu tego kamienia, jedna z postaci trzymała siedząc zapaloną świecę, która rozjaśniając tę scenę, ciskała światło i zwróciła uwagę naszych podróżnych.
Dwie te postacie, licho odziane, miały głowy zakapturzone ową gęsią zasłoną niepewnej barwy, jaka charakteryzowała ówczesnych cyganów, Agenor poznał w nich dwie kobiéty tego koczującego plemienia, będące już w podeszłym wieku, jak o tém z postawy i ruchu sądzić było można.
O dwa kroki od nich znajdowała się trzecia postać stojąca i zamyślona; że zaś niepewne światło nie rozjaśniało jéj twarzy, nie podobném było wyrzec, do jakiej płci ta trzecia postać należéć mogła.
Pod czas tego, dwie piérwsze postacie, urządzały sobie z pakunków i tłómoków siedzenia.
Wszystko to było w biédzie, nędzy, i łachmanach; jeden tylko kuferek, zupełnie sprzeciwiał się nędzy: był on z kości słoniowéj, inkrustowanéj w złoto.
Gdy się to działo wgłębi jaskini, weszła czwarta osoba i postępowała naprzód w cieniu, potém w pół cieniu, a nareszcie w świetle.
Zbliżyła się, i do jednéj z dwóch siedzących kobiét przemówiła słów kilka, których ani Agenor ani Musaron nie mogli słyszéć.
Siedząca cyganka słuchała z uwagą; poczém skinieniem pożegnała przybysza.
Agenor dostrzegł, iż w tém poruszeniu było pełno szlachetności i rozkazu.
Stojąca postać pokłoniwszy się, poszła za tą, która wymówiła kilka wyrazów, i obiedwie znikły w głębi jaskini.
Wówczas kobieta z rozkazującém skinieniem powstała, i nogę oparła na kamieniu.
Widziano dobitnie wszystkie poruszenia tych ludzi, lecz nie można było dosłyszéć ich słów, które, jak to powiedzieliśmy, huczały niepewnym szmerem w jaskini.
Dwie cyganki pozostały same.
Załóżmy się panie, rzekł cicho Musaron, że te dwie stare czarownice razem, mają ze trzysta lat. Cyganie żyją tak długo jak kruki.
— Prawda, rzecze Agener, nie wydają się młode.
Tymczasem druga kobiéta zamiast stać jak pierwsza, przyklękła, i zajęła się rozzuciem obuwia ze skóry safianowéj, która obwijała jéj nogę aż po kostki.
— Doprawdy, rzekł Agenor, patrz jeżeli chcesz, ja odchodzę, nic nie jest brzydszego jak nogi staréj kobiéty.
Musaron ciekawszy od swego pana, pozostał, a rycerz odszedł.
— Ależ panie, zaręczam że nie jest tak straszna jak się wydaje. Oh! nawet przeciwnie, śliczna! Patrz no pan, patrz tylko.
Agenor odważył się.
— Istotnie, rzekł, to coś nadzwyczajnego, kostka jest misternéj doskonałości. Oh! to jest czarujący ród cyganów.
Stara zanurzyła w wodzie czystéj jak kryształ spadającej kroplami na skałę, bardzo delikatną chustę, i zaczęła myć nogę swojéj towarzyszki.
Następnie szukała coś w kuferku, i wydobyła z niego pachnidła, któremi nacierała stopy, co wzbudziło uwielbienie, a nadewszystko zadziwiło mocno naszych podróżnych.
— Pachnidła, balsamy! patrzno pan, patrzno pan! Zawołał Musaron.
— Cóż to ma znaczyć? mówił cicho Agenor, widząc iż cyganka stawia drugą nogę do światła, nie mniej białą i delikatną jak piérwsza.
— Panie, rzekł Musaron, jest to ubiór Królowéj Cyganów, i oto ją przebierają.
Rzeczywiście Cyganka, po wymyciu, otarciu i naperfumowaniu drugiéj nogi, zajęła się zdjęciem kwefu, który odpięła z wszelką starannością, i nieskończonym wyrazem szacunku.
Zdjęty kwef, zamiast odsłonić na jaw stuletnie zmarszczki, jak to przepowiedział Musaron, ukazał czarującą postać, ciemnych oczu, cery rumiannéj, i kształtny nosek według całej czystości typu illiryjskiego; podróżni téż mogli ujrzéć kobiétę dwudziestu sześciu, albo ośmiu lat mieć mogącą, i jaśniejącą blaskiem cudownéj piękności.
Kiedy nasi widzowie unosili się, stara cyganka rozciągnęła na ziemi w jaskini kobierzec z sierci wielbłądziéj, który, chociaż był z dziesięć stóp długi, wszelako dalby się przeciągnąć przez pierścionek z najdelikatniejszego palca, była to owa tkanina, któréj tajemnicę wyrabiania posiadali w ówczesnéj epoce tylko Arabowie, zrobiona z sierci w żywocie jeszcze zdechłego wielbłąda. Wtedy piérwsza cyganka postawiła nagie stopy na tym wspaniałym kobiercu, a tymczasem, jak po wiedzieliśmy, zerwawszy z niéj zasłonę twarz przykrywającą, miała zdjąć zasłonę okrywającą jéj postać.
Dopóki ta ostatnia tkanina była na swojém miejscu, Musaron wstrzymywał oddech, lecz kiedy odpadła; nie mógł powściągnąć krzyku podziwienia.
Na ten krzyk, bez wątpienia posłyszany od dwóch kobiét, światło zagasło, i ciemność najgłębsza ogarnęła jaskinię, zanurzając w swoich przepaściach podobnych zapomnieniu, rzeczywistość tajemniczéj sceny.
Musaron uczuł w ciemności od swego pana gwałtowne uderzenie nogą, które przez zręcznie wykonany zamach, oparto go pod ścianą, a w domiar tego nazwał go:
— Bydlę!
Zrozumiał, albo raczéj zdawał się pojmować Musaron, iż to było jednocześnie: rozkazem udania się na swoje legowisko, i karą za nieroztropność.
Poszedł więc wyciągnąć się w swoim płaszczu na posłaniu z liści przygotowaném własném staraniem.
Po upływie kilku minut, gdy już był pewny że się światło więcéj nie rozjaśni, i Agenor poszedł położyć się za nim.
Musaron uważał to za chwilę w któréj może otrzymać przebaczenie winy sztuką przebiegłości.
— Otóż co to jest, rzekł, odpowiadając głośno temu, co niezawodnie Agenor mówił do siebie cicho, one pewno szły z tamtéj strony gór drogą równoodległą od naszéj, i bez wątpienia znalazły otwór podobny do tego co i w naszéj jaskini, gdzie my jesteśmy, mającej środek zamknięty przez skałę, którą grymas natury albo jakaś fantazya ludzka umieściła jakby olbrzymie przepierzenie.
— Bydlę! poprzestał na powiedzeniu raz jeszcze Agenor.
Jednakże to drugie ofuknięcie było wymówione tonem bardziéj łagodnym: germek poznał to od razu.
— Teraz, mówił daléj, oddając hołd swemu niechybnemu taktowi, teraz oto idzie, co to za jedne te kobiéty? Cyganki niezawodnie, oh, tak, ale naco te pachnidła i balsamy, te nogi nagie tak białe, twarz piękna i tak czarująca postać; oh! bylibyśmy mogli zobaczyć, gdybym niebył tak nierozważnym!...
Musaron wymierzył sobie silny policzek.
Agenor nie mógł się powściągnąć od śmiechu.
Musaron usłyszał to.
— Królowa Cyganów! mówił daléj, coraz więcéj z siebie zadowolony, a może też tak nie jest, chociaż nie mogę inaczéj rozumiéć tego widma czarującego, które postradałem przez moje głupstwo... Oh! jakie ja téż bydlę!
I dał sobie drugi policzek.
Agenor zrozumiał że Musaron nie mniéj jak on ciekawy, był przejęły zupełnym żalem; przypomniał sobie zarazem, że Ewangelja żąda nawrócenia się grzesznika, a nie śmierci.
Prócz tego pokuta była dostateczna, od chwili kiedy Musaron to sobie uczynił z rozwagi, co jego pan chciał uczynić w uniesieniu.
— Co pan myślisz o tych kobiétach? odważył się w końcu przemówić Musaron.
— Myślę, rzekł Agenor. że te brudne suknie, z których rozebrała je najmłodsza, nie przystoją błyszczącéj piękności którąśmy na nieszczęście tylko ujrzeli.
Musaron westchnął głęboko.
— A balsamy i pachnidła dobyte z pudelka, były jeszcze nie stosowniejsze do téj brudnéj odzieży przydał Agenor, i to znaczy, jak myślę!...
Powściągnął się.
— Oh! co pan myślisz, spytał Musaron; zaręczam, że byłoby mi przyjemnie zgodzić się z tak oświeconym jak pan rycerzem.
— To oznacza, jak myślę, mówił daléj Agenor ulegając, nie myśląc nawet o tém, jak kruk sile pochlebstwa, że to są dwie podróżujące: jedna z nich jest bogata i lepszego urodzenia, obiedwie udają się do jakiego odległego miasta, i że ta bogatsza i lepszego urodzenia kobiéta, użyła tego fortelu, aby ujść chciwości rabusiów i napaści żołnierzy.
— Pozwólno pan, pozwól, odrzekł Musaron zajmując w rozmowie miejsce, podług swego zwyczaju; może jedna z tych kobiét jest taką jakie cyganie przedają, ukształciwszy jéj piękność, jak to czynią mastalerze z końmi, które czyszczą, ubierają i wodzą z miasta do miasta.
Tego wieczora, Musaron mógł pozyskać palmę swojego rozumowania; dla tego Agenor złożył broń, dając poznać milczeniem, że się pokonanym uważa.
Rzecz się tak ma: że złudzony, jak każdy dwudziesto-pięcio letni mężczyzna, uczuł miłość w głębi serca na widok kształtnéj nogi i ładnéj twarzy, i dla tego zawarł się sam w sobie, niezadowolony w duszy, bo zdanie dowcipnego Musarona, mogło miéć swoją słuszność, i tajemnicza piękność, mogła być tylko awanturnicą biegającą po wsiach za bandą cyganów, i tańcującą wybornie swemi ślicznemi i małemi stopkami po jajach i linie.
Jedna tylko okoliczność mogła zwalczyć to prawdo-podobieństwo, tą okolicznością były uszanowania mężczyzn i kobiét dla nieznajoméj, lecz Musaron w swojém rozumowaniu, którego logika była rozpaczą dla rycerza, przywodził pewne przykłady, że kuglarze okazywali uszanowanie dla istoty zarabiającéj na wyżywienie towarzystwa.
W takich to marzeniach błądził rycerz, dopóki sen, ten miły towarzysz utrudzenia, nie uwolnił go z tego zajęcia w którém przez kilka godzin zostawał.
Około czwartéj rano, piérwsze dzienne promienie rozciągnęły fioletowy płaszcz po ścianach jaskini, a przy ich świetle ocknął się Musaron.
Germek obudził swego pana.
Agenor otworzył oczy, zebrał myśli, i pobiegł do rozpadliny w skale.
Lecz Musaron potrząsł głową na znak, że on tam był wprzódy...
— Ani żywéj duszy, mówił cicho; w rzeczy saméj dość widno było w sąsiedniéj grocie wystawionéj na promienie wschodzącego słońca, aby rozpoznać przedmioty. Jaskinia była zupełnie pustą.
Cyganka ranniejsza od rycerza, wywędrowała; a z nią orszak, kufereczek, balsamy i pachnidła. Wszystko znikło.
Musaron zawsze zajęty rzeczami materyalnemi doradzał śniadanie, lecz zanim rozwinął korzyści swojego przedstawienia, wyszedł na szczyt góry, z którego, jak drapieżny ptak, mógł widziéć kręte drogi ciągnące się po dolinie.
Na płaszczyźnie mniéj więcéj o trzy ćwierci mili od wysokości odległéj na któréj znajdował się Agenor, można było przy natężeniu wzroku dojrzéć osła, na którym unosiła się jakaś postać, a obok niéj trzy inne idące pieszo.
Cztéry osoby, które mimo odległości przedstawiały się z niejakąś dokładnością Agenorowi, nie mogły bydź czém inném, jak tylko czterema cygankami, które udając się drogą, jaką dwaj podróżni wczoraj jechali, zdawały się postępować tą samą ścieszką którą wskazywał Musaron, jako mającą zaprowadzić do Sorii.
— Spieszmy, śpieszmy, Musaronie, wołał rycerz, na koń i popędzajmy nasze nocne ptaszki; zobaczmy jak tez przy dniu wyglądają.

Musaron będąc przekonanym, że powinien nagrodzić swoją winę, przyprowadził rycerzowi osiodłanego konia; sam dosiadł swojego, i w milczeniu, galopem puścił się za Agenorem.

ROZDZIAŁ XXXV.
Królowa Cyganów.

Dwa lub trzy razy zwracali się Cyganie: co dowodziło, że byli widziani od dwóch podróżnych, i wzajemnie. Widząc to Musaron upewniał swego pana z bojaźnią, która mu nie była zwyczajny, że nie ukażą się więcéj, ponieważ za laskiem zupełnie sprzeczną mogli obrać drogę.
Musaron nie był w szczęśliwém usposobieniu co do mniemanych domysłów; albowiem po przebyciu lasku, widziano cyganów, może pozornie, lecz spokojnie jadących w dalszą drogę.
Jednakże Agenor dostrzegł zmianę jaka nastąpiła. Kobiéta, którą widział z daleka na ośle, a którą mienił za tę samą co miała białe stopy i piękną twarz, szła pieszo pośród swoich towarzyszek, niczém zgoła nie odznaczając się od nich.
— Hola! hola! dobrzy ludzie! zawołał Agenor.
Na głos zawezwawczy ludzie się odwrócili. Rycerz dostrzegł jak sięgali ręką do pasa u którego wisiał długi kordelas.
— Panie, ozwał się zawsze przytomny Musaron, czy widziałeś?
— Doskonale, odpowiedział Agenor.
Następnie zwracając się do Cyganów.
— Oh! oh! rzekł im, nie bójcie się niczego. Przybywam w przyjaznym usposobieniu, i mogę was zapewnić, moi drodzy, że wasze kordelasy na nic by się nie przydały przeciwko mojéj zbroi, włóczni i miecza. Teraz powiedzcie panowie, dokąd dążycie?
Jeden z dwóch mężczyzn zmarszczył brwi, i otworzył usta jakby dla wyrzeczenia niegrzeczności, lecz powściągnął go drugi, i przeciwnie, odpowiedział wcale uprzejmie.
— Czy mamy wskazywać panu drogę abyś szedł za nami?
— Zapewne, odpowié Agenor, przyjemnie by mi było w waszém towarzystwie.
Musaron znacząco się skrzywił.
— Idziemy do Sorii, grzecznie odpowiedział cygan.
— Dziękuję. Wyśmienicie, gdyż i my do Sorii dążémy.
— Szkoda tylko, rzekł cygan, że panowie idziecie prędzéj jak biedna piechota.
— Słyszałem, ozwał się Agenar, że ludzie waszego rodu mogą walczyć o szybkość z najlepszémi końmi.
— Bydź może, odpowiedział cygan, ale to nie wtenczas, gdy dwie stare kobiéty idą z niemi.
Agenor i Musaron spojrzeli na siebie. Musaron na nowo się skrzywił.
— Prawda, rzecze Agenor, ubogo podróżujecie. Jak téż mogą znieść podobne trudy towarzyszące wam kobiéty?
— Są do tego oddawna przyzwyczajone, bo to są nasze matki; a my cyganie rodzimy się w boleściach.
— Ah! wasze matki! rzekł Agenor, biedne kobiéty.
Przez czas niejaki rycerz obawiał się, czy piękna cyganka nie udała się inną drogą, lecz prawie jednocześnie poznał kobiétę siedzącą na ośle, i która z siadła spostrzegłszy go. Osiodłanie było nieokazałe; lecz zawsze mogło oszczędzić jéj białe, uperfumowane i delikatne stopki.
Zbliżył się do kobiét — te podwoiły kroku.
— Niech jedna z waszych matek, rzecze, siądzie na osła, a druga może się pomieścić za nią.
— Osioł jest obładowany pakunkami, rzekł Cygan, i ma dosyć do dźwigania. Co zaś do pańskiego konia: szydzisz z nas zapewne, bo to jest za szlachetna i za prędka jazda, dla staréj cyganki.
Agenor tymczasem po szczegółach oglądał dwie kobiéty, i na nogach u jednéj z nich poznał safianowe obówie, które już widział dnia poprzedzającego.
— To ona, mówił sobie cicho, w zapewnieniu, iż tą razą nie myli się wcale. Daléj, daléj, dobra matko z błękitną zasłoną, przyjm moją usługę, i siadaj za mną; a jeżeli twój osioł tak jest utrudzony, iż więcéj dźwigać niezdolny, to twoja towarzyszka usiądzie po za moim germkiem.
— Dzięki panu, odpowiedziała cyganka tonem, którego dźwięk rozproszył najmniejsze powątpiewania, jakie mogły pozostać w umyśle rycerza.
— Prawdziwie, rzecze Agenor z wyrazem szyderczym, sprawującym drżenie obydwom kobiétom, a mężczyzn zmuszając uciec się do swoich kordelasów; to za przyjemny głos jak na starą.
— Panie! ozwał się głosem pełnym gniewu cygan, który dotąd milczał.
— Oh! tylko się nie gniewajmy, przydał spokojnie Agenor: jeżeli poznaję po głosie że twoja towarzyszka jest młoda, i jeżeli tak wnosząc, zdaje mi się przez gęstą jéj zasłonę że jest także piękną, to niema przyczyny do gniewu.
Mężczyźni przyspieszyli kroku, jakby dla obrony swoich towarzyszek.
— Zatrzymać się! rzekła poważnie młoda kobiéta.
Mężczyźni powściągnęli się.
— Masz pan słuszność rzekła: jestem młodą, a nawet kto wié, może i piękną... ale pytam, co to pana obchodzi? i dla czego przeszkadzasz mi w podróży; czy dla tego że mam dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć lat mniéj jak się zdaje?
W rzeczy saméj Agenor osłupiał na ten dźwięk głosu objawiającego kobiétę wyższą i nawykłą do rozkazywania. Wychowanie i charakter nieznajoméj harmonizowały z jéj pięknością.
— Pani, wyjąkał młodzieniec, nie omyliłaś się, jestem rycerzem.
— Pan jesteś rycerzem, nie przeczę, ale ja nie jestem panią, tylko biédną cyganką, cokolwiek może mniéj brzydką jak inne kobiéty mego rodu.
Agenor zdawał się temu nie wierzyć.
— Czy widziałeś pan kiedy dostojne kobiéty podróżujące pieszo? spytała nieznajoma.
— Zła to wymówka, odpowiedział Agenor; gdyż przed chwilą siedziałaś pani na ośle.
— Zgadzam się na to, odpowiedziała młoda kobiéta, ale przynajmniéj zechcesz pan przyznać, że moje suknie nie są przecież takie jakich używają kobiéty wyższego rzędu.
— Pani! kobiéty wyższego rzędu przebierają się, gdy chcą być poczytane za kobiéty niższego stanu.
— Sądzisz pan, rzekła cyganka, że kobiéta wyższego rodu, przyzwyczajona do atłasów i aksamitów, zgodziłaby się więzić swoją nogę podobnym obówiem?
I ukazała mu swoje buciki z safianowéj skóry.
— Każde obówie zdejmuje się wieczorem, i delikatna stopka, strudzona chodem dziennym odzyskuje siły pod pachnidłami.
Gdyby podróżna nie miała zasłony, Agenor mógłby widziéć wychodzący na jéj twarz rumieniec, i błyszczące oczy w cerze purpurowéj.
— Pachnidła, mówiła z niespokojnością spoglądając na swą towarzyszkę. Musaron słysząc całą tę rozmowę uśmiechał się skrycie.
Agenor nie chcąc ją w większą niespokojność wprowadzić, rzekł:
— Pani, bardzo miła woń wydobywa się z jéj osoby, ja to tylko chciałem powiedziéć; nic innego.
— Dziękuję za grzeczność, rycerzu. Lecz jeżeli to tylko chciałeś mi powiedziéć, już zadosyć uczyniłeś swéj woli.
— To znaczy, że pani nakazujesz mi abym się oddalił, czyż nie tak?
— To znaczy, że ja uważam pana za Francuza, sądząc po jego mowie, a nadewszystko po obejściu się, i ze niebezpiecznie jest podróżować z Francuzami biednéj kobiécie, zbyt uważającéj na dworskość.
— A zatém pani nalegasz abym się z nią rozłączył.
— Tak panie, żal mi tego, lecz nalegam.
Na tę odpowiedź, dwaj służący zdawali się zblizać, jakby dla doprowadzenia do skutku tego nalegania.
— Będę pani posłuszny; lecz zapewniam, że groźna postać twoich towarzyszy bynajmniéj do tego mnie nie skłania, i chciałbym się z niemi spotkać innym razem, aby dać poznać, co to jest tak często sięgać do noży; lecz ze względu na tajemniczość jaką się nam osłaniasz, i która zapewne służy do wykonania jakiego zamiaru, nie chcę się sprzeciwiać.
— Przysięgam, rzekła podróżna, że pan ani sprzeciwiasz się jakiemu zamiarowi, ani téż żadnéj nie osłaniasz tajemnicy.
— Dosyć na tém, rzecze Agenor, podniecony nieco wrażeniem sprawioném przez jéj dobrą postać; powolność twojego chodu nie dozwoliłaby mi spiesznie przybyć na dwór Króla don Pedra.
— Ah! pan się udajesz na dwór Króla don Pedra? ozwała się spiesznie młoda kobiéta.
— I to zaraz, z tego miejsca rzecze Agenor. Żegnam cię pani, życzę wszelkich pomyślności jéj miłéj osobie.
Te słowa nie były dla niéj obojętnemi, prędko też swój kwef odsłoniła.
Wówczas można było dojrzéć jéj piękną twarz i ładne rysy: miała postać łagodną i uśmiéch na ustach.
Agenor zatrzymał konia, który już naprzód kroku postąpił.
— Spieszmy rycerzu, rzekła, widzę że jesteś grzecznym rycerzem, bo poznałeś mnie i zachowałeś przyzwoitość; a kto inny na twojém miejscu może by się tak nie znalazł.
— Bynajmniéj; nie zgadłem kto pani jesteś, ale domyślam się czym nie jesteś.
— A więc tak grzecznemu jak pan rycerzowi opowiem całą prawdę.
Ta te słowa służący spojrzeli na siebie z zadziwieniem, a fałszywa cyganka z uśmiechem tak daléj mówiła:
— Jestem żoną oficera Króla don Pedra, odłączoną blisko od roku od mego męża, który udał się z tym Monarchą do Francyi; chcę się z nim w Sorii połączyć: przytém wiész że żołnierze obudwóch stron znajdują się w tych okolicach, mogłabym się stać łupem przeciwnéj pąrtyi, dla tego téż, pod tém przebraniem chcę się od tego uchronić, dopóki nie złączę się z moim mężem, który w każdym wypadku mógłby mnie bronić.
— Wyśmienicie! rzekł Agenor pokonany tym razem słowami prawdy młodéj kobiéty. Poświęciłbym pani moje usługi, gdyby nie polecono mi poselstwo, wymagające największego pośpiechu.
— Posłuchaj mnie pan, rzekła. Teraz, gdy wiémy kto jesteśmy, pośpieszę tak prędko jak zechcesz, jeżeli pozwolisz mi uciec się do twojéj pomocy, i podróżować pod twoją strażą.
— Ah! ah! ale pani, jak widzę zmieniasz postanowienie, rzekł Agenor.
— Tak panie; gdy rozważyłam że mogłabym napotkać ludzi, równie jak ty, przebiegłych, lecz nie tak grzecznych.
— A więc jakże pani uczynisz? Chyba przyjmiesz moją piérwszą propozycyę.
— Oh! nie sądź pan powierzchownie o mojéj jeździe: jakkolwiek niepozorny mój osieł, jest przecież z téj saméj rasy co i jego koń; pochodzi on że stajen Króla don Pedry, i wyrównywa w biegu najszybszym rumakom.
— Ale twoi ludzie, pani?
— Germek twój, czy nie zabierze na swego konia mojej mamki? ludzie pójdą pieszo.
— Lepiéj byłoby żebyś pani pozostawiła swego osia służącym, którzy go mogą użyć z kolei: twoja zaś mamka niech siądzie za moim germkiem, pani za mną, a tym sposobem utworzemy poważne grono.
— Zgadzam się na to co pan mówisz, rzekła.
I prawie tej saméj chwili, z lekkością ptaka piękna podróżna poskoczyła na konia Agenora.
Dwaj służący dopomogli mamce usiąść za Musaronem, który już przesiał naśmiewać się.

Jeden z ludzi siadł na osła; drugi, dla ulżenia sobie, trzymał się za podogonie, i cały orszak puścił się szybkim krokiem.

ROZDZIAŁ XXXVI.
Jak Agenor i nieznajoma podróżna razem jechali, i co mówili w drodze.

— Trudno jest dwom młodym, pięknym i dowcipnym, trzymającym się w swoich objęciach i podzielającym jednocześnie niedogodności drogi, trudno jest, mówiemy, nie zbliżyć się do siebie.
Młoda podróżna zaczęła od pytań, a miała do nich prawo, jako kobiéta.
— A więc rycerzu, rzecze, nieomyliłam się że jesteś Francuzem.
— Tak, pani.
— I dążysz do Sorii?
— O! co tego to pani nie zgadłaś: wszakże ci powiedzialem.
— Niech i tak będzie... Zapewne służyć Królowi don Pedro?
Agenor namyślał się zanim odpowiedział na to pytanie, nie wiedząc czy ją zawieźć do Sorii, lub wyprzedzić i widziéć Króla don Pedra, oraz, jakie z tego mogą wyniknąć następstwa, musiał więc wiele mówić za nim wyrzekł prawdę.
— Pani, rzecze, tym razem mylisz się: nie jadę służyć Królowi don Pedro, ze względu, że należę do Króla Henryka de Transtamare, albo raczéj do Bertranda Duguesclin, i niosę zwyciężonemu Królowi układy do zawarcia pokoju.
— Zwyciężonemu Królowi! zawołała dumnie młoda kobiéta, z wyrazem, który powściągnęła natychmiast i zmieniła w podziwienie.
— Bezwątpienia, zwyciężony, odpowiedział Agenor; gdyż jego współzawodnik ukoronowany został na jego miejsce.
— Ah! prawda jest, rzekła obojętnie młoda kobiéta; więc pan niesiesz zwyciężonemu Królowi słowa pokoju.
— Czy tak pani sądzisz?
— Jesteś tego pewnym.
— Ponieważ otoczony jest ziemi ludźmi, a nadewszystko, ma teraz złych doradzców: nie podobna mu się opiérać.
— Otoczony złémi ludźmi?...
— Bezwątpienia, poddani, przyjaciele, kochanki, Wszystko go zdradza, obdziera i popycha do zguby.
— A cóż jego poddani?
— Opuszczają go.
— A jego przyjaciele?
— Obdzierają go.
— A jego kochanka? rzekła z wąchaniem się młoda kobiéta.
— Jego kochanka prowadzi go do złego, odrzekł Agenor.
Młoda kobiéta zmarszczyła brwi, i jak gdyby chmura przebiegła po jéj czole.
— Zapewne pan chcesz mówić o Maurytance? rzekła.
— O jakiéj Maurytance?
— O nowym przedmiocie Króla.
— Jak to? spytał Agenor z iskrzącém wejrzeniem.
— Czy pan nie słyszałeś mówiących, że Król don Pedro szalenie jest zakochany w córce Maura Mathrila?
— W Aissie! zawołał rycerz.
— Pan ją znasz? zapytała?
— Bezwątpienia.
— Jakże więc możesz niewiedziéć, że nikczemny niedowiarek, stara się ją wepchnąć do królewskiego łoża.
— Nigdy! zawołał rycerz blady jak śmierć, odwracając się do swojéj towarzyszki, nigdy nie mów nic pani o Aissie, aby nasza przyjaźń przedwcześnie nie zobojętniała!
— Jakże pan chcesz abym mówiła inaczéj, jeżeli mam mówić prawdę? Ta Maurytanka już jest albo wkrótce będzie nałożnicą Króla, ponieważ Król jéj wszędzie towarzyszy, chodzi przy drzwiczkach jéj lektyki, wydaje dla niéj koncerta, zabawy, i swój dwór do niéj sprowadza.
— Pani to mówisz z przekonania? rzekł ze drżeniem Agenor, przypominając sobie opowiadanie Alkada uczynione Musaronowi. Więc to prawda jest, że don Pedro podróżuje przy boku Aissy?
— Wiem ja nie mało rzeczy, rycerzu, rzekła piękna podróżna, gdyż my ludzie z domu królewskiego łatwo się dowiadujemy wszystkiego.
— Oh! pani, nie rań mojego serca, rzekł smutnie Agenor, na którym młodość rozwijała swój kwiat połączony z dwóch najdelikatniejszych części duszy: z wiary, w to co słyszy, i prostoty, w to co mówi.
— Ja ranię pana serce! spytała z zadziwieniem podróżna. Czy przypadkiem nie znasz tej kobiéty?
— Kocham ją zapamiętale, odrzekł rycerz w rozpaczy.
Młoda kobiéta okazała znak współczucia.
— Ale jak odkrywam ona zaczęła cię nie kochać?
— Mówiła mi że mnie kocha. Oh! chyba ten zdrajca Mothril użył przeciw niéj jakiéj czarów potęgi!
— Jest to wielki zbrodniarz, rzekła z pogardą, który już wiele narobił złego Królowi. Ale w jakimby celu chciał działać podobnie?
— To bardzo łatwo odgadnąć: chce odsunąć donnę Maryę Padillę.
— Więc i pan tak sądzisz?
— Niezawodnie, pani.
— Lecz, odrzekła podróżna, powiadają, że donna Marya kocha niewypowiedzianie don Pedra. Sądzisz pan że dozwoli aby ją Król opuścił.
— Jest kobiétą, jest słabą i ulegnie, jak uległa donna Blanka; z tą różnicą, że śmiercią jednéj było morderstwo, a drugiej, będzie odpokutowanie.
— Odpokutowanie! a więc podług pana, Marya ma co do odpokutowania.
— Nie mówię to podług siebie, powtarzam tylko co świat powiada.
— Zatém podług pańskiego zdania nie będą żałować Maryi, tak jak żałowano Blanki de Bourbon.
— Zapewne, nie; chociaż, kiedy obiedwie żyć nie będą, jest podobném do prawdy, że kochanka równie będzie nieszczęśliwą jak małżonka.
— Ale pan się nad nią litujesz?
— Tak; chociaż mniéj jak ktokolwiek inny powinien bym jéj żałować.
— A to dla czego? spytała młoda kobiéta wlepiając w Agenora badawczo swoje czarne oczy.
— Ponieważ powiadają, że ona doradziła Królowi morderstwo don Fryderyka, a don Fryderyk był moim przyjacielem.
— Czy pan nie jesteś przypadkiem rycerzem francuzkim, któremu don Fryderyk naznaczył schadzkę?
— Tym samym, któremu pies przyniósł głowę swego pana.
— Rycerza! rycerza! zawołała młoda kobiéta chwytając za sztylet Agenora. Posłuchaj tylko z uwagą: — przysięgam na pokój jego duszy, na udział jakiego Marya spodziewa się dostąpić w raju, że nie ona tak doradziła, to Mothril!...
— Ale ona wiedziała, że miało nastąpić morderstwo, i wcale się temu nie sprzeciwiała.
Podróżna zamilkła.
— Dość za to ją Bóg ma karać, rzekł Agenor, albo raczej sam don Pedro ją ukarze; kto wie czy to nie dla przelanéj krwi brata, mniéj ją już kocha.
— Być może ze masz pan słuszność, rzekła nieznajoma dźwięcznym głosem, lecz cierpliwości! cierpliwości!
— Pani zdajesz się nienawidzić Mothrila.
— Śmiertelnie.
— Cóż takiego on pani uczynił?
— To samo co całéj Hiszpanii; oddalił Króla od swego narodu.
— Kobiéty rzadko ze względów politycznych równie nienawidzą mężczyzn jak pani Mothrila.
— Ja mam do niego osobistą urazę. Od miesiąca nie pozwala mi połączyć się z mężem.
— Jak to?
— Urządził około Króla don Pedry taką baczność, że ani żadne poselstwo, ani żaden poseł nie może dojść ani do niego, ani do tych co mu służą: wysłałem dwóch umyślnych do mego męża, lecz ci nie powrócili. Gdybym ja mogła dostać się do Sorii, i gdybyś pan również...
— Oh! ja się dostanę, gdyż przybywam jako poseł.
Nieznajoma szyderczo wzruszyła głową.
— Dostaniesz się pan jeżeli on zechce, rzekła.
Agenor wyciągnął rękę i pokazał pierścień dany mu przez Henryka de Transtamare.
— Oto jest mój talizman, rzecze.
Był to pierścień szmaragowy którego kamień osadzony był w dwa.
— Tak jest, rzekła młoda kobiéta, może się też panu powiedzie przecisnąć się przez straże.
— Jeżeli ja się przecisnę, to się i pani przeciśniesz, gdyż należysz do mojego orszaku. Szanować cię będą.
— Więc mi pan przyrzekasz że jeżeli się dostaniesz, to i ja z tobą.
— Na słowo rycerskie! przysięgam ci pani.
— W zamian téj przysięgi, ja pana zaklinam abyś mi powiedział, czego byś najbardziéj w téj chwili pragnął.
— Niestety! to czego sobie najwięcéj życzę, nie możesz mi pani uczynić?
— Powiedz pan jednakże co to szkodzi?
— Chciałbym zobaczyć Aissę i z nią pomówić.
— Jeżeli ja dostanę się do miasta, będziesz ją pan widział i mówił z nią.
— Dziękuję, oh! będę pani bardzo wdzięczny.
— Kto wie czy pan nie więcéj dla mnie uczynisz.
— Pani mi powracasz życie.
— A pan więcéj jak życie, odrzekła nieznajoma z szczególnym uśmiechem.

Ponieważ przy téj wymianie zwierzeń, i zawarcia traktatu, zbliżano się do wioski na odpoczynek, piękna podróżna lekko skoczyła z konia Agenora, a że uważanoby szczególnym, towarzystwo chrześcijan i cyganów razem zgodzono się złączyć nazajutrz, na drodze mniéj więcéj o mile odległéj od wioski.

ROZDZIAŁ XXXVII.
Germek.

Nazajutrz, rycerz wstał rano i znalazł już cyganów o mile od wioski, posilających się śniadaniem przy źródle.
Postępowano daléj w tym samym porządku jak wczoraj.
Dzień przeszedł na rozmowach, w których Musaron i mamka mieli nie mały udział. Pomimo rozmaitości interessujacéj rozmowy tych dwóch znakomitych osób, oszczędzimy jéj przytaczania, powiemy tylko, że Musaron, mimo swojéj przebiegłości nie zdołał dowiedzieć się od staréj kobiéty, co młoda wczoraj wieczór mówiła.
Nakoniec przybyli tak blisko, że widać było Sorjią.
Było to miasto drugiego rzędu; lecz w owéj wojennéj epoce, miasta drugiego rzędu były całe opasane murami.
— Pani, rzekł Agenor, oto jest miasto; jeżeli sądzisz, że Maur tam czuwa, jak o tém mówiłaś, nie myśl żeby on tylko sam pilnował bram i wyłomów, któremi by przejść można było, musi niezawodnie miéć swoje straże i na równinie: radzę więc pani bydź od téj chwili ostrożną.
— Myślałam o tém, rzekła nieznajoma patrząc na około siebie, jak gdyby dla obznajmienia się z miejscowością. Jeżeli pan zechcesz wyprzedzić nas z swoim germkiem, byle nie bardzo daleko, w przeciągu kwadransa obmyślę środki ostrożności.
Usłuchał ją Agenor. Nieznajoma oddaliła się prowadząc za sobą mamkę w gęstwinę małego lasku, a przez ten czas dwaj służący starali się rozpoznać kierunek owej drogi.
— Daléj, daléj, tylko nie odwracaj tak głowę, panie germku, naśladuj grzeczność swego pana, rzekła Musaronowi mamka, który w téj chwili podobnym był do potępieńców Dantego, których głowa zachwiana patrzy w tył, a sami naprzód idą.
Ciekawość nieprzezwyciężona tak dalece powodowała Musaronem, iż, mimo napominania, nie mógł poprzestać swego przedsięwzięcia.
Rzeczywiście germek widział dwie kobiety niknące w gęstwinie kasztanów i dębów zawsze zielonych.
— Panie, rzekł do Agenora, przekonawszy się że oczami nie zdoła przejrzéć zielonéj zasłony, która osłoniła obiedwie kobiéty, lękam się, aby zamiast wielkich dam, jakieśmy z początku sądzili, nie były to cyganki.
Lecz na nieszczęście, tym razem Agenor nie podzielił jego zdania.
— Jesteś za śmiałym gadułą, nie znasz się na mojéj grzeczności, cicho bądź.
Musaron zamilkł.
Po chwili kilku minut, gdy tak wolno postępowali, iż zaledwie pół ćwierci mili oddalili się, usłyszeli rozlegające się krzyki wołającéj za niemi mamki.
Odwrócili się i ujrzeli idącego ku nim młodego człowieka, ubranego, podług zwyczaju hiszpańskiego, w mały płaszczyk na lewem ramieniu. Dawał znak swoim kapeluszem ażeby się zatrzymano.
Po niejakiéj chwili zbliżył się do nich.
— Oto jestem, rzekł do Agenora, bardzo zdziwionego poznając w nim swoją towarzyszkę podróży. Jéj czarne włosy ukrywała peruka blond włosów; barki rozszerzone pod płaszczykiem zdawały się należéć do jakiego młodzieńca pełnego zdrowia, przybrała chód śmiały, nawet cera przez zmianę koloru włosów zdawała się być śniadszą.
— Widzisz pan, że znalazłem środki ostrożności, rzekł młodzieniec; sądzę, że jako twój germek będę mógł wejść do miasta bez żadnéj trudności.
I z zwykłą lekkością skoczył na konia Musarona.
— A jéj mamka? spytał Agenor.
— Zostanie w sąsiedniéj wiosce z mojemi ludźmi, dopóki ich nie zawezwę.
— A więc wszystko jest dobrze urządzone; wjeżdżajmy do miasta.
Musaron i paź wyprzedzili swego pana, który prosto zmierzał do głównéj bramy miasta Sorji, dającéj się spostrzegać w alei starych drzew.
Lecz zaledwie przebyli dwie trzecie części téj alei, natychmiast otoczyła ich banda Maurów, wysłanych przeciwko nim przez wałowe straże.
Zapytano Agenora o cel podróży.
Jak tylko oznajmił że jego celem była rozmowa z Królem don Pedrem, niebawnie otoczyła ich banda, i zaprowadziła do oficera, któremu sam Mothril straż bramy powierzył.
— Przybywam, rzekł Agenor zapytany na nowo, od Konetabla Bertranda Duguesclin, aby mówić z twoim Monarchą.
Na wyrzeczenie tego słowa, które cała Hiszpania nawykła była szanować, oficer zdawał się być niespokojny.
— A co za jedni panu towarzyszą? spytał.
— Jak widzisz, mój germek i mój paź.
— Dobrze, niech pozostanę tutaj, a ja przedstawię pańskie żądanie Ministrowi Mothrilowi.
— Czyń co się panu podoba, rzecze Agenor, ale uprzedzam cię, że ani z Mothrilem, ani z kimkolwiekbądź innym nie chcę mówić, tylko z don Pedrem: strzeż się więc przedłużać swoich badań, które mnie obrażają.
Oficer pokłonił się.
— Jesteś pan rycerzem, rzecze, powinieneś zatem wiedziéć jak rozkaz dowódzcy jest święty. Wykonywam co mi polecono. Poczém odwracając się, rzekł:
— Niech doniosą pierwszemu Ministrowi J. K. Mości, iż jakiś nieznajomy, przybyły w imieniu Bertranda Duguesclin żąda mówić z Królem.
Agenor spojrzał na swego pazia, którego znalazł bladym i strudzonym. Musaron przywykły do przygód nie trwożył się taką drobnostką.
— Towarzyszu, rzekł do młodéj kobiéty, otóż co narobiły twoje ostrożności; poznają cię mimo przebrania, i powieszą nas wszystkich jako twoich uczestników; ale mniejsza o to, jeźli się tak memu panu podoba!
Nieznajoma uśmiechnęła się: jedna chwila bowiem, była dlań dostateczną do odzyskania przytomności umysłu, co dowodziło, ze niebezpieczeństwa nie były dla niej obcémi.
Oddaliła się o kilka kroków od Agenora, zdając się być zupełnie obojętną na to wszystko co się mogło przytrafić.
Podróżni przebywszy dwie lub trzy izby, pełne straży i żołnierzy, znaleźli się na odwachu urządzonym przy wieży, do któréj tylko jedne drzwi wchód stanowiły.
Oczy wszystkich zwrócone były ku drzwiom, przez które co chwila Mothril miał się pokazać.
Agenor nie przestawał rozmawiać z oficerem. Musaron zabrał gawędkę z kilku Hiszpanami, którzy mu mówili o Konetablu i o ich przyjaciołach zostających w służbie don Henryka.
Pazia otoczyli germkowie rządzcy, i wodzili jak dziécię bez celu.
Szczególniejszą uwagę zwrócono na Mauléona, pomimo, że jego uprzejmość upewniła oficera, że jeden człowiek nic nie podoła przeciwko dwustu.
Oficer hiszpański częstował oficera francuzkiego winem i owocami; a dla uczczenia go, ludzie rządzcy gotowémi byli wypełniać przy nim służbę.
— Mój pan przyzwyczajony jest przyjmować tylko z mojéj ręki, rzekł młody paź.
Paziowie zaprowadzili go do pokojów. W tejże chwili dał się słyszéć głos straży: do broni! i głośne wołania „Mothril! Mothril!” rozległy się w głębi odwachu.
Każdy powstał.
Agenor czuł jak mu dreszcz przebiegał w żyłach.
Spuścił przyłbicę, i z pod żelaznéj kraty szukał wzrokiem młodego pazia aby go pocieszyć; lecz już go więcéj nie było.
— Gdzież nasza towarzyszka? spytał po cichu Agenor Musarona.
Ten odpowiedział mu z największą spokojnością po francuzku.
— Panie, kazała podziękować ci za przysługę jakąś jéj oddał wprowadzając do Sorjia, i powiedzieć ci, że jest za to wdzięczna, i ze się wkrótce zobaczycie.
— Co ty mówisz? spytał zdziwiony Agenor.
— To co mi kazała powiedziéć oddalając się.
— Oddalając się!
— Tak jest oddaliła się, rzekł Musaron; węgorz nie prześliznąłby się zręczniéj przez oka siéci, jak ona przeszła przez straże; widziałem tylko z daleka jéj białe pióro u kapelusika ginąc w cieniu: a że jéj późniéj ujrzéć nie mogłem, domyśliłem się że uciekła.
— Chwała Boga! rzekł Agenor, tylko bądź cicho.
Mothril wszedł szybko.
— Kto to tam jest? spytał Maur z wejrzeniem błyskawicy i przebijającym wzrokiem.
— Rycerz, odrzekł oficer, przysłany od pana Bertranda Duguesclin Konetabla francuzkiego, pragnący mówić z Królem don Pedro.
Mothril zbliżył się do Agenora, który z zapuszczoną przyłbicą podobnym był do żelaznego posągu.
— Oto jest, rzekł Agenor zdejmując rękawicę aby pokazać pierścień szmaragdowy, który mu wręczył Książę na znak uwierzytelnienia.
— Co to takiego? spytał Mothril.
— Pierścień szmaragdowy, pochodzący od donny Eleonory, matki Księcia.
Mothril pokłonił się.
— Cóż więc pan żądasz?
— Powiem to tylko Królowi.
— Pan życzysz sobie widzieć J. K. Mość?
— Chcę tego.
— Mówisz za głośno, rycerzu.
— Mówię w imieniu mojego pana, Króla Henryka de Transtamare.
— Więc zaczekasz w téj warowni.
— Zaczekam, lecz uprzedzam, że nie myślę być długo cierpliwym.
Mothril szyderczo się uśmiechnął.
— Niech i tak będzie, rycerzu, odrzekł, zawsze jednak zaczekaj.
I wyszedł pożegnawszy Agenora, którego oczy zaiskrzyły ogniem przez żelazną kratę zapuszczonéj przyłbicy.
— Mocną straż postawić, rzekł cicho Mothril do oficera; są to bardzo ważni więźniowie, za których będziesz odpowiedzialny.
— Cóż mam czynić?
— Powiem ci jutro; tymczasem, żeby nikt nie miał do nich przystępu... Rozumiesz?
Oficer ukłonił się.
— No, rzecze Musaron z największą spokojnością; zdaje mi się, że jesteśmy zgubieni, i że to kamienne pudełko posłuży nam za trumnę.
— Co za zręczną sposobność miałem do poduszenia niedowiarków! zawołał Agenor, gdybym nie był ambasadorem, dodał cicho.

— Niedogodność wielkości, odrzekł filozoficznie Musaron.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
Gałązka pomarańczowa.

Agenor i jego germek zamknięci w tymczasowym więzieniu, przepędzili noc nieprzyjemnie. Oficer posłuszny rozkazom Mothrila, nie ukazał się więcéj.
Mothril spodziewał się powrócić nazajutrz rano; a ponieważ wiedział o czasie w którym miał towarzyszyć Królowi don Pedro na walkę byków, myślał całą noc co czynić należało, tylko że nic nie postanowił w swoim umyśle; skutkiem czego, drugie badanie miało stanowić o losie posła i jego germka.
Być mogło że posłaniec Konetabla jeszcze dzisiaj odbiorze wezwanie przedstawienia się don Pedrowi; lecz w takiém zdarzeniu, wprzódy Mothril będzie musiał wiedziéć o celu jego poselstwa.
Dla politycznych improwizatorów ważną jest rzeczą, aby naprzód znali przedmiot o którym mają improwizować.
Zostawiwszy zatém więzionych, Mothril udał się do amfiteatru, gdzie, jak już wspomnieliśmy, Król bawił swój dwór walką byków. To widowisko, które zazwyczaj Królowie w dzień wyprawiali, odbywało się w nocy: podwajało to jego wspaniałość; trzy tysiące wonnych pochodni oświecało plac walki.
Aissa siedząc po prawéj stronie Króla, otoczona dworzanami, którzy w niéj czcili nowo zeszłą gwiazdę, Aissa mówiemy, patrzała nie widząc, słuchała nie słysząc.
Król posępny i zamyślony badawczo spojrzał na twarz młodéj dziewicy, jakby chciał wyczytać nadzieję jaką go ożywiła niezmienna bladość jéj pogodnego czoła, i monotonne ustalenie jéj zamglonych oczu.
Co do don Pedry, co do jego niepochamowanego serca, i rozhukanych żądzy, podobnym był do rumaka trzymanego na wędzidle, którego niecierpliwość maluje się w drganiu nerwów, a czego przyczynę napróżno chcą zgłębić widzowie.
Poczém czoło jego nagle się zachmurzyło; dla tego, iż przypatrując się ciągle jéj oziębłym rysom, myślał o powabnéj kochance, którą opuścił w Sevilli, o téj Maryi, o której Mothril mówił mu że jest niewierną, i zmienną jak szczęście. Podwójnym był dręczony cierpieniem: zimną obojętnością Aissy i przegasłą miłością Maryi.
Wówczas myśląc o téj kobiécie, którą uwielbiał tak gorąco, iż przypisywano to mocy czarów, gorzkie westchnienie zionęło z jego piersi, i jak burzliwy wiatr gałęzie pomarańczowe, pochyliło czoła bacznych na każde skinienie dworzan.
Było to właśnie w chwili, kiedy Mothril wszedł do loży królewskiéj, i gdy jednmé spojrzeniem przekonał się o usposobieniu umysłu swego Monarchy.
Odgadł on burzę huczącą w sercu don Pedra, i domyślił się, że obojętność Aissy była jéj przyczyną.
Spojrzał więc groźnie i nienawistnie na młodą dziewicę, która chociaż to pojęła była zupełnie spokojną.
— Ah! to ty Mothrilu, rzecze Król; w złą porę przybywasz; ja się nudzę.
Ton z jakim te wyrazy były wymówione nadał im dźwięk dzikiego ryku.
— Przynoszę Królowi wiadomości, rzekł Mothril.
— Ważne?
— Bez wątpienia; czyż śmiałbym trudzić mego Monarchę błachemi?
— — Więc mów.
Minister nachylił się do ucha don Pedry.
— Idzie tu o poselstwo przysłane do nas od Francuzów.
— Patrz no Mothrilu, rzekł Król jakby nie słyszał słów Maura, patrz jak Aissa nudzi się na dworze. Prawdziwie sądzę, że lepiéj byś odesłał tę młodą kobietę do Afryki, ona jéj tak widocznie żałuje.
— Myli się W. K. Mość, odrzekł Mothril; Aissa urodziła się w Grenadzie, nie zna więc swojego kraju; nigdy go nie widziała; nie może go zatem żałować.
— Czy nie żałuje czego innego? spytał don Pedro bledniejąc.
— Ja tak nie sądzę.
— Jednakże, kiedy kto niczego nie żałuje, nie postępuje jak ona, mówi, śmieje się, i żyje w szesnastu leciech. Za prawdę, ta młoda dziewica jest jakby martwa.
— Wiesz N. Panie, że nic nie ma poważniejszego, nic skromniejszego i czyściejszego, nad młodą dziewicę Wschodu; gdyż jak powiedziałem, chociaż urodzona w Grenedzie, pochodzi z najczyściejszéj krwi proroka, i przykrą nieszczęścia koronę nosi na czole; nie może więc posiadać owego swobodnego uśmiechu, téj wesołości słów jak kobiéty hiszpańskie, gdyż nie słysząc nigdy ani śmiéchu ani mowy, nie umie tego co hiszpanki, to jest nie wié jak przesyłać echo którego nie zna.
Don Pedro gryzł sobie usta, i zapalczywie przypatrywał się Aissie.
— Jeden dzień nie zmienia kobiéty, mówił daléj Mothril; te, które długo przechowują godności, przechowują i miłość. Donna Marya niedługo opiérała się Królowi, zapomniała się wkrótce.
W chwili, kiedy Mothril wymawiał te słowa, gałązka pomarańczowa, rzucona z ową pewnością z wyższych galeryi padła u stóp don Pedra, i jakby strzała trafiła do celu.
Dworzanie krzyknęli na zuchwalstwo; niektórzy z nich wychylili się na przód aby zobaczyć zkąd wypadłe rzucenie.
Don Pedro podniósł gałązkę do któréj bilet był przywiązany. Mothril chciał go pochwycić dla siebie, lecz don Pedro sięgnął ręką i rzekł:
— To do mnie należy, nie do ciebie.
Rozwinął list.
Na widok samego pisma wydał krzyk; po przeczytaniu kilku piérwszych wierszy, twarz jego nagle się wypogodziła.
Mothril patrzał z obawą na wrażenie jakie bilet ten wywierał.
Don Pedro nagle powstał.
Za nim dworzanie gotowi mu towarzyszyć.
— Zostańcie, rzekł don Pedro. Widowisko jeszcze nie skończone, życzę sobie żebyście pozostali.
Mothril nie wiedząc co myśléć o tém miespodziewanym wypadku, postąpił aby iść za swoim panem.
— Pozostań! tak chcę, rzekł Król.
Mothril powrócił do łozy Królewskiéj, gdzie wraz z dworzanami czynił rozmaite domniemania tego wypadku. Kazał wszędzie śledzić sprawcę téj nierozważnéj przesyłki, lecz poszukiwania były daremne.
Sto kobiét miały w rękach gałązki i kwiaty pomarańczowe; nikt zatém nie mógł się dowiedzieć zkąd pochodził rzucony bilet.
Mothril wracając do pałacu badał oto Aissę; lecz ta nic nie widziała, gdyż na nic nie zwracała uwagi.
Usiłował dostać się do Króla, lecz drzwi dla wszystkich były zamknięte.
Mothril przepędził okropną noc; piérwszy to raz tak ważny wypadek uszedł jego przebiegłości, nie mogąc swoich domniemań wesprzeć, żadném prawdopodobieństwem. Przeczuwał że jego wpływ ma ciężki szwank ponieść.
Jeszcze Mothril nie zamrużył oka, gdy już don Pedro kazał go przywołać.
Wprowadzony był do najbardziéj oddalonéj części pałacu.
Don Pedro wyszedł z swego pokoju na spotkanie Ministra, i starannie zamknął drzwi za sobą.
Król był bledszy jak zwykle; lecz nie
smutek sprawił mu to pozorne utrudzenie, przeciwnie, uśmiéch wewnętrznego zadowolnienia błądził po jego ustach, coś łagodniejszego i weselszego było jak zwykle w jego spojrzeniu. Usiadł, czyniąc przyjazny znak głową Mothrilowi; pomimo tego, Maur zauważał na jego twarzy niezwykłą stałość w jego z nim stosunkach.
— Mothrilu, rzecze, mówiłeś mi wczoraj o poselstwie przysłanym od Francuzów?
— Tak jest, N. panie odpowiedział Mothril, lecz J. K. Mość nic nie raczyłeś mi odpowiedziéć, nie sądziłem lóż stosowném nalegać więcéj.
— Przytém nie śpieszyłeś się z oznajmieniem, że ich téj nocy zamknąłeś na wieży, nieprawdaż? przydał don Pedro.
Dreszcz przebiegł Mothrila.
— Jak wiész o tém, N. Panie, wyjąkał.
— Wiem o tém, bo to jest rzecz ważna. Cóż to są za jedni?
— Francuzi, jak mi się zdaje.
— I dla czegóż ich zamykasz, kiedy się mianują posłami?
— Mianują się; lecz to nie dosyć, odrzekł Mothril odzyskując krew zimną.
— A ty utrzymujesz inaczéj, wszak prawda?
— Nie zupełnie N. Panie: bo nie wiem czy rzeczywiście...
— Nie wiedząc nie powinieneś ich zatrzymywać.
— Więc W. K. Mość poleca?...
— Aby ich tu natychmiast przyprowadzono.
Maur cofnął się.
— Lecz czy to być może, rzekł.
— Przez krew naszego Zbawiciela! czyżby im się co przytrafiło, spytał don Pedro?
— Nic, Królu.
— Pośpiesz nagrodzić swoją winę, bo zgwałciłeś prawa narodów.
Mothril uśmiechnął się; poznał bowiem uszanowanie swego Króla, dla tego prawa narodów którego teraz przyzywał.
— Nie pozwolę aby mój Król, wystawiał się bezbronny na grożące mu niebezpieczeństwo.
— Bynajmniéj; nie obawiaj się o mnie, zawołał don Pedro tupiąc nogami, obawiaj się o siebie!
— Nie obawiam się niczego, nie mając co sobie do wyrzucenia, odrzekł Mothril.
— Nic do wyrzucenia, mówisz? dobrze sobie wszystko przypomnij.
— Co chce przez to powiedzieć W. K. Mość?
— Chcę powiedziéć, że nie lubisz posłów, zarówno tych co przybywają z Zachodu, jak i tych, co przybywają ze Wschodu.
Mothril uczuł w sobie niespokojność. Powoli rozmowa groźny przybierała obrot; ponieważ nie wiedział z któréj strony ma nastąpić napad umilkł i czekał.
Król tak daléj mówił:
— Piérwszy raz zatrzymujesz posłów do mnie wysłanych?
— Piérwszy raz, odpowiedział Mothril, igrając z wyrażeniem, może ich już i stu przybyło, ale żadnego nie przepuściłem.
Król rozgniewany powstał.
— Jeżeli uchybiłem w czém, mówił daléj Maur, osłaniając pałac mego Króla od morderców nasyłanych przez don Henryka de Transtamare, lub Bertranda Guesclin, jeżeli poświęciłem kilku niewinnych z pomiędzy tylu przestępnych, głowa moja jest gotowa opłacić winę mojego serca.
Król uspokoił się, usiadł i rzekł:
— Mothrilu, dla usprawiedliwienia jakie składasz, i które może być prawdziwém, przebaczam ci; lecz niech ci się to więcéj nie przytrafia, i niech każdy, poseł do mnie wysłany widzi się ze mną. Rozumiesz? Czyby to był z Turgos lub Sewilli; dla mnie wszystko jest jedno. Co do Francuzów: oni są rzeczywiście posłami, wiem o tém, a zresztą, chcę się z niémi obejść jak z posłami należy. Niech więc natychmiast uwolnią ich z wieży, i zaprowadzą z honorami należnemi do najpiękniejszego domu w mieście. Jutro przyjmę ich na uroczystym posłuchaniu w wielkiéj sali pałacu.... Idź!

Mothril pochylił głowę, i powalony podziwem i przestrachem, wyszedł.

ROZDZIAŁ XXXIX
Posłuchanie.

Agenor i jego wierny germek żalili się, każdy po swojemu.
Musaron zręcznie przypominał swemu panu, że przepowiedział to, co obecnie sprawdzać się zaczyna.
Agenor mówił. że nawet wiedząc co się mogło przytrafić, musiał się na to narazić.
Na co Musaron odpowiadał: iż widział pewnych posłów wiszących na szubienicy, wyżéj może jak zwyczajnie, ale zawsze zarówno niebezpiecznie.
Mauléon już nic nie mógł na to odpowiedziéć.
Znano pośpieszną sprawiedliwość don Pedra. Kiedy kto mało ceni życie ludzkie, mniéj względnie z nim się obchodzi.
Dwaj więźniowie oddawali się więc tym smutnym myślom, i Musaron, już szukał cegły po ścianach, chcąc się przekonać, czyby która z nich nie dała się wyjąć, gdy w tém ukazał się Mothril, a za nim orszak dowódzców, których przy drzwiach zostawił.
Jakkolwiek tenże spiesznie wejść potrafił, Agenor znalazł czas spuszczenia swojéj przyłbicy.
— Francuzie! rzekł Mothril, odpowiadaj mi i nie kłam, jeżeli kiedykolwiek potrafisz mówić bez kłamstwa.
— Sądzisz o innych po sobie, rzekł Agenor nie chcąc tym sposobem powiększyć swego gniewu, i dozwolić więcéj obrażać się człowiekowi, którego najbardziéj nienawidził na świecie.
— Co chcesz mówić, ty psie! rzekł Mothril.
— Nazywasz mnie psem, ponieważ jestem chrześcijaninem; więc twój Król psem jest podobnież.
— Kto tu mówi o moim Królu i jego religii? zawołał Maur zapalony; nie mięszaj jego imienia z twoim, i nie wystawiaj sobie że mu jesteś podobny, dla tego, jeżeli on czci tego samego co i ty Boga.
Agenor usiadł wzniósłszy ramiona.
— Mścicielu! czyś tu przyszedł po to abyś mnie znieważał? zapytał rycerz.
— Bynajmniej; raczej mam ci uczynić ważne zapytania.
— Zobaczmy.
— Przyznaj się naprzód, jakim sposobem miałeś zręczność pisania do Króla.
— Do jakiego Króla, spytał Agenor.
— Uznaję tylko jednego, posłańcze buntowników, i ten jest moim Królem.
— Z don Pedrą pytasz mnie jakim sposobem miałem stosunki, z don Pedrą?
— Tak.
— Nie rozumiem czego żądasz.
— Zaprzeczasz więc iż domagałeś się mieć posłuchanie u Króla?
— Nie; ponieważ tylko od ciebie samego tego żądałem.
— Tak jest; ależ to nie ja oznajmiłem o tém Królowi... a jednakże...
— A jednakże?... powtórzył Agenor.
— Wié o twojém przybyciu.
— Ah! wykrzyknął Agenor z zadziwieniem, a jeszcze mocniejsze echo ah! dało się słyszéc wymówione przez Musarona.
— Niechcesz się zatém do niczego przyznać? zapytał Maur.
— Co chcesz, do czego mam się przyznać?
— Jakim sposobem udało ci się miéć stosunki z Królem.
Agenor po drugi raz wzniósł ramiona, mówiąc:
— Spytaj się naszych straży.
— Nie spodziewaj się nic otrzymać od Króla chrześcijaninie, póki nie pozyskasz mego zezwolenia.
— Ah! rzekł Agenor, przecież zobaczę się z Królem?
— Obłudniku! odparł Maur z wściekłością.
— Zdaje się, że już nie będzie potrzeby wybijać muru, przydał Musaron.
— Ciszej, rzekł Agenor.
Poczém odwracając się do Mothrila.
— Dobrze, ponieważ będę mówił z Królem, rzecze, zobaczemy więc Mothrilu, czy moje słowa są, tak małego znaczenia jak ci się zdaje.
— Przyznaj się coś uczynił takiego, iż Król wie o twojém przybyciu; powiedz mi warunki pod jakiemi chcesz traktować o zawarcie pokoju, a będziesz mieć wszelką z mojéj strony pomoc.
— Po co mam pomoc okupować, kiedy twój gniew jasno przekonywa w téj chwili, że się mogę bez niéj obejść, odrzekł z uśmiechem Agenor.
— Pokaż mi przynajmniéj twarz swoją! zawołał Mothril niepokojony jego śmiechem i dźwiękiem głosu.
— Zobaczysz mnie z twarzą i sercem otwartém, w obec Króla gdy z nim mówić będę, rzekł Agenor.
Nagle Maur uderzył się w czoło, i spojrzał po całym pokoju.
— Miałeś pazia zapytał.
— Tak.
— Cóż się z nim stało?
— Szukaj, pytaj, dowiaduj się: to do ciebie należy.
— Dla tego właśnie zapytuje o to ciebie.
— Twoich oficerów, żołnierzy, lub niewolników, ale nie mnie pytać możesz, gdyż do nich tylko a nie do mnie rozciąga się twoje prawo.
Mothril zawrócił się do swojéj świty i rzekł:
— Francuz miał przy sobie pazia, niechaj się dowiedzą co się z nim stało.
Nastąpiła chwila milczenia. W czasie, kiedy czyniono poszukiwania, każda z trzech osób oczekiwała z niecierpliwością jego skutków, co odmienne na ich twarzach wywołało odcienia. Mothril przechadzał się przy drzwiach jak szyldwach na stanowisku, albo raczéj jak hiena w swojéj klatce. Agenor siedział i czekał nieporuszony, jakby posąg żelazny. Musaron baczny na wszystko co się działo, zachował się spokojnie, milczał podobnie jak jego pan, i tylko oczami pożerał Maura.
Odpowiedziano, nareszcie że paź znikł od wczoraj, i nie pokazał się więcéj.
— Czy to prawda jest? spytał Maur rycerza.
— Twoim ludziom możesz wierzyć co mówią; czyż niewierni umieją także kłamać? odrzekł Agenor.
— Lecz dla czegóż ociekł?
Agenor wszystko zrozumiawszy odpowiedział:
— Aby się udał do Króla i powiedział mu, że jego pan został zatrzymany.
— Nie można dostać się do Króla, gdy Mothril czuwa obok niego, rzekł Maur.
Poczém nagle uderzając się w czoło, zawołał:
— Oh, kwiat pomarańczowy! Oh bilet!
— Wyraźnie Maur zgłupiał, odezwał się Musaron.
Nagle Mothrił zdawał się uspokoić. To co odkrył było mniéj straszném, jak to czego się naprzód obawiał.
— Dobrze, rzekł, niech tak będzie. Winszuję ci zręczności twego pazia: posłuchanie jakie miéć sobie życzysz, jest ci udzielone.
— Na który dzień?
— Na jutro, odpowiedział Mothril.
— Chwała Bogu! rzekł Musaron.
— Lecz strzeż się, mówił daléj Maur surowo do rycerza, żeby twoje widzenie się z Królem, nie skojarzyło szczęśliwego odkrycia, którego się spodziéwasz.
— Niczego się nie spodziewam; wypełniam tylko moje poselstwo, a to jest wszystko odpowiedział Agenor.
— Chcesz mojéj rady? rzekł Mothril nadając swemu głosowi wyraz prawie ujmującéj słodyczy.
— Dziękuję, odrzekł Agenor. Ja nic nie chcę od ciebie.
— Dla czegóż to?
— Ponieważ nic nie przyjmuję od nieprzyjaciela.
Rycerz wymówił te słowa z takim wyrazem nienawiści, że Maur słysząc je, zadrżał.
— Dobrze i tak, rzekł. Żegnam cię Francuzie.
— Żegnam niewierny, odezwał się Agenor.
Mothril wyszedł, bo wiedział to co chciał wiedziéć. Król dowiedział się o wszystkiém, lecz drogą mniej straszną. Nie było to właśnie czego się naprzód obawiał.
We dwie godzony po téj rozmowie, okazała straż przybyła do Agenora, zeszła z nim do progu wieży, i poprowadziła z oznakami wielkiego szacunku, do domu położonego na placu w mieście Sorji.
Obszerne apartamentu, wspaniale, jak tylko można było ubrane, czekały na przyjęcie posła.
— Oto jest twoje mieszkanie, Mości posle od Króla francuzkiego, rzecze kapitan dowodzący strażą.
— Ja nie jestem posłem od Króla francuzkiego, odpowiedział Agenor, i nie zasługuję aby mi były oddawane właściwe temu urzędowi zaszczyty. Jestem posłany od Konelabla Bertranda Duguesclin.
Lecz kapitan poprzestał na ukłonie i oddalił się.
Musaron chodził po wszystkich pokojach, oglądał obicia, matęrye i sprzęty, mówiąc przy każdym szczególe:
— Zapewne, tu nam lepiéj jak w wieży.
W czasie, gdy Musaron czynił przegląd, wielki rządzca pałacu wszedł i spytał rycerza, czyby mu nie podobało się uczynić jakie przygotowanie aby mógł stosownie ukazać się przed Królem.
— Żadnego, odrzekł Agenor, mam mój miecz, mój chełm i zbroję; jest to ubiór żołnierza, a ja właśnie nim tylko jestem, posłanym od swego wodza.
Wielkorządzca wyszedł i rozkazał trębaczom odezwać się.
W chwilę potém, przyprowadzono przed jego mieszkanie okazałego konia, pokrytego pysznym czarprakiem.
— Mam własnego konia, i nie potrzebuję innego, rzekł rycerz, niech mi tegoż powrócą, gdyż mi go odebrano: a to jest wszystko czego żądam.
W dziesięć minut późniéj przyprowadzono własność Agenora.
Niezmierny tłum otoczył przestrzeń, wprawdzie bardzo małą, oddzielającą dom Agenora, od pałacu królewskiego. W balkonach przepełnionych widzami, młody człowiek szukał wejrzeniem, czyby na którym z nich nie poznał, tak dobrze sobie znanéj towarzyszki podroży; lecz były to napróżne usiłowania, i prędko takowych zaniechał.
Cała szlachta wierna Królowi, rozstawiona w pałacu na podwórzu honorowym, tworzyła korpus kawaleryi. Zbroje i tkaniny złote sprawiały czarujący widok.
Zaledwie Agenor zsiadł z konia, zaczął się zaraz niepokoić. Nastąpiły tak szybkie zmiany, iż nie miał nawet, czasu pomyślenia o swojém poselstwie: bo był przytém zapewniony, że takowe nie da się uzupełnić.
Jego jeżyk zdawał się być przykuty do podniebienia; żadne postanowienie nie zajmowało jego umysłu. Wszystkie jego myśli bujały daleko, i rozbijały się jedne o drugie, podobnie jak obłoki w mglisty dzień jesienny.
Jego wejście do sali posłuchalnéj, podobne wejściu niewidomeg