<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIEPRAWY SYN
DE MAULÉON
PRZEZ
Aleksandra Dumas.
TŁOMACZYŁ Z FRANCUZKIEGO
KAROL ADOLF de S.....

TOM I.



WARSZAWA.
w Drukarni Józefa Tomaszewskiego
przy ulicy Bielańskiej Nr 600.

1849.




WOLNO DRUKOWAĆ,
z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu,
prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
w Warszawie dnia 27 Listop. (9 Grudnia) 1847 r.
Cenzor
Hignet.




ROZDZIAŁ I.

Podróżny który dzisiaj przebywa część Bigorry, rozciągającą się pomiędzy rzekami Gers i Adour, która stała się departamentem Górnych Pireneów, ujrzy przed sobą dwie drogi do wyboru, któremi udać się może z Tournai do Tarbes; jedna z nich, świeża idąca przez dolinę, zawiedzie go we dwie godziny do dawnéj stolicy hrabiów de Bigorre; druga idąca przez górę, i będąca dawną drogą rzymską, sięga przestrzeni mil dziewięciu.
Tę większą odległość drogi i utrudzenia, nadgrodzi mu piękny kraj jaki będzie przebywał, i widoki cudownych krajobrazów, które nazywają: Bagnères, Montgaillard, Lourdes, oraz horyzont formujący jakby niebieską ścianę obszernych Pireneów, z pośrodka których wytryska biały od śniegu, pełen wdzięku szczyt południa. Jest to droga artystów, poetów i lubowników starożytności, na nią to prosiemy czytelnika rzucić wraz z nami swe oczy.
W pierwszych dniach miesiąca Marca, roku 138S, na początku panowania króla Karola VI, to jest wówczas: gdy wszystkie te zamki zrównane dzisiaj z murawą, wznosiły swój szczyt po nad wiérzch najwyższych dębów, i najpiękniejszych sosen, kiedy owi ludzie z zbroją żelazną i sercem miedzianém, których nazywano: Olivier de Clisson, Bertrand Dugueselin, i Captal de Buch, zaledwie zdołali spocząć w swoich homerycznych grobach, zacząwszy wielką Iljadę która się zakończyła Sielanką, dwóch ludzi przejeżdżało często drogę wązką i chropowatą, która naówczas była jedyną kommunikacyą między znaczniejszemi miastami południa.
Postępowało za niemi dwóch służących konno podobnież jak i oni.
Ci dwaj panowie, zdawali się być mniej-więcéj równego wieku, to jest liczyć mogli od pięćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu ośmiu lat. Lecz uderzającém było to porównanie, gdyż wielka różnica będąca w ich ubiorach oznaczała, iż każdy z nich był różnego stanu.
Jeden z nich, który z przyzwyczajenia zapewne jechał cokolwiek naprzód, ubrany był w kaftan z aksamitu koloru karmazynowego, lecz wystawienie go na dészcz i słońce, od czasu jak jego pan przywdział go na siebie, zatarły w nim, nietylko połysk, ale nawet i kolor. Przez otwory od kaftana wystawały dwa silne ramiona, okryte dwoma bawolemi rękawami, stanowiącemi część kaftana, który niegdyś był żółtym i podobnie, jak kaftan, stracił swój piérwotny błysk, nie przez wystawienie go na działanie żywiołów, lecz przez ocieranie pancerzem, któremu widocznie przeznaczony był za potrzewkę. Chełm podobny do żelaznéj czapeczki, chwilowo zawieszony, zapewne z przyczyny upału, na lęku u siodła jezdca, pozwalał widzieć jego głowę łysą na wierzchu, ocienioną przez skronie i z tylu długiemi siwawemi włosami, które odpowiadały wąsom, cokolwiek czarniejszym od włosów, jak to prawie zawsze przytrafia się ludziom, którzy poddali się wielkiém strudzeniem; broda tego samego koloru co i wąsy, obcięta czworobocznie, spadając na żelazny naszyjnik, była jedyną częścią, zbroi odpornéj, jaką rycerz zachował. Co do broni zaczepnych, te składały się: z długiego miecza wiszącego na szerokim pasku skórzaném, i małego toporka zakończonego ostrzem trójkątnym, tak, aby go do cięcia jak i przebicia zarówno używać można. Ta broń była zawieszoną z prawéj strony łęku, i odpowiadała hełmowi zaczepionemu na lewym.
Drugi, to jest ten, który postępował nieco z tylu piérwszego, nie miał nic wojennego ani w postaci, ani w ubiorze; ubrany był w długą czarną suknię, u pasa któréj, w miejsce długiego miecza lub puginału, wisiał kałamarz obszyty oślą skórą, podobnie, jak nosili żaki i studenci: w jego głowie oczy żywe i pojętne, brwi gęste, nos na końcu zaokrąglony, wargi nieco grube, włosy rzadkie i krótkie, bez wąsów i brody; na głowie miał biret podobnie jak używali urzędnicy, klerycy i w ogólności osoby znaczne; z kieszeni wyglądały mu dwa zwoje pargaminu drobno zapisane, jak zwykle u tych co wiele piszą. Jego koń nawet zdawał się podzielać spokojne usposobienie swego jezdzca, stąpał powoli i kłusem, z głową schyloną ku ziemi, nozdrza tylko dymiące i grymaśne rżenie dzielnego rumaka, sprzeczne były z jego krokami; gdyż jak już powiedzieliśmy, zdawał się pysznić z swojej przewagi, unosząc go na sobie.
Dwóch służących postępowało za niemi, zachowując tę samą postać przeciwną, jaka odznaczała ich panów. Piérwszy, ubrany był w sukno zielone, mniéj-więcéj na sposób łuczników, gdyż nosił luk na napleczniku i sajdak z prawéj strony; z lewéj, wisiał wlepiony w udo rodzaj puginału na szerokiéj klindze, która zajmowała środek między nożem téj strasznéj broni, nazywanéj językiem wołowym.
Po-zanim, za każdym stąpnieniem konia, wydawała odgłos zbroja, z któréj bezpieczeństwo dróg pozwoliło jéj panu chwilowo się oswobodzić.
Drugi, był równie jak jego pan, ubrany czarno, i zdawał się, ze sposobu ostrzyżenia włosów i koronki na głowie, dającéj się spostrzegać wówczas gdy uchylał pjuskę z uszkami z sukna czarnego, iż należał do niskiego rzędu duchowieństwa. To przekonanie stwierdzał widok mszału, który trzymał pod pachą, i którego rogi i klamry srebrne, dosyć pięknéj złotniczéj roboty. jasno błyszczały mimo zużycia oprawy.
Tak wszyscy czteréj jechali: panowie marząc, służący gawędząc, kiedy przybywszy na zakręt, gdzie droga dzieliła się na trzy odnogi, rycerz zatrzymał swego konia, i czyniąc znak swemu towarzyszowi, aby podobnie co i on uczynił:
— Oto tu, — rzecze — Janie, obejrzyj dobrze okolice na około, i powiedz mi co o niéj myślisz.
Ten do którego mówiono, spojrzał w około siebie, że zaś okolica z położenia ziemi zdawała się przyjazną do zasadzki:
— Na prawdę, — rzekł, — panie Espaing, to dziwne miejsce: ja oznajmiam z mej strony, że nie zatrzymał; bym się nawet na czas, w którym możnaby zmówić trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Marja, gdybym nie był w towarzystwie rycerza tak dostojnego jak ty jesteś.
— Dziękuję za grzeczność, panie Janie; poznałem twoją zwyczajną dworskość, teraz czy przypominasz sobie coś mi powiadał przed trzema dniami, wyjeżdżając z miasta Pamiers, względem téj pamiętnéj utarczki między Mongatem de Saint-Basile, i Ernautonem Bissette, w Pas-de-Larre.
— Oh! tak, przypominam sobie, — odpowiedział duchowny, — przypomnij mi pan tylko gdy będziemy w Pas-de-Larre, aby się przekonać, gdyż chciałbym widziéć to miejsce uświetnione śmiercią tylu walecznych ludzi.
— Dobrze, więc patrz.
— Sądziłem, że Pas-de-Larre jest w Bigorze.
— Właśnie my tu jesteśmy; od chwili jak przepłynęliśmy w bród rzeczkę Leze, minęliśmy na lewo przed kwadransem czasu drogę z Lourdes, i zamek Montgaillard; oto jest mała wioseczka la Civitat, oto są lasy pana de Barbezan, i w końcu, tam daléj za drzewami, jest zamek Marcheras.
— Wiész panie Espaing, — rzekł duchowny — jak jestem ciekawy pięknych czynów wojennych, że zaś zapisuję je w miarę tego jak widzę, lub mi opowiadają, bądź łaskaw, opowiedz mi po-szczególe co się w tém miejscu przytrafiło.
— To najłatwiejsza, — odpowiedział rycerz, — około roku 1358 lub 1359, już temu lat trzydzieści, wszystkie załogi kraju były francuzkie, wyjąwszy Lourdes. Mimo to, ci robiąc częste wycieczki, dla zaopatrzenia żywnością miasta, pochwycali wszystko, co tylko napotykali, i odprowadzali za mury, tak, iż inne załogi wysyłali oddziały swoich wojsk; a gdy się spotykano, były straszne walki, gdzie spełniano mężne czyny, jakby w porządnéj bitwie.
„Pewnego dnia, Mongat de Saint-Basile, którego tak nazywano, z przyczyny iż miał zwyczaj przebierać się za mnicha, aby ukryć swoje zasadzki, wyjechał z Lourdes z panem de Carnillac, i mniéj-więcéj stu dwudziestoma włócznikami. W cytadeli brakowało żywności, i wielką postanowiono wyprawę; jechali więc łąką o milę od miasta Tuluzy, i znaleźli stado wołów które zabrali, poczém powracali drogą najkrótszą; ale zamiast iść prosto, zwracali się na lewo i prawo, żeby zabrać jeszcze gromadę wieprzów i baranów, a tym sposobem wiadomość o wyprawie rozgłosiła się po kraju.
„Pierwszy który o tém się dowiedział, był kapitan z Tarb, nazwiskiem Ernauton de Saint-Colombe; zostawił więc straż swego zamku, jednemu z swoich synowców; inni powiadają, nieprawych synów, młodemu pacholęciu piętnasto lub szesnasto letniemu, które nigdy jeszcze nie było w żadnéj bitwie ani utarczce. Udał się zawiadomić pana de Barbezan, i wszystkich konnych z Bigorry jakich mógł tylko napotkać, tak, iż tego samego wieczora stanął na czele takiego samego zastępu, jakim dowodził Mongat de Saint-Basile.
„Natychmiast więc rozesłał szpiegów po kraju, aby dowiedzieć się, którędy poszedł garnizon de Lourdes; a gdy dowiedział się iż miał przechodzić przez Pas-de-Larre, postanowił tam go czekać. Tak więc, ponieważ znał doskonale kraj, i konie miał nie strudzone; przeciwnie zaś, nieprzyjacielskie odbywały pochody od czterech dni, pospieszył się zająć swoje stanowisko, w tym samym czasie, kiedy marudery spoczęli o milę od miejsca, w którem ich oczekiwał.
„Jakieś to sam powiedział, miejscowość przychylna jest zasadzce. Wyszli z Lourdes sam nawet Mongat nie spodziewał się niczego, ponieważ oddział szedł przodem, wojsko więc przeszło miejsce w którém jesteśmy, i tam gdzie droga jedna na prawo, druga na lewo się rozchodzi, zastęp Ernautona de Saint Colombe, przybiegł z wielkim krzykiem; miał on z kim się rozprawiać: bo Mongat nie był lękliwym, kazał wstrzymać się swoim i oczekiwał spotkania.
„Straszném ono było, i takiém jakiego się spodziewano po piérwszych wojownikach okolicy; lecz to nadewszystko przywodziło do wściekłości wyszłych z Lourdes, że ich oddzielono od bydła, owiec i świń, dla których zadawali sobie tyle trudów, narażali się na tyle niebezpieczeństw, i słyszeli, oddalając się, kwiki, beki i ryki, pod przywództwem służących swoich przeciwników, którzy, dzięki szrankom stawionym przez ich panów, mieli tylko do pokonania pastuchów, których nie zwalczali, gdyż mało ich obchodziło, aby ich trzoda należała do jednego lub drugiego, w chwili kiedy jej zatrzymać nie mogli.
„Podwójnie więc obchodziło ich pokonanie nieprzyjaciół, naprzód, dla ich własnego bezpieczeństwa, następnie dla otrzymania żywności, któréj ich towarzysze zostający w warowni tak bardzo potrzebowali.
„Piérwsze starcie odbyło się na włócznie, lecz wkrótce część ich była złamaną; ci zaś którym całe pozostały, widząc że broń ta jest niedogodną w ścienionym szeregu, rzucili ją, i pochwycili: jedni za topory, drudzy za miecze, inni za maczugi, owi znów za broń, jaka im padła pod rękę, i nastąpiła walka tak gwałtowna, okrutna i zacięła, że nikt nie chciał ustąpić kroku, i że ci którzy raz padli, powstawali na nowo, aby nie powiedziano że stracili pole bitwy. Tak bili się przez trzy godziny, i jakby jednozgodnie, ci co byli bardzo strudzeni, siadali w tyle swoich towarzyszy, bądź w lasku na łąkach, lub téż na brzegach wałów, zdejmowali hełmy, ocierali krew i pot, odpoczywali przez chwilę i jeszcze zacieklejsi powracali na pole walki; — nie sądzę aby mogła bydź kiedyś walka bardziéj zaczepna i odporna, jak od czasu słynnéj potyczki des Trente.
„Podczas trzechgodzinnego zamieszania, wypadek rządził, że dwaj wodzowie, to jest Mongat de Saint-Bassille, i Ernauton de Saint Colombe, walczyli jeden na prawym, drugi na lewym skrzydle; lecz obadwa bili się tak mocno i tak rześko, że tłum ustępował przed niemi, i znaleźli się tuż na przeciw siebie. Ponieważ każden z nich tego pragnął, i ponieważ od początku tego spotkania nieustannie, wyzywali się, wykrzykniono radośnie jakby pojmowano zamysł i rozstąpiono się, a powszechna walka ustąpiła miejsca pojedynkowi.
— Ah! — rzekł duchowny przerywając z westchnieniem rycerzowi, — czemuż niestety! nie byłem łam, by widziéć podobną potyczkę mającą przypominać te piękne czasy przeszłego rycerstwa, niestety! już się to nie wróci.
— Stało się Janie — odrzekł wojak — a byłbyś widział rzadki i piękny widok, gdyż obadwaj potykający byli ludzie waleczni, silni na ciele i zręczni w zawodzie, konno, na dobrych i wyniosłych wierzchowcach, równie zażartych jak i ich panowie, aby się rozszarpać; jednakże koń Mongat’a de Saint-Bassille padł piérwszy, ugodzony razem topora wymierzonym przez Ernautona tak, iż powalił go trupem na placu, — lecz Mongat był bardzo zręczny, i mimo szybkiego spadnięcia, i braku czasu oswobodzenia się ze strzemion, mimo upadku pod konia, jeszcze wyciągnął rękę, i podciął przedni podkolanek koniowi Ernautona, który z boleści zarżał, zachwiał się i padł na obadwa kolana; Ernauton tym sposobem stracił korzyść i musiał zeskoczyć na ziemię — zaledwie się to stało, Mongat powstał na nogi, i walka rozpoczęła się na nowo, Ernauton toporem, a Mongat swoim czekanem.
— I to w tém samém miejscu odbył się ten piękny czyn? spytał duchowny z okiem iskrzącém od zapału, jak gdyby widział potyczkę, którą mu opisywano.
— Na tém samém miejscu, panie Janie. Dziesięć razy świadkowie naoczni opowiadali mi to, co tobie mówię. Ernauton był w tém samém miejscu, gdzie ty jesteś, a Mongat był tu gdzie ja stoję, Mongat nacisnął tak silnie Ernautona, że ten, mimo obrony zmuszony był jednak ustąpić, i walcząc, cofnął się od tego kamienia, który jest między nogami twego konia, aż do rowu, w który byłby w tył upadł, gdyby pewien młodzieniec, nie przybył cały zadyszany z tamtéj strony, i nie ujrzał walki; — on to widząc rycerza przywiedzionego do téj ostateczności, i domyślając się że siły jego wyczerpnięte, przeskoczył rów, i pochwycił topor z rąk z których miał w ypaść.
— Ah! dobry stryju — rzecze — daj mi topor, i pozwól nim działać.
Ernauton nie żądał więcéj, opuścił topor, rozciągnął się na brzegach wałów, gdzie przybiegli mu w pomoc jego służący, i porozpinali go; bowiem był bliski zemdlenia.
— Ale młodzieniec, — rzecze opat, — młodzieniec?
— No i co! młodzieniec przekonał w tém zdarzeniu, że chociaż go nazywano nieprawym synem, dobra krew płynęła w jego żyłach, i że jego stryj niesłusznie zamykał go w zamczysku, zamiast wziąść z sobą; bo zaledwie pochwycił topór, niepomnąc, że miał tylko kurtkę sukienną na sobie, i czapeczkę aksamitną na głowie, a przeciwnik jego okryły był cały żelazem, tak silnie uderzył go toporem, że naruszył wierzch hełmu, i zarazem zachwiał Mongota, że ten prawie upadł na ziemie. Ale nie był to wojownik, który poddałby się od jednego ciosu, wyprostował się, wzniósł swoja maczugę, i wymierzył nią tak na młodego człowieka, iż byłby mu niezawodnie roztrzaskał głowę, gdyby go był dosięgnął. Ten zaś, którego żadna broń odporna nie ociężała, uszedł razu, a podskakując lekko jak młody tygrys, objął rękami strudzonego Mongata, pochylił jak wielkie drzewo, i rzekł: poddaj się Mongat de Saint-Bassille, czy ci przyniosą pomoc lub nie, zawsze zginiesz.
— A czy poddał się? spytał duchowny, którego to opisywanie tak bardzo zajmowało, iż wszystkie jego członki trzęsły się z radości.
— Nie, wcale, — odrzekł pan Espaing, — lecz odpowiedział dowcipnie i dobrze:
— Ja, dziecku się poddawać! wstydziłbym się... uderzaj, kiedy możesz.
— Więc dobrze! nie poddawaj się mnie, ale mojemu stryjowi Ernautonowi de Saint-Colombe, walecznemu rycerzowi, a nie dziecku jak ja.
— Tym bardziéj twemu stryjowi, — rzekł stłumionym głosem Mongat, — bo gdybyś ty nie przybył, twój stryj byłby tak pokonany jak ja, uderzaj więc. Co do mnie, pod żadnym pozorem nie poddam się.
— Kiedy tak, rzecze młodzieniec, kiedy nie chcesz się poddać, zaczekaj, to zobaczysz.
— Tak, zobaczemy, rzecze Mongat, robiąc usiłowania podobne tym, jakie czynił olbrzym Encelades gdy chciał się oswobodzić z góry Etny, zobaczemy.
„Lecz nadaremnem było iż zbierał wszystkie siły, obejmował młodego człowieka — rękami i nogami jakby podwójnemi żelaznemi obręczami, nie mógł go pozbawić korzyści. Tamten zostając zwycięzcą trzymał go pod sobą jedną ręką, w czasie kiedy drugą dobył z zapasa mały nożyk, cienki, którego klinga wysunęła się z pod naszyjnika; w tym samym czasie, słyszano jakby przytłumione chrapanie. Mongat szarpał się, naprężył i podnosił nie mogąc się oderwać od młodzieńca przyczepionego do niego, i zanurzającego ciągle swój nożyk. Nagle piana krwista wytrysnęła z hełmu Mongata, i zabryzgała twarz jego przeciwnika. Z tych wysileń nadludzkich, łatwo odgadnąć męczarnie konania; lecz że pokonany nie puszczał młodzieńca, ten czul się utrudzonym i osłabionym. Jak wąż przy ciele ofiary którą dusi, wznosił się, uginał, naprężał, również, jak on, i wraz z nim drżał; legł rozciągnięty i przyczajony, póki ostatnie drganie nie znikło, i chrypka w jęk się nie zmieniła.
„Wtedy podniósł się, otarł twarz rękawem kurtki, drugą zaś ręką potrząsł mały nożyk podobny do dziecinnego cacka, które jednakże pozbawiło życia męża.
— Wielki Boże! — zawołał duchowny, zapominając że jego uniesienie posunęło się prawie do klątwy, — pan mi powiesz imię tego człowieka, nieprawdaż panie Espaing de Lyon, abym mógł je zapisać na moich tabliczkach, i żebym je wyrył w księdze historyi?
— Nazywał się, nieprawy syn Agenor de Mauléon, — odpowiedział rycerz, — zapisz sobie wyraźnie to nazwisko na twoich tabliczkach jak to mówisz, panie Janie; gdyż to jest imię walecznego wojaka, który sprawiedliwie zasługuje na ten zaszczyt.
— Ale, — rzecze Abbé, — zapewne na tem nie poprzestał, i zapewne w jego życiu są czyny godne tych któremi rozpoczął.
— Oh! bezwątpienia, gdyż w trzy, albo cztery lata potem, pojechał do Hiszpanii, i tam zostawał cztery lub pięć lat, bijąc się z Maurami i Saracenami, zkąd powrócił z uciętą prawą ręką.
— Oh! — zawołał duchowny z wykrzyknieniem oznaczającem uczestnictwo jakie przybierał w nieszczęściu zwycięzcy Mongat’a de Saint-Bassille, — otóż zupełnie nieszczęśliwy, bo zapewne tak waleczny rycerz musiał wyrzec się broni.
— Wcale nie, — odpowiedział pan Espaing de Lyon, — wcale nie, bardzo się mylisz: przeciwnie, gdyż w miejsce utraconej ręki, kazał sobie dorobić inną żelazną, którą tak włada jak prawdziwą, i może jeżeli mu się podoba, robić maczugą i uderzać tak, iż ugodzeni nie podnoszą się więcéj.
— Lecz, — zapytał duchowny, — czy można wiedzieć w jakiém zdarzeniu utracił tę rękę?
— Ah! — rzekł pan Espaing, — otóż czego nie mogę powiedzieć, mimo ochoty jaką mam zrobić ci tę przyjemność, gdyż nie znałem wcale osobiście walecznego rycerza o którym wzmianka, a nawet zapewniono mnie, że i ci co go znali nie wiedzą równie o tém, nigdy bowiem nie chciał on tego wypadku swego życia opowiedzieć nikomu.
— A więc, — rzekł duchowny, — nie będę mówił pod żadnym względem o twoim nieprawym synie, panie Espaing, gdyż nie chcę, aby ci którzy czytać będą historyę, którą piszę, czynili podobnie jak ja zapytania, nie otrzymując odpowiedzi.
— Cóż robić; — rzecze Espaing, — dowiem się, spytam, lecz zaczynaj zawsze od żałoby panie Janie, bardzo bowiem wątpię, abyś kiedykolwiek dowiedział się o tém czego sobie życzysz, nawet od niego samego gdybyś go napotkał.
— A żyje on jeszcze?
— Pewno, i walczy więcej jak kiedykolwiek.
— Swoją ręką żelazną?
— Swoją ręką żelazną.
— Aid — rzecze Jan, — zdaje mi się, że dałbym moje opactwo, gdybym mógł zejść się z tém człowiekiem i gdyby mi chciał opowiedzieć swoją historyę; lecz przynajmniéj panie Espaing dokończ mi twojéj, i powiedz, co się stało z dwoma stronnictwami gdy Mongat umarł.
— Śmierć Mongata zakończyła bitwę. Rycerze chcieli trzód i mieli je; prócz tego, kiedy Mongat zginął, wiedzieli, że owéj sławnéj i tak strasznéj załogi z Lourdes nie było się więcéj czego obawiać, bo często jeden człowiek stanowi siłę załogi, lub wojska. Zgodzono się, że każdy zabierze rannych i jeńców, a pogrzebie poległych.
„Zabrano więc Ernautona de Sainte-Colombe jako zupełnie zmordowanego potyczką, pogrzebano umarłych w miejscu, gdzie nasze konie depczą nogami; żeby zaś tak waleczny rycerz, nie był położony z trupami pospolitemi, wykopano dół z drugiéj strony téj wielkiéj skały, którą widzisz o cztéry kroki od nas, i postawiono krzyż kamienny z napisem imienia pod spodem, dla tego, aby pielgrzymi podróżujący, i chrobrzy rycerze przechodząc, mogli zmówić modlitwę za pokój jego duszy.
— Idźmy więc ku temu krzyżowi, panie Espaing, — odrzekł opat, — ja z mojéj strony zmówię z całego serca Ojcze nasz, Zdrowaś, i de Profundis.
Tedy opat dając przykład rycerzowi, skinął na masłalerzy, oddał lejce służącemu i zsiadł z konia z niecierpliwością przekonywającą, że gdy dotyczyło w podobnych przedmiotach, dobry kronikarz ulżył sobie połowę ciężaru.
Pan Espaing de Lyon podobnież uczynił. Szli pieszo na miejsce wskazane, lecz przy zakręcie skały, zatrzymali się obadwa.
Jakiś rycerz, gdyż tak mogli sądzić z postaci, klęczał pod krzyżem, odziany szerokim płaszczem, ze zwojów którego domyślać się można było zupełnego uzbrojenia, głowę miał tylko odsłoniętą, hełm położył na ziemi, o dziesięć kroków; za nim, ocieniony skalą, stał germek wojennie ustrojony na koniu do bitwy, trzymając w ręku lejce konia swego pana ubranego jak do potyczki.
Był to człowiek w całej sile wieku, to jest od czterdziestu sześciu, do czterdziestu ośmiu lat mający, cery brunatnéj Maura, włosów gęstych, i brody rzęsistéj, włosy i broda były koloru skrzydeł kruka.
Dwaj podróżujący zatrzymali się na chwilę, aby popatrzéć na tego człowieka, który nieporuszony i podobny do pomnika, wypełniał na grobie Mongata religijną powinność, jaką oni sami mieli dopełnić.
Rycerz nieznany, w czasie modlitwy, nie zdawał się zwracać najmniejszéj uwagi na nowo przybyłych; następnie gdy skończył modły, zadziwił niezmiernie dwóch przypatrujących się, kiedy przeżegnał się lewą ręką, skłonił dworsko głowę, włożył hełm na ciemne czoło, i zwrócił się od skrętu skały, wraz z swoim górnikiem, śmielszym, czarniejszym, bardziéj naprężonym jak on, i oddalił się.
Prawda że w téj epoce napotykano znaczną liczbę tego rodzaju osób, ta jednakże miała powierzchowność tak szczególni, że dwaj podróżni przypatrywali się jéj, lecz każdy wewnętrznie, gdyż czas naglił; mieli bowiem jeszcze trzy mil do zrobienia, duchowny przytém zobowiązał się zmówić na grobie Mongata: Ojcze nasz, Ave Maria i de Profundis et Fidelium.
Po modlitwie, pan Jan spoglądał na około siebie, rycerz który zapewne nie umiał modlić się dłużéj od niego, pozostawił go; przeżegnał się więc, ale prawą ręką, i szedł rozweselić swego towarzysza.
— Oto! — rzekł służącym: — nie widzieliście rycerza uzbrojonego do wojny, i jego germka. rycerz mogący mieć czterdzieści sześć, germek zaś, pięćdziesiąt pięć lub sześćdziesiąt lat?
— Już ja zapytywałem o to — rzekł Espaing de Lyon, czyniąc poruszenie głową, gdyż umysł jego obciążony był tym samym zajęciem co i jego towarzysza podróży. Zdaje się że przebywa tę samą drogę co i my, i że zapewne jak i my odpocznie w Tarbach.
— Puśćmy nasze konie kłusem aby go dogonić, — rzecze kronikarz, — gdyż bydź może, jak się z nim złączemy, opowie nam co; bo téż tak to pospolicie bywa między ludźmi przebywającymi tę samą drogę, i zdaje mi się, że możnaby wiele powziąść wiadomości od człowieka będącego pod tak gorącém słońcem, które mu sprawiło cerę, jaką ma.
— Zróbmy tak, — rzecze rycerz, — bo przyznam ci się, że czuję ciekawość równą twojéj, i nie przypominam sobie, żebym w tych okręgach widział kiedy taką postać w okolicy.
W skutku tego postanowienia, dwaj nasi podróżni pospieszając, zachowali tę samą co zwykle od siebie odległość, koń rycerza poprzedzał zawsze nieco konia duchownego.
Lecz nadaremne były usiłowania pośpiechu, przechodząc nadbrzeża rzeki Lisse, droga nastąpiła szersza, co dodało łatwości rycerzowi wraz z germkiem, do podwojenia kroków, ciekawi przybyli zatem do miasta Tarb nie dogoniwszy go.
Tam zaś inne zajęcie powodowało duchownego.
— Panie, — rzekł do rycerza, — wierzę że najpierwszą potrzebą w podróży jest dobry nocleg i dobra wieczerza. Staniemy w tém mieście Tarbes, dokąd pierwszy raz przybywam, oraz gdzie jak wiesz przyzywa mnie Gaston Phoebus.
— Nie troszcz się o to, — rzekł rycerz z uśmiechem, — staniemy pod gwiazdą, a to jest najlepszy zajazd nie mówiąc że oberżysta jest moim przyjacielem.
— Dobrze, — rzekł kronikarz, — uważałem że w podróży zawsze z dwoma rodzajami ludzi przyjaźnić się należy, z oberżystami i złodziejami. Udajmy się więc do twego przyjaciela pod gwiazdę, gdzie polecisz mnie jemu na czas, póki nie powrócisz.
Obadwaj postępowali do oznaczonego miejsca, które było na wielkim placu miasta, i używało jak to Espaing de Lyon powiedział, wielkiéj sławy na dziesięć mil w około.
Gospodarz był na progu drzwi swoich, gdzie chlubiąc się ze swych nawyknień arystokratycznych, sam skubał z pierzy okazałego bażanta, któremu z wszelką gastronomiczną nadętością, właściwą tym żarłokom co nie tylko chcą się nasycać smakiem, ale zarazem i widokiem, zostawiał pióra na głowie i w ogonie; jednakże mimo zagłębienia się w tém mozoliłem zajęciu, spostrzegł pana Espaing de Lyon, w oliwili, kiedy ten ukazał się na placu, wziął więc swego bażanta pod pachę, zdjął czapkę drugą ręką, i postąpił kilka kroków na spotkanie gościa.
— Ah! to pan, — rzekł — panie Espaing, okazując najżywszą radość, witaj pan i jego zaszczytne towarzystwo, już bardzo dawno nie widziałem pana, i powątpiewałem czy mógłbyś dłużéj opóźniać przejście przez nasze miasto. Ej! Brind’avoine, bierz konie tych panów. Ho! Marion, przygotuj najlepsze pokoje; panowie zsiądcież z koni, jeżeli łaska, i zaszczyćcie swoją obecnością moją biedną gościnę.
— I cóż! — rzekł rycerz do swego towarzysza, — czyż nie mówiłem ci Janie, że pan Barnabe jest szacowny człowiek, — zawsze u niego znaleźć możesz wszystko, czego się tylko zapotrzebuje.
— Tak, — rzecze duchowny, — nie mam też nic na to do powiedzenia; chyba tylko że dosyć słyszałem o stajni i pokojach, a nic o wieczerzy.
— Oh! co do wieczerzy, to niech się jego wielebność nie troszczy, — rzecze gospodarz, — pan Espaing zapewni pana; zarzucają mi tylko że zbyt obficie karmię moich podróżnych.
— Dalej Gaskończyku — odezwał się Espaing, który również jak jego towarzysz zsiadł z konia i porzucił cugle w ręce swoich służących, — wskaż nam drogę, daj połowę tego co obiecujesz, a będziemy zupełnie zadowoleni.
— Połowę! — zawołał pan Barnabe, — połowę! a toż byłbym człowiekiem pozbawionym godności, gdybym na to przystał, w dwójnasób! panie Espaing w dwójnasób!
Rycerz spojrzał wzrokiem zadowolenia na duchownego, obadwaj postępowali za oberżystą, i weszli za nim do kuchni.
W rzeczy saméj, wszystko w téj szczęśliwéj kuchni zapowiadało ową przyjemność dla prawdziwych żarłoków, jakiej doznają przy obfitem i smaczném jedle. Rożen obracał się, rondle skwarczały, patelnie piszczały, a pośród tego hałasu, jak jednozgodne wezwanie do stołu, zegar uderzył szóstą godzinę.
Rycerz zatarł sobie ręce, a kronikarz przesunął po ustach językiem; kronikarze w ogólności są łakomi, a bardziéj jeszcze wówczas, gdy w tym samym czasie są duchownymi.
W téj chwili oderwane z jednego punktu, to jest z rożna, spojrzenia dwóch ostatnio przybyłych, przebiegały w przeciwnym kierunku linią kolistą, aby się przekonać, czy obiecane im uciechy, nie były zwodne jak uczty fantastyczne, przyrzekane przez czarnoksiężników błędnym rycerzom. Ktoś podobny do mastalerza wszedł za niemi do kuchni i przemówił słowo do ucha oberżysty.
— O do djabla! — rzekł, skrobiąc się za ucho, — i ty mówisz że nie ma miejsca dla koni tych panów?
— Ani najmniejszego panie; przybyły rycerz zabrał dwa ostatnie, i to nie w stajni, gdyż ta była pełną, lecz w szopie.
— Oh! oh! — rzecze pan Espaing, — będzie nam trudno odłączyć się od naszych koni; lecz jeżeli pan nie masz zupełnie miejsca, zgadzamy się przyjąć pokoje, o których nam mówiłeś; konie zaś niech pójdą z naszemi służącemi do jakiego domu do miasta.
— Kiedy tak, — rzekł Barnabę, — to pańskie konie zkorzystają, gdyż będą umieszczone w stajniach jakich hrabia de Foix, nie miał podobnych.
— Niech tak będzie, niech idą do tych wykwintnych stajni, — rzecze pan Espaing, — lecz jutro rano o szóstej godzinie, niech będą w zupełném przygotowaniu, przy pańskich drzwiach, gdyż udamy się do miasta Pau, gdzie jesteśmy oczekiwani przez pana Gastona Phoebus.
— Bądźcie spokojni panowie, — odrzekł Barnabe, — i ufajcie mojemu słowu.
W tém weszła pokojówka, mówiła cicho z oberżysty; obecność jéj okazała nagły wyraz sprzeczności.
— Co tam takiego jeszcze? — spytał Espaing de Lyon.
— To bydź nie może, — odpowiedział oberżysta.
I nadstawił znów licha, aby mu powtórzyła pokojówka.
— Co ona mówi? — spytał rycerz.
— Mówi coś niepodobnego.
— Przecież.
— Że już nie ma pokoi.
— Dobrze — rzecze Jan, — otóż będziemy spali z naszemi końmi.
— Oh! panowie, panowie, — zawołał Barnabe, — bardzo przepraszam! gdyż rycerz który niedawno co przed wami przyjechał, zajął dla siebie i swego germka ostatnie dwa pokoje.
— Ba! — rzekł Jan niejako już przyzwyczajony do tych niepomyślności, — przykra noc wkrótce przeminie, żebyśmy przynajmniéj mieli dobry wieczerzę.
— Czekaj pan, — rzecze gospodarz, — oto kuchmistrz, to się zapytam.
Kuchmistrz wziął oberżystę na stronę i zaczął z nim cicha rozmowę.
— Oh! — rzekł oberżysta poczynając bladnąć, — to bydź nie może!
Lecz ten poruszył głową i rękami, jakby chciał powiedzieć: „Tak jest zupełnie.“
Duchowny zrozumiawszy to dokładnie, tém bardziéj, że się odnosiło do kuchni, zbladł na prawdę.
— Tak — rzekł — cóż to jest takiego?
— Panowie — rzecze gospodarz, — kuchta się myli.
— W czém się myli?
— Przychodzi mi oznajmić, iż nie ma co dać panom na wieczerzę, ponieważ rycerz niedawno przy1 były zabrał resztę zapasów.
— Tylko panie Barnabe, — rzecze Espaing, zmarszczywszy brwi, — bądź łaskaw nie żartuj sobie.
— Niestety! — rzekł oberżysta, — proszę mi wierzyć że wcale nie żartuję, i że nie można bydź więcéj zasmuconym jak ja tym wypadkiem.
— Zgadzam się, co do obietnic uczynionych nam względem stajni i pokojów, — rzekł rycerz, — lecz co do kolacyi, to zupełnie rzecz inna, i oznajmiam, że nie uważam się za zwyciężonego, przecież cały szereg rondli...
— Panie, jest on przeznaczony Kasztelanowi de Marcheras, który tu jest z Kasztelanową.
— A ta pularda co się obraca na rożnie?
— Zamówiona jest dla otyłego kanonika z Kaarkazuny, przejeżdżającego do zakonu, który raz tylko w tydzień jada z mięsem.
— A ta patelnia naładowana kotletami, mającemi tak dobry zapach?
— Z tym bażantem co się skubie, jest to kolacya rycerza przybyłego na chwilę przed panami.
— Ah! — zawołał Espaing, — to on wszystko zabrał ten djabli rycerz? panie Barnabe, zrób mi przyjemność i powiedz mu, że jakiś rycerz naczczo wzywa go na pojedynek: nie za piękne oczy jego kochanki, lecz za dobry zapach kolacyi: dodasz także, że pan Jan Froissard kronikarz będzie sędzią bitwy, i że zapisze sobie nasze czyny i postępowanie.
— To jest zbyteczne! panie, — ozwał się głos za Barnabem — właśnie przychodzę od mojego pana, zaprosić panów Espainga de Lyon, i Jana Froissard, aby z nim wieczerzać raczyli.
Pan Espaing usłyszawszy głos, odwrócił się, poznał germka nieznajomego rycerza.
— Oh! oh! to bardzo grzeczne zaprosiny, jakże ci się zdaje Janie?
— Nie tylko bardzo grzeczne, ale w samą porę.
— Jak się nazywa twój pan, mój przyjacielu, chcielibyśmy wiedzieć komu za tę grzeczność jesteśmy obowiązani? — spytał Espaing de Lyon.
— Sam to panu powie, jeżeli chcesz udać się ze mną, — odpowiedział germek.
Dwaj podróżni spojrzeli po sobie; a ponieważ byli wpół głodni, wpół ciekawi, zgodzili się na jedno.
— Idźmy — odezwali się zgododźwięcznie, wskaż nam drogę pójdziemy za tobą.
Przeszedłszy po za stajnią schody, poszli do pokoju, w głębi którego stał rycerz nieznany, rozebrany z swéj zbroi, i odziany czarną axamitną suknią z długiemi szerokiemi rękawami, i założonemi w tył rękami.
Spostrzegłszy ich, postąpił kilka kroków.
— Witam was, panowie — rzecze podając lewą rękę, przyjmijcie z méj strony podziękowanie za łaskawe przyjęcie zaprosin.
Rycerz miał postać szczerą i otwartą, ręka którą im przedstawił zdawała się być tak życzliwie podana, iż obadwa jéj dotknęli, mimo że był konieczny zwyczaj między rycerzami, podawać sobie prawą rękę, i prawie zniewagą postępować inaczéj.
Chociaż dwaj podróżni, odpłacali się nieznajomemu rycerzowi wzajemną grzecznością, nie byli jednak panami swojego zadziwienia, które malowało się na ich twarzach; lecz rycerz zupełnie na to nie zwracał uwagi.
— My to panu, — rzecze Froissard, — winni jesteśmy nasze podziękowania, za jego łaskawe nas zaproszenie; proszę téż przyjm je w zupełności.
— Co więcéj — odpowie rycerz, — mam dwa pokoje a panowie nie macie żadnego, ustąpię zatem wam pokój przeznaczony dla mojego koniuszego.
— To zawiele grzeczności, — rzecze Espaing de Lyon, — a gdzie pański koniuszy spać będzie?
— W moim pokoju.
— W pokoju?.. to byłoby nadużywać — rzecze Froisard.
— Ba! — rzekł rycerz nieznany, — jesteśmy do tego przyzwyczajeni: więcéj jak dwadzieścia pięć lat sypialiśmy pod jednym namiotem; od dwudziestu pięciu lat często się to przytrafiało, tylko żeśmy tego nie rachowali. Siadajcież panowie.
Rycerz wskazał podróżnym dwa krzesła postawione przy stole napełnionym szklankami; dla przykładu zasiadł sam.
Podróżni to samo uczynili.
— Więc zgoda na to, — rzecze rycerz nieznany, napełniając lewą ręką jak to dotąd czynił, trzy szklanki hipokrasu[1].
— Na honor, — rzecze Espaing de Lyon, — to byłoby obrazą odrzucać tak serdeczną ofiarę; czyż nie tak Janie?
— Tym pewniej, — odpowiedział podskarbi do Chininy, — że kłopot jaki zrządzamy nie długo potrwa.
— Jak to? spytał rycerz nieznany.
— Jutro wyjeżdżamy do Pau.
— Prawda — rzekł rycerz — wiemy kiedy się przybywa, lecz nie wiemy kiedy odjeżdża.
— Jesteśmy oczekiwani na dworze hrabiego Gastona Phoebus.
— Czy nic nie znajdziecie żadnego zajęcia abyście w drodze ośm dni strawili? — zapytał rycerz.
— Nic, prócz jednéj historyi bardzo ciekawéj, i bardzo zajmującéj — rzecze Espaing de Lyon.
— Jeszcze nie wiém czy mógłbym tak uchybić słowa hrabiemu de Foix.
— Panie Janie Foissard, — rzecze rycerz nieznany — mówiłeś w Pas-de-Larre, że dałbyś chętnie swoje opactwo Chimay temu, ktoby ci opowiedział przygody nieprawego syna de Maul’eon.
— Tak, prawda jest, mówiłem; ale zkąd to pan wiész o tem?
— Zapominasz pan, że modliłem się na grobie Mongata, i że tam mogłem słyszéć, co w około mnie mówiono.
—(Otóż to mówić głośno, — rzecze uśmiechając się Espaing de Lyon, — te wyrazy będą cię kosztować opactwo.
— Na Boga: — rycerzu, rzekł Froissard — zdaje mi się że w sam punkt trafiłem, i że pan znasz tę historyę.
— Nie mylisz się wcale rzekł rycerz, — nikt nie zna ja lepiéj, i nie umié powtórzyć jak ja, a to od chwili kiedy zabił Mongata, aż do czasu kiedy ma rękę ucięto.
— A wiele mnie to będzie kosztować? — rzekł Froissard, który mimo ciekawości jaką miał słyszéć tę historyą, zaczynał już żałować przyrzeczenia swego opactwa.
— Będzie pana kosztować ośm dni czasu, księże opacie, — odpowiedział rycerz nieznany, — i w ośmiu dniach będziesz mógł spisać to wszystko na pargaminie co ci opowiem.
— Myslałem — rzekł Froissard — że nieprawy syn de Maul’eon poprzysiągł nigdy nie odkryć téj historyi.
— Dopóki nie znalazłby kronikarza godnego jéj opisywania; teraz zaś już nie potrzebuje z nią taić się.
— Dla czegóż sam jéj pan nie piszesz? — spytał Froissard?
— Wielka jest w tém przeszkoda, — odrzekł uśmiechając się rycerz.
— Jakaż? — zapytał Espaing de Lyon.
— Ta — rzekł rycerz, odsłaniając lewą ręką prawy rękaw i kładąc na stół obciętą pięść, zakończoną cęgami żelaznemi.
— Jezus! — zawołał Froissard, drżąc z radości, — byłżebyś to pan?
— Nieprawy syn de Maul’eon osobiście, nazwany od innych Agénor z ręką żelazną.
— Ale pan opowiesz mi swoją historyę? — spytał Froissard z niespokojną nadzieją.
— Jak tylko będziemy po wieczerzy, — odpowiedział rycerz.
— Dobrze mówiłeś, panie Espaning de Lyon, rzekł Froissard zacierając sobie ręce, — Gaston Phoebus zaczeka.

I tego samego wieczora, po kolacyi, nieprawy syn de Maul’eon dotrzymując swéj obietnicy, zaczął opowiadać Janowi Froissard historyą jaką czytać będziemy, i którą wyjęliśmy z rzeczonego ręko pismu, nie dając sobie, mimo naszego przyzwyczajenia innych mozołów, jak tylko dać opowiadanie trzeciéj osobie które było pisano dla pierwszéj.

ROZDZIAŁ II.
Jak nieprawy syn de Maul’eon spotkał pomiędzy Pinchel i Coimbre, Maura, którego zapytał o drogę, a ten nic mu nie odpowiedział.

W piękny poranek miesiąca czerwca roku 1361, kto nie obawiał wystawiać się na przygody pełne czterdziestopniowego upału, mógł był widziéć w Portugalii, na drodze od Pinchel do Coimbre, osobę; którą dzisiejsi ludzie nie będą umieli dokładnie odmalować.
Nie był to człowiek, lecz całkowita zbroja, złożona z chełmu, pancerza, naramiennika i części zbrojnéj okrywającéj uda, z włócznią w ręku, tarczą na szyi; na głowie czerwone pióro, nad którym wznosił się żelazny oszczep.
Ta zbroja trzymała się prostopadle na swoim koniu, u którego spostrzegano nogi czarne, i oko iskrzące: bowiem również jak i jego pan, zakryty był rzędem wojennym, zarzuconym białą opończą, wyszywaną czerwonym suknem. Kiedy niekiedy szlachetne zwierze potrząsało głową, i rżało bardziéj z gniewu jak boleści, tak jak gdyby jakiś owad przesuwał mu się pod ciężkiém okryciem, sprawiając nieznośne kąsanie.
Co do jezdca, ten wyprężony i wpojony w lęki, jak gdyby był przygwożdżony do siodła; zdawał się z pychą zwalczać gorącość upału, spadającą z tego miedzianego nieba, ogarniającego powietrze, i wysuszającego trawy; a jeżeli kto nie mógłby go oskarżyć o niedelikatność, pozwolił sobie odsłonie przyłbicę chełmu, wydającą ze swego wnętrza gorącość jak z łaźni; lecz z nieczułéj obojętności i szlachetnéj niewzruszoności rycerza, widziano jak pysznił się nawet w pustyni z swéj wytrwałości, i zatwardziałości na cierpienia stanu wojskowego.
Powiedzieliśmy, pustynia, i w rzeczy saméj, kraj przez który rycerz przebywał, słusznie zasługiwał na to nazwanie. Był to rodzaj dosyć głębokiéj doliny; zgęszczonéj od najgorętszych promieni słońca. Już od dwóch godzin, upał dający się ucztować był tak silny, że najpracowitsi rolnicy, pasterze i ich gromady, którzy wieczorem i rankiem pracowali, lub szukali trawy po polach, kładli się pod płotami i krzakami szukając spoczynku; tak dalece, że jak oko mogło dosięgnąć, próżno szukaćby było podróżnego tyle śmiałego, lub obojętnego na skwar, i mogącego chodzić po ziemi zdającéj się być złożonéj z popiołu skał zwapniałych od słońca. Jedna tylko istota przekonywała, że żywe stworzenie mogło żyć w podobnym piecu, to jest konik polny, albo raczéj tysiące tych koników, które czepiając się pomiędzy korzeniami, spinając się po ziołach, lub siadając na jakiéj opylonéj gałązce oliwnjé, tworzyły muzykę brzękliwą i jednostajną. Był to ich śpiew tryumfalny, oznaczający podbicie pustyni, w której one same panowały, jako jedyni jéj władcy.
Lecz kłamalibyśmy mówiąc iż oko napróżno szukałoby na horyzoncie innego podróżnego, jak ten, którego usiłujemy odmalować; gdyż o sto kroków za nim, postępowała inna osoba, niemniej ciekawa od pierwszéj, chociaż z powierzchowności zupełnie odmienna: był to człowiek około trzydziestu lat mniéj więcéj mający, suchy, skrzywiony, stwardniały, przygarbiony bardziéj jak siedzący na swoim koniu, podobnie chudym jak i on sam, śpiący na siodle, trzymający się przyczepiony rękami, bez zajęcia jakie zatrudniało jego towarzysza czuwającego, uważaniem drogi, aby nie zbłądzić.
Tymczasem rycerz, zapewne znudzony ciężarem wysokiéj włóczni, i trzymaniem się sztywno na siodle, zatrzymał się dla odsłonięcia przyłbicy, i dania wolnego przejścia gorącéj parze, która występowała z pod jego hełma; lecz przed wypełnieniem tego, spojrzał na około siebie, jak człowiek który nic nie działa na traf; ale każdy swój krok piętnuje rostropnością.
Odwracając się, spojrzał na swego towarzysza, i ujrzał go śpiącym.
— Musaron, wołał rycerz okryty żelazem, odsłoniwszy sobie wprzódy przyłbicę, Musaron, przebudź się śpiochu, przez drogą krew świętego Jakóba jak mówią Hiszpanie, ty nie przybędziesz do Coimbre z twoim tłomokiem; albo go zgubisz w drodze, lub też rabusie cię ukradną. Musaron! czy wciąż spać będziesz?
Lecz germek, gdyż taki był stopień, jaki zajmował przy rycerzu ten, do którego mówiono, germek spał zamocno aby głos obudzić go zdołał, domyślił się więc rycerz, iż trzebił było użyć innego, bardziej gwałtownego sposobu; tém bardziéj, że koń śpiącego, spostrzegłszy iż jego naczelny pan zatrzymał się, znalazł właściwém podobnie jak i on uczynić, tak iż został nieruchomym, przez co Musaron miał zręczność rozkoszowania się snem głębokim. Mauléon odpiął mu naówczas mały rożek z kości słoniowej oprawiony w srebro, wiszący na pasku, i przybliżywszy do ust, silnie zadął dwie, albo trzy nuty, na które jego koń dał dęba, a zarżał jego towarzysza.
Wówczas Musaron powstał równemi nogami.
— Hola! wołał, wyciągając jakiś gatunek kordelasa zawieszonego przy pasie, hola! co chcecie rabusie? czego żądacie poganie, dawni potomkowie szatana? precz, bo wam brzuchy rozpłatam. Waleczny germek zaczął wywijać na lewo i na prawo, aż spostrzegłszy, że tylko machał w powietrzu, zatrzymał się i spoglądając na swego pana, rzekł zdziwiony:
— Co tam jest takiego, panie Agenor? spytał otwierając zdziwione oczy, gdzież są ludzie, co nas zaczepiają? czy znikli jak wyziew? lub czy ich przed obudzeniem wyniszczyłem zupełnie?
— To znaczy śpiochu, odrzekł rycerz, że marzysz, i że marząc dozwoliłeś sobie wlec moją tarczę przy twoim strzemieniu, a to jest ubliżającym, dla broni odważnego rycerza. Jedźmy! jedźmy! jedź jak należy, albo połamię moją włócznię o twoje plecy.
Musaron wzniósł głowę z postacią dosyć nieprzyjemną.
— Na prawdę! panie Agenor; dobrze uczynisz, odpowiedział; bo przynajmniéj połamie się włócznia w naszéj podróży; ja zaś zamiast opierania się jego zamiarowi, wzywam pana z całego serca, wykonaj to przedsięwzięcie.
— Cóż to ma znaczyć, śpiochu? zawołał rycerz.
— To ma znaczyć, odrzekł germek nie przestając swej nieroztropnéj żartobliwości, że od szesnastu wielkich dni jak wlóczemy się po Hiszpanii, tym kraju pełnym wypadków, dotąd jak pan widzisz nie spotkaliśmy jeszcze innych nieprzyjaciół, jak słońce i muchy, a za cały zysk mamy bąble i kurz. Bodaj diabli wzięli! panie Agenor, moja kasa jest próżną, i doznaję trzech wielkich klęsk tego świata, a nadto niewidzę przybywających tych wielkich rabusiów, niewiernych Maurów, o których mi prawiłeś, iż zbogacą nasze ciało i zbawią naszą duszę, i o których naprzód jeszcze tak słodko marzyłem, tam, w naszém pięknem kraju Bigorze, nim byłem jeszcze twoim germkiem, a nadewszystko od czasu jak nim jestem.
— Smiałżebyś uskarżać się kiedyś, gdy ja wcale nie użalam się?
— Miałbym prawne słuszność, panie Agenor, i prawdziwie, tylko mi śmiałości brakuje, otóż nasze ostatnie franki wydane na twoje zbroje z Pinchel, które wyostrzyły twój topór, wyszlifowały miecz, i wyszorowały zbroję, prawdziwie nie brakuje nam jak tylko spotkać rabusiów.
— Tchórzu.
— Chwilę, to usłyszymy panie Agenor. Ja nic nie mówię, że się boję.
— Co więc mówisz?
— Mówię że ich sobie życzę.
— Dla czego?
— Ponieważ okradniemy tych złodziejów, rzekł Musaron — z uśmiechem szyderczym, sprawiającym szczególniejsze rysy jego powierzchowności.
Rycerz podniósł włócznię, z widocznym zamiarem upuszczenia jéj na grzbiet germka, przybliżywszy się blisko, aby mógł z korzyścią poznać ten rodzaj poprawy; lecz tamten pospolitem małem poruszeniem, pełnym śmiałości, jaką zdawał się miéć w używaniu, uszedł razu, zatrzymawszy włócznię ręką.
— Ostrożnie panie Agenor, rzekł, nie żartujcie, ja mam twarde koście i mało na nich ciała. Nieszczęście przytrafi się łatwo, źle uderzysz, złamiesz pan swoją włócznię, potem będziemy zmuszeni sami dorabiać drewnianą, albo przedstawić się don Fryderykowi w niezupełnym uzbrojeniu, co byłoby ubliżającém zaszczytowi kawaleryi.
— Cicho bądź, gaduło przeklęty, uczynisz daleko lepiéj, gdy w miejsce mówienia, wdrapiesz się na to wzgórze, i powiesz mi co z niego zobaczysz.
— Ah! rzekł Mnsaron, gdyby to była ta sama góra, na którą szatan zaniósł Chrystusa, i gdybym znalazł kogokolwiek; choćby tego diabła, który za pocałowanie swojego pazura, obiecałby mi ziemskie królestwa...
— Tybyś je przyjął, bezbożniku?
— Z wdzięcznością, rycerzu.
— Musaron, odrzekł poważnie rycerz, żartuj z czém ci się tylko podoba, byle nie z świętościami.
Musaron skłonił się.
— Czy zacny pan zawsze pragnie wiedzieć, co widać złego wzgórza?
— Więcéj jak zawsze, ruszaj więc.
Musaron zrobił mały obieg, aby powściągnąć nad sobą włócznię swego pana, poczem drapiąc się na pochyłość:
— Ah! zawołał, gdy dosięgał wierzchołka, ah! Jezu, Marya! cóż to ja widzę?
I przeżegnał się.
— No cóż! cóż tam widzisz? spytał rycerz.
— Raj gdzie nic nie brakuje, rzekł Musaron, upojony najgłębszém zadowoleniem.
— Opisz mi twój raj! odezwał się rycerz, obawiając się zawsze być omylonym jaką pomyłką swego germka.
— Ah! zacny panie, cóż pan chcesz? zawołał Musaron, lasy pomarańczowe ze złotemi owocami, wielka rzeka ze srebrnym spławem, a po zatem, morze połyskujące jak zwierciadło stalowe.
— Jeżeli widzisz morze rzekł rycerz, nie śmiejąc obejrzéć się z obawy, aby ten widok, nie znikł mu jak mgła, albo jak zjawiska o których słyszał od pielgrzymów ze Wschodu, jeżeli widzisz morze, jeżeli widzisz Coimbr, jesteśmy przy końcu naszéj podróży, ponieważ to w Coimbrze oznaczył mi schadzkę mój przyjaciel wielki mistrz don Fryderyk.
— Oh! tak zawołał Musaron, widzę piękne wielkie miasto, widzę wysoką wieżę.
— Dobrze, dobrze, rzekł rycerz; zaczynając wierzyć temu co mówił jego germek i obiecując sobie natenczas surowo ukarać tę żartobliwość nieco za bardzo posuniętą, jeżeliby ona miała miejsce, dobrze, jest to miasto Coimbra, jest to wieża katedry.
— Co ja mówię miasto! co ja mówię wieża! widzę dwa miasta, dwie wieże.
— Dwa miasta! dwie wierze! mówił rycerz przybywając na wierzchołek wzgórza, zobaczysz, nie spostrzegliśmy dosyć z razu, a teraz będziemy mieli za wiele.
— Wiele, to prawda, rzekł Musaron, widzisz pan panie Agenor, jedna na prawo, druga na lewo? widzisz pan drogę, co z tamtéj strony tego cytrynowego lasu dzieli się w rozdwojeniu? które z tych dwóch miast jest Coimbra, którą z tych dwóch dróg trzeba przebywać?
— Prawda, mówił rycerz, otóż nowa trudność o któréj nie myślałem.
— Tem większa, rzekł Musaron, że jeżeli się pomylemy, i na nieszczęście udamy fałszywą drogą do Coimbry, nie znajdziemy w naszej kasie czem zapłacić za nocleg.
— Rycerz rzucił na około siebie drugie spojrzenie, i ujrzał jakoweś przejście na które mógł się ubezpieczyć.
— Przeklęty kraj, albo przeklęta pustynia! albowiem gdy się mówi kraj, rozumie się miejsce zamieszkałe przez inne stworzenia jak jaszczurki, i polne koniki. Oh! gdzież więc jest Francya mówił daléj rycerz z jednym z tych westchnień, które wyrywa się często z serc mniéj czułych na wspomnienie ojczyzny, Francya! gdzie zawsze znajduje się głos zachęcający dla wskazania twojéj drogi.
— I ser owczy dla odświeżenia gardła, otóż to, co jest porzucić swój kraj, Ah! panie Agenor, miałeś słuszność mówić: Francya! Francya!
— Cicho bądź prostaku, zawołał rycerz chcący o tém wszystkiém co Musaron mówił, myśléć w cichości, ale nie chcąc, ażeby Musaron mówił głośno to co myślał w milczeniu.
— Milcz.
Musaron, zastosował się zupełnie. Czytelnik powinien już dokładnie poznać godnego germka, aby wiedział, że dotąd nie miał zwyczaju ślepo być posłusznym swemu panu, mówił więc daléj, jakby odpowiadając swéj własnéj myśli.
— A przytem jak nas pozdrowią, albo też przywitają? wszakże jesteśmy sami w téj przeklętéj Portugalii. Oh! wielkie wyprawy, otóż co jest okazałe, a nadewszystko właściwa do życia. Oh! panie Agenor, czemuż nie jesteśmy w téj chwili w jakim wielkim towarzystwie, konno na drodze z Langwedocyi do Gujanny?
— Czy wiesz Musaronie, ze rozprawiasz jak Jakób?
— Bo ja też nim jestem, lub przynajmniej nim byłem przed wejściem w służbę do pana.
— Chełp się z tego nikczemny!
— Nie mów nic o nich złego, panie Agenor, bo Jakubowie wynaleźli środek jedzenia wojując; i mają wyższość nad nami, my zaś nie wojujemy to prawda, ale też i nic nie jemy.
— Wszystko to nie objaśnia nas, które z tych dwóch miast jest Coimbra? mówił cicho rycerz.
— Nie, ale być może, że kto nam powie.
— I wskazał palcem swemu panu kłęb kurzu unoszony przez małą karawanę, przybywającą o pół mili za niemi, w pośrodku któréj, sionce niekiedy pozwalało lśnić się blaszkom złotym.
— Ach! rzekł rycerz, otóż nakoniec czego szukamy.
— Dobrze! natychmiast spytasz się łotrów.
— Nie żądałem więcéj, rzekł Megaron, prawdziwie niebo nam błogosławi, żądałem trzech, albo czterech łotrów, ono zseła nam całą gromadę, żądałem miasta, a otóż mamy przed sobą dwa. Zobaczemy panie, mówił daléj Musaron zbliżając się cło rycerza, zbierzmy rady, i odsłońmy nasze zdania, dwa zawsze więcéj znaczą jak jedno, pan to wiesz, powiedz więc naprzód swoje.
— Moje zdanie odpowiedział rycerz, jest, abyśmy się dostali do lasu cytrynowego przez który przechodzi droga, i która zarazem przedstawia nam cień i bezpieczeństwo, tam oczekiwać będziemy gotowi na zaczepkę, lub odpór.
— Słuszne zdanie! wykrzyknął germek tonem w połowie żartobliwym, w połowie przekonywającym, przystaję na nie bez sprzeczki; właśnie w téj saméj chwili, pragnąłem cienia i spokojności; daléj do cytrynowego lasku, i to jak można najspieszniéj:
Lecz obadwaj podróżni radzili się sił swoich koni; biedne zwierzęta były tak strudzone, iż mimo silnych uderzań ostrogą zaledwie zwolna postępować mogły. Szczęściem, iż la powolność wystawiła tylko podróżnych na dłuższy pobyt pod słońcem. Mała banda przeciwko któréj użyli te ostrożności, była jeszcze bardzo daleką aby mogła ich dostrzedz.
Przybyli do lasu; w jednej chwili, Musaron zsiadł z konia, który był tak strudzony, że się wraz z nim powalił; rycerz opuścił siodło, rzucił cugle swego konia w ręce germka i spoczął pod palmą, wznoszącą się jak królowa w pośród małych wonnych drzewek.
Musaron przywiązał konia do drzewa, i poszedł szukać pożywienia w lesie. Po chwili, powrócił nazbierawszy słodkich żołędzi, i kilka cytryn które podał rycerzowi, a ten mu podziękował skinieniem głowy.
— O! tak, rzekł Musaron, wiem dobrze, że to nie jest posilającém ludzi, którzy zrobili czterysta mil w szesnastu dniach, ale cóż pan chcesz, trzeba tylko mieć cierpliwość, wkrótce przybędziemy do don Fryderyka, wielkiego mistrza zakonu świętego Jakóba, brata, albo raczéj władcy don Pedra króla Kastylii, a jeżeli połowę tego dotrzyma, co jego list przyrzeka, wkrótce będziemy mieli świeże konie, muły z dzwonkami wabiącemi podróżnych, paziów w ubiorach pochlebiających oczom, i ujrzemy przebiegające około nas dziewczęta osad, przewodników, mułów i kwestorzy; ci dadzą nam wina, inni owoców, mniéj skąpi ofiarują nam swoje domy, jedynie za zaszczyt, że w nich mieszkać będziemy, a naówczas niczego nam nie zabraknie; słusznie bo też i nic nie będziemy potrzebowali, a tymczasem trzeba chrupać żołędzie, i wysysać cytryny.
— Dobrze, dobrze, panie Musaron, mówił rycerz z uśmiechem, za dwa dni, wszystko miéć będziesz co mówiłeś.
— Bodaj cię, zacny panie Bóg wysłuchał! zawołał Musaron, wątpliwie spoglądając w górę, i jednocześnie zdejmując z głowy dwójrożny kapelusz, z piórem pirenejskiego orła, będę usiłował być na wierzchołku niego szczęścia, i będę pamiętał o naszych przeszłych niedolach.
— Ba! rzekł rycerz, właśnie też, te minione niedole stanowią nasze przyszłe szczęście.
— Amen, rzekł Musaron.
Zapewne mimo tego religijnego zakończenia, Musaron zacząłby inną rozmowę, lecz nagle glos dzwonków, tentent kilkunastu koni, albo mułów, i szelest broni zaczęły rozlegać się w dali.
— Baczność! baczność! wykrzyknął rycerz, otóż i banda wzmiankowana; do diabła! pospieszają, zdaje się, że ich konie mniéj strudzone od naszych.
Musaron położył resztę żołędzi i ostatnią cytrynę.
Przesunął się do swego pana, który w mgnieniu oka, skoczył na konia z włócznią w ręce.
Naówczas, z pośród drzew, między któremi niejaki czas się zatrzymali, ujrzeli z wierzchołka wzgórza, zbliżającą się bandę podróżnych jadących na dobrych i bogato ubranych mułach po hiszpańsku i maurytańsku, po za tą bandą, postępował człowiek zdający się być jéj dowódzcą, ubrany w długą opończę z cienkiéj białéj wełny z kutasami jedwabnemi.
Było więc wszystkich ludzi wraz z dowódzcą dwunastu, silnych i dobrze uzbrojonych i sześciu mułów, prowadzonych przez czterech służalców; ci ludzie szli naprzód, po za niemi, dowódzcą jak to już powiedzieliśmy, a za nim, formowały tylną straż jeszcze sześciu mułów i czterech służalców; w pośrodku znajdowała się lektyka drewniana, malowana, ozłocona, szczelnie zamknięta, i osłoniona firankami jedwabnemi, któremi wiatr wchodzący otworami ozdób małych fryz będących na około powiewał. Dwa muły, nie policzone przez nas, dźwigały wspomnioną lektykę postępując zwolna.
Była to ta sama banda, co zbliżaniem swojém sprawiała ów hałas dzwonkami, i grzechotkami.
— Ah! otóż, rzekł Musaron nieco zdziwiony, prawdziwi Maurowie, ale czym tylko nie zaprędko wymówił, panie! patrz jak są czarni; Jezus! rzekł, byliżby to stróże z piekła? A jak są bogato ubrani te niedowiarki! Co za nieszczęście, sam powiedz, panie Agenor, że są tak liczni, albo że my nie jesteśmy w większéj liczbie. Sądzę, że byłoby niebu bardzo przyjemném, gdyby te wszystkie bogactwa przeszły w ręce dwóch dobrych chrześcian jak my, mówię bogactwa, gdyż skarby tych niewiernych zapewne są w tém pudelku drewnianém pomalowaném i ozłoconém, za którém Maur postępuje i zwraca głowę co chwilę.
— Ciszéj! zawołał rycerz, czy nie wodzisz że się naradzają, że dwaj paziowie uzbrojeni zajęli przód, i że zdają się chcieć rozpocząć zaczepkę? Jedźmy! jedźmy! przysposób się podać mi rękę jeżeli tego będzie potrzeba, podaj moją tarczę, niech gdy się spusobność poda; naucza się co to jest rycerz Francuzki.
— Panie, odpowiedział Musaron niejako na to wszystko przygotowany, zdaje mi się że się pan mylisz: Ci panowie Maurowie, nie mogą zamierzać zaczepiać dwóch ludzi bezbronnych; patrz tylko, jeden z paziów doradzał swemu panu, lecz postać ukryta, nie wydała rozkazu, uczyniła tylko znak aby postępować dalej... ech! uważajże pan, oto idą w dalszą drogę, nie przysposabiając swych strzał, nie odpasując ręcznych kuszy, biorą się tylko za miecze, przeciwnie to są przyjaciele, których nam niebo zseła.
— Przyjaciele między Maurami! a święta religia, co mówisz przeklęły poganinie?
Musaron pochylił z szacunkiem głowę.
— Przebacz panie, rzekł, omyliłem się, mówiąc przyjaciele, chrześcijanin wiem to dobrze, nie może być przyjacielem Maura, są to doradcy chciałem powiedziéć, a wszakże pozwoloném jest zasięgać rady od całego świata, gdy one są dobre. Spytam się tych usłużnych panów, oni nam wskażą drogę.
— Dobrze! ja też tego chciałem, rzekł rycerz, tém bardziéj, pragnę aby przeszli nieco śmiało przedemną, i żeby jak mi się to zdaje, nie odpowiedział na grzeczny ukłon, jaki mu zrobiłem żelazem mojéj włóczni. Idź więc spytaj się uprzejmie odemnie, które z tych dwóch miast, jest Coimbrą, dodasz także że przychodzisz od pana Agenora de Mauléon, i w zamian mego nazwiska spytasz się o jego, tego rycerza Maura: idź.
Musaron chcąc się przedstawić przed dowódzcą bandy w całéj okazałéj powierzchowności, usiłował podnieść swego konia, lecz że przez długi czas zwierzę nie znalazło ani cienia, ani żywności, i zdawało mu się przytem wygodnie i przyjemnie zostać w swojem leżysku, germek nie mógł podołać aby powstał choć na chwilę na nogi; pobiegł więc pieszo za banda, która zbliżała się ciągle, i zaczynała już się rozpraszać na spadzistości zakrętnéj, zwracając się od kilku drzew oliwnych.
W czasie, kiedy Musaron biegł uzupełnić swoje poselstwo, Agenor na siodle, w strzemionach, nie poruszony jak pomnik konny, patrzał na Maura i jego towarzyszy; wkrótce, spostrzegł tego jeźdzca zatrzymującego się mi głos germka, jego karawana podobnież co i on uczyniła, a ci co ją składali, zdawało się, iż oddychają życiem dowódzcy, jak gdyby byli zapewnieni o życzeniach jego głosem wewnętrznym, niepotrzebując bynajmniéj znaku, ażeby być posłusznym jego woli.
Był czas pogodny, głęboka cichość panowała w całéj naturze, rozpościerającéj uśpienie upałem nieba; powiew morza był tak łagodny, że bez przeszkody donosił do uszu rycerza, wyrazy Musarona; który wywiązał się z swego poselstwa; nietylko wiernie, ale nawet jak zręczny poseł.
— Witam cię zacny panie nasz, naprzód w imieniu mego pana, dostojnego i walecznego rycerza Agenora de Mauléon, który tam oczekuje twojéj odpowiedzi, witam cię następnie, od jego niegodnego germka, który korzysta ze sposobności przyniesienia tobie słów jego.
Maur uczynił ciężki pokłon głową i wejrzeniem oczekując w milczeniu końca rozmowy.
— Niech wasza wysokość raczy wskazać nam, mówił daléj Musaron, która z tych dwóch wież co tam daléj widać, jest Coimbrą? Niech wasza wysokość, wskazać mi raczy, który z tych pałaców wznoszących się nad morzem należy do wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba, który niecierpliwie czeka na rycerza, w którego imieniu miałem honor przemawiać.
Musaron dla nadania większego znaczenia swojemu panu wymówił wyrazy odnoszące się don Fryderyka. Wrzeczy saméj Maur słuchał bardzo uważnie téj drugą jéj część rozmowy, i przy niéj oczy jego iskrzały ogniem szczególnego pojęcia właściwego temu narodowi.
Lecz ani na pierwszą, ani na drugą część nic wcale nie odpowiedział, tylko powtórnie nachylił głowę; odezwał się do swoich po arabsko tonem rozkazującym i gardłowym; straż przednia poszła w marsz, jeździec Maur postąpił z mułem, straż tylna w pośrodku któréj znajdowała się zamknięta lektyka postępowała za nim.
Musaron pozostał przez chwilę na tém samém miejscu zdziwiony i upokorzony. Co do rycerza nie wiedział z pewnością czy wyrzeczone słowo arabskie, którego ani on, ani jego germek nie rozumiał odnosić się miało do Musarona, lub do orszaku Maura.
— Ah! rzecze nagle Musaron, który nie chciał przypuścić podobnéj zniewagi, nie rozumie, i dla tego milczy, powinienem był pomówić z nim po kastylsku.

Lecz ponieważ Maur za bardzo już był daleko; aby Musaron pieszo mógł go dogonić, i ze zapewne roztropny germek przeniósł być może pocieszającą wątpliwość nad uniżoną pewność, powrócił do swojego pana.

ROZDZIAŁ III.
Jakim sposobem bez pomocy Maura rycerz Agenor de Mauléon wynalazł miasto Coimbrę, i pałac don Fryderyka, Wielkiego Mistrza zakonu S. Jakóba.

Agenor rozgniewany leni co słyszał, i tém co mu powiedział jego koniuszy, w jednej chwili, postanowił otrzymać to przemocą, co Maur obmówił jego grzeczności. Lecz kiedy ubódł konia ostrogą, aby popędzić za nieuprzejmym Saracenem, biedne zwierzę tak mało okazało usposobienia do życzeń pana, że rycerz musiał się zatrzymać na pochyłości zasianéj krzemieniami, czyniącemi drogę zaledwie zdolny do rozpoznania. Straż tylna Maura nie spuszczała z oczu dwóch Francuzów, i zawróciła się po niejakim czasie, może obawiając się napadu.
— Panie Agenor, wołał Musaron zatrwożony tem wyzwaniem do którego mu ociężałość konia odbierała wszelką siłę, czyż nie mówiłem panu, że Maur nie rozumie po francuzku, i czy nie zapewniałem pana że ja również tem byłem znieważony; przyszła mi myśl zapytać go po hiszpańsku, tylko że wówczas za bardzo już był oddalony, abym mógł był wykonać ten zamiar?.. Do mnie więc a nie do niego miéj pan za to urazę. Widząc przytem, że rycerz zmuszony był zatrzymać się, dodał: jesteśmy sami, i patrzno pan jak jego koń jest znurzony.
Mauléon potrząsnął głową.
— Bardzo to dobrze i pięknie, lecz Maur postąpił sobie nie właściwie, gdyż można nie rozumieć po francuzku. lecz we wszystkich krajach świata rozumie się ogólny język poruszeń.
— Mimo to wymawiając słowo Coimbra, wskazywałeś po kolei obadwa miasta, powinien więc z tego odgadnąć czego żądasz. Nie mogę dogonić tego zuchwalca, lecz na rany Chrystusa przysięgam, niech się nie pokazuje na mojéj drodze.
— Przeciwnie panie, rzekł Musaron u którego, roztropność nie zniszczyła ani odwagi ani urazy, przeciwnie spotkaj go lecz w innym stanie, spotkaj go sam na sam ze służba, pilnującą jego lektyki naprzykład. Zajmiesz się nim samym, a ja służbą, zobaczemy więc co zawiera w sobie to pudło drewnianne i pozłacane.
— Jakiego bałwana, zapewne, odpowiedział rycerz.
— Albo téż skarb, rzeki Musaron, wielki kufer z brylantami, perłami, rubinami, które garściami brać by można. Bo te przeklęte niedowiarki umieją czary, za pomocą których wynajdują skarby ukryte. Oh! gdyby nas było sześciu tylko, czterech nawet, pokazalibyśmy panu Maurowi. Oh! Francyo! Francyo! mówił dalej Musaron, gdzie jesteś? Waleczni rycerze, gdzie jesteście? Zacni błędni wojacy, towarzysze moi, czemuż was tu niema!
— Ach! rzekł rycerz, zastanowiwszy się przez chwilę, myślę...
— O czem spytał Musaron?
— O liście don Fryderyka.
— I cóż!..
— I cóż? w tem liście może znajdziemy jakie objaśnienia drogi do Coimbry, o któréj zapomniałem.
— Ach! Wielki Boże! otóż co jest mówić sprawiedliwie, i myśléć zdrowo. List panie Agenor, list dodałby nam chociaż ducha.
Rycerz odpiął zwój od łęku siodła, i wydobył z niego pargamin. Był to list don Fryderyka, który jednocześnie służył za paszport i talizman.
Otóż co w sobie zawiera:
Szlachetny i waleczny rycerzu, don Agenerze de Mauléon, czy przypominasz sobie piękne czyny jakich dokonałeś w Narbonie z don Fryderykiem wielkim mistrzem zakonu ś. Jakuba, wtedy gdy Kastylianie szukali we Francyi donny Blanki de Bourbon?
— Chce mówić pani Blanki de Bourbon przerwał germek opuszczając głowę na dół jak człowiek któremu się zdaje że rozumie po hiszpańsku i chce się popisywać z tem, co wie.
Rycerz spojrzał z boku na Musarona mając zwyczaj spostrzegania podobnych próżności, jakich pozwalał sobie germek jego, poczem wpatrując się w pargamin:
„Przyrzekłem ci dobrą pamiątkę, gdyż byłeś szlachetnym i dworskim względem mnie.“
— Stało się przerwał drugi raz Musaron, — że wasza jaśnie wielmożność mogła doskonale wprowadzić mu swój pugienał do gardła, jak to delikatnie uczyniła Mongalowi de Lourdes w walce pod Pas de-Larre; gdzie swój zawód zacząłeś, bowiem w tym słynnym turnieju, gdzie go pan wysadziłeś z siodła, i gdzie rozgniewany tem, żądał nieprzestawania walki na broń sieczną; w miejsce broni przytępionych jakich dotąd używałeś, trzymałeś go doskonale pod swoim kolanem, i w miejsce użycia swojego męztwa, mówiłeś mu szlachetnie (słyszę jeszcze te piękne słowa). „Powstań wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba, abyś był zaszczytem rycerstwa kastyliańskiego.”
Ostatnim słowem Muzarona, towarzyszyło uroczyste poruszenie, którém parodjował.
— Jeżeli był wysadzony z siodła, rzeki Mauléon była to wina jego konia nie mogącego wytrzymać razu. Konie pół arabskie, pół kastyliańskie, są lepsze od naszych do biegu, jak do potyczki. Że wpadł podemnie, to winą jego ostroga, która zaczepiła się o korzeń drzewa w tym samym czasie, gdy na niego wymierzałem mój topór, gdyż to jest rycerz nieustraszony i zręczny. Mniejsza oto, mówił daléj Agenor, z uczuciem dumy, któréj skromność, jakiéj chciał dać dowód nie mogła się zupełnie powściągnąć. Dzień, w którym miało miejsce to spotkanie; nie jest najszczęśliwszym dniem dla mnie.
— Mimo że otrzymałeś pan za niego nagrodę od Blanki de Bourbon, która nawet bardzo zbladła i drżała, luba księżniczka, widząc, że turnieje którym chciała być obecną, zmieniły się w rzeczywistą walkę. Tak panie, przydał Musaron niepokojony myślą wielkości, jaka oczekiwała ich w Coimbrze; słusznie pan mówisz, że to był pamiętny dzień, gdyż od niego datuje się twoje szczęście.
— Spodziewam się, odpowiedział skromnie Agenor, ale postępujmy.
I zaczął czytać:
„Dziś, przypominam ci uczynioną mi obietnicę, że tylko dla mnie zachowasz braterstwo broni. Jesteśmy obadwaj chrześcianie, przybywaj do mnie do Portugalii, do Coimbry, którą zdobyłem na niewiernych. Nastręczę ci sposobność przeciwko nieprzyjaciołom naszéj świętéj religii do pięknych czynów brani. Będziesz mięszkał w moim pałacu jak ja, i na moim dworze będziesz jak moim bratem. Przybywaj mój bracie, gdyż potrzebuję człowieka któryby kochał mnie, otoczonego nieprzyjaciółmi zręcznemi, i niebezpiecznemi.
„Coimbra jest miasto, które powinieneś znać z nazwiska, powiedziałem ci. że jest w Portugalii o dwie mil od morza, nad rzeką Mendigo. Przebywszy tylko kraje przyjaźni, naprzód Arragonią, która jest pierwotną własnością, pozostawioną przez don Sansza Wielkiemu Pamirowi, który był nieprawym synem jak ty, a który został Wielkim Królem, jak ty jesteś walecznym rycerzem, następnie, Nową Kastillią, którą Alfons zaczął odbierać Maurom, a którą jego następcy zupełnie odebrali; poczém królestwo Lennu, teatr wielkich czynów broni, znakomitego Pelaga, walecznego rycerza, którego opowiedziałem ci już historyą. W końcu, przejdziesz Akwedę, i będziesz w Portugalii, gdzie na ciebie oczekuję. — Nie przybliżaj się bardzo do gór, jakie ujrzysz z lewéj strony, jeżeli nie masz znacznego orszaku, i nie powierzaj się ani żydom, ani Maurom, jeżeli jakich napotkasz w drodze.
Żegnam cię! pamiętaj że się przezwałem Agenor, na cześć twoja, ty zaś Fryderykiem dla mojego uczczenia.
„Chodziłem w twoich barwach tego dnia, a ty w moich, tak odziani, ty moją szarfą, a ja twoją, szliśmy razem aż do Urgel, odprowadzając naszą ukochaną królowę donnę Blankę de Bourbon. Przybywaj, don Agenor, potrzebuję brata i przyjaciela, przybywaj.
— Nie, mówił Musaron, nic niema w tym liście coby nas objaśniało.
— I owszem, wszystko, odpowiedział Agenor. Czy nie słyszałeś, a to jest prawda, że niegdyś miałem na sobie jego szarfę?
— Cóż z tego!
— Jakto cóż z tego? Jego barwy były żółte z czerwoném. Patrzaj Musaronie, patrz ty, którego wzrok jest tak przenikający, patrz dobrze, czy w tych dwóch miastach nie widać gmachu na którymby powiewała flaga żółta jak złoto, czerwona jak krew? gmach ten będzie pałacem mego przyjaciela don Fryderyka, a naokoło togo pałacu, miasto Coimbra.
Musaron zasłonił sobie ręką oczy, dla oswobodzenia wzroku od promieni słońca, które pogrążały wszystkie przedmioty w bałwanach światła, tworząc ogniste morze i dozwoliwszy swemu wejrzeniu, błądzić to na lewo, to na prawo, wlepił stanowczo swe oczy na miasto, położone z prawéj strony rzeki, przy jednym z zakrętów, które naznaczały jéj bieg.
— Panie Agenor, rzekł Musaron, kiedy tak, to tu na prawo Coimbra, u stóp tego wzgórza; za tém zaś murem drzew, na wielkim gmachu powiewa daga, o której mówię; tylko że na niej jest krzyż czerwony.
— Krzyż ś. Jakóba! zawołał rycerz; właśnie to, ale czy się nie mylisz czasem Musaronie?
— Niech pan sam zobaczy.
— Słońce tak pali, że ja nic nie widzę.
— Tędy panie, tędy, patrz pan między te dwie odnogi rzeki... wszakże ona dzieli się na dwie gałęzie, nie prawdaż?...
— Tak.
— Patrz pan ku prawéj, tylko dobrze, czy widzisz pan jak orszak Maura wchodzi przez jedną z bram? patrzże pan!
Słońce które w téj chwili przeszkadzało dwom podróżnym, przyszło w pomoc Musaronowi odbijając ogniste promienie od zbroji mauretańskich bogato ozdobionych złotem.
— Dobrze! dobrze!.. już widzę, rzekł.
Późniéj po chwili namysłu, dodał:
— Ach! Maur jechał do Coimbry, i nie zrozumiał wyrazu Coimbra, doskonale. Za pierwszy dowód grzeczności, don Fryderyk musi mi nakazać zadosyć uczynienie za tę zniewagę. Lecz jak to być może, mó- ’ (j wił dalej rycerz, rozmawiając sam z sobą, że don Fryderyk, ten książę tak pobożny, którego tytuł mieści się w rzędzie pierwszych obrońców wiary, cierpi Maurów, w mieście świeżo odebraném, w mieście z którego ich wypędził?
— Co chcesz, panie? odpowiedział Musaron nie będąc pytany, czyż don Fryderyk nie jest nieprawym bratem don Pedra króla Kastylii?
— Cóż z tego? spytał Agenor.
— Cóż! alboż nie wiesz, że przywiązanie do Maurów wrodzone jest téj familii? król jak powiadają nie może się obejść bez nich, Maurowie są doradzcami, Maurowie doktorami, Maurowie składają straż jego, nakoniec Maurytanki są jego kochankami....
— Milcz, panie Musaron, rzekł rycerz, i nie mięszaj się wcale do spraw wielkiego Monarchy, brata mego zacnego przyjaciela.
— Brata! brata! pomruknął Musaron, słyszałem ja jakie to jest braterstwo maurytańskie, które zwykle się kończy na postronku lub bułacie. Wołałbym mieć za brata Wilchelmka, który pasie kozy w dolinie d’Andory, i śpiewa:

Tam na wyniosłej górze
Jeden pasterz nieszczęśliwy:

niżeli zaszczycać się pokrewieństwem don Pedra króla Kastylii. Takie jest moje zdanie.
— Być może, że takie jest twoje zdanie, odrzekł rycerz; lecz moje jest takie, abyś ani jednako wyrazu nie wspominał w tym przedmiocie. Kiedy się żąda gościnności od ludzi, nie powinno się o nich źle mówić.
— Nie przybywamy wcale do don Podrą, króla Kastylii; lecz do don Fryderyka pana Coimbry w Portugalii.
— Czy do tego, czy do owego, rzekł rycerz, milcz, rozkazuję ci.
Musaron podniósł swój bereł, biały z czerwonemi kulasami, i skłonił się z chytrym uśmiechem, który ukryły długie czarne jak heban włosy, spadające na wychudłe policzki.
— Jeżeli pan chce jechać, rzecze po chwili milczenia, pokorny sługa czeka na jego rozkazy.
— Twego konia, rzecze rycerz, trzeba o to spytać, w każdym razie, jeżeli nieobce ruszyć, zostawiemy go tutaj a z nadejściem wieczora, jak usłyszy wycie wilków, trafi sam do miasta.
W rzeczy saméj, zwierzę jakby pojmowało uczynioną mu groźbę, podniosło się chyżej, niż się tego można było spodziewać, a pan jego wsiadł mu na grzbiet potem oblany.
— Jedzmy więc! rzekł Agenor.
I udał się w drogę, odsłaniając po drugi raz swoją przyłbicę, którą zapuścił przy spotkaniu Maura.
Gdyby dowódzca arabski sam był, jego przenikliwy wzrok mógłby widziéć przez otwory chełmu, piękną i szlachetną postać, zgrzaną, okrytą pyłem; lecz pełną wyrazu, wejrzenie pewne, usta wązkie, zęby białe jak kość słoniowa, podbródek jeszcze nie zarosły, lecz zaklęsknięty z tą mocą oznaczającą największą potęgę woli.
Zresztą pan Agenor de Mauléon był to piękny i młody rycerz, i mógłby sam to o sobie powiedzieć przeglądając się w połyskującéj powierzchni swéj tarczy, którą odbierał z rąk Musarona.
Chwało wy spoczynek dodał cokolwiek siły koniom, że mogły pospieszać drogę wskazaną przez flagę barw wielkiego mistrza zakonu s. Jakóba, powiewającą na jego pałacu.
W miarę jak postępowali, widziano mieszkańców wychodzących mimo dziennego upału, i słyszano rozlegające się trąby, i dzwony unoszące w powietrze swoje grona nut radosnych i drgających.
— Gdybym był posłał naprzód Musarona, mówił sobie Agenor, sądziłbym z pewnością, że cały ten rozruch dla mnie jest sprawiony. Lecz pomimo że pochlebnem byłoby dla mnie takowe przyjęcie, hałas ten przypisać muszę innej przyczynie.
Co do Musarona, ten widząc w tym hałasie oznaki wesołości, wzniósł radośnie głowę, przekładając być przyjętym przez ludzi wesołych niżeli przez smutnych.
Dwaj podróżni nie omylili się. Miasto było w wielbieni wzruszeniu, i jeżeli mieszkańcy nie nosili na sobie oznaki radości, jaką opiewały dzwony i trąby, twarze ich cechowały przynajmniéj ludzi, wśród których spadla ważna i niespodziewana wiadomość.
Pytać o drogę, Agenor i jego koniuszy już nie potrzebowali, bo dosyć im było postępować za tłumem, cisnącym się ku głównemu placu miasta.
W chwili, gdy przeciskali się przez tłum, aby przybyć na plac; i kiedy Musaron, aby roztwożyć sobie przejście wywijał, batem na lewo i prawo, spostrzegli nagle, piętrzący się przed niemi ocieniony wysokiemi palmami i gęstemi pochylonemi sykomorami, ozdobny Alkazar maurytański zbudowany przez Muhameda; gmach ten służył za mieszkanie młodemu zwycięzcy don Fryderykowi.
Mimo pośpiechu z jakim dążyli Agenor i jego germek, stanęli z podziwieniem przed obszernym i fantastycznym pomnikiem, całym zahaftowanym delikatną kamienną koronką, wysadzanym mazajką z marmuru, zdającą się być blachami topazowemi, szafirowcmi, i Lapis-Lazuli, którą jakiś architekt Bagdacki wzniósł na pałac wieszczek i hurystek. Zachód, a nawet ta część zachodu którą nazywamy względem Hiszpanii południem Francyi, nie znały wtedy tylko katedry rzymskie, mosty i arkady starożytne, i nie pojmowali łuków i koronek granitowych któremi Wschód w sto tak późniéj ozdobił szczyty i katedr i wież. Alkazar Coimbry tworzył wspaniały widok nawet dla naszych nic oświeconych dziadów, 6* którzy pogardzali w owym czasie cywilizacja arabską i włoską, mającą ich później zbogacić.
Kiedy stali nieporuszeni widzieli jak dwoma bocznemi bramami pałacu wchodziły straże, wiodące muły i konie.
Straże te opisując półkole, i odpędzając lud, złączywszy się, stanęły przed środkową bramą, do któréj wstępowano po dziesięciu stopniach, mającą przed sobą pusty plac w kształcie luku. Mięszanina lśniącego zbytku afrykańskiego, z poważną wytwornością zachodnich ubiorów, nadawała temu widokowi powab niewymowny, pod którego wpływem Agenor wraz z germkiem widzieli z jednéj strony kipiące złoto i purpurę z koni arabskich i sukien maurytańskich, z drugiéj jedwab i rzeźby; a nadewszystko tę dumę, wyrytą że tak powiemy, w postawie zwierząt.
Lud widząc odsłaniający się ten widok, krzyczał: Wiwat! jak zwykle to czyni przy widowisku.
Nagle chorągiew wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba ukazała się na szczycie sklepienia w guście gotyckim, które formowało środkową bramę Alkazaru, chorągwi tej towarzyszyło sześciu gwardzistów, samą zaś niósł silny rycerz, i zatknął na środku placu.
Agenor domyślił si.£, że don Fryderyk, miał odbyć processyą po ulicach, lub podróż z jednego do drugiego miasta; już kusił się mimo ubóstwa kiesy, stanąć w zajeździe, i czekać jego powrotu, bo niechciał przeszkadzać w czasie tak ważnej ceremonji.
Lecz w tym samym czasie, przez jedne ze sklepień ubocznych, widział wychodzącą straż, przednią dowódzcy Maura; następnie złoconą lektykę, zamkniętą, kołyszącą się na grzbietach białych mułów, dających mocne i religijne pobudki Musaronowi.
Nakoniec silny odgłos trąb zapowiedział, że wielki mistrz ma się ukazać, i dwudziestu czterech muzykantów, po ośmiu w rzędzie, przybliżało się kolejno od sklepienia aż do stopni, z których schodzili grając.
Za niemi, posunął się pies skaczący: Był to silny i wysmukły pies siwy, z głową spiczastą jak wilk, okiem iskrzącym jak ostrowidz, nogami muskularnemi jak jeleń. Całe jego ciało okryte było kudłami długiemi i lśniącemi, które błyszczały od słońca; na szyi miał szeroką obrożę, złotą, wysadzaną rubinami, z małym dzwonkiem z tego samego metalu: jego radość zdradzała się w poskokach, a te miały cel zarazem, widzialny i ukryły.
Celem widzialnym był koń biały jak śnieg, okryty opończą purpurową i lamą złotą, który przyjmował jego pieszczoty rżąc, jak gdyby mu odpowiadał.
Celem ukrytym, był zapewne jaki szlachetny pan, będący jeszcze pod sklepieniem, w które niecierpliwie pies powracał i znowu wypadał, uradowany i skaczący.
Nakoniec, len dla którego koń rżał, ten dla którego pies skakał, ten dla którego lud krzyczał Wiwat! ukazał się nareszcie, i rozległ się krzyk powtórzony przez tysiąc głosów:
— Niech żyje don Fryderyk!
W rzeczy saméj, don Fryderyk postępował rozmawiając z dowódzcą arabskim, idącym po prawéj, wtedy, gdy młody paź kształtny, z bronią i powieką czarną szedł po lewéj, trzymając otwartą kiesę z monetą złotą, z któréj Fryderyk przybywszy na pierwszy stopień zaczerpnął garść, i ręką białą i delikatną, jakby kobiecą, spuścił lśniący deszcz na głowy tłumu, który podwoił krzyki radości na podziękowanie za chojność niezwyczajną pod poprzednikami nowego pana.
Ten nowy pan nawet na koniu zdawał się bydź okazały. Mięszanina krwi galiskiéj, z krwią hiszpańską, dały mu długie czarne włosy, oczy niebieskie, i cerę białą; z tych oczu, spływały spojrzenia tak słodkie i życzliwe, że aby nie utracić ich choć na chwilę, wielu nie pomyślało nawet o zbieraniu cekinów, a powietrze na około pałacu roznosiło błogosławieństwa.
Czy trafem, czy wpływem opuszczenia tak dobrego pana, trąby które na chwilę przerwały muzykę, odezwały się na nowo, lecz zamiast dźwięku wesołego i radosnego, jaki miano posłyszeć, jakaś posępność rozlała się w około, wówczas gdy dzwony, ten nowy wynalazek dla oddania myśli, między człowiekiem a Bogiem, dały słyszeć zamiast żywych i świetlnych głosów, oddźwięk głuchy, grobowy, i rozwlekły, podobny dzwonienia na gwałt.
W tymże czasie, pies wspinając się przed swoim panem, oparł mu dwie łapy na piersiach, i zawył tak posępnie, przeciągłe, i żałośnie, że najwaleczniejsi zadrżeli.
Tłum był niemy, a pośród powszechnego milczenia głos odezwał się:
— Nie wyjeżdżaj wielki Mistrzu, zostań z nami don Fryderyku.
Lecz nikt nie wiedział kto udzielił tę radę.
Na ten glos, Agenor widział jak Maur zadrżał, i jego twarz przybrała barwę ziemi, która jest bladą na tych dzieci słońca: podczas kiedy jego niespokojne wejrzenie usiłowało wyczytać z głębi serca don Fryderyka odpowiedz, jaką miał dać ogólnéj trwodze i owemu złowróżbemu krzykowi.
Lecz don Fryderyk, głaszcząc ręką wyjącego psa dając znak paziowi, i kłaniając się z smutnym uśmiechem ludowi, który na niego patrzył błagalnie z założonemi rękami.
— Moi dobrzy przyjaciele, rzekł im, król, mój brat wzywa mnie do Sewilli, gdzie uroczystości i turnieje oczekują mnie na rozweselenie naszego pojednania się. Zamiast przeszkadzać mi w połączeniu się z moim brałem i królem, błogosławcie raczéj zgodę dwóch kochających się braci.
Lecz zamiast przyjęcia tych słów z radością, lud odebrał je z posępnem milczeniem. Paź podszepnął kilka słów swojemu panu, a pies wyć nieprzestawał.
Tymczasem, Maur nie spuszczał z oczu, ani pazia ani psa, ani nawet samego don Fryderyka.
Jednakże czoło wielkiego mistrza zachmurzyło się na chwilę. Maur sądził z lego iż on się wahał.
— Panie, rzecze, pan wiesz, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie, naprzód zapisane: jednych jest w księdze złotéj, drugich w miedzianéj, pańskie zapisane jest w złotéj, wypełnij więc śmiało twoje przeznaczenie.
Don Fryderyk, podniósł spuszczone przez chwilę oczy, jakby dla znalezienia w całem tem zgromadzeniu twarzy przyjaznéj, wejrzenia zachęcającego.
W tymże samym czasie, Agenor wyprostował się na łękach, aby nid utracić najmniejszego szczegółu sceny jaka się przed nim dopełniała, i jak gdyby zgadł czego szukał wielki mistrz, podniósł jedną ręką przyłbicę swego hełmu, a drugą potrząsł włócznią.
Wielki mistrz wydał okrzyk radości, jego oczy zabłysły i uśmiech radosny jakby u młodej dziewicy rozlał się po jego ustach.
— Don Agenor! zawołał, wyciągając rękę ku rycerzowi.
Ponieważ paź, umiał czytać wgłębi jego serca niepotrzebując czekać rozkazu, przesunął się bokiem około don Fryderyka, i biegnąc do rycerza wołał:
— Przybywaj don Agenor, przybywaj.
Tłum ustępował, gdyż kochał wszystko to, co lubił don Fryderyk, i w jednym czasie, wszystkie spojrzenia zwróciły się na rycerza, którego wielki mistrz przyjął z taką radością jak młody Tobijasz przyjmował boskiego towarzysza, którego mu niebo zesłało.
Agenor z siadł z konia, porzucił cugle w ręce Musarona, oddał mu włócznię, zawiesił tarczę na łękę siodła, i wiedziony przez pazia przerzynał się przez nagromadzonych.
Maur znowu odjechał. Poznał on tego samego francuzkiego rycerza, którego spotkał na drodze do Coimbry, i którego germkowi nic nie odpowiedział.
Tymczasem, don Fryderyk wyciągnął ramiona do Agenora, a ten rzucił się w nie z wylaniem dwudziestoletniego serca.
Wdzięczny to był widok, patrzeć na tych dwóch pięknych młodych ludzi, których twarze oddychały szlachetnemi uczuciami, tak rzadko tworzącemi zupełny obraz piękności na ziemi.
— Czy pójdziesz za mną? zapytał don Fryderyk Agenora.
— Wszędzie, odpowiedział rycerz.
— Moi przyjaciele, odrzekł wielki mistrz swoim głosem donośnym i drżącym, który tak lubili poddani, teraz mogę śmiało odjechać, już nie macie się czego obawiać, don Agenor de Mauléon, mój brat mój przyjaciel, kwiat rycerstwa francuzkiego towarzyszy mi.
I na znak wielkiego mistrza, bębny uderzyły prędki marsz, trąby zagrały śpiewy radosne, germek przyprowadził don Fryderykowi jego pięknego konia, białego jak śnieg, a wszystek lud wołał jednogłośnie:
— Niech żyje don Fryderyk, wielki mistrz zakonu Ś. Jakuba! Niech żyje don Agdnor! śmiały rycerz francuzki.
W téj saméj chwili, pies don Fryderyka przebiegł wpatrywać się w oblicze rycerza i Maura, Maurowi z groźnym warczeniem pokazał swoje białe zęby, rycerzowi zaś przymilał się.
Paź z smutnym uśmiechem pogłaskał psa po szyi ręką.
— Panie, rzekł Agenor do młodego Księcia, gdy żądałeś odemnie abym się z tobą udał, i gdy odpowiedziałem ci, pójdę za tobą, radziłem się mojéj gorliwości, tak jak to uczyniłem przychodząc z Tarb tutaj. Z Tarb przybyłem w szesnastu dniach, jest to przykra droga, również i moje konie są śmiertelnie strudzone, nie będę więc mógł panu towarzyszyć bardzo daleko.
— Ej! zawołał don Fryderyk, czyż nie powiedziałem ci że mój pałac jest twoim? Moja broń i moje konie są dla ciebie, jak i wszystko, co jest w Coimbrze. Idź, wybieraj w moich stajniach konie dla siebie, muły dla twego germka, albo raczéj, nie porzucaj mnie ani na chwilę, Fernand uzupełni to wszystko. Idź osiodłać Antrema, mego konia do bitwy, i spytaj się przytem germka don Agenora co woli, konia lub muła; co do rzędu zapewne jak każdy rycerz przywięzujesz do swojego wagę, niech go więc w tyle powiozą.
Paź poskoczył i znikł.
Podczas tego, Maur o którym sądzono, że pojechał, zsiadł z konia dla obejścia swojéj lektyki i dania kilku rozkazów tym, którzy ją pilnowali. Lecz widząc że odjazd spóźniał się i że dwaj przyjaciele zostawali sami i zabierali się do pomówienia z sobą poufale, żywo powrócił do nich, i zajął miejsce przy boku wielkiego mistrza.
— Mothrilu, rzekł wielki mistrz, rycerz którego pan widzisz jest jednym z moich przyjaciół, jest on więcéj jak przyjaciel, bo towarzysz broni; prowadzę go z sobą do Sewilli, gdyż chcę go przedstawić memu panu królowi Kastylii, jako kapitana, i jeżeli król zgodzi się na to, będę mu wdzięczny, gdyż jest to nieporównana głownia i serce twardsze od stali.
Maur odpowiedział doskonalą hiszpańszczyzną, mimo że jego wymowa, odznaczała się akcentem piersiowym jaki Agenor zauważał, kiedy na drodze do Coimbry usłyszał jeden wyraz arabski wymówiony przez niego, wskutek którego udano się daléj:
— Dziękuję mojemu panu, że mi dał poznać nazwisko i godność rycerza, lecz wypadek wprzódy już dał mi go widziéć. Na nieszczęście obcy, podróżujący jak ja, a do tego z zarodu nieprzyjaznego, powinien nie dowierzać często wypadkom. Również wcale nie miałem względu na dworskość jaką powinienem był zachować dla pana Agenora wówczas gdy go napotkałem w górach.
— Ah! ah! rzekł Fryderyk z ciekawością, panowie jużeście się widzieli?
— Tak panie, odpowiedział Agenor po francuzku, i przyznaję że niegrzeczność pana Maura w odpowiedzi na proste zapytanie, jakie mu kazałem zadać przez mego germka prosząc o wskazanie drogi nieco mnie obraziła. Przyznam się, że my z tamtjé strony Pireneów jesteśmy uprzejmiejsi dla cudzoziemców.
— Panie, odpowiedział Mothril po hiszpańsku, mylisz się w tym względzie. Maurowie są jeszcze w Hiszpanji, to prawda, ale nie są już więcéj u siebie, i z téj tu strony Pireneów, wyjąwszy Grenady, Maurowie nie są niczem więcéj jak gośćmi Hiszpanów.
— Otóż, rzekł Musaron, który nieznacznie zbliżył się do stopni, teraz rozumie przecież po francuzku?
— Niech się ta chmura rozproszy między wami. Pan Mothril przyjaciel, minister mego pana króla Kastylii zechce, tak spodziewam się być względnym dla rycerza Mauléona, przyjaciela i brata jego brała.
Maur skłonił się nic nie mówiąc, że zaś Musaron zawsze ciekawy wiedzieć co było w lektyce, przybliżał się do niéj więcéj, jak sobie tego Maur życzył, wszedł na stopnie, i pod pozorem udania się do jednego ze służących aby mu się polecić, o czem dawniéj zapomniał, stanął między lektyką a jezdcem.
Fryderyk korzystał z téj chwili; zbliżył się ku Agenorowi.
— Widzisz, rzekł mu, tego Maura, on to rządzi moim bratem, a tym sposobem i mną.
— Ah! odrzekł Agenor, po cóż te przykre słowo? książę twojego rodu, rycerz twojéj chwały, pamiętaj zawsze o tem, don Fryderyku, że Bóg tylko rządzić tobą powinien.
— A jednakże udaję się do Sewilli, odpowiedział z westchnieniem wielki mistrz.
— I po coż się udajesz?
— Król don Pedro prosi mnie, a proźby jego są rozkazami.
Maur zdawał się lękać opuścić lektykę, lecz również i don Fryderyka, aby tym sposobem wielki mistrz nie mówił zanadto z rycerzem francuzkim; drugi wzgląd przeważył, udał się więc do dwóch przyjaciół.
— Panie, rzecze do don Fryderyka, przychodzę donieść ci wiadomość, która może zmieni twoje zamiary. Dowiedziałem się od mego sekretarza, i mam pewność w tym względzie, że u króla don Pedro dowódzcą straży jest kapitan Taryfa, waleczny człowiek, w którym król całą ufność położył, i który jest urodzony, albo raczéj jego przodkowie, z tamtéj strony cieśniny. Lękam się więc, ażeby szanowny rycerz nie trudził się daremnie, na dwór don Pedra. Poradziłbym mu pozostać w Coimbrze, tém pewniéj, że donna Padilla jak wiadomo nie lubi Francuzów.
— Doprawdy, rzekł Fryderyk, czy tak panie Mothril! więc tém lepiéj, zostawię mego przyjaciela przy sobie.
— Nie przybyłem do Hiszpanii, lecz do Portugalii, nie przybyłem służyć królowi don Pedro, lecz wielkiemu mistrzowi don Fryderykowi, rzekł dumnie Agenor, służbę jakiéj szukałem, mam już, i wcale innéj nie żądam. Oto mój pan.
I pokłonił się dworsko swemu przyjacielowi.
Maur uśmiechnął się, jego białe zęby błyszczały z pod czarnéj brody.
— Oh! piękne zęby, rzekł Musaron, jak dobrze muszą kąsać!
W téj chwili, paź przyprowadził Antrema, wojennego konia; wielkiego mistrza i Kornelię mulicę dla Musarona. Zmiana odbyła się natychmiast: Agenor de Mauléon dosiadł świeżego konia, Musaron świeżéj mulicy. Zużyte rzędy oddano służbie z orszaku, a na zaproszenie Maura, don Fryderyk zeszedł po stopniach i miał dosiąść swojego konia.
Lecz drugi raz, piękny pies z długą biała sierścią, zdawał się przeszkadzać temu zamiarowi. Stanął pomiędzy swoim panem a koniem, odpychając go i wyjąć.
Lecz don Fryderyk odepchnął go nogą, i mimo wszystkich oznak wierności psa, wsiadł na siodło i dał rozkaz odjazdu. Naówczas, jak gdyby rozumiał że ten rozkaz był przywodzący do rozpaczy, pies skoczył na gardło dzielnego rumaka, i gryzł go okropnie.
Koń dał dęba rżąc z boleści; i odskoczył na stronę, przez co mógłby wysadzić z siodła każdego innego rycerza mniéj doświadczonego, jak don Fryderyk.
— Alan! zawołał, dając swemu psu imię którym oznaczał tę rasę. Złośliwe zwierze czyś wściekłe?
I ugodził go batem, który trzymał w ręku, uderzeniem tak gwałtownem, że zwierzę powalone czołgało się o dziesięć kroków daléj.
— Zabić tego psa, rzekł Mothril.
Fernand patrzał na Maura z boku.
Alan usiadł na stopniach Alkazaru, podniósł głowę, otworzył paszczę i zawył płaczliwie po drugi raz.
Naówczas cały naród, który towarzyszył w milczeniu téj długiéj scenie, podniósł glos, i krzyk który rozległ z jednych ust, stał się powszechnym:
— Nie oddalaj się, wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba! zostań z nami don Fryderyku. Co tobie po bracie kiedy masz naród! Co ci po Sewilli, kiedy masz Coimbrę.
— Panie rzeki Mothril, czy mam powrócić do Króla mego pana, i powiedzie że twój pies, twój paź, i twój naród niechcą abyś się oddalił.
— Nie panie Molhrilu, rzecze don Fryderyk, jedziemy w drogę, przyjaciele.
I żegnając ręką naród, stanął na czele jazdy, przerzynając milczące zebranie, które przednim ustępowało.
Zamknięto złocone kraty Alkazaru, które skrzypnęły na zardzewiałych zawiasach.
Pies został na stopniach, zkąd mógł widzieć swego pana, spodziewając się że zmieni przedsięwzięcie i powróci, lecz gdy już utracił nadzieję, gdy don Fryderyk znikł z oczu na skręcie ulicy, prowadzącej do Sewilli, pobiegł za nim i w kilku poskokach dogonił; i jakby nie mogąc odwrócić niebezpieczeństwa, chciał je przynajmniej z nim dzielić. W dziesięć minut potem, wyjechali z Coimbry i udali się drogą, którą przybyli rano, Maur

Mothril, i don Agenor de Mauléon.

ROZDZIAŁ IV.
Jakim sposobem Musaron spostrzegł, że Maur mówił do lektyki i że lektyka mu odpowiadała.

Orszak wielkiego mistrza składał się w ogólności z trzydziestu ośmiu ludzi, licząc w to francuzkiego rycerza i jego germka, nie rachując Maura i dwudziestu jego straży, paziów, lub służących. Liczne muły niosły bogate i ciężkie pakunki; albowiem od ośmiu dni, don Fryderyk wiedział iż jego brat czekał go w Sewilli, gdy Mothril przybył. Dał więc natychmiast rozkaz do odjazdu spodziewając się, że Maur strudzony będzie odpoczywał i zatrzymywał się za nim: Lecz trudy są rzeczą nieznaną dla tych synów pustyni, podobnie i ich koniom, które zdają się pochodzić od tych klaczy, o których mówi Virgiliusz, że je wiatr zapłodniał.
Dziesięć mil zrobiono jeszcze tego dnia; poczem za nadejściem nocy, rozłożono namioty na pochyłości góry, przy kranczynie któréj wznosił się Pombal.
Maur podczas tego pierwszego popasu, czuwał pilnie nad dwoma przyjaciółmi. Już to pod pozorem wytłumaczenia się rycerzowi francuzkiemu, oraz dla nagrodzenia przeszłéj niegrzeczności, o tyle tylko odstępował Agenora, ile potrzebował czasu rozmówienia się ze strażą lektyki. Jakkolwiek to oddalenie było skutkiem innego silniejszego uczucia, Agenor miał czas przemówić do wielkiego mistrza:
— Don Fryderyku, racz mnie objaśnić, proszę cię, zkąd pochodziła pilność Mothrila aby szedł za nami, i miał nas na oku? Zapewne do ciebie tak przywiązany, gdyż ja nie sądzę, abym w tak krótkim czasie mógł zyskać jego przychylność.
— Nie wiem, czy Mothril mnie kocha, rzekł don Fryderyk, lecz o tem jestem przekonany, że nienawidzi donnę Padiilę kochankę królewską.
Agenor spojrzał na wielkiego mistrza jak człowiek który słyszy lecz nie rozumie. Maur wkrótce do nich powrócił, a don Fryderyk zaledwie zdołał powiedzie.
— Mów o czem innem.
Agenor zastosował się do tego, a że ta myśl nastręczyła się, rzekł:
— Don Fryderyku, chciéj mi powiedzie jak się przyzwyczaiła do Hiszpanii nasza zacna pani, Blanka de Bourbon, królowa kastylska; wielu niepokoi się we Francyi o tę dobrą księżniczkę, którą tyle życzeń odprowadzało do Narbony, i zkąd ty, zabrałeś ją dla króla jéj małżonka.
Agenor nie skończył jeszcze, gdy uczuł trącenie pazia lewem kolanem w prawe, i który jakby popchnięty koniem, przesunął się między Fryderykiem i jego przyjacielem; przepraszając go za niegrzeczność, spojrzał na niego znacząco:
Chociaż pojmował don Fryderyk, iż wypadało od powiedziéć, gdyż w położeniu w jakiem się znajdował milczenie mogło bydź gorzéj zrozumiane jak wyrazy, milczał.
— Czy, przerwał Mothril jak gdyby utrzymywał przedmiot rozmowy, którą don Fryderyk chciał pominąć, Agenor nieodebrał wcale wiadomości o pani Blance, od czasu jak ona jest w Hiszpanii?
— Panie Maur, odpowie rycerz bardzo zdziwiony, od dwóch, albo trzech lat wojuję z wielkiemi wyprawami przeciw Anglikom, nieprzyjaciołom mego pana Króla Jana, uwięzionego w Londynie, i naszego regenta księcia Karola, którego kiedyś nazwią Rozumnym, ponieważ okazuje wysoką cnotę i przezorność.
— Gdziekolwiek byłeś rzecze Mothril, sądzę ze sprawa Toledańska dosyć była głośną aby nie doszła do ciebie.
Don Fryderyk bladł nieco, a paź położywszy sobie palec na ustach, dał znak Agenorowi, aby umilkł.
Agenor dokładnie zrozumiał, i zadowolniał się szemraniem wewnętrznem, Hiszpania! Hiszpania ziemia tajemnic!
Lecz nie na to liczył Mothril.
— Ponieważ pan nie wiesz o bratowej twojego regenta, panie rycerzu, rzekł, więc ja panu opowiem co się z nią stało.
— Na co się to przyda? rzekł don Fryderyk; zapytanie jakie uczynił mój przyjaciel don Agenor, jest jedno z tych pytań pospolitych, zasługujących na odpowiedź: tak, albo nie, a nie wymagające tych długich opisów, które nie wzbudzą żadnego zajęcia obcemu człowiekowi w Hiszpanii.
— Lecz, rzekł Mothril, jeżeli pan Agenor jest obcy w Hiszpanii, nie jest wcale obcym we Francyi, a siniora donna Blanka jest Francuzką, przytem opis nie będzie długi i wypadałoby żeby pan Agenor udając się do dworu królewskiego, wiedział co w nim mówić, a czego mówić nie trzeba.
Don Fryderyk westchnął, i zasłonił wielkim białym płaszczem swoje oczy, jakby dla uniknienia ostatnich promieni zachodzącego słońca.
— Pan towarzyszyłeś donnie Blance z Narbony do Urgel, odrzekł Mothril, jest że to prawda lub czy jestem w błędzie, panie Agenor?
— Prawda, odrzekł rycerz mając wzgląd na upomnienie pazia, i na zasępioną postać don Fryderyka.
— Jechała ku Madrytowi przebywając Aragonią, i część nowej Kastylii, pod bokiem don Fryderyka, który prowadził ją do Alkala, gdzie obrzęd weselny był obchodzony z przepychem godnym obojga małżonków; lecz nazajutrz z niewiadoméj przyczyny, mówił daléj Mothril spoglądając na Fryderyka okiem iskrzącem i chytrem, jemu właściwem, nazajutrz mówię, król powrócił do Madrytu, zostawiwszy swą młodą żonę, raczej niewolnicą niż królową w zamku Alkala.
Maur przerwał na chwilę, aby się przekonać czy który z przyjaciół nie powie co na obronę donny Blanki, lecz obadwaj milczeli. Maur tak dalej mówił:
— Od tej chwili, nastąpiło zupełne oddzielenie dwojga małżonków. Co więcéj rada biskupów wyrzekła, rozwód, zapewne pan to przyznasz rycerzu, musiały bydź dosyć ważne powody przeciwko obcéj kobiecie, — mówił daléj Maur z swoim uśmiechem szyderczym, — kiedy tak szanowne towarzystwo, i tak święte jak jest rada biskupów, zerwało węzeł zawarty religijnie i politycznie.
— Albo raczéj — odparł don Fryderyk, nie mogący ukryć więcéj swoich tajemnych uczuć, że ta rada była zupełnie życzliwą królowi don Pedro.
— Ah! — rzecze Mothril z prostotą która czyni żart więcéj ostrym i cierpkim, jak można przypuścić że czterdzieści dwie świątobliwych osób; których przeznaczeniem jest rządzić sumieniem innych, mogli zapomnieć o swojém? To niepodobna, albo też co pomyśléć o takich postępkach?
Dwaj przyjaciele milczeli.
— Około tego czasu król zasłabł, i myślano iż umrze, wówczas osobistości ukryte zaczęły się ukazywać, don Henryk de Transtamare...
— Panie Mothril, rzekł don Fryderyk, chwytając sposobność odpowiedzenia Maurowi, nie zapominaj że don Henryk de Transtamare jest moim bratem, i że nie pozwolę aby o nim źle mówiono, również jak o moim bracie don Pedrze, królu Kastylijskim.
— Słusznie, odpowiedział Mothril, wybacz mi zacny wielki mistrzu, zapomniałem o twojém braterstwie, widząc don Henryka nieposłusznego a ciebie tak przywiązanego do króla don Pedro. Będę więc mówił tylko o pani Blance.
— Przeklęty Maur, pomruknął Fryderyk, Agenor rzucił na wielkiego mistrza spojrzenie chcąc przemówić: „Czy chcesz żebym cię uwolnił od tego człowieka?”
Mothril udał że nie słyszy wyrazów i nie widzi spojrzenia.
— Mówiłem więc, źe osobistości zaczęły się ukazywać, życzliwości rozprzęgać, i że w chwili w któréj don Pedro dotykał prawie wieczności, drzwi zamku d Alkala otworzyły się, i że pewnéj nocy donna Blanka wyszła uprowadzona przez nieznanego rycerza, który ją zaprowadził do Toledy, gdzie została ukrytą. Lecz Opatrzność chciała aby nasz ukochany król don Pedro, wspierany modłami wszystkich poddanych, i zapewne swojego rodzeństwa, powrócił do zdrowia; naówczas, to dowiedział się o ucieczce Blanki przy pomocy nieznanego rycerza, i o miejscu w którem się schroniła. Rozkazał niebawnie aby była zatrzymana: jedni powiadają, że to dla odprowadzenia jéj do Francyi, i ja podzielam ich zdanie; inni utrzymują, że dla zamknięcia w więzieniu surowszém jak pierwsze. Lecz w każdym przypadku jakikolwiek był zamiar króla jéj małżonka, donna Blanka, przewidziała wcześnie rozkazy, jakie miały być dane, i uciekła się do katedry Toledańskiéj. W niedzielę, podczas samego nabożeństwa, oznajmiła mieszkańcom iż żąda prawa schronienia, i oddaje się opiece Boga i chrześcijan. Zdaje się, że donna Blanka jest piękną, mówił daléj Maur, rzucając kolejno wzrokiem to na rycerza to na wielkiego mistrza, jak gdyby dla zapytania ich, nawet za bardzo piękna. Co do mnie, nigdy nie widziałem jéj; wdzięki, tajemniczość, przywiązanie do jéj nieszczęść, prócz tego, kto wie? może wpływy długo przysposabiane, wzruszyły wszystkie duzze na jéj korzyść. Biskupa ogłaszającego nieważność tego małżeństwa wypędzono z kościoła, który zamieniono w twierdzę, i sposobiono się do obrony donny Blanki, przeciwko zbliżającym się wojskom królewskim.
— Jak to! zawołał Agenor, wojska królewskie miały porwać donnę Blankę z kościoła! i chrześcijanie mieli pozwolić na zgwałcenie prawa schronienia?
— Zapewne, odpowiedział Mothril, król don Pedro udał się naprzód do swoich łuczników Maurytańskich, lecz ci błagali go aby rozważył, że świętokradztwo będzie daleko większe kiedy użyje niewiernych do takiej profanacyi, i don Pedro dał się nakłonić. Uciekł się więc do chrześcijan, którzy je przyjęli. Rozmaite są sposoby widzenia i rozmaite sposoby przekonania.
— Jak to? więc chcesz komuś przymawiać.
— Boże mnie od tego uchowaj! osobliwie w podobnych przedmiotach, bynajmniéj, w téj chwili jestem tylko prostym opowiadaczem, i mówię o przygodach pani Blanki de Bourbon, jak ją nazywają Francuzi, albo donny Blanki de Bourbon, jak ją nazywają Hiszpanie.
— Przebiegły! mruknął don Fryderyk.
— To pewna, mówił daléj Mothril, że żołnierze dopuścili się świętokradztwa dostając się do kościoła, i że mieli porwać z niego donnę Blankę, gdy nagle rycerz cały okryty żelazem, ze spuszczoną przyłbicą, zapewne ten sam rycerz nieznany, który pomógł jéj do ucieczki, wpadł konno do kościoła.
— Konno zawołał Agenor.
— Tak, bez wątpienia odrzekł Mothril, jest to zniewaga, ale to był może rycerz któremu imię, znaczenie, lub jaki stopień wojskowy nadały te prawo; w Hiszpanii pełno jest tego rodzaju przywilei, wielki mistrz zakonu ś. Jakóba naprzykład, ma prawo wchodzić w chełmie, przy ostrogach do wszystkich kościołów chrześciańskich, czyż nie prawda don Fryderyku?
— Tak, odpowiedział don Fryderyk głosem przytłumionym, prawda jest.
— A więc, mówił daléj Maur, lecz rycerz wszedł do kościoła, odparł straże, powołał całe miasto pod broń, wypędził żołnierzy don Pedra i zawarł bramy.
— Ale późniéj król mój brat pomścił się tego rzecze don Fryderyk; i dwadzieścia dwie głów, które padły na placu publicznym w Toledzie, zjednały mu przydomek wymierzającego sprawiedliwość.
— Lecz w téj liczbie nie była głowa nieznajomego rycerza; bo nikt nie wie kto on był.
— A cóż się stało z donną Blanką? spytał Agenor.
— Donnę Blankę posłano do zamku Xeres, gdzie ją więziono, chociaż zasługiwała na większą może karę jak więzienie.
— Maurze, rzecze don Fryderyk, nie do nas należy sądzić tych, których Bóg stawił na czele narodów. Bóg jest tylko nad niemi, i Bóg tylko ma prawo nagradzać ich lub karać.
— Słusznie odrzekł Mothril, składając ręce na piersi, i skłaniając głowę aż do szyi swojego konia, i jego uniżony niewolnik źle postąpił mówiąc o tem.
Było to właśnie w téj chwili, kiedy przybywano na miejsce wieczornego spoczynku i gdzie się zatrzymano aby rozbić namioty.
Kiedy Maur oddalił się, aby być obecnym przy zdjęciu lektyki, don Fryderyk zbliżył się do rycerza.
— Nie mów, rzecze żywo, o tem co dotyczę króla lub donny Blanki, ani mnie, przy tym przeklętym Maurze, którego wielką mam ochotę; aby mój pies zdusił, nie mów nic aż do wieczornéj biesiady, bo wtedy będziemy sami, i możemy dowolnie rozmawiać.
— A Mothril, czy nie będzie znowu, jak zawsze?
— Mothril będzie musiał zostawić nas samych, nie jada on z chrześcijanami, prócz tego musi czuwać nad swoją lektyką.
— Więc to skarb zamyka w sobie ta lektyka?
— Tak, odpowiedział don Fryderyk uśmiechając się, nie mylisz się wcale skarb.
W téj chwili Fernand zbliżył się, Agenor dosyć popełnił w tym dniu niestosowności, i lękał się nowych; powstrzymywana ciekawość była tem żywszą.
Fernand przybliżył się dla przyjęcia rozkazów swego pana, bowiem namiot don Fryderyka był rozłożony na środku pola.
— Każ nam co dać, dobry Fernandzie, rzekł książę do młodzieńca, rycerzowi pewnie się jeść i pić chce.
— Natychmiast powrócę rzecze Fernand, wiesz pan że przyrzekłem nie opuszczać go, i wiesz komu to przyrzekłem.
Przelotny rumieniec wystąpił na lica wielkiego mistrza.
— Zostań więc z nami moje dziecię, rzekł, dla ciebie nie mam tajemnic.
Wieczerza była podana pod namiot wielkiego mistrza, Mothril rzeczywiście nie przybył.
— Teraz, ponieważ jesteśmy sami, rzecze Agenor, to jest jak byśmy byli sami, bo dla tego młodzieńca nie masz tajemnic, powiedz mi wielki mistrzu, co się stało, abym nadal nie popełnił niestosowności, jaka mi się niedawno przytrafiła.
Don Fryderyk z niespokojnością spojrzał na około siebie.
— Słaba to warownia, mur płócienny, rzecze, można przez niego widziéć i słyszeć.
— Kiedy tak, rzecze Mauléon, mówmy o czém inném, mimo mojéj wrodzonéj ciekawości, zaczekam; zresztą, gdyby szatan wziąłby sobie za cel nam przeszkadzać, znajdziemy zapewne chwilę, w przejeździe do Sewilli, w któréj będziemy mogli pomówić kilka słów bez obawy.
— Gdybyś nie był strudzony, rzekł don Fryderyk, prosiłbym cię abyś wyszedł zemną z namiotu, i pieszo opatrzeni w miecze, odziani w płaszcze, w towarzystwie Fernanda, moglibyśmy się nagadać w jakiem ustroniu, aby tylko być pewnemi że o pięćdziesiąt kroków od nas, Maur nie zmienił się w węża i nas nie podsłuchuje.
— Panie, odpowie Agenor z uśmiechem, który obleka usta w zaufanie młodości, nigdy nie jestem strudzony. Często po całodziennem polowaniu na górach, kiedy wieczór powracałem do domu, mój szlachetny opiekun Ernauton de Saint-Colombe, mawiał do mnie „Agenor, wyśledzono trop niedźwiedzia w górach, znam jego przejście, chcesz nań oczekiwać wraz zemną?” Zaledwie mogłem złożyć przyniesioną, zwierzynę, i o któréj bądź godzinie przedsiębrałem tę nową wycieczkę.
— A więc idźmy, rzekł don Fryderyk.
Porzucili swoje chełmy i zbroje, a odzieli się w płaszcze, mniéj dla tego, aby im chłód dokuczał, więcéj, aby byli niepoznani, wychodząc zaś z namiotów, obrali najkrótszą drogę wyjścia z obozu.
Pies chciał iść za niemi, lecz don Fryderyk dał znak, a pojętne zwierzę położyło się przy drzwiach namiotu; tak było znane od wszystkich, iż wkrótce zdradziłoby incognito dwóch przyjaciół.
Na pierwszym kroku, straż ich zatrzymała.
— Co to za żołnierz? spytał don Fryderyk Fernanda, cofając się o krok.
— To Ramon łucznik, odpowiedział paź, chciałem aby dobrą strażą ubezpieczono spoczynek mojego pana, sam rozstawiłem placówki, bo przyrzekłem czuwać nad tobą, wiesz o tém.
— Kiedy tak, powiedz mu kto jesteśmy, rzekł wielki mistrz, przed tem nie mamy potrzeby ukrywać naszych nazwisk.
Fernand zbliżył się do szyldwachu, i rzekł mu słowo po cichu. Żołnierz wzniósł kuszę, i stając z uszanowaniem, przepuścił przechadzających.
Ale zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, aliści jakaś postać biała i nieruchoma odznaczyła się w ciemności. Wielki Mistrz nie wiedząc co by to być mogło, szedł prosto ku leniu widziadłu.
Była to druga straż odziana opończą, która opuściła swoją włócznię przemawiając po hiszpańsku z przyciskiem piersiowym Arabów:
— Nie wolno.
— A ten tu, zapytał don Fryderyk Fernanda, kto taki?
— Nieznam go, odpowiedział Fernand.
— A więc to nie ty postawiłeś go tutaj?
— Nie, albowiem to jest Maur.
— Pozwól nam przejść, rzekł don Fryderyk po arabsku.
Maur wstrząsł głową i nie przestawał przymierzać.
do piersi wielkiego mistrza swojego ostrego i szerokiego żelaza włóczni.
— Co to ma znaczyć? czy jestem jeńcem, ja, wielki mistrz, książę? Hola! straże moje do mnie.
Don Fryderyk wydobył złotą piszczałkę z kieszeni, i gwizdrnął.
Ale nim straże, sama nawet placówka hiszpańska, stojąca o pięćdziesiąt kroków za niemi, ukazała się, przybiegł najeżony pies don Fryderyka poznający głos swego pana, i rozumiejąc, iż on potrzebuje pomocy, i jednym poskokiem, poskokiem tygrysa, rzucił się na Maura, i dusił tak strasznie za gardło przez zwoje opończy, że żołnierz padł wydając krzyk trwogi.
Na ten krzyk, Maurowie i Hiszpanie wyszli z namiotów: Hiszpanie trzymając w jednéj ręce pochodnię, w drugiéj miecze, Maurowie, milczący i bez światła przemykali się jak cienie, podobni do zwierząt drapieżnych.
— Tutaj Alan! zawołał wielki mistrz.
Na ten głos, pies z wolna i niechętnie popuścił swoją zdobycz, i z oczyma wlepionemi w Maura, przybiegł do stóp, golowy rzucić się na nowo, gdyby mu znak dano.
W téj chwili, nadszedł Maur.
Wielki mistrz zwrócił się ku niemu, z podwójną powagą jaką z rodu i odwagi otrzymał.
— Powiedz mi rzecze, kto postawił placówki w moim obozie? Ten człowiek do ciebie należy, kto go postawił, gdzie jest?
— W twoim obozie panie, odpowiedział Mothril z pokorą, oh! nigdybym się na to nie odważył. Rozkazałem tylko wiernemu słudze (i ukazał klęczącego Maura, trzymającego skrwawione gardło między dwoma rękami) czuwać z obawy nocnej zasadzki, on zaś przestąpił może rozkazy, nie poznając waszéj wysokości, jeżeli czemkolwiek obraził brata mego króla, niech go osądzą na śmierć, i niechaj ginie.
— Bynajmniéj, rzecze don Fryderyk. Tylko zły zamiar winę stanowi, i od chwili gdy mi za jego chęci zaręczasz, ja winienem go nagrodzić za porywczość mojego psa. Fernard daj swoją kiesę temu człowiekowi.
Fernand zbliżył się z wstrętem do ranionego, i rzucił mu kiesę. Tamten ją podjął.
— Teraz, panie Mothril, rzecze don Fryderyk, jak człowiek, który nie zna sprzeciwiania się swéj woli, dziękuję ci za twoją troskliwość, bo jest zbyteczna; moje straże i mój miecz, wystarczą dla mojéj obrony, użyj więc swojego miecza i straży do obrony siebie i swojéj lektyki; a ponieważ nie potrzebuję, ani ciebie, ani twoich, powróć do swego namiotu i śpij spokojnie.
Maur skłonił się, a don Fryderyk poszedł daléj.
Mothril pozwolił mu oddalić się, a gdy widział trzy postacie, księcia, rycerza, i pazia ginących w ciemności, przybliżył się do będącego na straży.
— Czyś raniony? spytał pocichu.
— Tak, odpowiedział ponuro.
— Ciężko?
— Zęby przeklętego zwierza zagłębiły mu się W szyję w całéj długości.
— Czy cierpisz?
— Wiele, ale będziesz mógł się pomścić?
— Kto się mści, nie cierpi więcéj, rozkaz.
— Rozkażę gdy czas przyjdzie.
I obadwa powrócili do obozu.
Kiedy Mothril, i żołnierz raniony wracali do obozu, don Fryderyk w towarzystwie Agenora zagłębiali się w dalekie pole, gdzie sierra d’Estrella przedstawiała widnokrąg. Kiedy niekiedy, przebiegał to z przodu, to poza niemi, pies z nieomylnym węchem, któremu jeżeliby się dali powodować, przekonałby się zapewne o obecności jakiego szpiega.
Kiedy sądzili, że dosyć byli oddaleni, aby ich głos nie dochodził obozu, don Fryderyk zatrzymał się, oparł rękę na ramieniu rycerza i rzekł:
— Słuchaj Agenor mówiąc z wyrazem, który oznacza że głos wychodzi z głębi serca, nie mów mi więcéj o osobie, której niedawno wymówiłeś imię, jeżeli o niéj mówisz przy obcych zarumieniasz moje czoło, i sprawiasz drżenie mojéj ręki, jeżeli mówić o niéj będziesz sam na sam, zachwiejesz moją duszę, otóż wszystko co mogłem powiedzić. Nieszczęśliwa donna Blanka nie mogła zyskać względów swego królewskiego małżonka, nad czystą i łagodną Francuzkę przełożył Maryę Padillę, dumną i żarliwą Hiszpankę.
Cała płaczliwa historya podejrzeń, wojny i krwi jest zamknięta w tych kilku słowach, które ci powiedziałem. Kiedyś, jeżeli będzie tego potrzeba, powiem ci więcéj, lecz odtąd, miéj się na ostrożności Agenor i niemów mi o niéj, myślę o tem więcéj, niżeli potrzeba.
Po tych słowach don Fryderyk, owinął się w płaszcz jakby chciał się odosobnić, i ukryć boleści.
Agenor pozostał zamyślony przy wielkim mistrzu, usiłując przypominając sobie, przeniknąć tajemnicę przyjaciela, któremu mógłby mu bydź użytecznym i dla czego jak się domyślał, był przywołany.
Wielki mistrz pojmował co się działo w sercu Agenora.
— Otóż co chciałem ci powiedzieć przyjacielu, dodał, na przyszłość będziesz mieszkał przy mnie, i zapewne, ponieważ nie będę miał potrzeby bydź ostrożnym względem mojego brata, ponieważ ty będziesz mi mówił o niéj, a ja o tobie, zgłębisz zapewne tę przepaść, która mnie samego zatrważa. Teraz zaś, udajemy się do Sevilli, gdzie uroczystość i turnieje mnie czekają, król mój brat chce mnie uczcić, i w rzeczy saméj przysłał do mnie jak widziałeś don Mothrilla, swego radcę i przyjaciela.
Fernard wzniósł ramiona na znak pogardy i nienawiści.
— Posłuszny więc jestem, mówił Fryderyk, odpowiadając własnéj prawie myśli, lecz opuszczając Coimbrę miałem podejrzenia, te podejrzenia czuwanie nademną stwierdza. I ja będę czuwał. Mam tylko dwa oczy, ale mam także oczy mojego przywiązanego Fernanda; który jeżeli mnie dla jakiego koniecznego i tajemnego posłannictwa opuści, ty pozostaniesz przy mnie, bo was obódwóch kocham szczerze.
I don Fryderyk podał każdemu z dwóch młodych ludzi rękę, którą Agenor z uszanowaniem przycisnął do serca, a Fernand okrył pocałunkami.
— Panie, rzecze Mauléon, szczęśliwy jestem, że kocham, i że tak jestem kochany, ale zapóźno przybywam, abym miał udział w tak drogiéj dla mnie przyjaźni.
— Pędziesz moim bratem, rzekł don Fryderyk, i posiądziesz moje serce, jak ja twoje, a teraz mówmy tylko o uroczystościach, i o starciach włóczni, które nas oczekują w Sewilli, pójdźmy i powracajmy do obozu.
Przeszedłszy około pierwszego namiotu, don Fryderyk spotkał Mothrilla stojącego i czuwającego; zatrzymał się, spojrzał na Maura nie mogąc powściągnąć przykrości jaką mu to natręctwo sprawiało.
— Panie, rzecze do don Fryderyka, widząc iż nikt nie spał w obozie, przyszła mi myśl, aby unikając dziennego skwaru nocną porą udać się w drogę. Księżyc wzeszedł, noc jest piękna, a pośpiechem ulżemy niecierpliwości królowi twojemu bratu.
— A ty? rzekł don Fryderyk, a twoja lektyka?
— Panie, odpowiedział Maur, ja i wszystko moje jesteśmy na usługi waszéj Wysokości.
— Dobrze, rzekł don Fryderyk, więc wydaj rozkazy do odjazdu.
Kiedy siodłano konie i muły, kiedy zwijano namioty, Mothril zbliżył się do ranionéj placówki.
— Jeżeli zrobiemy dziesięć mil téj nocy, wszak przejdziemy pierwszy łańcuch gór?
— Przejdziemy, odpowiedział żołnierz.
— A jeżeli ruszemy jutro, około siódméj wieczorem, o któréj godzinie będziemy w brodzie Zezery?
— O jedenastéj.
W godzinie oznaczonéj przez żołnierza przybyli na spoczynek. Ten sposób podróżowania jaki przewidział Maur, był przyjemny dla wszystkich, on szczególniéj tym sposobem łatwiéj ukrywał swoją lektykę, przed ciekawemi spojrzeniami Musarona.
Albowiem to szczególnie zajmowało godnego germka, jaki rodzaj skarbu był zamknięty w tym złoconym pudle, którego Mothril strzegł z wielkiém staraniem.
Jak prawdziwe dziecię Francyi, które znosi wszelkie klimaty, wśród największego dziennego upału, zaczął krążyć naokoło namiotów.
Słońce rzucało promienie prostopadle, wszystko było puste w obozie. Don Fryderyk, aby całkowicie oddać się myślom wszedł do swojego namiotu. Fernand i Agenor rozmawiali w swoim; wtem nagle ujrzeli Musarona na progu. Germek miał tę zadawalającą postać człowieka, który prawie osiągnął cel swoich badań.
— Panie Agenor rzecze, wielkie odkrycie!
— Jakież? spytał rycerz przyzwyczajony do śmieszności właściwych jego germkowi.
— Oto że Mothril rozmawia z lektyką, i że lektyka mu odpowiada.
— I cóż mówili? zapytał rycerz.
— Słyszałem rozmowę, lecz nie rozumiałem słów, z przyczyny że Maur i lektyka mówili po arabsku.
Rycerz wzruszył ramionami.
— Co o tem mówisz Fernandzie? zapytał, jeżeli uwierzemy Musaronowi, skarb don Mothrila mówi.
— Nic w tym niema dziwnego odpowiedział paź, bowiem skarbem Maura jest kobieta.
— Ah!... rzecze Musaron, dosyć pomięszany.
— Młoda? zapytał żywo Agenor.
— Zapewne.
— Piękna?
— Ah! zawiele pytań rycerzu; jest to zagadka na która sądzę mało kto, i tylko sam Mothril, mógłby odpowiedziedziéć.
— A więc ja się dowiem, rzekł Agenor.
— Jakim sposobem?
— Ponieważ Musaron doszedł aż do namiotu, to i ja sam trafię. My górale, jesteśmy przyzwyczajeni do drapania się po skałach i chwytania wiewiórek na szczycie jodeł. Pan Molhril nie może być ani zręczniejszym ani ostrożniejszym od wiewiórki.
Dobrze, rzecze Fernand, uniesiony popędem szalonej młodości, ale z warunkiem, że ja pójdę z panem.
— Pójdź, tymczasem Musaron będzie czuwał.
Agenor nic omylił się wcale, a nawet i tyle ostrożności nie było potrzeba. Bano o 11 godzinie, słońce afrykanskie piekło nieznośne i obóz zdawał się być opuszczony, straże hiszpańskie i maurytanskie szukały cienia, już to pod skala, już to pod samotnym drzewem, tak, że namioty dawały temu widokowi postać nie chwilowego zamieszkania ale pustyni.
Namiot Mothrila najbardziéj był oddalony. Aby go bardziej odosobnić, albo żeby mu więcéj nadać świeżego powietrza, postawiono go w bliskości kilku drzew; w namiot ten wprowadzono lektykę, i przed drzewami zawieszoną turecką tkaninę, która spojrzeniom niepózwalała przenikać wewnętrz. Musaron wskazał im namiot jako obejmujący w sobie skarb. Téj saméj chwili, opuszczając Musarona w miejscu w którém był i zkąd można było widzieć wszystko co się działo w obozie od strony namiotu, młodzi ładzie odbiegli na koniec lasu; przybywszy tam, zatrzymali oddech, postępowali na palcach, starannie odgarniali gałęzie drzew aby szmer nie zdradził ich obecności, przybyli niesłyszani od Mothrila, aż do samego namiotu, w środku którego, znajdował się Maur i jego lektyka.
Nie można było widzieć, ale słyszéć się dało.
— Z rozmowy, nie wiele się dowiemy bo mówią po arabska.
Fernand położył sobie palec na ustach.
— Rozumiem po arabska rzecze, pozwól mi słuchać. Paź nadstawił ucha, a rycerz pozostał w milczeniu.
— To szczególnie, rzecze Fernand po chwili uwagi, mówią o tobie.
— O mnie! rzecze Agenor, to niepodobna.
— Tak jest, ja się nie mylę.
— I cóż oni mówią?
— Dotąd sam Mothril mówił, pytał się: „czy to rycerz z kitą czerwoną?”
W chwili kiedy paź kończył te słowa, głos śpiewny i drżący, jeden z tych głosów, które sączą się przez ambrę i perły, którego echo obudzą się w sercu odpowiedział:
— Tak, rycerz z kitą czerwoną młody i piękny.
— Młody, zapewne odpowiedział Mothril, gdyż zaledwie ma lat dwadzieścia, lecz piękny na to się nie zgadzam.
— Broń mu przystoi, i zdaje się być walecznym.
— Walecznym! łupieżca! sęp pirenejski, który chce się jeszcze pastwić nad trupem naszej Hiszpanii!
— Co mówi? zapytał Agenor.
Paź powtórzył mu z uśmiechem słowa Mothrila.
Rumieniec wystąpił na twarz rycerza, położył dłoń na rękojeści miecza, i wydobył go w połowie z pochwy. Fernand zatrzymał popęd jego.
— Panie rzecze, to korzyść ciekawych, ale i na mnie koléj przyjdzie, słuchajmy.
Słodki głos odrzekł zawsze po arabsko:
— To jest pierwszy rycerz Francuzki, jakiego widzę.
Przebacz mi ciekawość. Rycerze francuzcy sławni są z swojéj dworskości jak mówią. Ten zaś czy jest ze służby króla don Pedro?
— Aisso rzeki Mothril z stłumionym gniewem, nie mów mi więcéj o tym młodym człowieku.
— Wszak ty mi o nim mówiłeś, odpowiedział głos gdyśmy go spotkali w górach; i ty przyrzekłszy zatrzymać się pod drzewami gdzie nas wyprzedził, zachęcałeś pomimo że byłam strudzoną, aby przybyć do Coimbry za nim rycerz będzie mówić z don Fryderykiem.
Fernand wsparł rękę na ramieniu rycerza, zdawało się że zasłona przedzierała się i wyjawiła tajemnicę Mama?
— Co mówił rzecze? zapytał rycerz.
Fernand powtórzył słowo w słowo wyrazy Mothrila.
Tymczasem, ten sam glos mówił daléj, z tym samym przyciskiem, który aż serce rycerza przenikał, chociaż nie rozumiał wyrazów:
— Jeżeli nie jest walecznym, dla czegóż zdajesz się go tak bardzo obawiać?
— Nie ufam nikomu, lecz i nie lękam się nikogo, odpowiedział Mothril. Przytem, znajduję niepotrzebném abyś się zajmowała człowiekiem, którego wkrótce nie będziesz więcej widziéć.
Mothril wymawiał te wyrazy głosem, który nie pozostawiał powątpiewania co do ich znaczenia, dla tego, Agenor pojął z poruszenia pazia, że ważnéj rzeczy się dowiedział.
— Miéj się na ostrożności, panie de Mauléon rzecze, czy to ze względów politycznych, czy przez zawiść, masz w Mothrilu nieprzyjaciela.
Agenor uśmiechnął się pogardliwie.
Obadwaj zaczęli przysłuchiwać, lecz nic nie usłyszeli. W kilka chwil potem, przez drzewa, spostrzegli Mothrila, który oddalał się i zmierzał ku namiotowi don Fryderyka.
— Zdaje się rzecze Agenor, że teraz będzie przyjazna pora do zobaczenia i pomówienia Z tą piękną Aissą, która tak lubi rycerzy francuskich.
— Zobaczyć ją, dobrze, rzecze Fernand, ale mówić z nią, nie; bo czy sądzisz, że Mothril oddalił się i nie zostawił straży przy jéj drzwiach.
I końcem swojego sztyletu zrobił otwór w namiocie, który choć szczupły pozwalał patrzeć wewnątrz.
Aissa spoczywała na jakimś rodzaju łóżka z materyi purpurowéj, haftowanéj złotem; pogrążona była w marzeniach milczących i uroczych, właściwych kobietom Wschodu, których całe życie zależy od wrażeń fizycznych. Jedną ręką trzymała instrument muzyczny nazywany guzla, druga była utopiona w jéj czarnych włosach przeplatanych perłami, które tem lepiej odznaczały wychodzące z nich delikatne i wysmuklę palce, z długiemi blado karminowemi paznokciami. Spojrzenie długie i łzawe zdawało się szukać przedmiotu, który widziała w myśli, i wytryskiwało z jéj powieki z pod rzęsy jedwabnéj.
— Jakże jest piękna! mówił cicho Agenor.
— Panie, rzekł Fernand, wiedz o tém, że to maurytanka, a tém samem nieprzyjaciółka naszéj świętéj religii.
— Ba! rzekł Agenor, ja nawrócę ją.
W téj chwili, słychać było kasłanie Musarona. Był to umówiony znak, jeżeliby ktokolwiek zbliżał się od lasu, i dwaj młodzi ludzie przedsięwzięli drogę z tą samą przezornością, z jaką przybyli. Wyszedłszy z lasu, spostrzegli na drodze do Sewilli mały orszak złożony z dwunastu jezdców arabskich i kastylskich.
Jechali oni prosto do Mothrila, który spostrzegłszy ich, zatrzymał się na kilka kroków od namiotu wielkiego mistrza. Ci jeźdźcy przybywali od króla don Pedro, i nieśli nową depeszę do jego brata. Przy téj depeszy, był także list do Mothrila; Maur przeczytał list do niego przeznaczony, i powrócił do namiotu don Fryderyka, prosząc nowo przybyłych aby zaczekać chwilę, w przypadku, jeżeli podobałoby się wielkiemu mistrzowi, pytać go o jakie szczegóły.
— Jeszcze! rzekł don Fryderyk spostrzegając Mothrila na progu drzwi.
— Panie, rzecze Maur, ośmiela mnie przybyć do Ciebie, posłannictwo naszego Króla, którego oddania nie chciałem spóźniać.
I podał list don Fryderykowi, który go wziął z pewném wahaniem się; lecz po przeczytaniu pierwszych wierszy, czoło wielkiego mistrza wypogodziło się.

Depesza zawierała:

„Mój ukochany bracie, spiesz się, gdyż mój dwór przepełniony jest rycerzami wszystkich narodów. Sewilla raduje się oczekując na przybycie walecznego wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba. Ci, których przyprowadzisz z sobą, są pożądani, ale nie otaczaj się licznym orszakiem. Moja sława jest widzieć cię, moje szczęście widzieć cię prędko.
W téj chwili, Fernand i Agenor, niespokojni widząc zbliżające się wojsko ku namiotowi don Fryderyka, przybyli.
— Patrz, rzecze, don Fryderyk, podając Królewski list Agenorowi, czytaj, i przekonaj się, jakie nas czekają przyjęcia.
— Czy Wasza Wysokość mi każę podziękować tym, którzy mu ten list przynieśli? zapytał Mothril.
Don Fryderyk skinął głową i wyszedł do nich; następnie, kiedy im podziękował za pośpiech, jakiego przyłożyli gdyż dowiedział się iż w pięciu dniach przybyli z Sewilli; Mothril odezwał się do dowódzcy:
— Zatrzymuję twoich żołnierzy, rzekł, aby uczynić więcéj zaszczytu wielkiemu mistrzowi. Co do ciebie, powróć do Króla don Pedro spiesznie jak jaskółka, i donieś mu, że książę jedzie do Sewilli.
Potem dodał cicho:
— Jedz i powiedz królowi, że nie powrócę bez dowodu, który mu przyrzekłem.
Jeździec arabski skłonił się, i nieodpowiedziawszy ani słowa, nie dozwoliwszy odpocząć ani sobie ani koniowi, odjechał jak strzała.
To ciche zlecenie nie uszło uwagi Fernanda, i chociaż nie wiedział przedmiotu, ponieważ nie słyszał wyrazów, sądził się obowiązanym ostrzedz swojego pana, że odjazd dowódzcy, który zaledwie przybył; tem więcéj był podejrzanym gdy dowódcą był Maur a nie kastylczyk.
— Słuchaj, rzekł mu don Fryderyk, gdy znaleźli się sami, niebezpieczeństwo, jeżeli jakie w tem jest, nie może grozić, ani mnie, ani tobie, ani też Agenrowi, jesteśmy ludzie silni, nie obawiający się niebezpieczeństwa. Ale w zamku Medina Sidonia jest istota słaba i bezbronna, kobieta, która już wiele wycierpiała dla mnie i z mojéj przyczyny. Trzeba, żebyś pojechał, trzeba żebyś mnie opuścił, trzeba, abyś jakimkolwiek sposobem, którego wybór tobie zostawiam, przybył do niéj, i uprzedził, aby się miała na ostrożności. To co nie mogę listownie powiedzieć, ty jéj ustnie opowiesz.
— Odjadę kiedy zechcesz, odpowiedział Fernand, pan wiesz, że jestem na jego rozkazy.
Don Fryderyk usiadł przy stole i napisał na pergaminie kilka wierszy, które po skończeniu zapieczętował swoją pieczęcią. Niepozbyty Mothril wszedł do jego namiotu.
— Widzisz pan, rzecze don Fryderyk, piszę do króla don Pedro. Zdawało mi się, że byłoby to obojętnem przyjęciem jego listu dawać ustną odpowiedź. Jutro rano Fernand odjeżdża.
Maur za całą odpowiedź pokłonił się. Wielki mistrz w jego obecności, włożył pargamin w małą torebeczkę haftowaną drobnemi perełkami, którą oddał paziowi.
— Wiesz co potrzeba czynić, rzekł mu.
— Wiem panie.
— Lecz, rzecze Mothril, ponieważ Wasza Wysokość dobrze życzy temu rycerzowi francuzkiemu, czemuż nie poseła go w miejsce pazia, który mu jest tutaj potrzebnym? Każę go odprowadzić czterem moim ludziom, a oddając list królowi, znajdzie sposobność pozyskania łask, których lak pragniesz dla niego.
Chytrość Maura owładnęła na chwilę don Fryderyka, lecz Fernand przyszedł mu na pomoc.
— Zdaję mi się rzecze do don Fryderyka, że do króla kastylskiego trzeba posłać list przez Hiszpana. Z resztą, na mnie padł pierwszy wybór, i ja pragnę zachować zaszczyt tego posłannictwa.
— Dobrze, odpowiedział don Fryderyk, nic nie zmieniemy, cośmy postanowili.
— Książe jesteś panem, odpowiedział Mothril; i my wszyscy powinniśmy słuchać jego rozkazów, których ja, naprzód oczekuję.
— Względem czego?
— Względem odjazdu, czyż nie umówiliśmy się że będziemy jechać nocą jak wczoraj? Wasza królewska mość czy byłeś zdrów po wczorajszéj nocnéj jeździe?
— Jak najlepiéj.
— A więc dobrze! nie mamy więcéj jak godzinę lub dwie dnia, odrzekł Mothril, czas zatem jechać.
— Wydaj rozkazy, bądź gotów.
Mothril wyszedł.
— Słuchaj, rzecze don Fryderyk do Fernanda, mamy do przebycia rzeczkę, która spływa pod sierra di Strella, i wpada w Tag. Zawsze w chwili przybycia będzie zamięszanie, masz korzystać z niego, bo jest, oddalisz się nieznacznie, bo nie sądzę abyś pragnął równie jak ja eskorty, którą ci Maur ofiarował. Tylko bądź ostrożny w czasie podróży, ostrożniejszym jeszcze, gdy już przybędziesz, bo wiesz jak jest ściśle strzeżona.
— Tak panie, wiem o tem.
Motrhil nie stracił chwili, aby wydać potrzebne rozkazy. Karawana ruszyła w zwyczajnym porządku, to jest; jedna straż przednia jeźdców maurytańskich zapewniała drogę, którą don Fryderyk przebywał, strzeżona przez Mothrila, następnie szła lektyka i straż tylna.
Około dziesiątéj godzinny, przeszli la sierra, i zstąpiono w dolinę. W godzinę potem, po za drzewami rosnącemi w szeregu gór, spostrzegli pas niebieskawy, podobny do długiéj i zakręcanéj wstążki z któréj księżyc tworzył w rozmaitych miejscach milionowy wytrysk iskierek.
— Oto jest Zezera, rzecze Mothril, za pozwoleniem Waszéj książęcéj mości, każę bród zmierzyć.
Była to sposobność dla don Fryderyka aby pozostał przez chwilę z Agenorem i Fernandem. Dlaczego leż dozwolił odejść Maurowi czyniąc znak głową.
Mothril, jak wiadomo nie szedł bez lektyki, zboczył ku tylnéj straży, i widziano go jak towarzyszył skarbowi, który tak bardzo zajmował Musarona, chociaż nie wiedział jakiego on był rodzaju.
— Powinnością moją, rzekł Agenor, żądać pozwolenia Waszéj Wysokości. My Francuzi, mamy zwyczaj przechodzić rzeki, gdzie je napotkamy, i ja obciąłbym przejść na tamtą stronę rzeki w tém samém czasie co i Maur.
Była to jeszcze jedna sposobność dla don Fryderyka, pozwalająca dać Fernandowi ostatnie objaśnienia, aby ich nikt nie słyszał.
— Rób jak uważasz, rzekł rycerzowi, lecz nie narażaj się zbytecznie, wiesz że cię potrzebuję.
— Panie! znajdziesz nas na drugiéj stronie.

I czyniąc przeciwny obieg jaki robił Maur i lektyka, rycerz znikł w zakrętach gór w towarzystwie Musarona.

ROZDZIAŁ V.
Przebycie rzeczki.

Maur pierwszy odjechał, pierwszy téż przybył na brzeg rzeczki.
Zapewne dobrze znał miejsce, gdyż bez żadnego wachania się zstąpił w wodę, zanurzywszy się w połowie pomiędzy laury różanne, jakie wszędzie w południowej Hiszpanii i Portugalii, zarastają rzeki. Na dany przez niego znak, prowadzący lektykę, wzięli muły za cugle, i mając sobie przez Mothrila wskazaną drogę, którą wytykał mały lasek pomarańczowy będący w tym samym kierunku, weszli w rzeczkę i przebywali ją, że zaledwie woda do brzucha mułów dostawała. Mimo pewności jaką miał Mothril o płytkości brodu, nie spuszczał z oczu przez całą tę przeprawę kosztownéj lektyki, dopóki nie została przeniesiona na drugi brzeg rzeki.
Natenczas, spojrzał w około siebie, i pochylając się ku lamom różannym:
— Czy jesteś lam? spytał.
— Jestem, odpowiedział głos.
— Wszak poznasz pazia?
— Tego co na psa gwizdał?
— Ust jest w torbie myśliwskiéj, którą nosi zawieszoną przy boku. Otóż téj torby mi potrzeba.
— Będziesz ją miał odpowiedział Maur.
— Zatem, czy mogę go zawołać, czy jesteś na swojem stanowisku?
— Będę w swoim czasie.
Mothril zawrócił się przez rzekę napowrót i zamierzał złączyć się z Fryderykiem i Fernandem.
Podczas tego, Agenor i Musaron przebyli rzeczkę; bo jak już powiedziano, rycerz odważnie zanurzał się w pęd wody:
Rzeka nie była bardzo głęboka z brzega, rycerz i germek zagłębiali się z wolna jeden po drugim. W trzeciéj części przyprawy, koń rycerza stracił grunt, lecz utrzymywany uzdą, oraz staraniem swego jeźdźca, płynął silnie i odzyskał grunt, około dwudziestu kroków od miejsca w którym go zgubił. Musaron postępował za swoim panem jak cień, i robiąc takie same zwroty, przybył również jak on, zdrów i cały, na drugi brzeg. Podług zwyczaju, chciał sobie głośno powinszować tego męztwa, lecz jego pan, kładąc palec na ustach, dał znak milczenia. Obadwaj więc przybyli na brzeg, nie słysząc nic innego jak lekkie pląsanie w wodzie nie dawszy o tem żadnego znaku Mothrilowi.
Przybywszy tam Agenor zatrzymał się, zsiadł z konia i rzucił cugle w ręce Musarona, poczem okrążając lasek znalazł się na drugim jego końcu, i spostrzegł promień księżyca igrający z pozłacaną fryzą lektyki. Drgające tony guzli rozlegały się w nocy, i wskazywały że Aissa dla rozrywki, czekając nim jéj przewódzca przybędzie, uciekła się do lego instrumentu.
Naprzód, były to bezładne akordy, jakiś rodzaj czczéj skargi rzucanéj na wiatr i noc palcami grającéj; lecz po tych akordach następowały słowa, w których z wielką radością, rycerz poznał że tłumaczone z Arabskiego, były śpiewane po kastylsku. Piękna Aissa umiała zatem po hiszpańsku. Rycerz mógł więc z nią mówić, nie przestawał się zbliżać wspierany tym razem głosem i muzyką.
Aissa zasłoniła firanki swjéj lektyki, od strony rzeczki; dwaj przewodnicy zaś, wykonywając rozkazy swego pana, oddalili się o dwadzieścia kroków wtyk Młoda dziewica spoczywała przy najczyslszém świetle księżyca, za którego biegeim wiodła oczy po lazurowym błękicie. Jéj postawa, jak wszystkich dziewic wschodu była pełna wdzięku naturalnego, i miękiéj rozkoszy. Zdawała się wciągać woń nocy, którą tchnienie południa przesyłało z Centy do Portugalii. Co do piosnki była ona jednym z tych utworów arabskich, téj treści:

Było to w wieczór, o szarej godzinie,
Gdy wietrzyk lekko powiewa,
Gdy na gałązce, w samotnéj dolinie,
Słowiczek śpiewa,

Było to w wieczór, o późnéj godzinie,
Gdy wielki hałas ustaje,
Gdy róża schylona w samotnéj dolinie
Swoją woń nocy oddaje.

Powietrze ucichło, a woda szemrała,
W pośród słodkiego milczenia;
Jasna gwiazdeczka z radością słuchała.
Słowika pienia.

Mówiła róży — Nadobny kwiecie.
Dla czego w nocy rozwijasz liście?
A ta odrzekła — Ty czemu przecie
Wyglądasz na nocy przyjście?


Gwiazdka mówiła: ja dla tych jaśnie
Przyświecam co mnie kochają,
A ja się dla tych rozwijam właśnie,
Co mi najmilej śpiewają:

I noc zmięszała pieśni i wonie
Ranek zaświecił pogodny;
Wszystko odżyło na ziemi łonie,
Słowik przy róży nadobnéj.

Gdy skończyła ostatnie słowa, i gdy ostatnie akordy brzmiały jeszcze melodyjnie w powietrzu, rycerz nie mogąc dłużéj poskromić niecierpliwości, ukazał się w przestrzeni próżnéj i oświeconéj promieniami księżyca, między małym laskiem i lektyką. Widząc tak nagle zjawienie się człowieka, kobieta zadiodu krzyczałaby; i wzywała pomocy, piękna Maurytanka była zupełnie spokojną, podniosła się na lewéj ręce, prawą dobyła mały sztylecik, który nosiła u pasa, lecz prawie w tym samym czasie poznawszy rycerza schowała sztylet do pochwy, opuściła na jedną z swych rąk wytoczonych, drugą zaś dotykając ust, dala mu znak aby się cicho przybliżył; — Agenor był posłuszny. Długie draperye lektyki, oraz czapraki okrywające muły, tworzyły pewien rodzaj ściany, która niedozwalała oczom dwóch stróżów ich dostrzedz, zajętych przytem patrzeniem na drugi brzeg rzeki, na przygotowania do przejścia Fernanda i don Fryderyka. Agenor przybliżył się zatem śmiało do młodéj dziewicy, wziął ją za rękę, dotknął ustami, i rzekł:
— Aisso, czy kochasz mnie, bo ja kocham Aissę.
— Czy twój kraj zaludniony samemi wróżbiarzami rzekła, aby czytać w sercach kobiet tajemnice, które powierzają tylko nocy i ustroniom?
— Nie, rzekł rycerz, ale oni wiedzą że miłość wymaga miłości. Miałżem nieszczęśliwy omylić się?
— Ty dobrze wiesz że nie, rzekła młoda dziewica. Od czasu jak don Mothril prowadzi mnie z swoją świtą, i pilnuje jak żonę, a nie jak swoją córkę, widziałam najpiękniejszych rycerzy Maurytańskich i kastylskich, lecz moje oczy nie zwracały się z pereł mojéj bransolety, i myśl nie oddzielała się od modlitwy, ale z tobą było zupełnie przeciwnie jak z innemi ludźmi — od chwili, gdybym cię spotkała w górach chciałam wyjść z lektyki i za tobą postępować. Zadziwia cię to, że tak mówię, lecz nie jestem kobietą z miast. Jestem kwiatem pustyni, a że kwiat daje swoją woń temu, który go zrywa i kona, tak i ja oddam ci moją miłość jeśli tego chcesz, i umrę jeżeli żądasz.
Jak Agenor był pierwszym mężczyzną na którego piękna maurytanka zwróciła swoje oczy; również i ona była pierwszą kobietą, która dźwiękiem głosu, poruszeniem i wejrzeniem przemówiła do jego serca. Sposobił się więc odpowiedziéć na te niewinne wyznanie, które zamiast zrażać, nowym było powabem, gdy nagłe krzyk mocny, bolesny i głęboki rozległ się, i dreszczem przejął Agenora i młodą dziewicę, jednocześnie usłyszano głos wielkiego mistrza wołający z drugiej strony:
— Pomocy! Agenor! pomocy! Fernand się topi.
Młoda dziewica, szybko poruszona wyszła prawie z swojéj lektyki, rozjaśniła czoło młodemu człowiekowi swemi ustami, i te tylko rzekła mu słowa:
— Wszakże cię zobaczę?
— O tak! na moją duszę, odpowiedział Agenor.
— Idź więc na pomoc paziowi.
Popchnęła go jedną ręką, drugą zasłoniła firanki.
W dwóch poskokach, dzięki niewielkiemu oddaleniu, rycerz ujrzał się na brzegu rzeki. W jednéj chwili, oswobodził się z miecza i ostróg, a że nie był uzbrojony, rzucił się ku miejscu, gdzie ruch wody wskazywał niknięcie pazia.
Otóż co zaszło: Jak już powiedzieliśmy, po przeniesieniu swojéj lektyki i dania rozporządzeń Maurowi ukrytemu w laurach różanych, Mothril powrócił do Wielkiego mistrza i Fernanda, którzy oczekiwali o sto kroków od brzegu z resztą orszaku.
— Panie, rzecze Maur, przebyliśmy bród, i jak mogłeś widzieć jego głębokość, lektyka przybyła na drugi brzeg bez przypadku. Jednakże dla większego zabezpieczenia przeprowadzę naprzód pazia, następnie ciebie, a w końcu przejdą moi ludzie.
Ta ofiara, tak dobrze odpowiadała życzeniu Wielkiego mistrza, że nie myślił czynić najmniejszej uwagi. I w rzeczy saméj, nic nie mogło lepiéj posłużyć wykonaniu umówionego zamiaru między Fernandem i don Fryderykiem.
— Dobrze, rzekł do Mothrila, Fernand wkrótce przebędzie rzekę, a że ma wyprzedzić nas na drodze do Sewilli, uda się w drogę, a tym czasem, my postaramy się; abyśmy przęśli rzekę.
Mothril skłonił głowę na znak, ze zatwierdzał myśl wielkiego mistrza.
— Czy masz co donieść królowi don Pedro memu bratu, przy téj saméj sposobności? spytał don Fryderyk.
— Nie, mości książę, odpowiedział Maur, mój posłaniec pojechał, i przybędzie przed pańskim.
— To dobrze, rzecze don Fryderyk, idź naprzód.
Wielki mistrz upomniał czule pazia, aby był ostrożnym przy przebyciu rzeki. Kochał albowiem bardzo tego młodzieńca, którego wziął do siebie od dzieciństwa, i który również do niego bardzo był przywiązany; dla tego, don Fryderyk nie wachał się, chociaż był tak młodym mieć w nim powiernika swoich najdroższych tajemnic.
Mothril oczekiwał przy brzegu rzeki. Wszystko było spokojne, widok oświecany księżycem rzucał przypadkowe cienie odbijające się z gór, rozjaśnione miejsca promieniami odbłyskującéj się rzeki, zdawały się należeć do tych królestw czarnoksięzkich jakie się widzi we śnie. Człowiek najbardziéj lękliwy widząc tę cichość i przezroczystość, nie uwierzyłby w żadne niebezpieczeństwo.
Dla tego, Fernand śmiały i odważny, jak zwyczajnie w młodości, nie uczuł najmniejszéj obawy, puścił się z koniem w rzekę, w ślad za mułem Maura.
— Mothril szedł naprzód, w przestrzeni piętnasta kroków, koń i muł dotykali gruntu; lecz nieznacznie Maur skierował na prawo.
Mothrilu! Pan zbaczasz z drogi, wołał don Fryderyk na brzegu. Strzesz się Fernand, strzesz się!
— Nie obawiaj się wcale panie, odpowiedział Mothril, ponieważ ja idę naprzód. Jeżeli byłoby niebezpieczeństwo, pierwszy bym go doznał.
Odpowiedź zdawała się mieć słuszność. Pomimo że Maur coraz bardziéj zbaczał z linii prostéj, Fernand nie czuł najmniejszego podejrzenia. Bydź może, iż użył przytem sposobu, dopomagając sobie w przebyciu pędu wody z najmniejszą trudnością.
Muł Maura stracił grunt, a koń Fernanda zaczął pływać. Lecz mało to obchodziło pazia, ponieważ sam płynął tak zręcznie; iż mógł do własnych sił się ucieknąć.
Wielki mistrz zaczął patrzeć na wszystko z wzrastającą niespokojnością.
— Motrhilu zbaczasz! wołał don Fryderyk, Fernand trzymaj się na lewo.
Lecz Fernand czuł swego konia płynącego silnie i przytem Maur go poprzedzał, nie podzielał więc żadnej obawy w tym przejściu, które uważał za zabawkę; — odwracając się na siodle, odpowiedział swemu panu:
— Nie lękaj się, Mości książę, jestem bezpieczny bo Mothril jest przedemną.
Lecz czyniąc te poruszenie, szczególniejsze ujrzał widziadło, sądził że spostrzega głowę człowieka, który się zanurzał wówczas gdy się oglądał, ale nie dosyć prędko aby mu uszedł z oczu.
— Panie Mothril, rzeki do Maura, zdaje mi się że błądziemy. Nie tędy przeszła twoja lektyka, a jeżeli się nie mylę, widzę ją tam; przy lasku pomarańczowym, na lewo.
— Jest to mała przestrzeń, nieco głębsza, odrzekł Maur, za chwilę dostaniemy brzegu.
— Ale ty zbaczasz! ty zbaczasz! wołał jeszcze don Fryderyk, ale tak oddalony, że jego głos zaledwie dochodził młodzieńca.
— W istocie, rzekł Ferdynand, zaczynając się obawiać, widząc próżne usiłowania jakie czynił koń jego pociągany wpęd jakby siłą nieznaną, podczas kiedy Mothril wraz z swoim mułem zostawał na lewo znacznie oddalony od niego.
— Panie Mothril, zawołał paź, tu jest jakaś zdrada.
Zaledwie wymówił te słowa, aliści koń jego jęknął i pochylając się na bok, uderzył gwałtownie w wodę.
Prawie w téj saméj chwili, zarżał jeszcze boleśniéj i przestał płynąć lewą nogą. Naówczas, nie mogąc się utrzymać przedniemi nogami, zwierzę pogrążyło nieznacznie swój grzbiet w wodzie.
Fernand spostrzegł, że nadeszła chwila do rzucenia się wpław, lecz na próżno chciał się oswobodzić ze strzemion, czuł się przymocowanym do siodła.
— Pomocy! pomocy! krzyczał Fernand — właśnie ten krzyk boleśny usłyszał Agenor, i on to wyrwał go z uniesień w jaki go pogrążały widok i glos pięknej maurytanki.
Tymczasem, koń nieprzestawał zagłębiać się: jego nozdrza tylko wystawały nad powierzchnią rzeki i wydymały się okropnie, przednie zaś nogi niecierpliwie uderzały wodę.
Fernand chciał drugi raz zawołać pomocy, lecz porywany tajemniczą siłą, któréj daremnie chciał się opierać, pogrążył się wraz z koniem w bezdeń, i tylko jego ręka; wzniesiona w niebo jak by wzywająca pomocy lub zemsty, ukazała się na chwilę po nad przepaścią: lecz również jak reszta ciała wkrótce zniknęła, i zostały tylko koła powstające z dna rzeki po nad powierzchnią, z któréj wydobywały się liczne i zakrwawione bańki.
Dwaj przyjaciele rzucili się na pomoc Fernanda; z jednej strony Agenor jak już powiedzieliśmy, z drugiéj pies góralski przyzwyczajony słuchania głosu pazia, równie bacznie jak swojego pana.
Obadwaj napróżno szukali, chociaż dwa, albo trzy razy widział Agenor, jak się paź w tym samym kierunku zanurzył, za trzecim nawet razem, pies pokazał się trzymając kawał z ubioru w swojéj ziejącéj paszczy. Lecz jakby oddzieraniem tego kawała zrobił to wszystko, co tylko mógł uczynić, płynął ku brzegowi i kładąc się u nóg swego pana, zawył ponuro i śmiertelnie, jak owe nocne głosy przed któremi drżą najmężniejsze serca. Kawałek ubioru było wszystkiem, co pozostało po nieszczęśliwym Fernandzie.
Noc przeszła na poszukiwaniach nadaremnych. Don Fryderyk przeszedłszy rzekę bez wypadku, zostawał całą noc przy brzegu. Nie mógł się namyśléć porzucić ten grób ruchomy, z którego co chwila spodziewał się ujrzéć wychodzącego przyjaciela.
Pies wył przy jego stopach. Agenor zamyślony i smutny, trzymał w ręku kawał ubioru przyniesionego przez psa, i zdawał się z niecierpliwością dnia oczekiwać.
Mothril ponieważ długo ukrywał się w laurach różanych, jak gdyby szukał młodego człowieka, powrócił z twarzą zasmuconą wołając:
„Allah! Allah!” i chciał pocieszać Wielkiego mistrza temi czczemi wyrazami, które tylko powiększają boleść.
Dzień nadszedł, pierwsze jego promienie oświeciły Agenora, siedzącego przy nogach don Fryderyka: było widocznem iż rycerz oczekiwał z niecierpliwością téj chwili, gdyż zaledwie pierwsze promienia błysnęły na przyniesiony szczątek, przybliżył się do niego, i rozpatrywał z głęboką uwagą kawałek materyi wyrwanej z sukni nieszczęśliwego pazia.
To badanie umocniło go bez wątpienia w podejrzeniach, gdyż potrząsając boleśnie głową, rzekł do wielkiego mistrza:
— Panie, jest to bardzo smutne i dziwne zdarzenie.
— Tak, odrzekł don Fryderyk, bardzo smutne i dziwne! Dla czegóż opatrzność dotknęła mnie podobną boleścią!
— Panie, rzekł Agenor, sądzę że nie Opatrzność oto winić potrzeba. Patrz na ten ostatni szczątek przyjaciela, którego opłakujesz.
— Moje oczy nie zdolne patrzéć, rzekł don Fryderyk, i płakać patrząc na niego.
— Lecz nic w nim nie widzisz panie?
— Co chcesz mówić?
— Chcę mówić, że ubiór nieszczęśliwego Fernanda był biały, jak suknia anioła, chcę mówić że woda rzeki jest przezroczysta i jasna jak kryształ, a jednakże patrzaj panie, kawałek sukni jest czerwony i krew na nim widać.
— Krew?
— Tak jest, panie:
— Alan zranił się zapewne, szukając tego, którego kochał, gdyż patrzaj, na głowie ma sierść zafarbowaną.
— I ja tak z początku myślałem, panie; lecz dobrze patrząc nie znalazłem żadnéj rany; to nie krew psa.
— Fernand czy sam nie uderzył się o jaką skałę?
— Panie, płynąłem w miejscu gdzie znikł, na około, więcéj jak dwadzieścia stóp wody. Lecz to nas może upewnić. Patrz na to rozdarcie w kawałku materyi.
— To jest ząb psa.
— Bynajmniéj panie, oto widoczne miejsce, w które pies ugryzł, to zaś jest dziura zrobiona siecznem narzędziem, przez ostrze sztyleta.
— Ah! co za straszna myśl! zawołał don Frydęryk, podnosząc się blady, z włosami najeżonem i od gniewu i przestrachu w oczach, masz słuszność! masz słuszność! Fernand był wybornym pływakiem, koń jego wychowany w moich stadach, stokroć przepływał nierównie bystrzejsze od tego brody, w tém jest zbrodnia, Agenor, w tém jest zbrodnia!
— Wielka zbrodnia, nie wątpię o tém panie, bo widzę przyczynę.
— Ah! prawda, jest... Ty nie wiesz że zbliżając się do brzegu Fernand miał mnie opuścić; nie, aby się udać do króla don Pedro, jak powiedziałem Maurowi, który zapewne temu nie uwierzył, lecz żeby uzupełnić poselstwo, które mu zleciłem. Mój biedny przyjaciel, mój powiernik tak zaufany i pewny, którego serce otwierało się tylko dla mnie! Niestety! dla mnie i przezemnie umarł.
— Stało się panie, powinnością naszą jest umierać dla Waszéj Książęcéj Mości.
— Oh! któż może przewidziéć, mówił cicho don Fryderyk odpowiadając swojéj własnéj myśli, straszne następstwa, jakie ta śmierć miéć może.
— Alboż nie jestem takim samym twoim przyjacielem jak Fernand, rzekł smutnie rycerz, odziedziczając po nim twoje zaufanie, będę ci jak on wiernie służył.
— Jesteś niesprawiedliwy, Agenor, rzecze książę, podając mu rękę, i spoglądając na niego z tą nieskończoną łagodnością, którą się podziwia w spojrzeniu takiego człowieka. Podzieliłem moje serce na dwie części, jedną dla ciebie, drugą dla Fernanda: Fernand umarł, ty jesteś odtąd moim jedynym przyjacielem, i chcę ci tego dowieść; mówiąc jakie posłannictwo zleciłem Fernandowi: On miał zanieść list twojéj współziomce, królowéj donnie Blance.
— Ah! otóż przyczyna, rzekł Agenor, a gdzież jest ten list?
— Ten list był w torbie myśliwskiéj, którą nosił przy boku. Jeżeli Fernand rzeczywiście był zamordowany, czemu teraz wierzę, mordercy porwali trupa, aby się nie ukazał na brzegu rzeki, a jak moją tajemnicę odkryją. Jesteśmy zgubieni!
— Lecz jeżeli tak jest, panie, zawołał Agenor, nie udaj się do Sewilli. Uciekaj! Jesteś jeszcze dosyć blisko Portugalii, możesz połączyć się z twoim przychylnym miastem Coimbrą, i zabezpieczyć się jego szańcami.
— Nie udać się do Sewilli, jest to opuścić ją; uciekać jest to twierdzić podejrzenia, których dochodzą, jeżeli śmierć Fernanda jest tylko wypadkiem pospolitym. Prócz tego, don Pedro zatrzymując donnę Blankę, mnie zatrzymuje tym sposobem. Udam się do, Sewilli.
— W czémże mogę panu być użytecznym natenczas? spytał rycerz. Czy mogę zastąpić Fernanda? list jaki mu powierzyłeś, czy i mnie nie możesz? będzie to sposobność poznania mnie. Nie jestem szesnastoletniém dziecięciem, nie noszę sukni jedwabnéj, ale mam zbroję, o które się tępiły kindżały i jatagany waszych Maurów. Daj mi go tylko, ja z nim udam się, i jeżeli każdemu innemu potrzeba ośm dni czasu drogi, twój list, przyrzekam ci, będzie w czterech na miejscu przeznaczenia.
— Dzięki ci! waleczny Francuzie. Ale jeżeli król jest uprzedzony, powiększy się tem niebezpieczeństwo. Sposób, jaki użyłem nie jest zapewne dobrym, ponieważ Bóg nie pozwolił aby się udał. Teraz poradźmy sobie stosownie do okoliczności. Jedźmy daléj, jak gdyby nic się nie przytrafiło. Na dwa dni przed Sevillą i w chwili, kiedy nikt nie będzie się spodziewał, pozostawisz mnie, zwrócisz się, i wtenczas gdy będę wjeżdżał do Sewilli, jedną bramą, ty wejdziesz drugą; poczem, wieczorem, prześliźniesz H< się do Alkazaru królewskiego, i skryjesz w pierwszy dziedziniec; ocieniony wspaniałemi drzewami, gdzie w pośrodku słoi urna marmurowa z lwiemi głowami; ujrzysz okna z firankami purpurowemi, jest to moje zwykłe mieszkanie, jakie zajmuję odwiedzając brała. O północy, przybądź pod te okna; wtedy będę wiedział podług przyjęcia króla don Pedro, czego się mam lękać, albo spodziewać. Rozmówię się z tobą, jeżeli będę mógł mówić, jeżeli zaś nie, rzucę ci bilet; który ci powie, co czynić należy. Przysięgnij mi tylko wykonać bezzwłocznie to, co ci powiem, lub co ci napiszę.
— Na moją duszę! panie, przysięgam ci, rzekł Agenor, że twoja wola co do słowa się uzupełni.
— To dobrze! rzekł don Fryderyk, otóż jestem spokojniejszy. Biedny Fernand!
— Panie, rzecze Mothril, ukazując się na progu, namiotu. Wasza Książęca Mość, czy raczy sobie przypomniéć, że téj nocy nie zrobiliśmy i połowy naszéj drogi? Jeżeli rycerz poleci odjazd, przybędziemy w trzech, lub trzech godzinach pod cień znajomego lasu, w którymbyśmy się zatrzymali i skwar dzienny łatwiéj przenieśli.
— Jedzmy, rzekł don Fryderyk, nic mnie tu więcéj nie zatrzymuje; kiedy straciłem nadzieję ujrzenia Fernanda.
I karawana w dalszą udała się drogę, ale nie bez częstokrotnych odwracań oczu wielkiego mistrza i rycerza ku miejscu rzeki, i licznych powtarzań, jakby wykrzyknień bolesnych, wychodzących z ich piersi.
— Biedny Fernand! biedny Fernand!

Tak odbyła się droga don Fryderyka do Sewilli.

ROZDZIAŁ VI.
Jakim sposobem Mothril wyprzedził wielkiego mistrza pierwszy przybywając do Króla Kastylskiego.

Są miasta, które przez położenie, jakie im dała natura, przez skarby i piękności jakiemi je zbogacili ludzie, zdają się nie tylko z czynu lecz z prawa pierwszemi z otaczających je okolic: takim jest Sewilla, stolica pięknéj Andaluzyi, co sama jest jedyną z okolic królewskich Hiszpanii. Maurowie którzy jéj z radością zdobyli, strzegli z miłością, porzucili z boleścią, opuszczając koronę wschodnią jaką przez trzy wieki nosili na swojej głowie. Jeden z pałaców, którym uposażyli tę ulubioną odaliskę, był właśnie mieszkaniem don Podrą i w niego to przeniesiemy czytelnika.
Na tarasie marmurowym, gdzie woniejące pomarańcze i cytryny z granatami i mirtami, tworzą sklepienie tak gęste, że skwar słońca nie może się przez nie przecisnąć, niewolnicy Maurowie, oczekują póki gorące promienie słońca nie ugaszą swych promieni w morzu. Naówczas, wiatr wieczorny powstaje, niewolnicy skrupiają tafle marmurowe wodą różanną i benzoesem, a powiew jaki przechodzi, unosi w powietrze wonie naturalne i sztuczne pomięszane razem ze strojem i pięknością. Naówczas, pod spodem zawieszonych ogrodów tego drugiego Babilonu, niewolnicy maurytańscy, znoszą łóżka jedwabne i miękie poduszki, albowiem z nocą tylko, Hiszpania odradza się, a przy chłodzie wieczornym, ulice przechadzki i tarassy zaczynają się zaludniać.
Wkrótce, przestrzeń oddzielająca taras, od obszernego mieszkania ożywia się, i widać mężczyznę na którego ręku wspiera się piękna kobieta od dwudziestu czterech do dwudziestu pięciu lat mająca, z włosem czarnym i gładkim, oczami czarnemi, jakby axamit, cerą niepołyskującą i ciemnobrunatną, gdyż to oznacza świeżość południa. Mężczyzna przeciwnie, ma dwadzieścia ośm lat, blondyn, wysokiego wzrostu, w jego niebieskich1 oczach i Cerze niemogącéj bydź ściemnioną słońcem Hiszpanii, widać wszystkie wyrazy niezatartéj cechy pochodzenia, z północnéj Europy.
Tą kobietą jest donna Marya Padilla, tym mężczyzną jest król don Pedro.
Oboje spokojnie zbliżali się pod zielone sklepienia; lecz łatwo było widzieć, że spokojność była od nich daleką i że ich myśli były skłócone.
Piękna Hiszpanka, nie patrzy ani na Maurów oczekujących na jej rozkazy, ani na wszystkie bogactwa które ją otaczają. Chociaż zrodzona w średnim stanie, i prawie w ubóstwie, przywykła do zbytków i okazałości monarchicznych od czasu, w którem igrała jak dziecko, bawiące się jakby cackiem berłem króla Kastylskiego.
— Pedro, rzekła nakoniec, przerywając milczenie którego każde z nici) lękało się naruszyć. Mylisz się, będąc uprzedzony, że jestem twoją przyjaciółką i twoją zaszczytną kochanką, jestem upokorzoną niewolnicą, oto wszystko, królu.
Pedro uśmiechnął się, i nieznacznie wzruszył ramionami.
— Tak, bez wątpienia, odpowiedziała Marya, niewolnicą upokorzoną mówiłam, i to powtarzam.
— Jakto? wytłomacz się pani, spytał król.
— Oh! to bardzo łatwo. Oto powiadają, że wielki mistrz zakonu ś. Jakóba przybywa do Sewilli na turnieje, które dla niego przygotowałeś; jego mieszkanie powiększone uszczerbkiem mojego, jest ozdobione najkosztowniejszemi dywanami, i najpiękniejszemi meblami jakie kazano tam poznosić, z rozmaitych pokojów pałacu.
— To jest mój brat, rzekł Pedro.
Poczem dodał z wyrazem, którego sam rozumiał znaczenie.
— Mój ukochany brat.
— Twój brat, odpowiedziała, sądziłam, że brat Henryka de Transtamare.
— Tak pani, lecz oni obadwa są synami króla Alfonsa, mego ojca.
— I obchodzisz się z niemi po królewsku, rozumiem; ma niejakie prawo do tego zaszczytu, istotnie ponieważ jest kochanym od Królowéj.
— Nie rozumiem pani, rzecze don Pedro, bledniejąc mimowolnie, nie dawał jednakże żadnego innego znaku, prócz tej niechętnéj bladości, któréj pocisk wdzierał mu się do serca.
— Ah! don Pedro! don Pedro! rzekła Marya Padilla, jesteś albo bardzo zaślepiony, albo za nadto filozofujesz.
Król nic nie odpowiedział, i tylko odwrócił się z wymuszeniem ku wschodowi.
— I cóż więc, na co patrzysz? rzekła niecierpliwa Hiszpanka, czy na przybycie ukochanego brata?
— Nie pani, odpowiedział don Pedro. Patrzę czy z tego królewskiego tarassu, na którym jesteśmy, można widzieć wieżę Medina Sidonia.
— Tak, rzekła Marya Padilla, wiem dobrze, że mi odpowiesz jak zwykle, to jest że niewierna królowa w więzieniu. I czym się to dzieje, że ty, którego nazywają Sprawiedliwym, karzesz jedną, nie karząc drugiego? czym się to dzieje, że królowa jest uwięzioną, a jéj współwinowajca obsypany zaszczytami?
— Cóż ci uczynił mój brat, don Fryderyk? spytał don Pedro.
— Gdybyś mnie kochał, nie pytałbyś, co mi uczynił? Obrażał mnie nie obojętnością; to byłoby niczem, loby mi zaszczyt czyniło, lecz swoją pogardą, a ty powinieneś karać każdego, ktokolwiek pogardza kobietą przez ciebie ukochaną; nie prawda, ty jej nie kochasz, a przecież przyjąłeś ją do swego łoża, i ona sama tylko uczyniła cię ojcem.
Król nie odpowiadał; była to jedna z nieprzeniknionych dusz, w któréj nie podobna było czytać przez bronzową powłokę jaka ją okrywała.
— Oh! jakże pięknie jest zasłaniać się temi cnotami, których się nigdy nie miało! odrzekła pogardliwie Marya Padilla; łatwo jest chytrym kobietom ukrywać swoje ochydne namiętności, pod wstydliwe spojrzenia i zastawiać się przesądem, który powiada że kobiety Galijskie są zimne i nieczule, obok kobiet hiszpańskich!
— Pedro, Pedro, odezwała się na nowo kochanka rozgniewana, widząc że przycinek wpływał na nieustraszonego władcę. Pedro, sądzę że dobrze uczynisz, wysłuchawszy głosu twego ludu. Słyszysz jak woła: Ah! Marya Padilla, hańba królestwa, patrzajcie na nią, winna i zbrodnicza jaką jest, ośmieliła się ukochać swojego pana, nie dla jego stopnia; bo był żonaty, lecz dla niego samego. Gdy inne kobiety sprzysięgły się przeciwko jego honorowi, ona powierzyła mu swój, licząc na jego względy i wdzięczność. Gdy jego małżonki, bowiem chrześcijanin Pedro miał żony jak Sułtan Maurytański, gdy jego żony, nawet niewierne, nie były płodne, ona powiła mu dwóch synów, których kocha, co za wstyd! Złorzeczmy Maryi Padilli jak złorzeczono. Kawi, (la Cava) te kobiety gubią zawsze i naród i królów! Taki jest głos Hiszpanii. Słuchaj go więc, don Pedro! Ale gdybym była królową, powiedzianoby: „Biedna Maryo Padillo, byłaś bardzo szczęśliwą, kiedy byłaś dziewicą, i igrałaś na brzegu Guadalopy, z dziewicami twemi rówiennicami! Biedno Maryo Padillo, byłaś bardzo swobodną gdy Król cię uszczęśliwiał, okazując że niby cię kocha! Twoja rodzina jest tak dostojna, że najpierwsi panowie Kastylscy, zaszczycaliby się twoją ręką, ale ty zbłądziłaś pokochawszy króla. Biedna dziewico, młoda, bez doświadczenia, dla czego zapomniałaś że królowie nie są ludźmi, zwodzi cię jednakże, ciebie, coś go nigdy nie zwiodła, nawet myślą, nawęt we śnie! Podziela swoje serce pomiędzy kochanki, zapominając o twojéj wierności, twojéj życzliwości, i twojéj płodności.“ Gdybym była Królową, mówiono by (o wszystko, i policzono by mnie za świętą, tak za świętą. Czyż to nie jest tytuł, jaki dają kobiecie którą znam, a która zdradziła swego męża z jego bratem.
Don Pedro, którego czoło było widocznie pokryte chmurami, potarł je dłonią, a ukazało się spokojne, i prawie uśmiechające.
— Koniec końcem, czego żądasz, rzecze, bydź królową? pani wiesz dobrze, że to bydź nie może, ponieważ jestem żonaty, a nawet po dwakroć żądaj odemnie rzeczy podobnych do wykonania, a zobaczysz.
— Myślałam że mogę żądać tego, czego Zuanna de Kastro, domagała się i otrzymała.
— Zuanna de Kastro, nic się nie domagała, pani, Była to konieczność nieubłaganej królowéj Królów, jakiéj żądała dla siebie. Miała potężną rodzinę i w chwili, kiedy przysporzyłem sobie nieprzyjaciela, wypędzając Blankę, potrzeba mi było sprzymierzeńców. Teraz zaś, chcesz abym oddał mojego brata oprawcom, w chwili kiedy mi wojna zagraża, kiedy mój drugi brat Henryk Transtamare burzy przeciwko mnie Aragon, zabiera Toledę, i wdziera się w Toro? kiedy jestem zmuszony uporczywiej walczyć, ze swojemi, jak wówczas gdy walczyłem odbierając Grenadę od Maurów. Zapominasz, że za chwilę, ja, który więżę innych, sam może będę więziony, że jestem przymuszony udawać, uśmiechać się do tych, których chciałbym ukąsić, i czołgać się jak dziecko przed zuchwałą wolą mojej matki; zapominasz, że potrzebowałem sześć miesięcy udawania, aby odzyskać drzwi mego pałacu; że potrzeba mi było uciekać do Segowii, rwać po kawałku, z rąk tych co owładnęli dziedzictwo mojego ojca, kazać zakłuć sztyletem Garczylazo w Burgos, otruć Albtukerera w Toro, strącić dwadzieścia dwie głów w Toledzie, i zmienić moje przezwisko Sprawiedliwego na okrutny, niewiedząc, które z dwóch, potomność mi zachowa? A co do Francuzki, jak ją pani nazywasz, nie jestże dosyć za podejrzenie o zbrodnią, wygnać do Medina Sidonia prawie samą, prawie biedną, zupełnie wzgardzoną, ponieważ tak ci się ją widzieć podobało?
— Ah! nie dla tego, że mnie się lak widzieć ją podobało, zawołała Marya Padilla z oczami płomieniejącemi, ale dla tego, że ty byłeś zniesławiony przez nią.
— Nie pani, rzecze don Pedro, nie, nie byłem zniesławiony; gdyż nie jestem z tych którzy opierają sławę lub niesławę swoją na tak znikoméj rzeczy, jak jest cnota kobiety. Wszystko to, co dla innych ludzi jest powodem radości albo cierpienia, dla nas królów bywa tylko środkiem politycznym dojścia do celu zupełnie, przeciwnego. Nie, nie byłem zniesławiony przez królowę Blanką lecz zmuszono mnie mimo woli do połączenia się z nią, i pochwyciłem tę sposobność jaką ona i mój brat mi podali. Udawałem, iż powziąłem okropne podejrzenia przeciwko nim, upokorzyłem ją, strąciłem ją, córkę pierwszego w świecie chrześcijańskiego domu. Więc jeżeli mnie kochasz, jak to mówisz, powinnaś prosić Boga, aby odwrócił odemnie nieszczęście, gdyż regentem albo raczéj królem Francuzkim jest jéj szwagier. Jest to wielki monarcha, który ma silne wojska, dowodzone przez pierwszego wodza swojego czasu, Bertranda Duguesclin.
— Ah! Królu, ty się boisz! rzekła Marya Padilla przenosząc gniew Króla nad tę zimną obojętność, która czyniła don Pedra panem samego siebie, monarchą najniebezpieczniejszym na ziemi.
— Lękam się Ciebie, rzekł Król, tak pani, bo ty sama do tego czasu miałaś władzę nademną błędy i ja popełniałem dla ciebie.
— Zdaje mi się, że król szukający dla siebie doradców i agentów pomiędzy Maurami i żydami, powinien komu innemu wyrzucać błędy, a nie kobiecie, którą kocha.
— Ah! otóż znowu, znowu wpadłaś w błąd zwyczajny, rzekł don Pedro wznosząc ramiona. Moi doradcy maurowie, moi agenci żydzi, oh! pani, ja szukam doradców gdzie jest rozum, i znajduję środki gdzie są pieniądze. Gdybyś ty i ci którzy mnie oskarżają, gdybyście mówię spojrzeli na Europę, przekonalibyście się, że u Maurów jest cywilizacja, u Żydów bogactwa. Kto zbudował meczet w Kordubie, Alhambrę w Grenadzie, wszystkie alkazary, ozdoby naszych miast? ten sam pałac nawet, w którym jesteśmy kto wybudował? Maurowie, w czyich rękach jest handel? w czyich rękach jest przemysł? w czyje ręce zgromadza się złoto niedbałych narodów? w ręce żydów! Czego oczekiwać od naszych chrześcian w połowie barbarzyńskich? silnego i bezużytecznego starcia włóczni, wielkich bitew, które niszczą narody. Lecz kto patrzy na te szalone czyny? kto kwitnie, kto śpiewa, kto kocha, kto nakoniec używa życia przy nich, podczas tych gwałtownych wstrząśnięć? Maurowie. Kto rzuca się na trupów aby ich obedrzeć? Żydzi! Widzisz więc pani, że Maurowie i żydzi są prawdziwymi ministrami, i prawdziwemi agentami królów, którzy chcą bydź wolnemi i nienależnemi od sąsiadów! Otóż czego potrzebuję, otóż do czego dążę, od sześciu lat, otóż co wznieciło przeciwko mnie tyle nieprzyjaźni, otóż co rzuciło na mnie tyle potwarzy. Ci wszyscy, którzy chcieli bydź mojemi ministrami, co chcieli zostać mojemi agentami, stali się zawziętemu nieprzyjaciółmi, bo nic dla nich nie uczyniłem, nic od nich nie żądałem, i oddaliłem od siebie. Ale ty Maryo! przeciwnie, wziąłem cię gdzie byłaś, zbliżyłem cię do mego tronu o ile mogłem, dałem ci część mego serca, którą mogłem zarządzać, ukochałem nakoniec, ja którego obwiniają, że nic nie kocham.
— Ah! gdybyś mnie kochał, odpowiedziała Marya z tym uporem kobiecym, nie odpowiadającym nigdy dowodom, któremi zbijają niesłusznie oskarżenia; gdybyś mnie kochał, nie byłabym skazaną na łzy i wstyd za poświęcenie moje królowi, gdybyś mnie kochał byłabym pomszczoną!
— Ah! mój Boże! rzekł don Pedro, zaczekaj, będziesz pomszczoną, jeżeli masz do tego słuszność. Sądzisz pani, że noszę don Fryderyka w mem sercu? Czy sądzisz, że nie byłbym szczęśliwy znajdując sposobność skończenia raz, z tem nieprawém plemieniem?.. Więc dobrze, jeżeli don Fryderyk rzeczywiście cię obraził, o czem wątpię...
— Czy mnie obraził? odrzekła Marya Padilla biada od gniewu, nie jestże to obrazą radzić ci, abyś mnie zachował jako kochankę, a przyjął za żonę królowę Blankę?
— I pani jesteś pewną, że on mi to poradził?
— Tak! jestem tego pewną, rzekła hiszpanka, czyniąc poruszenie groźby, pewną, jak to, że żyję.
— Więc, moja droga Maryo, rzekł don Pedro z umiarkowaniem nieprzychylnem dla tych, którzy nas do gniewu przywieść usiłują: Jeżeli don Fryderyk radził mi, abym ciebie zostawił kochanką, a wziął królowę Blankę za żonę, mylisz się, obwiniając go, iż jest kochankiem tejże Blanki; inaczéj zrozumiejże to przecież, zazdrosna jaką jesteś; wszak byliby się szczęśliwszemi, używając tak wielkiéj wolności, jaka jest zostawiona pogardzonéj kobiecie.
— Jesteś dla mnie za wielkim mówcą królu, don Pedro, odrzekła Marya powstając i nie mogąc wstrzymać dłużej swojego szaleństwa. Żegnam Waszą Królewską Mość, sama pomyślę o zemście.
Don Pedro patrzył za nią, nic nie mówiąc; widział jak się oddalała, i nie przywołał jéj skinieniem, a przecież ta kobieta była jedyną, która niekiedy dala mu uczuć co innego, jak żądzę maleryalnéj namiętności. Lecz właśnie dla tego bał się swojéj kochanki, tak jak się był nieprzyjaciela. I tłumił te słabe uczucia litości, które wzruszały się w głębi serca; — i przechylił się na poduszki, na których przed chwilą spoczywała Marya Padilla. Z okiem wlepionem na drogę ku Portugalii, wypoczywał król na balkonie, z którego przez równiny, lasy i góry widzieć można było rozliczne drogi, prowadzące w rozmaito strony królestwa.
— Okropne położenie królów! mówił don Pedro. Kocham tę kobietę, a jednakże nie powinienem dozwolić wiedziéć ani jéj, ani innym, ani nikomu, że ją kocham; bowiem gdyby dostrzegła tę miłość, nadużywałaby jéj; — nie potrzeba, aby ktokolwiek mógł wiedziéć iż może mieć władzę nad królem, i pozbawić go zadowolnienia, łub jakiegobądź zysku. Nie należy, aby ktokolwiek mógł powiedzieć: królowa znieważyła króla, król wie o tém, i nie pomścił się! Oh! mówił daléj don Pedro po chwili milczenia, podczas kiedy jego postać oznaczała to wszystko co się działo w jego sercu. Dzięki Bogu, nie zbywa mi na chęci zemsty, ale gdybym postępował za bardzo gwałtownie, moje królestwo, mogłoby zginąć przez nieroztropną sprawiedliwość. Co do don Fryderyka, ten zależy odemnie, i król Francyi niema nic do jego życia, lub śmierci. Tylko czy on przybędzie? jeżeli przybędzie, czy nie miał czasu przewidziéć swojego uczestnictwa?
Gdy król wymawiał te słowa, spostrzegł na drodze Sierra d’Arauna jakby chmurę kurzu; ta chmura rosła, następnie, przez przezroczystą jéj zasłonę, spostrzegł białe suknie rycerzy maurytańskich, również po wysokim wzroście poznał Mothrila jadącego przy pozłacanéj lektyce.
Orszak przybliżał się szybko.
— Sam! szemrał król.
Kiedy mógł sięgnąć wzrokiem od pierwszego do ostatniego z ludzi ją składających:
— Sam! cóż się stało z wielkim mistrzem? miałżeby przypadkiem odmówić przybycia do Sevilli? czy trzeba szukać go w Coimbrze?
Tymczasem, orszak postępował ciągle.
Po chwili, znikł przed bramami miasta. Król patrzył za nim i czasami widział ukazujący się na nowo, i lśniący w krętych ulicach miasta; w końcu, ujrzał wchodzących do Alkazaru, i kierujących się pod balustrady.
Maur miał dozwolone wejście do króla, każdego czasu. Po chwili, ukazał się też na tarasie, gdzie znalazł don Podrą stojącego, z wzrokiem zwróconym w okolicę przez którą widział, iż miał przybyć wielki mistrz. Jego twarz była pochmurna, i nie starała się ukrywać niespokojności.
Maur skrzyżował ręce na piersi, i prawie czołem uderzył o ziemię. Don Pedro odpowiedział temu pokłonowi poruszeniem niespokojności.
— A wielki mistrz? zapyta.
— Najjaśniejszy panie! odpowiedział Mothril, musiałem spieszyć do ciebie. Ważne sprawy o których mam rozmawiać z Waszą Królewską Mością, wyjednają to, że wysłuchasz głosu mojego wiernego sługi.
Don Pedro przyzwyczajony czytać w głębi serca, za bardzo był zatrudniony myślami, które nim miotały w téj chwili, aby mógł dojrzéć to wszystko, co obejmowały przygotowania chytrych słów Maura zajętego swojém przedsięwzięciem.
— A wielki mistrz! powtórzył tupiąc.
— Przybędzie, Najjaśniejszy panie odpowiedział Mothril.
— Dla czego opuściłeś go? Dla czego jeżeli niewinny nie idzie wolno? a jeżeli przeciwnie, dla czego nie jest zmuszony?
— Najjaśniejszy panie! wielki mistrz nie jest niewinny, a jednakże przybędzie, bądź spokojny; być może obciąłby uciekać, lecz moi ludzie nad nim czuwają, i przyprowadzą go tutaj; ja wyprzedziłem ich, nie dla tego, abym mówił z królem co się stało, ale o tém co działać należy.
— Więc przybędzie! jestem tego pewny? powtórzył don Pedro.
— Jutro wieczór będzie pod bramą Sevilli, pospieszałem jak widzisz, Najjaśniejszy panie.
— Nikt niewie o jego podróży?
— Nikt.
— Rozumieszże ważność mego pytania i swojej odpowiedzi?
— Najjaśniejszy panie!
— Dobrze! więc co lam jeszcze nowego? spytał don Pcdro ze straszném ściśnieniem serca, którego twarz nic zdradzała powierzchowności, gdyż bywał czas gdzie ona zdawała się obojętną.
— Wiesz Najjaśniejszy panie, jak mnie twój honor obchodzi.
— Tak, ale wiesz także Mothrilu, rzeki don Pcdro marszcząc brwi, że nieznośne mi są przymówki donny Maryi w tym względzie, kobiety zazdrosnéj dla kochanka może zabardzo cierpliwego. Tobie dla don Pedja, króla wszelka nagana względem królowéj Blanki jest wzbronioną, wiesz o tem, a jeżeliś zapomniał powtarzam ci.....
— Najjaśniejszy panie, rzecze Maur, król możny, szczęśliwy, kochany, kochający jak ty jesteś, nie znajduje w swojém sercu miejsca ani dla zawiści, ani dla zazdrości, pojmuję to panie, wiem że twoje szczęście jest wielkie, lecz nie powinno cię zaślepiać.
— Tym razem, wiesz cóś, zawołał don Pedro, zatapiając w Maura spojrzenie.
— Najjaśniejszy panie, zimno odpowiedział Maur, Wasza Królewska Mość nie raz widziałeś zasadzki jakiémi jesteś otoczony? Nie raz zapytywałeś się twojéj mądrości: co stanie się z królestwem Kastylii, kiedy król nie zostawi następcy?
— Następcy? powtórzył don Pedro.
— Przynajmniéj prawego następcy, mówił dalej Matur lak, aby nie przypadłe najśmielszemu, albo najszczęśliwszemu z nieprawych synów, bądź Henrykowi, Fryderykowi, lub Tellowi.
— Po co tyle słów, Mothrilu? spytał don Pedro. Czy niechcialbyś mi radzić trzeciego ożenienia? Dwa pierwsze nie były dosyć szczęśliwe, abym słuchał twojéj rady, oznajmiam ci to, Mothrilu.
— Te słowa wyrwane z głębi duszy króla, przez gwałtowny smutek, zaiskrzyły oczy Maura.
Było to objawienie wszystkich męczarni don Pedra, które się wewnątrz niego działy. Mothril wiedział połowę co pragnął widziéć, jeden zaś wyraź więcéj, o reszcie go objaśnił.
— Najjaśniejszy panie, rzecze, dla czego tą trzecią kobietą nie mogłaby być ta, któréj poznałeś charakter i płodność niezaprzeczoną? Ożeń się z donną Maryą Padillą, ponieważ ją kochasz, i niemógłbyś się od niej odłączyć; jest z dosyć dobrego domu i mogłaby zostać królową. Tym sposobem, synowie Waszéj Królewskiéj Mości będą prawemi, i nikt nie będzie im mógł zaprzeczać kastylskiego tronu.
Mothril zbierał wszystkie siły swego rozumu, aby obmierzyć ważność przedsięwzięcia, w którem od nikogo nie spodziewał się pomocy. Wtedy, z rozkoszą nieznaną wielu ludziom, i z radością która na grę losu stawia państwa, ujrzał chmurkę znudzenia przesuwającą się po czole swojego pana.
— Zerwałem już bez następstwa, małżeństwo które mnie łączyło z królem francuzkim, rzekł don Pedro, teraz zaś, nie mogę zrywać tego, który mnie łączy z domem de Castro.
— Dobrze! pomruknął Mothril, im więcéj rzeczywistéj miłości w sercu, tém większego wpływu lękać się należy. Jest do zajęcia miejsce, jeżeli nie na tronie, to przynajmniéj w łożu króla kastylskiego.
— Zobaczemy, rzekł don Pcdro, skończmy na tem. Mówiłeś że cóś ważnego miałeś powiedziéć?
— To co miałem powiedziéć, było prostą wiadomością, która ciebie Najjaśniejszy panie uwalnia od wszelkich względem Francyi obowiązków.
— Ta wiadomość więc.... Mów prędko!
— Najjaśniejszy panie, rzecze Mothril, pozwól mi odejść dla dania rozkazów straży téj lektyki, która jest na dole. Jestem niespokojny, gdyż pozostawiłem w niéj jedyną osobę, która mi jest droga.
Don Pedro spojrzał na niego z podziwieniem.
— Idź, rzecze, a spiesznie powracaj.
Maur zeszedł i kazał zbliżyć lektykę do pierwszego dziedzińca.
Don Pedro z góry tarassu, patrzał niepewném okiem na zabiegi swojego ministra. Mothril powrócił po niejakim czasie.
— Najjaśniejszy panie rzecze, czy Wasza Królewska Mość tym razem, jak zawsze, pozwoli mi mieszkać w Alkazarze.
— Nic inaczjé.
— Pozwól więc abym wprowadził do niego osobę, będącą w téj lektyce.
— Kobietę? spytał don Pedro.
— Tak, królu.
— Niewolnicę, którą kochasz?
— Królu, to moja córka.
— Nie wiedziałem, żebyś miał córkę, Mothrilu.
Mothril nic nie odpowiedział, powątpiewanie i ciekawość wcisnęły się jednocześnie w umysł króla. Tego właśnie Maur żądał.

— Teraz, rzekł don Pedro, powodowany ważnością położenia rzeczy jakie chciał wiedziéć, powiedz mi co wiesz o królowéj Blance?

ROZDZIAŁ VII.
Maur opowiadał królowi don Pedro co się stało.

Maur przybliżył się do króla nadając swoim oczom wyraz głębokiego politowania, to jest uczucia, które powinno zranić don Pedra jako ze strony niższego.
— Najjaśniejszy panie, rzecze, potrzebuję przed zaczęciem opowiadania, iżby W. K. Mość przypomniał sobie wyraz w wyraz, dane mi rozkazy.
— Mów, rzekł don Pedro, nigdy nie zapominam co raz powiedziałem.
— Królu, rozkazałeś mi udać się do Coimbry, udałem się; rozkazałeś powiedziéć Wielkiemu Mistrzowi, iż Jego Królewska Mość oczekuje go; powiedziałem, aby przyspieszył swój wyjazd; spocząłem tylko godzinę, i w dzień naszego przybycia udaliśmy się w drogę.
— Dobrze, dobrze, rzekł don Pedro, wiem iż jesteś wiernym sługą, Mothrilu.
— W. K. Mość mówiłeś: „Będziesz czuwał, aby Wielki Mistrz nikogo niezawiadomił o swym odjeździe.” Dobrze, nazajutrz po naszym odjeździe Wielki Mistrz. Lecz prawdziwie, niewiem, czy pomimo rozkazów W. K. Mości powinienem opowiedzieć, co zaszło?
— Mów... Nazajutrz po odjeździe?...
— Wielki Mistrz napisał list.
— Do kogo.
— Właśnie do osoby, do któréj W. K. Mość obawiałeś się, aby pisał.
— Do królowej Blanki, wykrzyknął don Pedro blednąc.
— Do królowéj Blanki W. K. Mość.
— Maurze! rzekł don Pedro, pomyśl nad ważnością tego oskarżenia.
— Ja myślę tylko służyć memu królowi.
— Możesz jeszcze powiedziéć, że się omyliłeś.
Mothril potrząsł głową.
— Nie omyliłem się, rzekł.
— Strzeż się, tego listu mi potrzeba, zawołał don Pedro grożąc.
— Mam go, odrzekł zimno Maur.
Don Pedro postąpił, zadrżał i cofnął się.
— Oh! masz go.
— Tak.
— List pisany przez don Fryderyka do Blanki de Bourbon.
— Tak.
— A ten list?
— Dam go memu panu, jeżeli nie będzie zagniewany, jak jest w téj chwili.
— Ja, rzekł don Pedro z uśmiechem przymuszonym, ja zagniewany! nigdy nie byłem spokojniejszy.
— Nie królu, nie jesteś spokojny, twoje oko jest zagniewane, twe usta śmieją, twa ręka drży i głaszcze sztylet. Dla czego się kryjesz Najjaśniejszy panie? To bardzo jest naturalne; zemsta jest słuszną w podobnym przypadku, że dla tego też przewiduję, iż zemsta pana mego będzie straszna; usiłowałem z początku zmiękczyć go.
— Daj ten list, Mothrilu, zawołał król.
— Jednakże panie...
— Dawaj len lisi natychmiast, zaraz go żądam.
Maur wydobył z wolna z pod czerwonéj sukni torbę myśliwską nieszczęśliwego Fernanda.
— Pierwszym moim obowiązkiem jest, być po- , u* słusznym mojemu panu, cokolwiek przydarzyć się może.
Król obejrzał torbę myśliwską, wydobył z niéj pudełko ozdobione perłami, otworzył go, i żywo pochwycił list w nim znajdujący się. Pieczęć tego listu była widocznie naruszona. Na ten widok, zmieniły się rysy don Pedra, jednak bez żadnego spostrzeżenia czytał:
„Pani, moja królowo! król wzywa mnie do Sewilli. Przyrzekłem pani donieść o wielkich przygodach mego życia, a ta zdaje się stanowcza.
„Cokolwiekbądź się stanie, zacna pani, i siostro ukochana, mało się lękam zemsty donny Padilly, która mnie zapewne przyzywa, skoro wiem, że twoja droga osoba jest bezpieczną. Nie wiem co mnie czeka, więzienie a może i śmierć nawet: więzień nie będę cię mógł bronić, a jeżeli zaś umrę, korzystam z chwili, kiedy moja ręka jest wolną, aby ci powiedziéć iż moje ramie byłoby zawsze dla ciebie, jak moje serce, które do ciebie wiecznie należy.
„Fernand doręczy ci ten list i moje pożegnanie; do widzenia, moja słodka królowo i przyjaciółko, na tym świecie może, w niebie niezawodnie.

„don Fryderyk.”

— Co to za jeden Fernand? i gdzie się znajduje? zawołał don Pedro blady, jakby się lękał go widziéć.
— Panie odpowiedział Mothril głosem zupełnie naturalnym, Fernand był paziem Wielkiego Mistrza. Wyjechał razem z nami, i wieczorem nazajutrz, po naszym odjeździe, dostał to zlecenie. Téj saméj nocy przebywając Zczerę, przypadek zrządził iż się utopił, znalazłem to pismo przy jego trupie.
Don Pedro niepotrzebował tłumaczenia, aby zrozumieć Mothrila.
— Ah! rzekł, znalazłeś trupa.
— Tak.
— Przy wszystkich?
— Tak.
— I nikt nie wie co zawierał ten list?
— Panie, rzecze Mothril, przebacz mojéj śmiałości, interes mego króla, przeważył ostrożność jaka mi była polecona, otworzyłem torbę myśliwską i przeczytałem list.
— Sam? a więc tak jak gdyby nikt nie czytał.
— Bez wątpienia, panie do czasu jak list jest w innych rękach.
— A przedtem?
— Ah panie! przedtem, za to ręczyć nie mogę, tém bardziej, iż nie sam jeden paź był przy Wielkim Mistrzu; był tam jeszcze jeden przeklęły giaur, pies chrześcijanin, przebacz Najjaśniejszy panie.
— Cóż to za Chrześcijanin?
— Rycerz z Francyi, którego nazywa bratem.
— Ah! rzecze don Pedro z uśmiechem, myślałem iż inne imię daje swoim przyjaciołom.
— On nie ma tajemnic dla tego Chrześcianina, i nie będzie nic zadziwiającego jeżeli paź oznajmił mu ją; w takim przypadku, zbrodnia będzie publiczną.
— Wielki Mistrz przybywa? zapytał don Pedro.
— Spieszy za mną.
Król przechadzał się przez niejaki czas z zmarszczonemi brwiami, założonemi rękami, i głową spuszczoną na piersi, łatwo było zgadnąć iż wielka burza miotała jego sercem.
— Trzeba więc zacząć od niego, rzekł głosem ponurym, jest to jeden, sposób tłumaczenia się jaki mogę dać Francyi. Kiedy król Karol V. przekona się, iż nieszczędziłem mego brata, nie będzie wątpił o zbrodni, i przebaczy mi, jeżeli nie ochronię jego bratowéj.
— Nie obawiasz się panie, rzekł Mothril, aby się nie pomylili co do zemsty, i aby nie myśleli uderzając Wielkiego Mistrza niejako kochanka królowéj Blanki, lecz jako brata Henryka dc Transtamare, twego współzawodnika do tronu.
— Ogłoszę list publicznie, rzecze król, krew pokryje plamę. Idź usłużyłeś mi wiernie.
— Teraz, co król rozkaże?
— Niech przygotują pokoje dla Wielkiego Mistrza.
Mothril wyszedł, don Pedro sam pozostał, czoło jego było ciągle zachmurzone; widział szyderstwo przywiązujące się do jego imienia a człowiek zazdrosny i dumny, okazał się p<>d powierzchownością króla niewzruszonego; zdawało mu się, iż słyszy pogłoski o miłości Blanki, i Wielkiego Mistrza krążące z przesadą pomiędzy lodem, przypisującym ich błędy królowi, a gdy zastanowił swój wzrok na pomieszkaniu donny Padilli, zdawało mu się widziéć ją, stojącą za firankami okna, z uśmiechem zaspokojonéj dumy.
— To nie ona mną powoduje rzecze; a jednakże to powiedzą, i ona temu uwierzy.
Niecierpliwy obrócił się, i wzrokiem niepewnym spojrzał w około.
W téj chwili, na dolnym tarasie, dwóch niewolników Maurytańskich przechodziło niosąc kadzielnice z których wydobywała się para niebieskawa i pachniąca. Powiew z gór poniósł do Króla tę upajającą woń.
Za niewolnikami, postępowała kobieta osłoniona, wzrostu wysokiego, zgrabna, wysmukła, z głową schyloną. Była odziana zasłoną Arabską niemającą innego otworu, jak tylko aby oczy mogły przeciskać swoje promienie. Mothril z oznaką szacunku, postępował za nią, a kiedy przybyli do drzwi pokoju, gdzie nieznajoma wejść miała, Maur skłonił się do nóg młodéj dziewicy.
Te wonie kadzideł, ten wzrok lubieżny, te uszanowanie Maura sprawiły sprzeczność lak gwałtowną z namiętnościami ściskającemi serce don Pedra, iż uczuł się na chwilę orzeźwiony, i odrodzony, jak gdyby młodość i uciechy przez to wróciły mu.
Czekał niecierpliwie wieczora.
— Za jego nadejściem wyszedł z pokoju, i powierzając się nocy, udał się w ogrody po których sam tylko miał prawo chodzić do Kijusku zamieszkałego przez Mothrila; tam uchylając z ostrożnością gęste girlandy bluszczu, i gałęzie niezliczonych laurów rożannych, które lepiéj jak kobierce zasłaniały wnętrze pokoju dla ciekawych, mógł widzieć na szerokiéj poduszce jedwabnéj naszywanéj srebrem, zaledwie okryte długą przezroczystą suknią, nogi nagie, ozdobione pierścieniami i bransoletami, podług zwyczaju wschodniego, czoło spokojne, oczy pogrążone Włodkiem marzeniu; Aissę uśmiechającą się, i dającą ujrzeć pod koralowemi osty, zęby kształtne, białe, równe jak perły.
Mothril uczył na ciekawość króla, za nadejściem nocy, słuchał i patrzył; usłyszał szelest podnoszonych gałęzi i rozpoznał w spokojnym chłodzie nocnym, gorący oddech króla. Ale nie dał tego jednak poznać że wie, o obecności swojego władcy, i kiedy niedbała dziewica opuściła naszyjnik koralowy, przyskoczył, podniósł go, i podał jej klęcząc.
Aissa uśmiechnęła się.
— Na co tyle czci, które odbieram od dwóch albo trzech dni, rzecze, ojciec powinien bydź tylko czułym dla dziecięcia, a dziecię powinno znać uszanowanie dla ojca.
— Co Mothril zrobił powinien był zrobić, odpowiedział Maur.
— Mój ojcze, dla czego więcéj czynisz dla mnie jak dla siebie?
— Dla tego, iż ci się więcéj należy jak mnie odrzekł, bo przyjdzie czas kiedy wszystko będzie odkryte, a gdy ten dzień przyjdzie, może nie będziesz chciała nazywać mnie twoim ojcem, donno Aisso.
Te słowa tajemnicze, sprawiły na młodéj dziewicy i królu wrażenia nie do opisania; na usilne prośby Aissy Mothril nie chciał więcéj powiedzieć i wyszedł.
Zanim, weszły służące Aissy, niosąc wachlarze z piór strusich dla poruszenia powietrza, około sofy ich pani. Jednocześnie, kiedy przyjemna muzyka dała się słyszeć, nie pozwalając widzieć ani instrumentów, ani grających i jak woń wzruszyła melodyjnie powietrze, Aissa zamrużyła, oczy zapłonione tajemnie.
— O czem ona myśleć może? rzecze król, widząc jak cień marzenia przesuwa się po jéj twarzy.
Ona marzyła o pięknym Frąncuzkim rycerzu.
— I służące zbliżyły się, aby spuścić firanki.
— To szczególne, rzecze Król, zmuszony opuścić to niebezpieczne wpatrywanie, zdawało mu się jak by wymówiła jakieś imię.
Król nie omylił się, wymówiła imię Agenora.
Chociaż firanki były spuszczone, don Pedro nie był jeszcze tak uspokojony, aby mógł powrócić do swego mieszkania.
Serce Monarchy zdawało się w téj chwili, bydź miotane najsprzeczniejszemi uczuciami.
Te uczucia tworzyły walkę, która spędzała wszelką nadzieję spoczynku i snu. Pragnąc świeżości pięknéj nocy, spokojności i ciszy, błądził w ogrodach zwracając się często do Kijosku, jakby do celu upragnionego, gdzie piękna Maurytanka zasypiała snem głębokim; czasami także, król przechodził przed oknami donny Padilly, wpatrywał się w ciemne szyby, sądząc, iż Hiszpanka śpi, szedł daléj, i przez zakręty mniej lub więcéj długie; wracał zawsze do Kijosku.
Król mylił się. Marya Padilla nie spała wcale; nie było światła, lecz pełne ognia jéj serce równie jak don Pedra biło gwałtownie, i skakało w piersiach, gdyż nieporuszona okryta suknią koloru brunatnego stała za oknem, patrzyła na króla, nic tracąc ani jednego ruchu, my zaś śmiemy powiedzieć, nie pozwalając ujść jednéj jego myśli.
Oprócz donny Maryi Padilli, dwa inne oczy zagłębiały się w serce don Pedra, były to oczy Maura stojącego jakby na warcie, oczekując końca intrygi. Gdy Król zbliżał się do okien Aissy drżał z radości. Kiedy zaś don Pedro zwracał swój wzrok ku pokojom Maryi Padilli, i wachał się wejść do swéj ulubionéj, usta jego cicho wymawiały groźby, a ręka jakby instynktownie szukała sztyletu, i była gotowa nim władnąć. Pod wpływem tych spojrzeń przenikliwych i jadowitych, don Pedro przepędził noc całą, sądząc iż jest samotnym i zapomnianym; nakoniec, powalony trudem, na godzinę przed świtem, rzucił się na sofę, i zasnuł owym snem gorączkowym i niespokojnym, który jest nowém cierpieniem, dodaném do innych.
— Nie jesteś takim, jak ja sobie życzę, rzekł Mothril, widząc króla upadającego pod ciężarem trudów; trzeba abym cię uwolnił od téj donny Padilli, któréj już nie kochasz, jak utrzymujesz, a któréj jednakże nie możesz opuścić.
I spuścił firankę z pod któréj się w ogród wpatrywał.
— Daléj mówiła do siebie Marya Padilla; jeszcze jedna próba, lecz szybka i stanowcza, i zanim ta kobieta, bo kobietę widziała przez pomrokę zazdrości, nabierze wpływu nad jego sercem.
Dała rozkazy swym ludziom, którzy od rana wiele niespokojności robili w pałacu.
Gdy król się przebudził, wrócił do siebie; usłyszał na dziedzińcu rżenie koni i mułów, a w kurytarzach spieszne kroki kobiet i paziów; szedł dowiedzieć się co było tego przyczyną; w tem, drzwi jego otworzyły się i Marya Padilla ukazała się na progu.
Na kogo czekają te konie, i czego chcą ci dworzanie zatrudnieni? zapylał don Pedro.
Na mój odjazd Najjaśniejszy Panie, kazałam go przygotować jak najspieszniej, aby uwolnić W. K. Mość od obecności kobiety, zbytecznéj do jego szczęścia. Zresztą, dzisiaj mój nieprzyjaciel przybywa, zapewne w uniesieniu braterskiéj miłości zapomnisz o mnie, ustępuję mu miejsca; gdyż powinnam się poświęcić dzieciom, o których ojciec zapomina, a które potrzebują podwójnego starania matki.
Marya Padilla uchodziła za najpiękniejszą kobietę w Hiszpanii, taki był jéj wpływ na don Pedra, iż kronikarze ówcześni, przekonani iż, piękność jakkolwiek doskonała, nie może dosięgnąć takiéj władzy, woleli ten wpływ przypisywać czarom, jak szukać jéj przyczyn w wdziękach wrodzonych czarodziejce.
Piękna jaką była w dwudziestym piątym roku, dumna z tytułu matki, z włosami spadającemi na skromną wełnianą suknię, która stosownie do zwyczaju czternastego wieku, wydatniała jej ramiona, ręce, i piersi, nie zachowała dla don Pedra wszystkiego o czem marzył, pobudzała w nim jednakże całą miłość prawdziwą, i słodkie myśli, była boginią domu, kwiatem duszy, i składom wspomnień szczęśliwych.
Król spoglądał na nią smutnie.
— To mnie zastanawia rzecze, żeś mnie już nie opuściła Maryo! w rzeczy saméj, dobrą obrałaś chwilę, kiedy mój brat Henryk powstaje, kiedy mój brat Fryderyk mnie zdradza, kiedy mnie król Francyi, niezawodnie wyda wojnę. Prawda, kobiety nie lubią nieszczęścia.
— Jesteś-że nieszczęśliwy? zawołała dumna Padilla, przybliżając się o trzy kroki i wyciągając swe ręce ku niemu, w takim przypadku zostaję, i to jest dla mnie dostatecznem, inaczéj zapytałabym się Pedro jeżeli zostanę, czy będziesz szczęśliwy?
Król nachylił się do niéj, i jedna z pięknych rąk Maryi spoczęła w jego dłoni. Była to chwila, kiedy serce głęboko ranione, uczuwa potrzebę uspokojenia się przez miłość. Ucałował jéj rękę.
— Jesteś niesprawiedliwą Maryo rzecze, ja ciebie kocham, tylko abyś znalazła miłość odpowiadającą twojéj, potrzeba ci było kochać kogo innego, nie króla.
— Więc nie chcesz abym odjechała? zapytała Marya Padilla z tym zachwycającym uśmiechem, dla którego don Pedro zapomniał o reszcie świata.
— Nie, rzecze, Król, chyba że zgadzasz się, i przystajesz dzielić mój los na przyszłość, jak go dotąd dzieliłaś! Wtedy, z tego samego miejsca, na którem była, poruszeniem królowéj, z którego sądzićby można, że Padilla zrodzoną była u podnóżka tronu, piękna postać dała znak tłumowi, aby powrócił do mieszkań.
W téj chwili, wszedł Mothril. Rozmowa zbyt długa z don Podrą niepokoiła go.
— Co się stało, zapytał niecierpliwie don Pedro.
Brat Najjaśniejszego pana, don Fryderyk przybywa, już widać jego orszak na drodze Portugalskiéj.

Ta wiadomość wywołała taki wyraz nienawiści z oczów króla, że Marya Padilla przekonała się, jak nic z téj strony nie ma się obawiać, i podawszy do pocałowania swe czoło don Pedrowi, który go dotknął blademi usty, powróciła do siebie z uśmiechem.

ROZDZIAŁ VIII.
Jakim sposobem wielki mistrz wszedł do Alkazaru Sewilli, gdzie go oczekiwał don Pedro.

Jak powiedział Mothril, wielki mistrz istotnie zbliżał się do Sewilli; — w połowie dnia stanął przy bramach miasta, to jest w czasie najmocniejszego gorąca.
Jazdzcy orszaku, Maurowie i Chrześcijanie byli pokryci kurzem, a pot oblewał konie i muły. Wielki mistrz spojrzał na mury miasta, które zdawało mu się iż zobaczy okryte żołnierzami i ludem, jak zwyczajnie w dniach uroczystych; lecz ujrzał tylko straże, jakie widzieć można było zwyczajnie.
— Czy potrzeba jeżeli książę rozkaże, uprzedzić króla? spytał oficer z orszaku don Fryderyka gotując się wyprzedzić gdyby książę rozkazał.
— Nie troszcz się o to rzecze don Fryderyk, z smutnym uśmiechém, Maur pojechał, i mój brat już uprzedzony, potem dodał gorzko: czy nie wie, iż z powodu mego przybycia mają się odbywać uroczystości i turnieje?
Hiszpanie spojrzeli na siebie z podziwianiem; gdyż nic nie zapowiadało przyrzeczonych turniei i zaleconych uroczystości. Przeciwnie, wszystko było smutne i ponure, pytali się Maurów, lecz Maurowie nic nie odpowiadali.
Wjechali do miasta, bramy i okna były pozamykane jak zwykle w Hiszpanii, wczasach silnych upałów; nie widziano na ulicach, ani ludzi ani przygotowań, a słyszano tylko hałas i trzask zamykanych i otwieranych drzwi, dających przejście jakiemu spóźnionemu śpiochowi, ciekawemu dowiedzenia się, co to za rycerze przybyli do miasta; w tym czasie, kiedy sami Maurowie dzieci słońca, szukali cienia lasów albo chłodu rzeki.
Rycerze chrześcijańscy jechali naprzód, Maurowie podwójnie liczniejsi za niemi, bo wielu z nich stopniowo się przyłączyli tworząc straż tylną. Don Fryderyk uważał wszystkie te obroty; miasto które spodziewał się widzieć ożywionem i wesołem, znalazł przeciwnie milczącém i smutném jakby grobowiec. W jego sercu budziły się smutne przeczucia. Oficer zbliżył się do niego, i nachylając do ucha rzekł:
— Panie, czy uważałeś iż za nami zamknięto bramę przez którą przybyliśmy?
Wielki mistrz nic nie odpowiedział, ale postępował daléj, wkrótce ujrzał Alkazar. Mothril oczekiwał przy bramie z kilku oficerami don Podra, wszyscy mieli twarz życzliwą.
Niecierpliwie oczekiwany orszak wjechał w dziedziniec Alkazaru, którego bramy równie jak miasta za niemi się zamknęły.
Mothril postępował za xięciem, ze wszelkiemi oznakami głębokiego uszanowania.
W chwili, kiedy zsiadł z konia, Mothril zbliżył się do niego i rzekł:
— Wiesz Mości książę, że nie jest w zwyczaju wchodzić do pałacu z bronią, czy pozwolisz abym zaniósł twój miecz do twego mieszkania.
Gniew don Fryderyka długo wstrzymywany, zdawał się oczekiwać tylko téj sposobności aby wybuchnął.
— Niewolniku, rzecze, czyż niewola tak dalece cię znikczemniła, że nie możesz poznać twych monarchów, i szanować twoich panów? od jakiego to czasu Wielki mistrz zakonu ś. Jakóba z Kalatrawy, który ma przywiléj wchodzić w chełmie i ostrogach do świątyń pańskich, niema więcéj prawa wchodzić do pałaców, i rozmawiać z bratem, z mieczem przy Mothril słuchał z uszanowaniem i schylił głowę z pokorą.
— Mości Książe, masz słuszność, odpowiedział, a jego pokorny sługa zapomniał; że jesteś księciem, i tylko widział w tobie Wielkiego mistrza zakonu Kalatrawa. Wszystkie te przywileje są Chrześcijanskiemi zwyczajami, i nie dziwna, że niewierny nie wie o nich, albo ich zapomniał.
W téj chwili, inny oficer zbliżył się do don Fryryka.
— Czy prawda Mości książę rzecze, że rozkazałeś abyśmy cię opuścili?
— Kto to powiedział? zapytał Wielki Mistrz.
— Jeden z pilnujących bramy.
— A ty mu odpowiedziałeś?
— Że tylko słuchamy rozkazów jego Wysokości, don Fryderyka.
Książe wahał się przez chwilę; czuł się młodym i silnym, wiedział że jest walecznym; nakoniec, dobry miał orszak, aby długo się bronił.
— Mości książę, mówił oficer widząc, że jego pan namyśla się, rzeknij słowo, daj znak, a my dobędziemy cię z zasadki, w którą wpadłeś; jest nas trzydziestu, a wszyscy robiemy włócznią, sztyletami i mie— Don Fryderyk, spojrzał na Mothrila, pochwycił uśmiech na jego ustach, i spojrzał w kierunku jego oczu. Na tarassach, otaczających dziedziniec, widać było łuczników z lukami i kuszami w rękach.
— Narażę na rzeź moich walecznych, mówił do siebie don Fryderyk; nie, ponieważ na mnie samego zasadzka, wyjdę sam.
Wielki mistrz obrócił się spokojny i upewniony do swych towarzyszy.
— Oddalcie się, moi przyjaciele, jestem w pałacu mego brata i króla, zdrada nie mieszka w podobnych miejscach, a jeżeli się mylę, pamiętajcie iż mnie ostrzegano o zdradzie, i że nie chciałem wierzyć.
Żołnierze don Fryderyka skłonili się i wyszli po jednemu, don Fryderyk został naówczas sam z Maurami i strażami don Pedra.
— A teraz, rzekł obracając się ku Mothrilowi, chcę widziéć mego brata.
— Mości książę, twoje życzenie będzie spełnione, gdyż sam król oczekuje cię z niecierpliwością.
Odstąpił, aby książę mógł wejść na schody Alkazaru.
— Gdzie jest mój brat? spytał Wielki mistrz.
— W pokojach, wychodzących na taras.
Było to mieszkanie stykające się z tein, które zwykle zajmował don Fryderyk. Przechodząc koło drzwi swojego, Wielki mistrz zatrzymał się na chwilę.
— Czy nie mogę wejść do siebie, aby wypocząć nim się ukażę przed królem?
— Mości książę, odpowiedział Mothril, jak W. K. Mość zobaczy się z królem wypocznie dowoli, ile mu się podobać będzie.
Zrobiło się poruszenie pomiędzy Maurami, postępującemi za księciem, don Fryderyk obrócił się.
— Pies, pomruknęli Maurowie.
W rzeczy saméj, wierny Alan, zamiast iść za koniem do stajni, postępował za swym panem, jakby przewidywał nieszczęście grożące, don Fryderykowi.
— To mój pies, rzecze don Fryderyk.
Maurowie rozstąpili się, nie tak przez uszanowanie, jak przez bojaźń, a pies uradowany oparł się łapami na piersiach swego pana.
— Tak, rzekł rozumiem cię, masz słuszność. Ferdynand umarł, Agenor jest ztąd daleko, ty jesteś jedyny przyjaciel, który mi pozostaje.
— Mości książę, rzecze Mothril z uśmiechem szyperskim, czy także należy do przywilejów Wielkiego mistrza zakonu ś. Jakóba, aby ze psem wchodził do pokojów królewskich?
Posępna chmura przemknęła się po czole don Fryderyka.
Maur był bliską niego, don Fryderyk dotknął sztyletu, i byłby się pomścił na szyderczym i bezkarnym niewolniku.
— Nie, rzecze sam do siebie, nietykalność monarchy jest w tych wszystkich którzy go otaczają, nie nastawajmy więc na majestatyczność jego.
Obojętnie otworzył drzwi swego pokoju, i dał znak psu, aby tam wszedł. Pies był posłuszny.
— Zaczekaj na mnie Alan, rzecze.
Pies położył się na lwiéj skórze. Wielki mistrz zamknął drzwi, i w téj chwili dał się słyszéć głos wołający:
— Mój brat, gdzie jest mój brat?
Don Fryderyk poznał głos króla, i zbliżał się ku miejscu zkąd ten głos wychodził.
Don Pedro wychodząc z kąpieli, blady, po nocy bezsennnéj, zburzony tłumionym gniewem, zastanowił surowy wzrok na młodym człowieku, który był u jego stóp.
— Otóż jestem, królu i bracie rzekł, wezwałeś mnie, otóż jestem; przybyłem z największym pośpiechem aby cię widziéć, i aby ci życzyć wszelkich pomyślności.
— Jakto, czy to być może! Wielki mistrzu, odpowiedział don Pedro, nie powinienemże podziwiać że twoje słowa są tak mało zgodne z twojemi czynami? Życzysz mi wszelkich pomyślności jak mówisz, a wiążesz się z memi przyjaciółmi!
— Królu, nie rozumiem cię, rzekł don Fryderyk podnosząc się, gdyż od chwili kiedy go oskarżano, nic chciał dłużéj pozostać na kolanach Czy do mnie to mówisz?
— Tak, do ciebie Wielki mistrzu zakonu ś. Jakóba.
— Najjaśniejszy panie, nazywasz mnie więc zdrajcą.
— Tak, ciebie, jesteś zdrajcą, odpowiedział don Pedro.
— Dla czegóż to, mój królu, rzekł z wyrazem nieskończonéj słodyczy. Nigdy cię dobrowolnie nie obraziłem, owszem przeciwnie, we wszystkich zdarzeniach a szczególnie w wojnie przeciwko Maurom dziś twoim przyjaciołom, władałem orężem, ciężkim dla mojej dłoni, która była jeszcze za młodą.
— Tak Maurowie są mcmi przyjaciółmi, zawołał don Pedro, musiałem szukać pomiędzy niemi przyjaciół, gdyż w mojéj rodzinie znalazłem samych nieprzyjaciół.
Don Fryderyk wzniósł się dumniejszy, i więcéj nie zachwiany w miarę jak wyrzuty króla stawały się więcéj niesprawiedliwe, i więcéj obrażające.
— Jeżeli mówisz o moim bracie Henryku, rzecze, nie mam nic do odpowiedzenia, i to niema ze mną żadnego związku. Mój brat Henryk podniósł broń, przeciwko tobie, Henryk jest niesprawiedliwym, bo ty jesteś naszym prawym panem, i z wieku i z rodu, mój brat Henryk chce być królem Kastylii, i mówią iż duma wszystko mu kazała zapomniéć, ja nie jestem dumny i nic nie żądam. Jestem tylko Wielkim mistrzem zakonu ś. Jakóba, i jeżeli uznajesz kogo godniejszego odemnie, oddaję i to dostojeństwo w jego ręce.
Don Pedro nic nie odpowiedział.
— Odzyskałem Coimbrę na Maurach, i zamknąłem się w niéj, jako w mojéj własności; nikt niema prawa nad mojém miastem. Czy chcesz Coimbry, mój bracie?
Don Pedro nic nie odpowiadał.
— Mam cząstkę wojska, mówił daléj don Fryderyk, zebrałem ją dla twojéj przyjemności. Czy chcesz moich żołnierzy dla podbicia twoich nieprzyjaciół...
Don Pedro ciągle milczał.
— Mam tylko posiadłości po mojéj matce, Eleonorze de Guzman i bogactwa, które podbiłem na Maurach; czy chcesz moich pieniędzy, mój bracie?
— Nie żądam, twojego stopnia, miasta, żołnierzy, ani skarbów, rzecze don Pedro, nie mogąc się dłużéj powściągnąć na widok spokojności młodzieńca, żądam twojéj głowy.
— Moje życie; jak wszystko co posiadam należy do mego króla, nie będę go więcéj bronił, jak i wszystkiego. Ależ po co brać głowę, gdy serce jest niewinne?
— Niewinne, odrzekł don Pedro, czy znasz Francuzkę, która się nazywa Blanka de Bourbon?
— Znam Francuzkę, która się nazywa Blanka de Bourbon, i szanuję ją jak moją królowę i siostrę.
— To właśnie co chciałem powiedzieć, odrzekł don Pedro. Uważasz za królowę i siostrę nieprzyjaciółkę twego brata i króla.
— Najjaśniejszy panie, rzekł Wielki Mistrz, jeżeli nazywasz nieprzyjacielem tego, kogoś obraził i kto zachowuje pamięć zniewagi, osoba o któréj mówisz może będzie twoją nieprzyjaciółką; lecz na moją duszę, podobnie mógłbyś powiedzieć, że nieprzyjaciółką twoją jest Gazella, którąś ranił, i która zraniona, ucieka.
— Nazywam nieprzyjacielem tego, kto podburza moje miasta, a ta kobieta podburzyła Toledo; nazywam nieprzyjacielem, kto uzbraja moich braci, przeciwko mnie, a ta kobieta uzbroiła przeciwko mnie, nie mojego brata Henryka dumnego, jak go dopiéro nazwałeś, lecz mego brata don Fryderyka, hypokrytę, podstępcę.
— Mój bracie, przysięgam ci.
— Nie przysięgaj, bo kłamiesz.
— Mój bracie!
— Czy znasz to? rzecze don Pedro, wyjmując list Wielkiego Mistrza z torby myśliwskiéj Fernanda.
Na ten widok, który dowodził iż Fernand był zamordowany, na ten dowód jego poświęcenia, który się dostał w ręce króla, don Fryderyk uczuł, iż go siły opuszczają. Zgiął kolano przed don Pedrem, pozostał chwilę z głową spuszczoną pod ciężarem nieszczęść, które przewidywał. Szmer podziwienia przebiegł pomiędzy dworzanami stojącymi w końcu galeryi, widząc don Fryderyka na kolanach przed swoim bratem, widocznie błagającego króla. Sądzili że jest winnym, bo niemyśleli ażeby za kim prosił.
— Panie, rzekł don Fryderyk, Boga biorę na świadka, że jestem niewinnym w tém co mi zarzucasz.
— Więc powiedz to Bogu, odrzekł król, gdyż ja temu nie wierzę.
— Moja śmierć zmyje plamę, rzekł Wielki Mistrz cóż będzie więc, jeżeli jestem niewinny?
— Niewinny zawołał don Pedro, a jak to nazywasz?
I don Pedro uniesiony złością uderzył w twarz swego brata listem pisanym do Blanki de Bourbon.
— Dobrze, rzekł don Fryderyk cofając się zabij mnie, a nie znieważaj! Wiem oddawna, że ludzie nikczemnieją żyjąc z rozpustnicami i niewolnikami. Królu ty znieważyłeś więźnia.
— Hej! zawołał don Pedro, do mnie straże, odprowadźcie, zabijcie go!
— Chwilę, przerwał don Fryderyk, wyciągając rękę do swego brata z powagą, jakkolwiek jesteś zagniewany, zatrzymasz się przed tém co ci powiem. Posądziłeś kobietę niewinną, obraziłeś króla Francyi, posądzając ją; lecz nie będziesz obrażał Boga bezkarnie. Chcę modlić się do Twórcy nim mnie zamordujesz, chcę godzinę błagać mego Najwyższego pana: ja nie jestem Maurem.
Don Pedro, prawie wściekał się od złości, lecz powściągnął się jednak.
— Dobrze, będziesz miał godzinę, rzekł, idź.
Wszyscy obecni téj scenie zlodowacieli z bojaźni. Oczy króla były w ogniu, lecz i don Fryderyka ciskały błyskawice.
— Bądź golów za godzinę, wołał don Pedro w chwili gdy wychodził z pokoju.
— Bądź spokojny, umrę zawsze zawcześnie dla ciebie, gdyż jestem niewinny odpowiedział Wielki mistrz.
Został godzinę zamknięty u siebie, nawet nikt nie zbliżył się do niego, sam tylko z Bogiem, gdy godzina upłynęła; a katy nieukazali się, wszedł do galeryi i zawołał:
— Każesz mi czekać, królu don Pedro? godzina przeszła.
Katy weszli.
— Jakąż śmiercią mam ginąć? spytał książę.
Jeden z katów dobył miecza.
Fryderyk obejrzał miecz, przesuwając palcem po ostrzu.
— Bierz ten rzecze, dobywając swój miecz z pochwy, on lepiéj tnie.
Kat wziął miecz.
— Kiedy będziesz gotów Wielki Mistrzu? spytał.
Fryderyk dał znak żołnierzowi, aby chwilę zaczekał, poczém zbliżając się do stołu, napisał kilka słów na pargaminie, zwinął go i włożył sobie pomiędzy zęby.
— Co znaczy ten pargamin? zapytał.
— Jest to talizman, który mnie czyni że ranionym nie będę, rzekł don Fryderyk. Uderzaj, teraz nie lękam się.
I młody książę odsłaniając swoją szyję, podnosząc spadające włosy na wierzch głowy, przykląkł, złożywszy ręce z uśmiéchem na ustach.
— Czy wierzysz w moc tego talizmanu? zapytał po cichu tego, który go miał ugodzić.
— Zobaczymy wkrótce.
— Uderzaj! rzekł don Fryderyk.
Miecz zabłysnął w rękach mordercy, błyskawica rysnęła z głowni, i głowa Wielkiego Mistrza zdjęta od jednego razu, potoczyła się po posadzce.
W téj chwili, straszne wycie, przeniknęło sklepienia pałacu.

Król słuchający przy drzwiach, odbiegł przerażony; kaci wybiegli z pokoju. Nie pozostało nic więcéj, jak krew, głowa oddzielona od ciała, i pies, który wyłamując drzwi, przyszedł położyć się przy tych smutnych szczątkach.

ROZDZIAŁ IX.
Jakim sposobem nieprawy syn Je Mauléon odebrał list po który przyszedł.

Szare cienie nocy zstępowały ponuro nad smutny pałac. Don Pedro siedział zachmurzony i niespokojny nie mogąc dłużéj pozostać w pokojach sąsiednich gdzie leżał trup jego brata przeszedł do dolnych pokoi. Obok niego, Marya Padilla płakała.
— Dla czego pani plączesz? rzecze nagle król z cierpkością. Nie maszże tego coś tak gorąco pragnęła; żądałaś odemnie śmierci twego nieprzyjaciela... twój nieprzyjaciel nie żyje.
— Królu, rzekła Marya, może w chwili dumy kobiecéj, w wybuchu gniewu nieroztropnego, życzyłam sobie téj śmierci; Bóg mi przebaczy, jeżeli kiedy ta żądza powstała kiedy w mém sercu! ale zaręczyć mogę, żem nigdy tego nie żądała.
— Ah! otóż to kobiety! zawołał don Pedro, zapamiętałe w swych życzeniach, bojaźliwe w postanowieniu, zawsze chcą a nigdy nie śmieją; jeżeli zaś jest kto tak szalony, że słucha ich myśli, zaprzeczają późniéj, własnego swego zamiaru.
— Królu, w imię nieba! rzekła Marya, nie mów tego nigdy, że dla mnie poświęciłeś Wielkiego Mistrza: byłoby to udręczeniem w tém życiu, a pokutą w drugiém. Nie, powiedz mi prawdę, powiedz, iż go poświęciłeś dla swego honoru. Ja nie chcę abyś mnie opuścił, nie wyrzekłszy że nie ja skłoniłam cię do tego morderstwa.
— Powiém wszystko co zechcesz, Maryo, zimno odpowiedział król; który powstał i szedł na przeciw Mothrila, wchodzącego naówczas ze śmiałością ministra i zaufaniem powiernika.
Z początku, Marya odwróciła oczy, aby nie widziéć człowieka dla którego śmierć Wielkiego Mistrza, chociaż sprzyjająca jéj widokom, podwoiła w niéj nienawiść, i podczas kiedy król rozmawiał z Maurem, patrzyła na rycerza w pancerzu, który korzystając z nieporządku, jaki panował w zamku; z przyczyny stracenia don Fryderyka, wszedł w dziedzieniec, gdyż straże, ani szyldwachy, nie pytali go dokąd idzie.
Rycerzem tym, był Agenor, przybywający na wezwanie Wielkiego Mistrza. Szukał on wzrokiem firanek purpurowych wskazanych mu przez tegoż, mających być w jego pokojach, i znikł w zakręcie muru.
Marya Padilla patrzała machinalnie za rycerzem, nie widząc sama co czyni, póki go z oczu nie straciła. Wtenczas wracając się, spojrzała na króla i Mothrila.
Król mówił z żywością; po jego poruszeniach energicznych, można było poznać, iż daje okrutne rozkazy. Błyskawica przebiegła przed oczyma donny Maryi, i z szybkiém wpatrywaniem się, które jest właściwe kobiétom, zgadła co one miały znaczyć.
Poskoczyła ku królowi, w chwili gdy ten dawał znak, aby się Mothril oddalił.
— Najjaśniejszy Panie, nie dawaj dwóch podobnych rozkazów w jednym dniu.
— Czy więc słyszałaś? zapylał don Pedro bledniejąc.
— Nie, ale odgadłam. Oh, królu, królu, mówiła Marya padając na kolana, bardzo często skarżyłam się na nią, bardzo często podburzałam cię przeciwko niéj, lecz nie zabijaj ją, królu, nie zabijaj ją królu, powtórzyła, albowiem gdy ją zabijesz, powiesz mi to samo, co wyrzekłeś o don Fryderyku, iż uczyniłeś to dla mnie.
— Maryo, rzekł król posępnie, podnieś się, nie proś; to jest nadaremnie: wszystko już naprzód postanowione. Trzeba było albo nie zaczynać, albo teraz skończyć: śmierć jedna pociąga za sobą śmierć drugą. Jeżelibym tylko ukarał don Fryderyka, sądzonoby, że don Fryderyk nie był ukarany, lecz poświęcony zemście osobistéj.
Donna Marya spojrzała na króla z przestrachem; możnaby powiedziéć, iż przestraszony podróżny zatrzymuje się nad przepaścią.
— Oh! wszystko to spadnie na mnie rzecze, na mnie, i na moje dzieci; powiedzą, iż to ja cię namówiłam do tego podwójnego zabójstwa, a jednak, widzisz, o mój Boże! dodała, czołgając się u nóg; proszę go, błagam, aby nie robił mary z téj kobiéty.
— Nie, gdyż ogłoszę moją hańbę i ich zbrodnię; nie, gdyż pokażę list don Fryderyka do swojéj bratowéj.
— Nie znajdziesz nigdy Hiszpana, który śmiałby podnieść rękę na swoją królowę zawołała donna Marya.
— Dla tego też wybrałem Maura, odpowiedział niewzruszenie don Pedro. Na cóż przydaliby mi się Maurowie, gdyby nie wykonywali tego, co nie chcą Hiszpanie?
— Ah! chciałam się oddalić dziś z rana zawołała donna Padilla, dla czego zostałam? Jeszcze jest czas tego wieczora; pozwól mi opuścić pałac. Mój dom, dla ciebie w każdej godzinie, w dzień i w nocy jest otwartym; będziesz mnie mógł odwiedzać kiedy zechcesz.
— Czyń pani co ci się podoba, rzekł don Pedro, któremu szczególnym zwrotem wspomnienia, ukazała się postać pięknéj Maurytanki z Kijosku, we śnie pożądliwym, i z kobietami z wielkiemi wachlarzami nad nią czuwającemi. Czyń co ci się podoba; już jestem znudzony, słysząc cię ciągle mówiącą że wyjeżdżasz, a zawsze pozostajesz.
— Mój Boże, rzekła donna Marya Padilia jesteś świadkiem, iż wychodzę ztąd dla tego, że nie żądałam nigdy śmierci don Fryderyka, i błagam napróżno o życie Królowéj Blanki.
Zanim król don Pedro mógł sprzeciwić się temu, otworzyła raptownie drzwi i miała wyjść; lecz w téj chwili wielki hałas rozległ się po pałacu: widziano ludzi uciekających, słyszano krzyki; których przyczyn nie można było zrozumiéć, a złowroga hucząca w obszernych pawilonach zdawała się krążyć i nad pałacem.
— Słuchaj, rzecze Marya, słuchaj.
— Co to się dzieje? zawołał don Pedro zbliżając się do Hiszpanki, co to wszystko znaczy? Odpowiedz Mothrilu, mówił daléj król, zwracając się do Maura bladego, stojącego opodal, z oczami zwróconymi na przedmiot, który nie mógł widziéć. Don Pedro stał nieporuszony. trzymał rękę na sztylecie, a drugą obcierał pot spływający z czoła.
— Straszny, straszny! powtórzyły wszystkie głosy.
Don Pedro niecierpliwy, postąpił naprzód. Istotnie okropny widok przedstawił się jego oczom. Z szerokich kamiennych schodów, widziano zeskakującego psa don Fryderyka, najeżonego jak lwa, zakrwawionego i strasznego, trzymającego w paszczy głowę swego pana, którą powoli za długie włosy wlókł po marmurze. Uciekano przed nim, wydając krzyki, które usłyszał don Pedro. Jakkolwiek odważny, śmiały i nieczuły don Pedro, usiłował uciekać; lecz jego nogi, równie jak Maura, zdawały się bydź przykutemi do posadzki. Pies schodził ciągle, zostawiając za solną szeroki ślad czerwony. Zbliżając się pomiędzy don Pedra i Mothrila, jakby poznał w nich morderców, położył głowę na ziemi, i zawył tak żałośnie, że zemdlała kochanka, a król zadrżał, jakby anioł śmierci dotknął ich swoim skrzydłem; późniéj podniósł swój szacowny ciężar i zniknął w dziedzińcu.
Jeden jeszcze człowiek przejęty dreszczem usłyszał to wycie psa: tym człowiekiem był rycerz w zupełném uzbrojeniu, którego donna Marya widziała wchodzącego do alkazaru, i który jako dobry chrześcijanin, przeżegnał się, prosząc Boga, aby go zachował od złéj przygody.
W tém cała gromada służących pomieszanych, uciekających w największym nieładzie, przedstawiła się jego oczom. Szlachetny rycerz stał ze sztyletem w ręku, patrząc na postępujące blade cienie; nakoniec, spostrzegł psa, a pies jego.
Pies szedł prosto ku niemu, wiedziony wrodzonym sobie instynktem, który dał mu poznać w rycerzu przyjaciela swojego pana.
Agenor uczuł dreszcz. Ta skrwawiona głowa, ten pies podobny do wilka unoszącego zdobycz, ten zbiór służalców uciekających z twarzami blademi i krzykami przytłumionemi; wszystko to przedstawiało mu się jak sen okropny, jaki miewają chorzy trawieni gorączką.
Pies przybliżał się ciągle z bolesną radością i złożył u jego nóg głowę staczaną w piasku; następnie, wzniósł pod sklepienia żałośniejsze i przenikliwsze jak dawniéj wycie. Przez chwilę nieporuszony Agenor, czuł iż mu serca zabraknie; nakoniec zgadując część tego co się przytrafiło, odsłonił swemi rękami piękne włosy; i poznał, jakokolwiek utopione w cieniach śmierci, spokojne i łagodne oczy swego przyjaciela. Oczy te były pogodne jak za życia, i można by powiedzieć, iż uśmiech jemu zwyczajny ukazywał się jeszcze na zsiniałych ustach. Agenor padł na kolana, i dwie wielkie łzy smutne, spadły na jego policzki. Chciał wziąść głowę aby jéj oddać ostatnią przysługę, i wtenczas spostrzegł, iż zęby nieszczęśliwego Wielkiego Mistrza obejmowały pargamin. Otworzył je sztyletem, rozwinął pargamin i chciwie wyczytał, co następuje:
„Przyjacielu, nasze przeczucia smutne, nie omyliły nas, mój brat mnie zabija. Uprzedź królowę donnę Blankę, ona także jest zagrożoną, ty znasz moją tajemnicę, zachowaj moją pamięć.”
Tak, panie, rzecze rycerz, tak, wykonam religijnie twoją ostatnią wolę. Lecz jak ztąd wyjść?... Nie wiem jak tu wszedłem... Głowę tracę; nie mam pamięci, a moja ręka tak drży, że nie mogę schować sztyletu, wypadnie mi.
Rycerz podniósł się blady, drżący, i prawie nieprzytomny, szedł nic nie widząc, uderzał się o kolumny marmurowe wyciągając swe ręce, jak pijak aby sobie nie uszkodzić czoła. Nakoniec, znalazł się w przepysznym ogrodzie, zasadzonym pomarańczami, granatami i laurami róż. Wodotryski podobne do srebrnych wodospadów iskrzyły się w porfirowych naczyniach. Przybiegł do jednego wodotrysku, i pił z chciwością; ochłodził czoło maczając go w zimnéj wodzie, aby tym sposobem rozpoznać gdzie się znajduje. W tem spostrzegł słabe światło pomiędzy drzewami, co zwróciło jego uwagę, i było mu przewodnikiem. Pobiegł tam; postać biała oparta na ozdobnym balkonie poznała go, wydała westchnienie, i wymówiła jego imię. Agenor podniósł głowę — Aissa! Aissa! zawołał, i z ogrodu przeszedł do pięknéj Maurytanki. Młoda dziewica podała mu rękę z głębokiém uczuciem miłości; później cofając się prędko z niespokojnością.
— O mój Boże! Francuzie jesteś raniony?
Istotnie; Agenor miał ręce skrwawione; lecz zamiast długiego tłumaczenia położył swą rękę na jéj ramieniu, a drugą wskazał psa będącego przy nim. Na ten okropny widok młoda dziewica wydała krzyk. Mothril wracając do siebie usłyszał ten krzyk. Słychać było glos domagający się światła, słychać było chód jego i służących zbliżających się.
— Uciekaj! zawołała młoda dziewica, zabije cię, a ja także umrę; bo cię kocham.
— Aisso! rzecze rycerz, ja ciebie także kocham, bądź tylko mi wierna, a zobaczysz mnie.
Późniéj przyciskając młodą dziewicę do swego serca, wycisnął pocałunek na jej ustach, spuścił przyłbicę, wydobył swój długi miecz, i wyskoczył z dolnego okna i ociekł. — Łamiąc gałęzie, i depcząc kwiaty, przebył wkrótce ogród, przeszedł dziedziniec zadziwiony iż nikt go nie zatrzymuje; spostrzegł z daleka Musarona, siedzącego na siodle i trzymającego w ręku cugle pięknego karego konia, którego mu darował don Fryderyk.
Przeraźliwe skrzypnięcie pobiegło za rycerzem z tyłu, odwrócił się; a lekkie usiłowania straży chcącej go zatrzymać, wszystko mu wytłumaczyły. Pies który niechciał opuścić swego pana, jedynego przyjaciela jaki mu pozostał, szedł za nim. Tym czasem Mothril przerażony krzykami, które usłyszał; wpadł do Aissy. Znalazł młodą dziewicę bladą, stojącą przy oknie; chciał ją badać, lecz na pierwsze pytania młoda dziewica odpowiadała smutném milczeniem. Nakoniec Maur domyślił się co zaszło.
— Ktoś tutaj był; Aisso odpowiedz.
— Tak, rzekła młoda dziewica, głowa brata don Pedry.
Mothril spojrzał na młodą dziewicę zwiększą uwagą: na jéj białéj sukni został odcisk ręki zakrwawionéj.
— Francuz cię widział, zawołał Mothril rozjątrzony.

Lecz wówczas Aissa spojrzała tylko na niego okiem dumném, i nic nie odpowiedziała.

ROZDZIAŁ X.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon wszedł do pałacu Medina Sidonia.

Nazajutrz po tym dniu okropnym, jak tylko pierwsze promienie słońca oświeciły wierzchołek Sierra d’Aracena, Mothril owinięty szérokim białym płaszczem, żegnał króla don Pedro u stóp wschodów Alkazaru.
— Zaręczam ci Najjaśniejszy panie za mego służącego, rzekł Maur; jest to człowiek jakiego potrzeba twojéj zemście, silne i zręczne ramię; zresztą, będę nad nim czuwał. Tymczasem każ Najjaśniejszy panie, szukać Francuza wspólnika Wielkiego Mistrza, a jeżeli go uchwycisz, przedewszystkiém nie miéj żadnéj litości.
— Dobrze, odpowiedział don Pedro, idź prędko i wracaj.
— Najjaśniejszy panie, rzecze Maur, dla większego pośpiechu odprowadzę moją córkę konno, nie w lektyce.
— Czemuż ją w Sewilli nie pozostawisz, odrzekł król, czy niema ona swego domu, służących i ochmistrzyni?
— Najjaśniejszy panie, nie mogę jej opuścić, gdziekolwiek pójdę trzeba aby mi towarzyszyła. Jest to skarb nad którym czuwam.
— Ah! ah! Maurze, przypominasz sobie historyą hrabiego Juliana i pięknéj Floryndy.
— Powinienem ją pamiętać, odpowiedział Mothril, ponieważ jéj to Maurowie winni swoje wejście do Hiszpanii, a ja następnie, winienem jéj honor, iż jestem mistrzem mego pana.
— Lecz, odrzekł don Pedro, nigdy mi nie mówiłeś że masz tak piękną córkę.
— To prawda, odpowiedział Maur, moja córka jest bardzo piękna.
— Tak piękna, iż ją na kolanach uwielbiasz, nie prawdaż?
Mothril na to słowa zdawał się być bardzo zmieszany.
— Ja, odpowiedział, któż to mógł mówić królowi?
— Nikt, ja sam widziałem, odrzekł Pedro. To nie jest twoja córka.
— Najjaśniejszy panie, mówił Mothril, nie myśl iż to jest moja żona, lub kochanka.
— Więc któż ona jest?
— Kiedyś król dowie się o tém; teraz zaś idę wypełnić twoje rozkazy.
Żegnając don Pedra, odszedł.
W saméj rzeczy młoda dziewica, owinięta wielkim białym płaszczem, z pod którego spostrzegać się dawały czarne wielkie oczy i brwi w kształcie łuków, należała do orszaku Maura. Lecz Maur kłamał mówiąc, iż będzie jéj towarzyszył przez całą drogę; gdyż w odległości dwóch mil od Sewilli, zostawił młodą dziewicę w pałacu bogatéj Maurytanki, w któréj pokładał zaufanie, a sam puszczając konia, skrócił sobie drogę biegiem nieprzerwanym. Wkrótce, przebył Gwadaletę, na tym samym placu gdzie zniknął król don Rodryk, po sławnéj bitwie, trwającéj siedm dni, pomiędzy Tarifą i Kadyxem; ujrzał zamek Medina Sidonia, który wznosi się w obłokach przeładowanych owym smutkiem, jaki wisi nad mieszkaniami więźniów.
Tamto, młoda, jasno włosa kobieta, żyła oddawna w towarzystwie jednéj tylko niewiasty. Straże podwojone na około, jakby przy jakich niebezpiecznych więźniach, nielitościwém okiem ścigały ją bezprzestannie. Niekiedy z opuszczonemi rękami i zwieszoną głową przebiegała z wolna ogrody, lub spoczywając w oknie opatrzoném żelaznemi kratami, badała czas obłąkaném wejrzeniem, wzdychając do wolności, i mierząc przestrzeń obszerną, odradzającą się w tym nieskończonym oceanie.
Tą kobietą była Blanka de Bourbon, żona don Pedra, który nią pogardził od pierwszéj nocy po ślubie. Trawiła się z wolna we łzach i smutku, iż poświęciła czczemu widziadłu honor i przyszłość, tak słodką, jaką spostrzegała w niebieskich oczach don Fryderyka.
Kiedy biédna widziała przechodzące w polu młode dziewczęta, wracające z winobrania xeres, lub marabelli, gdy słyszała śpiewy kochanków udających się na ich spotkanie, wtedy serce jéj się wznosiło, a łzy Iryskały z oczu. Myśląc iż mogłaby się urodzić zdała od tronu, wolna jak te młode żniwiarki z cerą śniadą, przyzywała drogi obraz, i wymawiała cicho imię, które już nie raz z ust jéj wyszło.
Od czasu jak Blanka de Bourbon była więzioną, Medina Sidonia, zdawała się być miejscem przeklętém. Straże oddalały od niego podróżnych, mając każdego w podejrzeniu i uważając za wspólnika, albo przynajmniéj przyjaciela. Królowa jedną chwilę na dzień miała wolną, albo raczéj w niéj była samotną, tą chwilą była godzina, kiedy straże znużone upałem i wstydzące się samych siebie, że tyle ostrożności biorą dla pilnowania jednéj kobiéty, drzymały, opierając się na włóczni, albo pod cieniem jakiéj ściany.
Na ten czas, królowa schodziła na Tarass wychodzący nad rów napełniony wodą, a gdy ujrzała z daleka podróżnego, spodziewając się znaleść w nim przyjaciela, któryby poszedł uwiadomić o jéj losie króla Karola, wyciągała ku niemu błagalne ręce.
Lecz nikt jeszcze nie odpowiedział na tę prośbę niewolnicy.
Przecież, pewnego dnia, ujrzała na drodze z Arcol jadących dwóch rycerzy, z których jeden, pomimo słońca podobnego do kuli ognistéj i ciężącego nad jego chełmem, zdawał się być swobodnym w swoim ciężkiém uzbrojeniu. Tak dumnie trzymał swoją włócznię, że z pierwszego rzutu oka, poznać w nim można było walecznego rycerza.
Jak go tylko Blanka ujrzała, wlepiła w niego swój wzrok, i oderwać więcéj nie mogła. Przybliżał się on szybkim biegiem na silnym karym koniu, a chociaż widocznie przybywał z Sewilli, i zdawał się zmierzać do Medina Sidonia; pomimo, iż wszyscy posłańcy przybywający z Sewilli, byli do tego czasu posłańcami nieszczęść. Królowa poruszona była więcéj uczuciem radości, jak źna widok rycerza.
Rycerz spostrzegłszy ją, zatrzymał się także.
Niepewne uczucie nadziei, obudziło bojaźń w sercu więzionéj; zbliżyła się do wału, przeżegnała się, i jak zwykle, złożyła ręce.
Natychmiast nieznajomy puszczając swego konia, przypędził szybko, prosto ku Tarassowi. Królowa wskazała mu szyldwacha śpiącego i wspartego o sykomorę. Rycerz zsiadł z konia, dał znak germkowi aby się zbliżył i mówił z nim cicho przez chwilę. Germek odprowadził konie za skalę, która je zasłaniała, wrócił do swego pana; i obadwaj przybyli do krzaku myrtowcgo, który był tak blisko Tarassu, że można się było rozmówić.
Szlachetny rycerz, który w swojém życiu mógł tylko pisać, jak Karol Wielki, litery podobne do sztyletu lub szpady, rozkazał swemu germkowi napisać prędko ołówkiem, jaki nosił przy sobie, kilka słów na kamiéniu.
Dał znak królowéj aby się cokolwiek oddaliła, iżby mógł przerzucić kamień na Terass.
Silną ręką wyrzucił ostry kamień, który przerżnął powietrze i padł na tafle kamienne, o kilka kroków od królowej. Łoskot sprawiony opadnięciem obudził żołnierza pogrążonego we śnie głębokim; lecz ten, widząc iż wszystko jest spokojne, i tylko królowę nieporuszoną i strapioną, jak ją widywał codziennie na tém samém miejscu, zamrużył oczy i wkrótce zasnął.
Królowa podniosła kamiéń i przeczytała te słowa.
— Czy jesteś nieszczęśliwą królową Blanką, siostrą mojego króla?
Odpowiedź królowéj była szczytna boleścią i wzniosłością; skrzyżowała ręce na piersiach, uczyniąc znak, iż tak jest, i łzy spadły pod jéj nogi.
Rycerz skłonił się z uszanowaniem i obrócił się do swego germka, który wyszukał drugi kamień.
— Pisz to, rzekł mu:
„Czy pani możesz być dzisiaj wieczorem o ósméj na tym Tarassie? Mam ci oddać list od don Fryderyka.“
Germek był posłuszny.
Druga posyłka była równie szczęśliwą jak pierwsza. Blanka okazała radość; późniéj rozważając długo, odpowiedziała:
— Nie.
Trzeci kamień został rzucony.
Czy jest jaki sposób dostania się do pani? pytał, zmuszony zastępować głos poruszeniami, gdyż mógłby obudzić szyldwacha, a jego ramie nie miało mocy przerzucić pisma na drugą stronę wału.
Królowa pokazała rycerzowi sykomorę, za pomocą któréj mógł wejść na ścianę; późniéj wskazała mu drzwi, prowadzące do wieży przez nią zamieszkanéj.
Rycerz skłonił się na znak, iż zrozumiał.
W téj chwili, szyldwach zbudził się i czuwał daléj.
Rycerz skrył się na czas niejaki, poczém; korzystając z chwili, gdy baczność szyldwacha zwróconą była w inną stronę, przesunął się ze swoim germkiem za skałę, gdzie oczekiwały konie.
— Panie, rzekł germek; przedsięwzięliśmy — trudną czynność; dla czego nie posłałeś zaraz listu Wielkiego Mistrza do królowej?, z mojéj strony nie zaniedbałbym tego.
— Ponieważ przypadek mógłby się wydarzyć w drodze; królowa nie uwierzyłaby mi, gdybym list zgubił, do wieczora zatem szukajmy sposobu jakby się dostać na Tarass, nie będąc spostrzeżonym przez straże.
Nadszedł wieczór; Agenor niewynalazł sposobu dostania się do fortecy, a było już wpół do ósméj.
Agenor chciał wejść bez gwałtu, jeżeliby to być mogło, albo raczéj podstępem jak silą, lecz Musaron był jak zwyczajnie zupełnie innego zdania jak jego pan.
— Jakiegokolwiek pan sposobu użyjesz, zawsze będziemy zmuszeni stoczyć bójkę i zabijać. Zbyteczne skrupuły zabijać i zawsze zabijać; morderstwo jest zawsze grzechem, czy o w pół do ósméj czy o ósméj. Ja powiadam iż ze wszystkich środków, jakie pan przedstawiasz, mój jest najlepszy do wykonania.
— Jakiż?
— Zaraz pan zobaczysz. Zapewne na straży jest jaki waleczny Maur, przeklęty niedowiarek, który tak strasznie przewraca białemi oczyma, jakby w połowie już siedział w piekle, do którego jest przeznaczony. Niech pan odmówi in manus, i ochrzci tego niedowiarka.
— Jakaż z tego będzie korzyść?
— Jedyna jaka nas w téj okoliczności zajmować może, zabijemy jego ciało, lecz zbawienny duszę.
Rycerz nie zrozumiał jeszcze dobrze środka jakiego chciał użyć Musaron; jednakowoż miał wielkie zaufanie w jego pomysłach, które już kilka razy miał sposobność oceniać, przystał na jego żądanie i zaczął się modlić. Tymczasem Musaron, z równą spokojnością, jak gdyby szło o wygranie srebrnego kubka na wiejskiéj uroczystości, naciągnął kuszę, wycelował do Maura, i wkrótce dał się słyszeć świst przeraźliwy. Agenor niespuszczając z oka szyldwacha, widział jego turban pochylający się i ręce opadające. Żołniérz zgięty pod sobą, otworzył usta, jakby do wydania krzyku, lecz żaden głos nie wyszedł z jego gardła; zaduszony krwią i wstrzymany murem, przy którym był oparty, został prawie prosty i zupełnie nieporuszony.
Agenor obrócił się do Musarona, który z uśmiechem na ustach naciągał kuszę, z któréj wyrzucona strzała utkwiła w serce Maura.
— Widzisz, panie, rzecze Musaron, dwie otrzymałem korzyści: pierwsza, wysłałem tego niedowiarka do raju; druga, że mu krzyczeć nie pozwoliłem.
Teraz idźmy, nic nam nie przeszkadza, Taras jest opuszczony, droga otwarta.
Przyskoczyli na dół, i przeszli go w bród. Woda spływała po zbroi rycerza, podobnie jak po łuszczkach ryby. Co do Musarona, ten zawsze pełen przezorności, zdjął swoje suknie, które trzymał na głowie w zawiniątku. Przybywszy do sykomory, ubierał się, pan jego zaś, w tym czasie ocierał wodę dobywającą się przez otwory pancerza, wspinał się po gałęziach sykomary, i dostał się na szczyt drzewa będącego w równi z wałem.
— I cóż widzisz? zawołał Mauléon.
— Nic, odpowiedział germek, tylko drzwi, których nikt nie pilnuje, i które wasza wysokość może dwoma uderzeniami topora wysadzić.
Mauléon przybył na tę samą wyniosłość, jak jego germek, a tém samem, mógł się naocznie przekonać o prawdzie dowodzenia. Droga była wolną, a drzwi wskazane, zamknięte wieczorem, same tylko tamowały przejście z Tarasu do mieszkania więzionéj.
Jak powiedział Musaron, ostrzem topora włożonym pomiędzy kamienie, Agenor wysadził zamek i dwie zawiasy.
Drzwi otworzyły się. Przededrzwiami ukazały się kręte wschody, służące do wyjścia z mieszkania królowéj, których wejście główne znajdowało się w dziedzińcu wewnętrznym. Na piérwszém piętrze znaleźli drzwi, do których rycerz zapukał trzy razy, lecz nikt mu nie odpowiedział.
Agenor myślał, czy królowa nie obawia się jakiego nieszczęścia.
— Nie obawiaj się pani; to my.
— Dobrze, słyszałam, rzekła królowa z drugiéj strony drzwi; lecz czy mnie nie zdradzacie?
— Tak cię zdradzamy, pani, rzecze Agenor że ci otwieramy drzwi, aby ułatwić ucieczkę. Zabiłem szyldwacha; przebędziemy rów w jednéj chwili, i za kwadrans czasu, będziesz pani wolna na czystém polu.
— Ale czy masz klucz odedrzwi? spytała królowa, jestem zamkniętą.
Agenor odpowiedział wykonaniem jego samego zwrotu, jaki mu się udał z drzwiami dolnemi. Po krótkiéj chwili, drzwi królowéj były jak piérwsze wysadzone.
— Dzięki ci, mój Boże! zawołała królowa, ujrzawszy swych wybawców; przyczém dodała głosem drżącym i prawie niezrozumiałym: lecz don Fryderyk....
— Niestety, pani, rzekł z wolna Agenor, przyklękając na jedno kolano i podając królowej pargamin don Fryderyka: oto jest list.
— Zgubiony! zawołała; ten list jest ostatniém pożegnaniem umierającego człowieka.
Agenor nic nie odpowiedział.
— W imię Nieba! zawołała królowa, w imię przyjaźni jaką masz dla Wielkiego Mistrza, powiedz mi: umarł lub żyje?
— W jednym lub drugim razie widzisz pani, iż don Fryderyk rozkazuje ci uciekać.
— Lecz, jeżeli go niema, po co uciekać? jeżeli umarł po co żyć?...
— Ażeby być posłuszną jego ostatniemu życzeniu, i aby domagać się pomsty w imieniu swojém i jego; u brata pani, króla Francyi.
W téj chwili, drzwi wewnętrznych pokojów otworzyły się; mamka blanki, która jej towarzyszyła z Francyi, weszła blada i przestraszona.
— Ah, pani! rzekła; zamek jest napełniony ludźmi uzbrojonymi przybyłymi z Sewilli; poseł królewski życzy sobie rozmawiać z panią.
— Pójdź pani, rzecze, nie ma chwili do stracenia.
— Przeciwnie, rzekła królowa; jeżeliby mnie nie znaleziono w téj chwili, gonionoby nas i niezawodnie schwytano. Lepiéj będzie jeżeli przyjmę posłańca, a późniéj, jak będzie zaspokojony przez moją obecność i rozmowę, uciekniemy.
— Ale pani, odrzekł rycerz, jeżeli posłaniec przyjeżdża ze zleceniami okropnemi, lub jeżeli ma nie dobre zamiary....
— Dowiem się od niego, czy żyje lub umarł, odrzekła królowa.
— A więc pani, rzekł rycerz, jeżeli przyjmujesz tego człowieka dla tego tylko powodu, więc powiem ci prawdę. Niestety! umarł.
Jeżeli umarł, dodała królowa Blanka, co mnie obchodzi ten człowiek, i co chce tu robić?
Myśl o swojém bezpieczeństwie: panie de Mauléon, oto wszystko. Powiédz mu, że idę za tobą, mówiła daléj Blanka, obracając się do mamki.
Późniéj, kiedy rycerz chciał ją zatrzymać, poruszeniem królewskim nakazała mu posłuszeństwo, i wyszła z pokoju.
— Panie, rzecze Musaron, słuchaj mnie: to zostawmy królowę; niech robi jak jéj się zdaje, a my myślmy powrócić na naszą drogę. Zginiemy nikczemnie, przeczuwam to: odłóżmy ucieczkę królowéj na jutro; a teraz....
— Cicho; rzekł rycerz, albo królowa będzie wolna téj nocy, albo ja zginę.
— A więc, rzekł przezorny Musaron, zamkniemy drzwi na powrót; ażeby nie spostrzeżono, jeżeli będą przeglądać Tarass; znajdą trupa maurytańskiego.
— Wrzuć go do wody.
— To dobra mysi; lecz tylko dobra najwięcéj na godzinę: uparły na wierzch wypłynie.
— Godzina, jest czasem zbawieniem w niektórych okolicznościach, rzekł rycerz; idź!
— Chciałbym iść i jednocześnie pozostać przy panu, zawołał Musaron; jeżeli nie pójdę, znajdą, Maura; jeżeli pójdę; boję się żeby jakie nieszczęście nie przytrafiło się panu, kiedy sam pozostaniesz.
— Cóż mi się stać może, kiedy mam sztylet i miecz. — Hm! rzekł Musaron.
— Idź; czas tracisz.
Musaron postąpił kilka kroków ku drzwiom, wtem nagle zatrzymał się.
— Ah, panie, rzecze; słyszysz ten głos?
Wrzeczy saméj, chałas sprawiony wymówieniem dość głośno słów kilku, doszedł ich uszu; rycerz przy słuchiwał się.
— Jest to głos Mothrila, zawołał rycerz; jednak to być nie może.
— Nic nie ma niepodobnego dla Maurów: piekło i czarnoksięstwo, odparł Musaron, wychylając się ku drzwiom z pośpiechem, który dowodził iż pragnie być na wolném powietrzu.
— Jeżeli to jest Mothril, tem bardziéj trzeba wejść do królowéj, zawołał Agenor; albowiem jeżeli to on, królowa jest zgubioną.
I zrobił poruszenie, aby iść za swém szlachetném natchnieniem.
— Panie, rzeki Musaron, zatrzymując go; wiész, iż nie jestem tchórzem, ale jestem przezornym, i z tém mogę się pochwalić. Zaczekaj jeszcze kilka minut mój dobry panie, a późniéj pójdę w piekło, jeżeli zechcesz.
— Zgoda, odrzekł rycerz; może masz słuszność.
Tymczasem, głos mówił zawsze i uciszał się powoli; przeciwnie, głos królowéj, mówiącéj naprzód cicho, energicznie się odzywał. W tym ustępie dziwnéj rozmowy nastąpiło krótkie milczenie, późniéj krzyk okropny.

Agenor nie mógł się powściągnąć; wybiegł na korytarz.

ROZDZIAŁ XI.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon, miał polecenie od Blanki de Bourbon, wręczyć pierścień królowej Francyi jej siostrze.

Otóż co zaszło u królowéj.
Zaledwo Blanka de Bourbon przeszła korytarz, postępując za swoją mamką po schodach prowadzących do pokoju, chód ciężki wielu żołnierzy rozległ się po głównych schodach baszty.
Orszak zatrzymał się na niższych piętrach; dwóch tylko ludzi weszło: jeden z nich pozostał w korytarzu: drugi zaś, szedł do pokoju królowéj.
Zapukano do drzwi.
—Kto tam? spytała ze drżeniem mamka.
Żołnierz ze zleceniami króla don Pedro do donny Blanki, odpowiedział głos.
— Otwórz, rzekła królowa.
Mamka otworzyła, cofając się przed człowiekiem wzrostu wysokiego, ubranym w odzież żołnierską, to jest w koszulkę żelazną osłaniającą jego ciało; prócz tego owiniętym w széroki, biały płaszcz, którego kaptur osłaniał głowę, a fałdy okrywały ręce.
— Odejdź dobra mamko, rzekł z lekkim przyciskiem gardłowym, cechującym Maurów najlepiéj mówiących językiem Kaslylskim; odejdź, mam się rozmówić z twoją panią w ważnym przedmiocie.
Pierwszém uczuciem mamki było pozostać mimo nalegań żołnierza; lecz Blanka dala jéj znak odejścia. Przechodząc korytarzem, żałowała wkrótce iż była posłuszna, albowiem spostrzegła drugiego żołnierza wyprostowanego przy ścianie, i w pogotowiu wykonania rozkazów tego, który się znajdował u królowéj.
Jak tylko mamka przeszła obok tego człowieka, i kiedy już ujrzała się oddaloną od swéj pani, przez tych dwóch szczególnych gości, jakby przez zaporę niepodobną do przebycia, uważała Blankę za zgubioną.
Co do téj ostatniéj, spokojna i poważna jak zwyczajnie, przybliżała się do mniemanego żołnierza posłańca królewskiego: ten nachylił głowę, jakby obawiał się bydź poznanym.
— Teraz kiedy jesteśmy sami, mówmy:
— Pani, odpowiedział nieznajomy; król wié iż pani pisywałaś do jego nieprzyjaciół, a to jest zdrada przeciwko władzcy.
— Czy dopiéro dziś król dowiedział się o tém, od powiedziała z tą samą spokojnością i powagą, od dosyć dawnego czasu jestem karana za tę zbrodnię, o któréj utrzymuje, że się dzisiaj dowiedział.
— Żołnierz podniósł głowę i odrzekł:
— Pani, król nie mówi tym razem o nieprzyjaciołach tronu, lecz o nieprzyjaciołach swojego honoru. Królowa Kastylii nie powinna bydź w podejrzeniu; a jednakowoż była powodem zgorszenia.
— Wypełnij twoje poselstwo, rzekła królowa, i wyjdź, skoro skończysz.
Żołnierz zamilkł na chwilę, jakby się wahał daléj posunąć; później odrzekł:
— Znasz pani historyą don Guttiera?
— Nie znam, odpowiedziała królowa.
— Jest ona przecież niedawną, i dosyć czyni wrzawy.
— Właśnie o niedawnych rzeczach ja nie wiém, odpowiedziała uwięziona, i wrzawa, choćby największa, trudno przechodzi mury tego zamku.
— Kiedy tak, ja ją pani opowiem, odrzekł posłaniec.
Królowa zmuszona słuchać, stała spokojna i szlachetna.
— Don Guttier, mówił posłaniec, ożenił się z młodą, piękną, szesnastoletnią kobietą, w wieku W. K. Mości, kiedyś zaślubiła króla don Pedro.
Królowa na te porównanie, jakkolwiek dotkliwe; stała niewzruszona.
— Ta kobiéta, mówił daléj żołniérz, nim została panią Guttier, nazywała się donna Mencia, i pod tém panienskiém imieniem, kochała młodzieńca, brata króla, hrabiego Transtamare.
Królowa zadrżała.
— Pewnéj nocy, wchodząc do siebie don Guttier, ujrzał ją drżącą i bardzo zmięszaną; badał ją: ona zapewniała go o swojéj niewinności; lecz don Guttier ujrzał świecę i znalazł sztylet bogaty, który uważał, iż nie może należéć do prostego szlachcica.
„Imię fabrykanta było na rękojeści; poszedł do niego nazajutrz i zapytał, komu przedał ten sztylet.
„Infantowi don Henrykowi bratu króla don Pedra, odpowiedział fabrykant.
„Don Guttier dowiedział się o wszystkim czego potrzebował; lecz nie mógł się pomścić na księciu don Henryku. Był to stary Kastylijczyk, pełen uszanowania i uwielbienia dla swoich panów, i nie chciał za żadną obrazę, broczyć rąk swoich w krwi królewskiéj.
„Ale donna Mencia była córką prostego szlachcica, mógł się na niéj pomścić, i pomścił się.
— Jakto? zapytała królowa pobudzona ciekawością sprawianą opowiadaniem tego zdarzenia, które tak wiele miało do niéj podobieństwa.
— Sposobem bardzo prostym, odrzekł posłany. Czekał przededrzwiami na biednego chirurga nazwiskiem Ludowiko, a gdy ten wchodził do siebie, przyłożył mu sztylet do gardła, zawiązał oczy, i zaprowadzi! do swojego domu.
„Przybywszy tam, zdjął mu zasłonę; kobiéta była przywiązana do łóżka, dwie świece paliły się, jedna przy wezgłowiu, druga w nogach, jakby już przy umarłéj. Szczególnie lewa ręka była tak silnie przymocowaną, iż próżne czyniła usiłowania, aby ją z więzów uwolnić. Chirurg osłupiał nierozumiejąc tej sceny.
— „Puść jéj krew, rzekł don Guttier; niech płynie póki nie umrze.
„Chirurg wahał się; lecz uczuł sztylet don Guttiera przerzynający mu suknie, i blizki przeszycia piersi, był więc posłuszny. Téj saméj nocy, człowiek blady, zakrwawiony, padł do nóg don Pedra.
— „Króle, mówił; dzisiejszéj nocy zaprowadzono mnie z zawiązanemi oczyma i sztyletem przy gardle, do pewnego domu, i zmuszono gwałtem, abym puścił krew kobiécie, i pozostawił ją płynącą póki nie skona.
— „Kto cię zmusił, rzekł król, jak się nazywa zabójca?
— „Nie wiém, odpowiedział Ludowiko. Gdy nikt nie uważał, umoczyłem rękę w miednicy; wychodząc udawałem, iż upadam i oparłem rękę całą zakrwawioną na drzwiach. Szukaj królu domu, na którym zobaczysz rękę zakrwawioną, a ten będzie domem winowajcy.
„Król don Pedro wziął z sobą Alkada Sewilli, przebiegali razem miasto, aż nakoniec znaleźli okropny znak. Król zapukał do drzwi; don Guttier sam otworzył, gdyż poznał przez okno dostojnego gościa.
— „Don Guttierze, rzekł król, gdzie jest donna Mencia?
— „Zobaczysz W. K. Mość, odpowiedział Hiszpan.
„I prowadząc króla do pokoju, gdzie się paliły świece, i miednica pełna krwi kurzyła się, rzekł:
— „Królu: oto ta, której szukasz.
— „Cóż ci zawiniła? spytał król.
— HZdradziła mnie, Najjaśniejszy panie.
— „Dla czegóż zemściłeś się na niéj, a nie na wspólniku?
— „Gdyż jéj wspólnikiem jest książę don Henryk Transtamare, brat króla don Pedra.
— Czy masz na to dowód co mówisz? zapytał król.
— „Oto jest własny sztylet księcia, który zostawił w pokoju mojéj żony, a który ja znalazłem wchodząc.
— „Dobrze, rzekł król; każ pochować donnę Mencię, i oczyść drzwi twego domu, na których widać rękę zakrwawiona.
— „Nie, Naj jaśniejszy panie, odpowiedział don Guttiere; kiedy człowiek wykonywający urząd publiczny, ma zwyczaj wysławiać nade drzwiami znak, wskazujący jego zatrudnienie; ja jestem lekarzem mego honoru, i ta skrwawiona ręka jest moim znakiem.
— „Niech tak będzie, rzekł don Pedro, i niech to nauczy twoją drugą żonę, jeżeli się jeszcze raz ożenisz, jakie winna uszanowanie i wierność mężowi.
— I nic więcéj nie kazał uczynić? zapytała Blanka.
— Wróciwszy do pałacu król don Pedro, wygnał Infanta don Henryka, odpowiedział poseł.
— Cóż za związek ma ta historya ze mną, zapytała królowa, i w czém donna Mencia jest do mnie podobną?
— W tém, iż tak jak pani zdradziła honor swego męża, odpowiedział żołnierz, i tak jak don Guttiere, którego postąpienie zatwierdzono; król don Pedro wymierzył sprawiedliwość na twojego wspólnika.
— Mego wspólnika, co chcesz powiedziéć żołnierzu mówiła cicho Blanka, któréj te słowa przypomniały list don Fryderyka, i jéj doznane okropności.
— Chce powiedzieć, iż Wielki Mistrz umarł za zbrodnią zdrady honoru swego króla, a ty, następnie jak i on, powinnaś się równie przygotować do śmierci.
Blanka zlodowaciała; nie dla tego iż miała umrzéć, lecz na wiadomość, iż jéj kochanek nie żyje.
— Umarł! rzekła; a więc to jest prawda umarł!
Największa wymowa głosu ludzkiego nie mogłaby oddać téj rozpaczy, jak młoda kobieta w tych słowach.
— Tak pani, odrzekł żołniérz maurytański; ja przywiozłem z sobą trzydziestu żołnierzy, aby odprowadzić zwłoki królowéj z Medina Sidonia do Sewilli, dla oddania honorów, jakie są należne jéj znaczeniu, chociaż zawiniła.
— Żołnierzu, rzekła królowa; już powiedziałam, iż król don Pedro był moim sędzią, a ty jesteś katem.
— Dobrze pani, rzekł żołnierz.
Wyciągnął z kieszeni sznur długi jedwabny, na końcu którego był zrobiony węzeł.
Ta zimna srogość obruszyła królowę.
— Oh! zawołała; jak król don Pedro mógł znaleźć w swojém królestwie Hiszpana, któryby się podjął tak nikczemnego posłannictwa.
— Nie jestem Hiszpanem, jestem Maurem, rzekł żołnierz podnosząc głowę i odkrywając biały kaptur zakrywający mu twarz.
— Mothril! zawołała, Mothril! bicz Hiszpanii.
— Człowiek krwi szlachetnéj, odrzekł Maur śmiejąc się; który nie schańbi głowy królowéj dotykając się jéj.
Postąpił ku Blance ze stryczkiem w ręce. Przez wrodzoną skłonność do życia młoda kobiéta cofnęła się nieco przed mordercą.
— Oh! nie zabijesz mnie bez modłów w stanie grzesznym, zawołała Blanka.
— Pani, odrzekł dziki posłaniec; nie jestem, w grzéchu, jeżeli jak mówisz, jesteś niewinną.
— Nikczemny; śmiesz znieważać królowę przed zamordowaniem; o podły! dla czegóż nie mam walecznych Francuzów do obrony!
— Tak, rzekł Mothril śmiejąc się; lecz na nieszczęście, waleczni Francuzi są z tamtéj strony Pyreneów, jeżeli Bóg zrobi cud...
— Mój Bóg jest wielki, zawołała Blanka; do mnie rycerzu!
Skoczyła do drzwi, lecz nim stanęła na progu, Mothril zarzucił sznur, który zatrzymał się na jéj ramionach, i pociągnął go ku sobie. W téj chwili, królowa czując zimny pas, ściągający jéj gardło, wydała żałosny krzyk. Naówczas Mauléon zapominając rad swego germka, rzucił się w stronę, gdzie głos królowéj wychodził.
— Na pomoc! wołała młoda kobiéta głosem stłumionym szarpiąc się na posadzce.
— Wołaj, wołaj, rzecze Maur ściągając sznurem, którego nieszczęśliwa chwytała się zdrętwionemi rękoma; wołaj, a zobaczymy kto przyjdzie na twój ratunek, czy twój Bóg, czy twój kochanek.
W jednéj chwili odgłos ostróg dał się słyszéć w korytarzu; na progu ukazał się rycerz zdumiałemu Maurowi.
Królowa wydala jęk pomięszany radością i cierpieniem... Agenor podniósł miecz, Mothril silnym ramieniem zmusił królowę do podniesienia się, tworząc z jéj ciała puklerz.
Jęki nieszczęśliwéj zmieniły się w nieme i przytłumione chrapanie; ręce wykręciły się przez gwałtowność cierpienia, usta zsiniały.
— Kebir! krzyknął Mothril po arabsko, Kebir na pomoc! Zasłaniał się ciałem królowéj, i strasznym bułatem którego zakrzywienie ścinało i rzucało głowę gdyby ją dosięgnął.
— Ah, niedowiarku! zawołał Agenor; chcesz zabić córkę Francyi.
Przez głowę królowéj usiłował uderzyć mieczem Mothrila.
W téj chwili uczuł się pochwyconym w pół, i ciągniętym w tył przez Kebira, którego ręce ściskały go jak pas żelazny.
Obrócił się do nowego przeciwnika: najdroższy czas już był stracony; królowa upadła na kolana: nie krzyczała, nie jęczała, nie chrapała więcéj; zdawała się być umarłą.
Kebir szukał oczami miejsca w któremby mógł zatopić w rycerzu sztylet, który trzymał w zębach.
Ta scena, którą opowiadamy, mniéj więcéj zajęła czasu jak zjawienie się, i zgaśnięcie błyskawicy. Był to właśnie czas, którego było potrzeba Musaronowi, aby udał się za swoim panem, i przybył do pokoju królowéj.
Przybył.
Krzyk, który wydał, widząc co się działo, dał poznać Agenorowi o przybyłéj.
— Naprzód królowę, wołał rycerz ciągle ściskany przez tęgiego Kebira.
Nastąpiło krótkie milczenie; lecz Mauléon usłyszał świst, który się obił o jego uszy, a następnie uczuł opuszczającego ręce Maura.
Strzała wypuszczona z łuku Musarona przeszyła mu gardło.
— Prędko, do drzwi; zawołał Agenor, zamknij przejście, zabiję mordercę.
I potrząsając trupem Kebira przyczepionego jakby pasem, który upadł na posadzkę, przyskoczył do Mothrila, a nim ten miał czas się podnieść i przygotować do obrony, uderzył go tak gwałtownie, że ciężki miecz przeciął mu na dwoje żelazną siatkę okrywającą głowę, i nadwerężył czaszkę.
Oczy Maura zaciemniły się, krew czarna i gęsta zalała brodę; upadł na Biankę, jak gdyby ostatniém wysileniem chciał zadusić swoją ofiarę.
Agenor odepchnął nogą Maura, i schylając się do królowéj, prędko odwiązał sznur zupełnie zagłębiony w ciele. Głośne westchnienie okazało, iż królowa jeszcze nie umarła; lecz całe jéj ciało było zdrętwiałe.
— Zwycięztwo! zawołał Musaron. Panie, bierz królowę za głowę, ja za nogi, i tak ją wyniesiemy.
Jakby usłyszała te słowa, jakby chciała przyjść w pomoc swym wybawcom, królowa podniosła się ruchem konwulsyjnym i życie powróciło na jéj usta.
Naderemnie, nadaremnie, rzekła; zostawcie mnie, jestem już na pół w grobie. Krzyża tylko! niech umrę, całując to godło naszego odkupienia.
Agenor dał jéj do pocałowania rękojeść swojego miecza będącego w kształcie krzyża.
— Niestety! niestety! rzekła królowa; zaledwie zstąpiłam z nieba, już wracam pomiędzy dziewice moje towarzyszki; Bóg mi przebaczy, bo bardzo kochałam i bardzo cierpiałam.
— Pójdź, pójdź, rzekł rycerz; jeszcze czas; ocalemy cię.
Uchwyciła rękę Agenora.
— Nie, nie, rzekła; wszystko się dla mnie skończyło; wszystko zrobiłeś, co było w twojéj mocy. Uciekaj, opuść Hiszpanią, wracaj do Francyi, idź do mojéj siostry, powiedz coś widział, niech się zemści za nas. Ja powiem don Fryderykowi, jak jesteś wiernym i szlachetnym przyjacielem.
Zdjęła z palca pierścień, i dała rycerzowi.
— Oddasz jéj pierścień, rzekła, jest to ten, który mi dała w chwili odjazdu, w imieniu brata swego, króla Karola.
Podnosząc się po drugi raz do rękojeści miecza Agenora, skonała, w chwili gdy się dotykała tego godła.
— Panie wołał Musaron, natężając ucho ku korytarzowi, przychodzą, biegną i jest ich kilku.
— Nie trzeba aby znaleźli ciało mojéj królowéj razem z dusicielami, rzekł Agenor; pomóż mi Musoronie.
Wziął trupa Blanki; posadził jak należy na wspaniałém krześle; położył nogi na głowie Mothrila, jak malarze i rzeźbiarze kładli stopę Matki Boskiéj na zgniecionéj głowie węża.
A teraz, idźmy, rzekł Agenor, jeżeli nie jesteśmy otoczeni.
We dwie minuty, dwaj Francuzi znajdowali się pod sklepieniem nieba, udając się drogą oznaczoną sykomorami; widzieli trupa szyldwacha, który w téj saméj postawie podparły o ścianę, zdawał się jeszcze czuwać swojemi wielkiemi oczyma, które śmierć zapomniała mu zamknąć.

Byli już z drugiéj strony rowu, kiedy błyskania pochodni i podwojone kszyki oznajmiły im, iż tajemnica była odkryta.

ROZDZIAŁ XII.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon udał się do Francji, i co mu się w drodze przytrafiło.

Agenor wracając do Francvi, obrał prawie tę samą drogę, jaką przybył do Hiszpanii, i dla tego żadnéj nie budząc obawy, ani téż zazdrości, spodziewał się szczęśliwie uzupełnić poselstwo, jakie mu umierająca królowa poleciła. Jednakowoż, trzeba było niedowierzać w drodze: już to trędowatym, którzy, jak mówiono, zatruwali studnie mięszaniną z końskiego tłuszczu, głowami wężów i łapami ropuch.
Następnie, żydom złączonym z trędowatymi; a w ogólności, wszystkiemu co tylko mogło szkodzić chrześcijanom.
Również królowi Nawarry, nieprzyjacielowi króla Francyi, a zatém i Francuzów.
Także Jakubinom, którzy burząc długo lud przeciwko szlachcie, doszli do tego, iż podnieśli oręż.
Niemniej Anglikom, zdradliwie usadowionym w najlepszych punktach królestwa Francyi: w Bordo, w Bajonie, Delfinacie, Normandyi, Pikardyi, a nawet na przedmieściach Paryża.
W końcu, wielkim hordom różnorodnego plemienia i walczącym przeciw podróżnym, przeciw własności, przeciw mieszkańcom, piękności, potędze, bogactwu, gromady wiecznie zgłodniałych, trędowatych, żydów, Nawarczyków, Anglików, Jakobinów, nie licząc przybyłych z innych stron Europy tych, którzy zdawali się dostarczać każdéj bandzie ludzi przebiegających i niszczących Francyą.
Nie brakowało nawet Arabów w tych bandach, tak szczęśliwie i bogato upstrzonych, co tylko duchem przeciwieństw a stali się Chrześcijanami, i było im to bardzo łatwo, gdyż z drugiéj strony Chrześcijanie zostali Arabami.
Mimo tych niedogodności, o których daliśmy niedostateczne opisanie, Agenor podróżował najspokojniéj.
Był to w owym czasie dla podróżnego obowiązek uczenia się postępować i naśladować wróbla, który nie zrobi jednego skoku, jednego lotu, jednego poruszenia, bez obejrzenia się na cztéry strony, aby zobaczyć czy nie spostrzeże strzelby, sideł, procy, psa, dziecka, szczura lub jastrzębia.
Musaron był tym wróblem niespokojnym i obrotnym; Agenor polecił mu kierunek kieską, a on niechciał ażeby ich szczupły zasiłek zamienił się w pustki.
Zdaleka więc przeczuwał trędowatych, zwietrzał żydów o pięćset kroków, widział Anglików w każdym krzaku, kłaniał się grzecznie Nawarczykom, z daleka pokazywał swój długi nóż, i krótki łuk Jakobinom: co zaś do hord, tych mniej się lękał aniżeli Mauléon.
Mówił do swego pana, jeżeli nas wezmą do niewoli, to dobrze, sami przystaniemy do wielkich band aby się wykupić i zapłaciemy wolność naszą wolnością drugich.
— Wszystko będzie bardzo dobre, jak dopełnię moje poselstwo, mówił na ówczas, niech się stanie, co się Bogu podoba; lecz tymczasem, życzę sobie aby nam się nic nie przytrafiło.
Przebyli bez przeszkody Rousillon, Langwedocyą, Delfinat i Lyon, i dostali się do Chalon nad Saoną. Nieprzezorność zgubiła ich. Przekonani, iż nic się im złego nieprzytrafi, chociaż już blisko byli celu, odważyli się podróżować nocą. Z brzaskiem słońca wpadli w zasadzkę tak liczną i dobrze uzbrojoną, iż nie było sposobu się oprzéć, przezorny Musaron położył rękę na ramieniu swego pana, w chwili gdy tenże wyciągał nierozważnie miecz z pochwy; tak, iż byli wzięci bez walki. Właśnie to im się przytrafiło, czego się najbardziej lękali: albowiem, Musaron i rycerz dostali się w ręce kapitana hordy pana Hugo de Caverley, to jest człowieka, który był zarazem Anglikiem z rodu, żydem z rozumu, Arabem z charakteru, Jakubinem ze skłonności, Nawarczykiem z chytrości i prawie trędowatym, gdyż wojował w krajach tak gorących, jak mówił, iż się przyzwyczaił do gorąca, że nie potrzebował zdejmować zbroi i rękawic.
Oszczercy jego mówili, jak o wszystkich ludziach z wiélkiemi zasługami, iż dla tego tylko nie zdejmuje swéj zbroi ani rękawic, aby swym licznym przyjaciołom nie udzielić choroby, którą nieszczęściem przyniósł z Włoch.
Zaprowadzili bezzwłocznie Musarona i jego pana przed dowódzcę. Był to drab, który sam chciał wszystko widziéć i badać, gdyż utrzymywał, że jego ludzie mogliby przepuścić jakiego księcia przebranego za wieśniaka, i tym sposobem pozbawiliby go korzyści zrobienia majątku.
Wkrótce więc, poznał interesa Mauléona; co do posłannictwa królowéj Blanki nie trzeba mówić, że nie było o niéj wspomnienia, mówiono o okupie a to jest wszystko.
— Przebacz, rzekł Cavarley; byłem na drodze jak pająk na belce; oczekiwałem żeby kto, lub co wpadło w moje ręce; ująłem ciebie, ale bez żadnego złego zamiaru. Niestety; od czasu jak król Karol jest regentem, czyli od ukończenia wojny, nie mamy prawie na życie: jesteś pan piękny młodzieniec, puściłbym pana, gdyby to były inne czasy; lecz w téj epoce głodu trzeba zbierać i okruszyny.
— Oto są moje bogactwa, rzekł Mauléon, pokazując próżną kiesę dowódzcy hordy. Przysięgam na Boga i na zbawienie duszy, iż teraz ani w ziemi, ani w pieniądzach, ani w czymkolwiek nic nie posiadam; na cóż ci się więc przydam? pozwól mi iść daléj.
— Naprzód, mój młody przyjacielu odpowiedział kapitan Cavarley, rozważając silną budowę i marsową postać rycerza; bardzo dobrze będziesz wyglądał w piérwszym rzędzie mojéj kompanii; następnie, masz konia, masz germka, ale to nie wszystko co sobie z ciebie przyrzekam.
— Jakaż to nieszczęśliwa okoliczność, zapytał Agenor, nadaje mi tak wielką wagę w twoich oczach?
— Jesteś rycerzem, nieprawda.
— Tak jest; passowany w Narbonie przez jednego z piérwszych książąt Chrześcijańskich.
— A więc jesteś dla mnie kosztownym zakładnikiem, ponieważ wyznajesz, iż jesteś rycerzem.
— Zakładnikiem?
— Zapewne; kiedy Karol V. pojmię którego z moich poruczników i zechce powiesić, zagrożę mu, iż z tobą to samo uczynię; a jeżeli pomimo téj pogróżki, istotnie cię powiesi, utraci jednego szlachcica. Ale za pozwoleniem, przydał Caverley; widzę na twoim ręku klejnot, którego nie postrzegłem; cóś podobnego do pierścionka; do licha, pokaz go, rycerzu. Jestem miłośnikiem pięknych wyrobów, a szczególniéj, kiedy ten wyrób ma swoją wartość.
Mauléon łatwo poznał z kim miał do czynienia. Kapitan Caverley był jednym z tych naczelników hord, który stal się dowódzcą rabusiów, myśąc iż zawsze prowadzi poczciwe rzemiosło żołnierza.
— Kapitanie, rzekł Agenor cofając swoją rękę, szanujesz pan cokolwiek na świecie?
— Wszystko, czego się obawiam, odpowiedział dowódzca, ale prawda że się niczego nie boję.
— To źle, rzekł obojętnie Agenor; gdyby nie to, to ten pierścień który jest wart...
— Trzysta liwrów turnejskich, przerwał Caverley, rzucając okiem na klejnot, samo złoto, nie licząc roboty.
— A więc ten pierścień, kapitanie, podług twego ocenienia wart jest trzysta liwrów turnejskich; gdybyś jednak cokolwiek szanował, przyniósłby ci tysiąc.
— Jak to, powiedz mój młody przyjacielu; trzeba się uczyć w każdym wieku, a ja lubię nauki.
— Masz przynajmniéj słowo kapitanie?
— Zdaje mi się, iż miałem kiedyś, lecz dawałem go tyle, iż teraz nie mam wcale.
— Lecz przynajmniéj zaufasz tym, którzy go nigdy nie dając, maja jeszcze.
— Nie zaufam jak tylko jednemu człowiekowi.
— Któż to jest?
— Pan Bertrand Duguesclin; czy pan Duguesclin zaręczy za panem?
— Nie znam go osobiście, rzekł Agenor; lecz jakkolwiek jest dla mnie obcy, jeżeli pozwolisz mi iść gdzie potrzebuję, jeżeli pozwolisz oddać ten pierścień gdzie jest przeznaczony, przyrzekam ci w imieniu Duguesclina, nie tysiąc liwrów, lecz tysiąc talarów w złocie.
— Chętniéj wolę trzysta liwrów brzęczących, które wart pierścionek, rzekł Caverley z uśmiechem, wyciągając rękę do Agenora.
Rycerz cofnął się szybko, przybliżając się do okna wychodzącego nad rzekę.
— Ten pierścień, rzekł, zsuwając go z palca i wyciągając rękę nad Saonę, jest własnością królowéj Blanki kastylijskiéj i niosę go królowi Francyi. Jeżeli dasz słowo, że mnie uwolnisz, uwierzę ci, i przyrzekam tysiąc talarów zlotem. Jeżeli odmówisz, rzucę pierścień w rzekę, a tak pierścień i okup stracisz.
— Dobrze; lecz ciebie zatrzymam i powieszę.
— Jest to bardzo małe wynagrodzenie dla tak biegłego spekulanta jakim ty jesteś; a dowód, iż nie cenisz swéj śmierci za tysiąc talarów złotem jest ten, że nie odpowiadasz, nie.
— Ja nie mówię, nie, odrzekł Caverley; dla tego...
— Dla tego, iż się boisz, kapitanie, powiedzieć nie; więc pierścień stracony; potém jeżeli zechcesz, każesz mnie powiesić. No cóż: tak, lub nie?
— Prawdziwie, zawołał Caverley zdziwiony, oto jest co nazywam pięknym młodzieńcem, nawet giermek nie ruszył się. Niech mnie djabli wezmą, kocham cię rycerzu.
— Jestem ci bardzo wdzięczny, ale odpowiedz.
— Co chcesz abym odpowiedział?
— Tak, lub nie; ja więcéj nie żądam, to bardzo łatwo.
— A więc, tak.
— Bardzo dobrze, odrzekł rycerz wkładając pierścień na palec.
— Z jednym jednak warunkiem, dodał kapitan.
— Z jakim? Caverley chciał odpowiedziéć, lecz wielki zgiełk zwrócił jego uwagę. Hałas ten był na drugim końcu wsi, lub raczéj na polu leżącém przy rzece i otoczonom lasami. Kilku żołnierzy pomieszanych ukazywało głowy we drzwiach wołając:
— Kapitanie! kapitanie!
— Dobrze, dobrze, odpowiedział dowódzca przyzwyczajony do popłochów, idę.
Obracając się do rycerza, dodał:
— Ty zostaniesz tutaj; dwunastu ludzi będzie cię strzegło; spodziewam się że tym robię ci zaszczyt, hę?!..
— Niech tak będzie, rzekł rycerz; lecz niech się nie zbliżają; za piérwszym krokiem rzucę pierścień w Saonę.
— Nie przybliżajcie się, lecz nie opuszczajcie go, rzekł Caverley do bandytów.
I kłaniając się rycerzowi, nie podejmując przyłbicy, udał się krokiem okazującym niedbałość, do miejsca, gdzie był największy hałas.
Podczas jego nieobecności Mauléon i giermek ciągle stali przy oknie; straż była z drugiej strony pokoju, nieporuszona przededrzwiami.
Zgiełk trwał ciągle, zmniejszając się jednakże; nakoniec, ustal zupełnie i po upływie pół godzinę, Hugo de Caverley ukazał się, prowadząc za sobą nowego więźnia schwytanego przez hordę rozciągniętą w okolicach, jak siatka na skowronki.
Więzień zdawał się być szlachcicem wiejskim, wzrostu pięknego i kształtnego; był uzbrojony chełmem zardzewiałym i zbroją, która zdawała się, iż była znaleziona przez jednego z jego przodków na polu bitwy pod Ronsevauz. W tém przystrojeniu, na piérwszy rzut oka, wzbudzał śmiéch; lecz cóś dumnego w jego postawie i śmiałego w spojrzeniu, które usiłował pokrywać, nakazywało, jeżeli nie uszanowanie, to przynajmniéj przezorność dla żartownisiów.
— Czyście dobrze szukali? zapytał Caverley.
— Tak jest, kapitanie, odpowiedział oficer niemiecki, któremu Caverley był winien szczęśliwe przeznaczenie obowiązku jaki sprawował, i do jakiego był natchniony, nie przez wysokie stanowisko, lecz przez doskonale wina, jakie naówczas zbierano na brzegach Saony.
— Jeżeli mówię, jego, rzekł kapitan, chcę powiedziéć: jego i ludzi.
— Bądź spokojny; ścisłą odprawiliśmy rewizyą, odpowiedział oficer niemiecki.
— I cóż znaleźliście przy nich?
— Markę złota, i dwie marki srebrne.
— Brawo! rzekł Caverley; zdajesz się, iż dzisiejszy dzień jest szczęśliwy.
Obracając się do nowego więźnia, przemówił:
— Teraz pomówmy nieco, mój junaku; jakkolwiek bardzo jesteś podobny do siostrzeńca cesarza Karola Wielkiego, nie gniewałbym się wiedziéć to z twoich ust: powiedz nam otwarcie, bez ogródki i najmniejszego pominięcia.
— Ja jestem, jak pan możesz uważać po mej wymowie, odpowiedział nieznajomy, biedny szlachcic aragoński przybywający zwiedzić Francyą.
— Słusznie, Francya jest bardzo pięknym krajem.
— Tak jest, rzekł porucznik, tylko żeś pan obrał nieprzyjazną porę.
Mauléon nie mógł się wstrzymać od śmiéchu, gdyż lepiéj oceniał, jak kto inny, trafność spostrzeżenia.
Co do przybyłego szlachcica pozostał niewzruszony.
— Zobaczmy, rzekł Caverley.
— Dopieroś nam powiedział o swym kraju, jest to połowa, teraz chcemy wiedziéć twoje nazwisko.
— Chociaż panu powiem, nie poznasz go, odpowiedział rycerz; zresztą, nie mam nazwiska, bo jestem bękard.
— Jeżeli tylko nie jesteś żydem, Turkiem, lub Maurem, odrzekł kapitan; masz przynajmniéj chrzestne imię?
— Nazywam się Henryk, odpowiedział rycerz.
— Masz słuszność: teraz zdejm hełm, abyśmy zobaczyli twoją piękną aragońską figurkę.
Nieznajomy wahął się; spoglądał w około siebie, dla przekonania się, czy niema jakiego znajomego.
Caverley znudzony oczekiwaniem dał znak. Jeden z awanturników zbliżył się do jeńca i uderzając gałką swego miecza w guzik hełmu, odkrył przyłbicę zakrywającą twarz nieznajomego.
Mauléon wydał krzyk: ta twarz była uderzającym obrazem nieszczęśliwego Wielkiego Mistrza don Fryderyka, o którego śmierci nie mógł wątpić, albowiem jego głowę trzymał w swych rękach.
Musaron zbladł z przestrachu i przeżegnał się.
— Ah! ah! znacie się, rzekł Caverley uważając kolejno Mauléona i rycerza w kasku zardzewiałym.
Na te wezwanie, nieznajomy spojrzał na Mauléona z niejaką niespokojnością; lecz uważając, iż widzi rycerza po raz piérwszy, twarz jego wypogodziła się.
— I cóż? spytał Caverley.
— Ja, rzekł ostatnio przybyły, pan się mylisz, ja nie znam tego szlachcica.
— A ty?
— Ani ja?
— Dla czego więc krzyknąłeś, zapytał kapitan dość niewierny, mimo podwójnego zaprzeczenia jeńców.
— Gdyż zdawało mi się, iż twój żołnierz zrywając mu przyłbicę, zerwie zarazem głowę.
Caverley zaczął się śmiać.
— Mamy zatém złą opinią, rzekł daléj otwarcie: znasz czy nie znasz tego Hiszpana?
— Na moje rycerskie słowo, odpowiedział Agenor, widzę go dziś po raz piérwszy.
Czyniąc tę przysięgę, która była zupełnie prawdziwą, Mauléon był wzruszony na tak uderzające podobieństwo.
Caverley zwracał kolejno oczy, to na jednego, to na drugiego. Rycerz nieznajomy stał niewzruszony, jak posąg marmurowy.
— Zobaczmy, mówił Caverley niecierpliwy, docieczenia się tajemnicy; ty jesteś rycerzem... zapomniałem spytać się o nazwisko: może także jesteś bękartem.
— Tak, rzekł rycerz.
— Dobrze, rzekł awanturnik; zatém także nie masz nazwiska.
— Mam, rzekł rycerz, nazywam się Agenor; a ponieważ urodziłem się w Mauléon, nazywają mnie zwykle, nieprawym synem de Mauléon.
Caverley rzucił bystro wzrokiem na nieznajomego, czy imię, które wymawiał rycerz nie zrobi na nim wrażenia.
Ani jeden muszkuł jego twarzy nie poruszył się.
— Nieprawy synie de Mauléon, rzekł Caverléy; jesteś piérwszy, skończmy twoją sprawę; późniéj przejdziemy do pana Henryka. A więc mówiliśmy: pierścień za dwa tysiące talarów.
— Za tysiąc talarów, odrzekł Agenor.
— Tak ci się zdaje.
— Jestem tego pewny.
— Bydź może; zatém pierścień za tysiąc talarów. Zaręczasz mi że to jest pierścień Blanki de Bourbon?
— Zaręczam, rzekł rycerz.
Nieznajomy uczynił poruszenie zdziwienia, które dostrzegł Mauléon.
— Królowéj Kastylii? spytał Caverley.
— Królowéj Kastylii, odrzekł Agenor.
Nieznajomy podwoił ciekawość.
— Téj saméj, spytał Caverley, która jest więziona w zamku Medina Sidonia, z rozkazu króla don Pedro, jéj małżonka?
— Téj saméj, co została uduszona z rozkazu swego męża don Pedra, w zamku Medina Sidonia, odpowiedział nieznajomy zimno lecz dobitnie.
Mauléon spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Ah! ah! rzekł Caverley; ta rzecz zaczyna się wikłać.
— Jakim sposobem masz pan tę wiadomość? zapytał Mauléon: myślałem iż jestem piérwszy co ją do Francyi przywiozłem.
— Powiedziałem panu, iż jestem Hiszpanem, i że przybywam z Aragonii. Dowiedziałem się o téj przygodzie przy wyjeździć, która zrobiła wielkie wrażenie w Hiszpanii.
— Jeżeli Królowa Blanka de Bourbon umarła, jakim sposobem masz ten pierścień?
— Albowiem dała mi go przed śmiercią, aby go zawieźć jéj siostrze, królowéj Francyi, i aby powiedziéć zarazem, kto ją zabił i jakim sposobem umarła.
— Byłeś zatém przy ostatniéj chwili? spytał żywo rycerz.
— Tak, odpowiedział Agenor, ja to zabiłem jéj mordercę.
— Maura? spytał nieznajomy.
— Mothrila, odpowiedział rycerz.
— Tak samo; lecz pan go nie zabiłeś.
— Jak to?
— Raniłeś go tylko.
— Do licha, rzekł Musaron; gdybym był to wiedział, ja, który miałem dwanaście strzał w kołczanie.
— Daléj, rzekł Caverley; wszystko to może jest bardzo zajmującym dla was, lecz co mnie, nic nie obchodzi ze względu, iż nie jestem ani Francuzem, ani Hiszpanem.
— Sprawiedliwie, rzekł Mauléon; a więc już wszystko skończone. Zatrzymasz co mam przy sobie, a uwolnisz mnie i mego giermka.
— Wcale nic było mowy o giermku.
— Albowiem byłoby to zbyteczném. Zostawisz mi ten pierścień, a ja w zamian dam ci tysiąc liwrów turnejskich.
— Przedziwnie, rzekł kapitan; lecz jeszcze jeden waruneczek.
— Jakiż to waruneczek?
— Który ci chciałem powiedziéć w chwili, gdy nam przeszkodzono.
— Prawda jest, rzekł Agenor, przypominam sobie: cóż to był za warunek?
— To jest, iż oprócz tysiąca liwrów turnejskich, jako opłatę za wolność, którą ci ofiaruję, będziesz musiał służyć w méj kompanii, przez ciąg pierwszéj wojny, do jakiéj nas król Karol V użyje, albo do jakiéj wyprawy, którą zrobiemy na mój rachunek.
Mauléon skoczył z zadziwienia.
— Oto są moje warunki, mówił Caverley: trzeba na to przystać, lub nie. Podpiszesz, iż należysz do méj kompanii, a w zamian tego zobowiązania się, jesteś wolny... tym czasem, ma się rozumiéć...
— A jeżeli nie wrócę? rzekł Mauléon.
— Oh, powrócisz, odpowiedział Caverley; ponieważ utrzymujesz, iż masz słowo.
— Dobrze, przyjmuję, ale pod jednym wyjątkiem.
— Jakim?
— Iż pod żadnym pozorem nie każesz mi podnosić broni przeciwko królowi Francyi.
— Sprawiedliwie; nie myślałem o tém, rzekł Caverley; ja mam Angielskiego króla; a nawet... Napiszmy więc zobowiązanie, podpiszesz go?
— Nie umiem pisać, rzekł rycerz, który podzielał ogólną niewiadomość rozszerzoną pomiędzy szlachtą... Mój giermek napisze.
— A ty zrobisz krzyż, dodał Caverley.
— Zrobię.
Wziął pargamin, pióro, i podał Musaronowi, który pisał jak następuje:
„Ja, Agenor, rycerz de Mauléon, zobowiązuję się, jak tylko uzupełnię moje poselstwo do króla Karol V. powrócić do pana Hugo de Caverley, i służyć mu, wraz z moim giermkiem wszędzie, gdziekolwiek będzie się znajdował, przez ciąg piérwszéj wojny, z zastrzeżeniem, iż wojna ta nie będzie prowadzoną przeciwko królowi Francyi, ani przeciwko hrabiemu de Foix, memu władcy.“
— A tysiąc liwrów turnejskich? szepnął słodko Caverley.
— Sprawiedliwie, rzekł Agenor, zapomniałem.
— Prawda, ale ja pamiętam.
Agenor dyktował dalej Musaronowi:
„Oddam wyżej wspomnionemu Hugo de Caverley summę tysiąc liwrów turnejskich, które winienem mu za wolność udzieloną mi chwilowo.“
Giermek położył datę i rok; rycerz wziął pióro, jak gdyby sztylet, i śmiało skreślił znak w kształcie krzyża.
Caverley wziął pargamin, czytał z szczególną uwagą, piaskiem przysypał jeszcze mokre pismo, złożył starannie pargamin i zatknął za pas swojego miecza.
— Teraz, rzekł, już dobrze, możesz odjechać, jesteś wolny.
— Słuchaj, rzekł nieznajomy; ponieważ nie mam czasu do stracenia i jestem powołany do Paryża w interesie ważnym, ofiaruję ci się okupić pod temi samemi warunkami, jak len rycerz: przystajesz na to? odpowiadaj prędko.
— Caverley zaczął się śmiać.
— Ja ciebie nie znam, odrzekł.
— Czy lepiéj znasz pana Agenora z Mauléon’u, który jest w twych rękach, jak mi się zdaje, od godziny.
— Tak, rzekł Caverley, dla nas spostrzegaczy nie trzeba nawet godziny, aby ocenić człowieka, podczas godziny ze mną przepędzonéj rycerz dał się poznać.
Rycerz Aragoński szczególnie się uśmiéchnął.
— A więc nie przystajesz? rzekł.
— Wcale.
— Będziesz żałował!
— Ba!
— Słuchaj: zabrałeś mi wszystko co posiadałem, tak, iż nic nie mam aby ci ofiarować. Zatrzymaj w zakład moich ludzi i moje powozy, i pozwól mi odjechać na jednym koniu.
— Do licha! piękną mi czynisz łaskę, twoi ludzie i powozy, już są moje, ponieważ ich zatrzymuję.
— Pozwól mi przynajmniéj pomówić z tym młodym panem, ponieważ jest wolny.
— Parę słów o swym okupie?
— Bez wątpienia, wiele oceniasz?
— W summie, jaką znaleźli u ciebie i twych ludzi, to jest markę złota i dwie marek srebra.
— Niech tak będzie, rzekł rycerz.
— A więc dobrze, odrzekł Caverley, powiedz co ci się podoba.
— Posłuchaj mnie rycerzu, mówił szlachcic Aragoński.
Obadwa odeszli na stronę, aby się swobodnie rozmówić mogli.


ROZDZIAŁ XIII.
Jakim sposobem rycerz aragoński wykupił się za pomocą dziesięciu tysięcy talarów złotem.

Kapitan Caverley pilnie uważał na rozmowę dwóch cudzoziemców; lecz Hiszpan odprowadził tak daleko Agenora od awanturnika, iż żaden wyraz pomiędzy niemi wymówiony, nie mógł dojść jego uszu.
— Rycerzu, rzekł nieznajomy, dosyć daleko jesteśmy oddaleni, aby ktokolwiek mógł słyszéć naszą rozmowę, ale nie dosyć jesteśmy odlegli abyśmy uszli oczom dostrzegacza: spuść więc proszę cię twoja przyłbicę, przez co okażesz się nieczułym i niewzruszonym tym wszystkim, którzy cię otaczają.
— A pan, rzecze Agenor, pozwól mi jeszcze, nim zasłonisz twarz swoją, przypatrzyć się jéj przez chwilę; wierzaj mi, zdaje mi się, że widzę w tobie bolesne wspomnienie, którego pan nie możesz pojąć.
Nieznajomy uśmiechnął się smutnie.
— Rycerzu, możesz przypatrzeć mi się dobrze, gdyż nie zapuszczę mojéj przyłbicy. Chociaż mam tylko pięć albo sześć lat więcéj od ciebie, tyle cierpiałem, iż umiem panować nad sobą; twarz moja jest to posłuszny sługa, który nie mówi nigdy tego co chcę aby nie mówił, a jeżeli przypomina panu rysy jakiéj ukochanéj osoby, to tém lepiéj dla mnie, bo śmielej zażądam od ciebie przysługi.
— Mów pan, rzekł Agenor.
— Rycerzu, zdajesz się bydź dobrze położonym w przekonaniu bandyty, który nas ujął, ze mną wcale inaczéj: bo o ile mnie uporczywie zatrzymuje, tobie nie tamuje dalszéj drogi.
— Tak panie, odpowiedział Agenor zdziwiony widokiem Hiszpana, który od chwili gdy z nim mówił na stronie, zachował jeszcze cały lekki akcent najczyściejszéj mowy francuzkiéj.
— I cóż! rzekł aragończyk, jakąkolwiek możesz miéć potrzebę udania się daléj w drogę, mnie równie czas nagli, i muszę, choćby mnie to niewiem co kosztować mogło, wydobyć się z rąk tego człowieka.
— Panie, rzecze Agenor, jeżeli mi dasz rycerskie słowo, mogę stawić w zakład mój honor kapitanowi Caverley, aby ci pozwolił ze mną odjechać.
— Właśnie tego chciałem żądać od ciebie; zarówno jesteś domyślnym jak grzecznym rycerzem.
Agenor skłonił się.
— Więc pan jesteś szlachcicem? spytał.
— Tak, panie Agenor, i mogę dać słowo, iż mało szlachty może bydź godniejszéj odemnie.
— Kiedy tak, rzekł rycerz, to masz inne nazwisko prócz tego, które sobie dałeś?
— Nieinaczéj, odpowiedział rycerz; lecz otóż właśnie na czém zawisła twoja dworszczyzna, musisz poprzestać na mojém słowie, gdyż ci nazwiska powiedziéć nie mogę.
— Czy nawet człowiekowi, do którego honoru odwołujesz się, i od którego żądasz, aby zaręczył za ciebie? rzekł Agenor z podziwieniem.
— Rycerzu, odrzekł nieznajomy, przykra mi jest ostrożność, niegodna mnie i ciebie zarazem; lecz ważnę okoliczności, które nie zawisły odemnie wymaga, ją tego. Otrzymaj moją wolność za cenę jaką sam zechcesz, a jakakolwiek ona będzie, na słowo szlacheckie zapłacę ją; oraz, jeżeli chcesz mi pozwolić dodać jedno słowo, wspomnisz sobie, iż nie będziesz żałował, że obowiązywałeś mnie przy téj sposobności.
— Dosyć, dosyć panie, rzekł Mauléon, żądaj odemnie przysługi, lecz nie płać mi za nią naprzód.
— Późniéj, panie Agenor, rzeki nieznajomy, ocenisz moja otwartość, która mnie zmusza do mówienia z panem w ten sposób; mogłem skłamać na niejaki czas i powiedziéć ci mylne nazwisko, gdyż mnie nie znasz, i na czém zmuszony był byś poprzestać.
— Myślalem o tém w téj chwili nawet, odrzekł Mauléon. Będziesz pan wolny jednocześnie ze mną, jeżeli tylko kapitan Hugo de Caverley, zechce zachować swoje łaskawe względy.
Agenor zostawił nieznajomego na swojém miejscu, i powrócił do Caverleya niecierpliwie oczekującego skutku rozmowy.
— I cóż? spytał kapitan; czyś daléj zaszedł jak ja, mój kochany przyjacielu; czy wiesz kto to jest ten Hiszpan?
— Bogaty kupiec z Toledy, który za interessem udaje się do Francyi, i powiada, że zatrzymanie go, znaczne uczyni mu szkody. Żąda mego zaręczenia, ale czy je pan przyjmiesz?
— A zaręczysz za niego?
— Zaręczę; gdyż podzielając przez chwilę jego położenie, powinienbym nad nim ubolewać. Zatem kapitanie, krótko kończmy.
Caverley namyślał się.
— Bogaty kopiec mówił daléj: potrzebuję wolności, aby nie narazić interessu handlowego.
— Panie, rzecze Musaron w ucho Agenorowi, zdaje mi się że pan się wymówisz z jakiém niepotrzebnym słówkiem.
— Wiém co robię, odpowiedział Agenor.
Musaron skłonił się na znak przyznania szacunku i roztropności swemu panu.
— Bogaty kupiec! powtórzył Caverley, do djabła! więc to będzie drożéj. Pan przyznasz, że za szlachcica, nasza piérwsza cena jednéj grzywny złota, dwóch grzywien srebrnych, nie może być dostateczną.
— Szczerze też panu powiedziałem kto on jest, ponieważ nie chcę ci przeszkadzać w osiągnieniu korzyści stosownéj do położenia twojego jeńca.
— Zapewne, mój rycerzu; ja ci też powiedziałem że jesteś grzecznym chłopcem. A co naje? Zapewne wspomniał o tém podczas długiéj rozmowy.
— Ale, rzekł Agenor, mówił mi aby ci ofiarować pięćset talarów srebrem, lub złotem...Zlotem. pięćset talarów srebrem; a nie, to krzywda.
Caverley nie odpowiadał, licząc w myśli.
— Pięćset talarów złotem rzekł, dostateczne byłyby za prostego kupca; ale mówisz że on jest bogaty; przypominasz to sobie.
— Tak, przypominam sobie, odpowiedział rycerz, lecz powinien wynagradzać kto krzywdę wyrządzi. Ustanówmy okup na tysiąc talarów, i jeżeli za moją nierozwagę potrzeba zapłacić pięćset talarów, zapłacę.
— To nie może bydź za wiele na bogatego kupca, odpowiedział Caverley. Tysiąc talarów złotem! to dopiéro największy okup rycerza.
Agenor spojrzał na tego, którego bronić sprawę przyrzekł, aby się dowiedziéć, czy może daléj postąpić.
I Aragończyk w dowód zezwolenia uczynił znak głową.
— Kiedy tak, rzekł rycerz, podwójmy summę, i koniec.
— Dwa tysiące talarów zlotem! odrzekł bandyta, zaczynając sam się podziwiać nad wysokością ceny jaką nieznajomy ofiarował. Dwa tysiące talarów złotem, ależ to przecież najbogatszy kupiec z Toledy? Na honor, zdaje mi się, że mam dobry kąsek ja chcę z niego korzystać. No! niech nieco duda, a zobaczymy.
Agenor spojrzał znowu na swego klienta, który i tym razem dał mu podobny do piérwszego znak głową.
— Dobrze! rzekł rycerz; ponieważ pan jesteś tak wymagający, dojdziemy aż do cztérech tysięcy talarów złotem.
— Cztery tysiące talarów złotem! zawołał Caverley zdziwiony i uradowany jednocześnie, więc to jest żyd, a ja jestem za dobry chrześcijanin, aby zwolnić żyda mniéj od....
— A więc od czego? powtórzył Agenor.
— Najmniéj od... (kapitan sam się wahał przed liczbą, którą miał wypuścić z gęby, tak summa zdawała mu się ogromną) najmniéj od dziesięciu tysięcy talarów złotem. Ah! to prawda: słowo się rzekło, i to jest za nic, daję słowo honoru!
Nieznajomy uczynił znak niedostrzeżony przyzwolenia.
— Zgoda, rzecze Agenor, podając rękę Caverleyowi: summą i cena już postanowiona.
— Chwilę, chwilę, zawołał Caverley: za dziesięć tysięcy talarów złotem nie przyjmuję zaręczenia rycerza, trzeba by mi księcia na podobne zapewnienie, i jeszcze, i jeszcze, znałem dosyć którychbym nie przyjął.
— Wiarołomny! zawołał Mauléon, idąc prosto do Caverleya, i ręką dotykając miecza: więc mi nie ufasz.
— Nie, moje dziecię, odpowiedział Caverley, mylisz się: nie tobie ja niedowierzam, ale jemu. Wystaw sobie, że jeżeli wydobędzie się z moich szponów, czy zapłaci dziesięć tysięcy talarów złotem? nie, na piérwszym załamku zawróci się tyłem, i więcéj go niezobaczysz. Nie byłby on tak hojny w słowach, albo raczéj w znakach, bo widziałem jak je dawał, gdyby miał chęć płacić.
Pomimo obojętności, z jakiéj chełpił się nieznajomy, Agenor widział na jego twarzy powstający gniew; lecz prawie w tym samym czasie, powściągnął się, i dając znak rycerzowi z powagą książęcą, rzekł:
— Pójdź! panie Agenor, mam jeszcze słowo dopowiedzenia.
— Nie chodź, rzekł Caverley, chcę cię uwieźć pięknemi słówkami, i wsunąć ci dziesięć tysięcy talarów złotem.
Lecz rycerz przeczuwał, że aragończyk więcéj osobie mógł obiecywać, jak się zdawał, przybliżył się więc do niego z zupełném zaufaniem, a nawet z pewnym szacunkiem.
— Dziękuje ci, prawy szlachcicu, rzekł Hiszpan cicho, dobrześ uczynił zapewniając za mnie twojém słowem; nie masz się czego obawiać; zapłacę Caverleyowi téj chwili nawet, jeżeli mi się to podoba, gdyż mam w siodle mego konia więcéj jak trzy kroć się tysięcy talarów w złocie i djamentach, lecz len nędznik przyjąwszy odemnie okup, nie powróci mi wolności. Otóż co masz uczynić: pomieniasz się ze mną na konie, pojedziesz i mnie (u pozostawisz: następnie, W najbiiższém mieście rozprujesz siodło, wydobędziesz z niego w orek skórzanny, i z niego weźmiesz tyle djamentów, ile będzie potrzeba na dziesięć tysięcy talarów złotem: poczém z licznym konwojem powrócisz po mnie.
— Panie, rzekł Agenor zdziwiony, na Boga kto jesteś, że możesz lakierni summami rozrządzać? — Zdaje się, że ci dosyć okazałem zaufania, powierzając w twoje ręce to wszystko co posiadam, nie wymagaj więc abym ci powiedział kto jestem.
— Panie! rzecze Mauléon, teraz drżę i niepojmujesz jakie napotykam trudności. To obce podobieństwo, to bogactwo, owa tajemniczość, która pana otacza... panie mam interessa we Francyi... interessa święte... a może one są i twojemi...
— Odpowiedz mi, rzekł nieznajomy głosem człowieka przyzwyczajonego do rozkazywania, czy udajesz się do Paryża?
— Tak, odpowiedział rycerz.
— Udajesz się tam aby oddać królowi Karolowi V. pierścień królowéj Kastylii?
— Tak, panie.
— I będziesz tam żądał zemsty w jéj imieniu?
— Tak.
— Przeciwko królowi don Pedro?
— Przeciwko królowi don Pedro.
— Więc nie lękaj się niczego, rzekł Hiszpan, nasze sprawy są jednakie i też same, albowiem król don Pedro zabił moją... królowę, i ja także przysiągłem pomścić się za donnę Blankę.
— Czy prawda co pan mówisz? spytał Agenor.
— Rycerzu, rzekł nieznajomy tonem poważnym i silnym, spojrzyj na mnie... Utrzymujesz że jestem podobny do kogóś z twoich znajomych: ktoby to mógł być? powiedz.
— Oh! mój nieszczęśliwy przyjaciel, zawołał Agenor, szlachetny Wielki Mistrz!... Panie! podobny jesteś do Jego Królewskiej Mości don Fryderyka.
— Tak, a czyż inaczéj? rzekł uśmiechając się nieznajomy, szczególne podobieństwo... bo podobieństwo brata.
— Niepodobna! rzekł Agenor przypatrując się Aragończykowi prawie z trwogą.
— Idź do najbliższego miasta, mówił daléj nieznajomy, sprzedaj diamenty któremu kolwiek żydowi, i powiédz dowódzcy orszaku hiszpańskiego, że don Henryk de Transtamare jest więźniem kapitana Cawerley... Uspokój się, widzę jak drżysz pod swoją zbroją. Pamiętaj że na nas patrzą.
Agenor rzeczywiście drżał z zadziwienia; skłonił się księciu z większym może szacunkiem jak powinien, i udał się ku Caverlyowi, który skracając mu połowę drogi, szedł na jego spotkanie.
— I cóż! rzekł kapitan, opiérając mu rękę na ramieniu, ładne słówka jedwabne, a ty dajesz im się uwodzić, biedne dziecię!
— Kapitanie, rzekł Agenor, słowa tego kupca są rzeczywiście jedwabne, gdyż wskazał mi sposób zapłacenia okupu przed wieczorem.
— Dziesięć tysięcy talarów zlotem!
— Dziesięć tysięcy talarów złotem.
— Nic łatwiejszego, rzekł nieznajomy przybliżając się, rycerz uda się w drogę do miejsca, które zna i gdzie ma umieszczone piéniądze, przywiezie ci w dziesięciu workach, każdy po tysiąc talarów złotem, pokażą ci je, dozwolą ci się dotknąć tego złota, abyś był dobrze przekonany, a gdy już będziesz pewny, gdy złoto będzie w twoich kufrach, puścisz mnie. Czy żądam za wiele? zgoda na to?
— Zgoda, jeżeli to wykonasz, rzecze Caverley, który myślał że jest we śnie.
Następnie odwracając się do swego porucznika.
— Otóż jeden, który się drogo szacuje, rzekł, zobaczemy jak zapłaci szacunek.
Agenor patrzał na księcia.
— Panie de Mauléon, ozwał się tenże, na pamiątkę dobrego uzupełnienia, jakie mi pan wyświadczysz, i wdzięczności jaką zachowam dla pana, mimo zwyczaju braterstwa rycerskiego, pomieniajmy się na konie i miecze: być może że stracisz co na tém, lecz ja cię później wynagrodzę.
Agenor podziękował; Caverley który to słyszał zaczął się śmiać.
— Wyraźnie cię okrada jeszcze, rzekł cicho młodemu człowiekowi. Widziałem jego konia, wcale nie wart twego. Zresztą, to nie jest ani rycerz, ani kupiec, ani żyd, to jest Arab.
Książe spokojnie usiadł przy stole, i dając znak Musaronowi, aby ułożył drugie zobowiązanie, podobne piérwszemu, a skoro te było ułożone, Agenor jako zaręczający za księcia, podpisał się znakiem krzyża, podobnie jak to uczynił na swojém; poczém, gdy kapitan Caverley badał go ze zwykłą gorliwością, rycerz udał się do Chàlons, które widać było z drugiéj strony Saony i które książę wskazywał. Wszystko ziściło się jak książę zapowiedział, Agenor znalazł w siodle mały worek skórzanny z diamentami; sprzedał je za dwanaście tysięcy talarów; bowiem książę zupełnie odarty przez Caverleya, potrzebował na nowo zaopatrzyć swą kiesę; następnie, gdy powracał do obozu, znalazł kapitana hiszpańskiego, który mu opisał don Henryka Transtamare, poznał go, opowiedział mu zdarzenie przytrafiono księciu, i kazał sobie towarzyszyć jemu i ludziom, aż do małego lasku odległego mniéj więcéj na ćwierć mili od miejsca gdzie był obóz. Tam zatrzymali się Hiszpanie. Agenor w dalszą udał się drogę.
Wszystko odbyło się łatwiéj, aniżeli się rycerz spodziewał. Caverley przeliczał często swoje talary złote, wydając ciężkie westchnienia, gdyż przyszła mu myśl naówczas, że człowiek, który szybko płacił taki okup, mógł mu to samo w dwójnasób uczynić, gdyby tylko tego był żądał.
Jednakże trzeba było cóś postanowić; a ponieważ rycerz ściśle dopełniał swego słowa, i on swojego dotrzymać czuł się w obowiązku.
Caverley dozwolił odjechać dwom młodym ludziom, nie zapominając jednak o Agenorze, który mu się z długu nie wywiązał, albowiem winien mu był summę tysiąc talarów turnejskich, i służbę przez całą kampanię.
— Spodziewam się, że nie powrócisz do tych bandytów, rzekł książę gdy już byli wolni.
— Niestety! rzekł Agenor, a jednakże muszę.
— Zapłacę wszystko co potrzeba, aby cię wykupić.
— Nie wykupisz mojego słowa, mój książę, rzekł Agenor: dałem je.
— Niechaj djabli porwą, rzekł książę, ja nie dałem słowa, i każę powiesić Caverleya. Tym sposobem nie będę żałował, iż korzysta z moich dziesięciu tysięcy talarów złotem.
W tym samym czasie, przybyli do małego lasku, w którym czatował kapitan hiszpański z dwudziestoma łucznikami. Henryk uradowany z oswobodzenia się, za tak nie drogą cenę, ujrzał się w końcu w pośród swoich.
Taki był koniec wypadku, w jakim książę i rycerz się znajdowali, a z którego książę uszedł, dzięki słowu rycerza.
Agenor, który wyjechał bez piéniędzy i przyjaciół, znalazł skarb do rozporządzenia, i księcia za podporę.
Mimo tego, Musaron czynił tysiące rozpraw, dowcipniejszych jedne od drugich, lecz te rozprawy, jakkolwiek filozoficzne są znane od bardzo dawnego czasu, abyśmy tu o nich wspominali.
Skończył je przecież, czyniąc bardzo ważne zapytanie, którego nie możemy przemilczeć.
— M. Książę, rzekł, nie rozumiem dokładnie, dla czego mając dwudziestu łuczników do swego rozporządzenia, jechałeś sam z giermkiem i z dwoma lub trzema tylko służącemi.
— Mój kochany, rzekł książę uśmiechając się, dla tego, że król don Pedro, mój brat, porozsyłał po wszystkich drogach, prowadzących z Hiszpanii do Francyi, szpiegów i rozbójników. Świetny orszak zdradziłby mnie: a ja chcę zachować incognito. Ciemność milszą mi jest od dnia; przytém chcę, aby mówiono:
„Henryk wyszedł z Hiszpanii z trzema służącemi, a powrócił do niéj z armią. Don Pedro przeciwnie, miał całe wojsko w Hiszpanii, a wyszedł z niéj sam jeden.”
— Oj bracia!... bracia, mówił cicho Agenor.
— Mój brat zabił mego brata, odrzekł Henryk de Transtamare, ja pomszczę się za mego brata!
— Panie, rzecze Musaron, korzystając z chwili, w której książę miał chęć pomówienia z swoim porucznikiem, otóż wymówka; której by Henryk de Transtamare nie dałby za drugie dziesięć tysięcy talarów złotem.
— Jak on podobny do walecznego Wielkiego Mistrza. Czy uważałeś Musaronie?
— Panie, rzekł giermek, don Fryderyk był blondynem, a on jest rudy; oko Wielkiego Mistrza było czarne, a ten ma bure; tamten miał nos orli, a ten ma dziób sępa; pierwszy był wysmukły, a drugi jest chudy; don Fryderyk miał żywość na twarzy, Henryk de Transtamare ma krew; nie do don Fryderyka podobny, ale do don Pedra. Dwa sępy, panie Agenor, dwa sępy.

— To prawda, pomyślał Mauléon, sępy bijące się nad ciałem gołębia.

ROZDZIAŁ XIV.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon oddał Karolowi V. pierścień królowéj Blanki kaslylijskiéj.

W ogrodzie otaczającym piękny dom przy ulicy Saint-Paul, który naówczas nie był dokończony w wielu miejscach, przechadzał się człowiek, od dwudziestu pięciu do dwudziestu sześciu lat miéć mogący, ubrany w długą suknię koloru ciemnego z wyłogami z czarnego axamitu, ściśnięty w pasie skręconym kordonem, którego kutasy Drawie do stóp spadały. Mimo zwyczaju ówczesnego, człowiek ten nie miał ani miecza, ani puginału, nawet żadnego godła oznaczającego szlachectwo. Jedynym klejnotem jaki nosił, był gatunek małéj korony z lilii złotych, tworzących obwódkę około czapeczki czarnéj, axamitnéj. Miał on wszystkie cechy oznaczające otwartość; włosy blond, obcięte z przodu czworobocznie, jako oznakę dostojnego urodzenia, oczy niebieskie i brodę szatyn; twarz jego, chociaż znamionowała wiek, jaki już oznaczyliśmy, nie nosiła jednak cechy namiętności, a jego powierzchowność otwarta i badająca, okazywała człowieka głębokich myśli i doświadczenia. Czasami, zatrzymywał się, opuszczając głowę na piersi, to zwieszał rękę, którą lizały dwie wielkie charcice, idące obok niego, tym samym co i on krokiem, zatrzymując się, gdy on się zatrzymywał; i postępując na nowo, gdy rozpoczynał przechadzkę.
W pewnéj odległości od tego człowieka, stał oparty o drzewo z wesołą twarzą młody paź, trzymając w ręku sokoła, i ucząc drapieżnego ptaka złotemi dzwonkami, czém dawał poznać iż był ulubionym sługą.
W dalszéj części ogrodu, słychać było śpiéw radosny ptaków, między kwiatami i drzewami, nowego mieszkania królewskiego; albowiem ten człowiek twarzy zamyślonej, był Karol V. władający królestwem Francyi, podczas, gdy jego ojciec, król Jan, niewolnik danego słowa, był więziony w Anglii. On to kazał zbudować ten piękny pałac, dla zastąpienia zamku Luwr (Luvres) i pałacu jaki posiadał, (Cité) w starym Paryżu, w których jeden z naszych królów, którego potomność winna nazywać Mądrym, nie znalazł dosyć zacisza i spokojności.
W ulicach widziano przechodzących licznych służących, i słychać było niecierpliwe krzyki sokołów, świergotania ptaków, i gwar sprawiany rozmową krzątającéj się służby; czasem słychać było ryk wielkich lwów, które król Jan kazał, sprowadzić z Afryki i które trzymano zamknięte w głębokich dołach.
Król Karol V. chodził po jednéj z ulic tego ogrodu, zwracając swoje kroki kiedy przybywał do pewnego punktu, aby nie stracić z oczu bramy pałacowéj, która przez sześć zewnętrznych stopni prowadziła na taras stykający się z tą ulicą.
Czasami zatrzymywał się wpatrując się w tę bramę, w któréj zdawało się, że na kogóś czeka, i chociaż widocznie było to oczekiwanie, mimo że jego twarz nie oznaczała najmniejszéj niecierpliwości, rozpoczynał przechadzkę tym samym krokiem i z tém samém spokojném zamyśleniem.
W tém, na ganku, ukazał się człowiek ubrany czarno, i trzymający w ręce hebanowy piórnik z kałamarzem i pargaminem. Rzucił wzrokiem na ogród, do którego miał zejść, a spostrzegłszy króla, szedł prosto ku niemu.
— Ah! to ty doktorze, rzekł Karol przybliżając się o kilka kroków do niego, oczekiwałem cię, czy z Luwru przybywasz?
— Tak, królu.
— Czy który poseł powrócił?
— Żaden; tylko dwóch rycerzy, zdających się przybywać z dalekiéj drogi, żądają usilnie zaszczytu być przedstawionym, Jego Królewskiéj Mości; przy czém, i jak powiadają, mają ważne zlecenia.
— Cóżeś uczynił?
— Wprowadziłem ich do jednej z sal pałacowych, gdzie oczekują łaskawego przyjęcia W. K. Mości.
— A nie ma nic nowego od Jego świętobliwości Papieża, Urbana V.?
— Nie ma, Najjaśniejszy panie.
— Ani wiadomości o Daguesclinie, którego mu posłałem?
— Jeszcze nie; lecz rychło otrzymać je spodziewam się, albowiem donosi przed dziesięcioma dniami, iż nazajutrz opuści Avignon.
Król pozostał zamyślony i prawie nieukontentowany przez chwilę; następnie, jakby cóś stale postanowił.
— Idźmy, przemówił, doktorze, zobaczmy depesze.
Król cały drżący, jak gdyby każda litera miała mu nowe przynieść nieszczęście, usiadł w altanie z koziego powoju, przepuszczającego cieple promienie sierpniowego słońca.
Ten, którego król nazwał doktorem, otworzył tekę, którą miał pod ręką, i wydobył z niéj kilka wielkich listów. Następnie otworzył piérwszy jaki mu się nadarzył.
— I cóż? spytał król.
— Poselstwo z Normandyi, odpowiedział doktór, Anglicy spalili miasto i dwie wsie.
— Mimo pokoju! mówił cicho król, mimo traktatu Bielińskiego, który nas tak drogo kosztuje!
— Cóż uczynisz, królu?
— Poślę pieniędzy.
— Poselstwo z Forez.
— Daléj, rzekł król.
— Wielkie kompanie są pobite na brzegach Saony. Trzy miasta obrócone w proch, zasiewy zniszczone, winobrania zdeptane, bydło zabrane, przedano sto kobiét.
Król zakrył twarz rękami.
— Czy Jakóba de Bourbon tam nie ma? rzecze, obiecał mnie uwolnić od wszystkich tych rabusiów!
— Zaczekaj W. K. Mość, rzeki doktór otwierając trzecią depeszę. Oto list, w którym jest wzmianka o nim: spotkał wielkie hordy w Birgnais, i stoczył bitwę; ale..
Doktór zatrzymał się, wahając.
— Ale?... odrzekł król biorąc list z rąk. Zobaczmy co tam jest.
— Czytaj sam, królu.
— Porażony i zabiły! mówił cicho król, książę krwi królewskiéj, zabiły i zarżnięty przez łych złoczyńców! I nasz święty ojciec nic na to nie mówi; przecież przestrzeń z Avignonu nie jest tak wielka.
— Co rozkażesz, królu? spytał doktór.
— Nic; cóż chcesz abym rozkazał w nieobecności Duguescliina? A czy nie przyszło pośród tego wszystkiego jakie poselstwo od mego brata króla Węgierskiego.
— Nie królu, bojaźliwie odpowiedział doktór, postrzegający zwolna przygniatanie ciężaru spadających przygód na biédnego Monarchę.
— A Bretanja?
— Zawsze w polnéj wojnie: hrabia de Montfort odniósł korzyści.
Karol V spojrzał w niebo więcéj z zamyśleniem aniżeli z rozpaczą.
— Wielki Boże! mówił cicho, czy opuściłeś twoje Królestwo Francyi? Mój ojciec był dobrym królem, ale nie wojownikiem, ja zaś żyłem pobożnie, o Panie! Starałem się oszczędzać krwi Twoich dzieci, bo pamiętałem, iż z ludzi których mi dałeś, będę musiał zdać ci rachunek, nie jako z niewolników, których krew można przelewać dowolnie. A jednakże nikt nie wejrzał na moją ludzkość, ani Ty nawet, o Boże! Chcę położyć tamę temu okrucieństwu, które cofa świat w bezrząd. Zamiar jest dobry, jestem tego pewny, a jednak nikt mi nie pomaga, nikt mnie nic pojmuje!
Król pochylił na rękę swoją zamyśloną głowę.
W tym samym czasie dał się słyszéć wielki odgłos trąb, wykrzyknienia jednogłośne przebiegające ulice dochodziły aż do roztargnionego słuchu Monarchy.
Paź przesiał uczyć sokoła, i na doktora spojrzał.
— Idź, zobacz co się dzieje, królu, rzekł doktor, a zwracając się ku niemu, dodał: czy słyszysz te odgłosy?
— Mówię do nieba o pokoju i mądrości, słyszę zaś wojnę i gwałty.
— Najjaśniejszy panie, rzecze paź przybiegając, Bertrand Duguesclin powraca z Avignonu i wjeżdża do miasta.
— Witam cię, rzecze król sam do siebie; chociaż z większym hałasem przybywasz jak sobie życzę.
Powstał żywo zmierzając na jego spotkanie; lecz nim doszedł do końca ulicy, wielki tłum ludu ukazał się pod sklepieniami, i pchał się przez drzwi ogrodu. To lud pomięszany z wojskiem, który drżał z radości otaczając człowieka średniego wzrostu, dużzej głowy, szerokich ramion, i nóg zakrzywionych od konnéj jazdy.
Ten człowiek był to Bertrand Duguesclin, twarzy pospolitéj lecz łagodnéj i oka przenikliwego. Uśmiechał się i dziękował ludowi, wojsku i rycerzom, którzy mu błogosławili.
W téj chwili ukazał się król w końcu alei; wszyscy skłonili się, a Bertrand Duguesclin spiesznie stąpił ze schodów, aby mu złożyć hołd uszanowania.
— Mnie się kłaniają, mówił król, ale uśmiéchają się do Duguesclina; szanują mnie, lecz jego kocha ją. On jest obrazem téj fałszywéj sławy, tak potężnéj dla wszystkich zwyczajnych umysłów, ja zaś przedstawiam im pokój, który dla ich krotkiego widzenia znaczy poniżenie i chańb. To ludzie swojego wieku, ja zaś do innego należę; oni prędzéj polegliby w grobie, aniżeli pozwolili na to, co nie jest ani w ich usposobieniu, ani w zwyczaju. Jednakże, kiedy mi Bóg pozwoli, będę się starał ich oświecić.
Poczém, zastanawiając swój wzrok spokojny i przymilający na rycerzu zginającym przed nim kolano:
— Witaj! rzekł głośno, podając mu rękę z dobrocią i łagodnością.
Duguesclin dotknął ustami łaskawéj ręki.
— Dobry królu, rzekł rycerz podnosząc się, oto jestem, spieszyłem, jak widzisz, aby ci przynieść wieści.
— Czy dobre? zapytał król.
— Tak, królu, bardzo dobre. Zaciągnąłem trzy tysiące włóczników.
Naród wydał krzyk zadowolenia, widząc ten zastęp przybywający pod lak walecznym wodzem.
— Doskonale, odpowiedział Karol, nie chcąc sprzeciwiać się uniesieniom, jakie słowa Duguesclina wzbudziły.
Poczém cicho dodał:
— Niestety! nie trzeba było zaciągać trzy tysiące włóczników, ale raczéj rozwiązać sześć tysięcy. Będziemy mieli zawsze dosyć żołnierzy, gdy będziemy ich umieli używać.
I dotykając ramienia dobrego rycerza, uradowanego tym zaszczytem, wstąpił na schody, przecisnął się przez tłum ludu, dworzan, straży, rycerzy i kobiét, którzy widząc zgodę między królem i wodzem, w którym każdy pokładał nadzieję, krzyczeli z uniesieniem.
Karol V. kłaniał się wszystkim ręką i uśmiéchem, i prowadził rycerza bretońskiego do wielkiéj galeryi przeznaczonéj późniéj na posłuchanie, i stykającéj się z jego mieszkaniem: krzyki tłumu dochodziły tam, i słychać je było jeszcze, gdy król już zamknął drzwi za sobą.
— Królu, rzekł Bartrand uradowany, za pomocą nieba i miłości tych śmiałych ludzi, posiędziesz całe swoje dziedzictwo, jestem tego pewny, że w dwa lata wojny dobrze prowadzonéj...
— Aby prowadzić wojnę, Bertrandzie, trzeba pieniędzy, a my ich nie mamy.
— Ba! królu, rzecze Bertrand, z małym kosztem, wypraw...
— Nie ma już wypraw, mój przyjacielu: Anglicy wszystko zniszczyli, nasi zaś sprzymierzeńcy, wielkie hordy, złupiły co oszczędzili Anglicy.
— Najjaśniejszy panie, nałóż, podatek po franku z głowy każdego członka z duchowieństwa, i weź z ich dóbr dziesięcinę z dziesięciny, już to od dosyć dawnego czasu jak ją kościelni na nas przelewają.
— Właśnie téż dla tego posłałem cię do naszego Ojca Świętego, papieża Urbana V. rzekł król. A czy nam przyznaje upoważnienie do wzięcia téj dziesięciny?
— Oh! przeciwnie, odpowiedział Bertrand, użala się na ubóstwo duchowieństwa i domaga się pieniędzy.
— Więc widzisz dobrze, mój przyjacielu, rzekł Karol V. z smutnym uśmiéchem, iż nie ma nic do czynienia z téj strony.
— Tak, królu; ale on ci jedną łaskę wyświadcza.
— Każda łaska która drogo kosztuje, Bertrandzie, nie jest łaską dla króla którego kassy są próżne.
— Najjaśniejszy panie, on ci ją darmo udziela.
— Więc mów prędko, Bertrandzie, jakaż to jest łaska?
— Królu, największą klęską dla Francyi w téj chwili są wielkie hordy, wszakże tak?
— Tak; lecz czyż papież wynalazł środek ich rozproszenia?
— Nie, Najjaśniejszy panie, bo to przechodzi jego możność, lecz ich wyklął.
— Tak, żeby nas dobić, zawołał król w rozpaczy; wtedy gdy Bertrand oznajmiając mu tę wiadomość głosem tryumfalnym, nie posiadał się z radości. Złodzieje zostali mordercami, wilki chcą się zrobić tygrysami, może tam byli jeszcze jacy co obawiali się Boga i wstrzymywali innych; teraz zaś nie mają się już czego obawiać i oszczędzać. Jesteśmy zgubieni, mój biedny Bertrandzie.
Godny rycerz znał głęboką mądrość i przenikliwy umysł Monarchy. Posiadał on ten wielki przymiot człowieka drugiego rzędu, że umiał poznać wyższe zdania; zaczął więc rozważać, a jego zdrowy rozsądek przekonał go, że król miał słuszność.
— Prawda jest, rzecze, będą się śmieli, skoro się dowiedzą, że nasz Ojciec Święty postąpił z niemi jak z chrześcijaninami, a z nami zaś, będą się obchodzić jak z machometanami i żydami.
— Widzisz zatém, mój kochany Bertrandzie, rzecze król, w jak przykrém jesteśmy położeniu.
— Istotnie, mówił rycerz, nie myślałem o tém, i zdawało mi się, iż ci przynoszę dobrą wiadomość.
Chceszże abym powrócił do papieża i powiedział mu, żeby się nie spieszył?
— Dziękuję ci, Bertrandzie, odpowiedział.
— Wybacz mi, królu. Jestem złym posłem, przyznają to. Mojem dziełem jest siąść na konia i walczyć, i kiedy mi powiesz; „Siadaj na koń Duguesclin, ja walczę.“ Lecz we wszystkich kwestyach, w których potrzeba pióra zamiast miecza, przyznaję, Najjaśniejszy panie, jestem słabym politykiem.
— A jednakże, rzecze król, gdybyś chciał mi pomódz, mój dobry Bertrandzie, nicby nie było jeszcze straconém.
— Jak to, gdybym chciał pomódz! Najjaśniejszy panie, zawołał Duguesclin, ja pragnę. Moja ręka, mój miecz, moje ciało, wszystko jest na twoje rozkazy!
— Lecz ty mnie pojąć nie możesz, rzekł król z westchnieniem.
— Ah! króla, to bardzo być może, odpowiedział rycerz, gdyż mam głowę nieco twardą, i z tego przy, najmniéj jestem bardzo szczęśliwy, gdyż ona tyle razów poniosła, że gdyby natura jej odmówiła téj własności, byłaby dziś bardzo poszkodowaną.
Skrzywdziłem cię mówiąc żeś mnie nie mógł zrozumiéć, powinienem był powiedzieć, żeś niechciał.
— Ja nie chciałem? rzekł Bertrand zdziwiony.
I jakże mógłbym nie chcieć cokolwiek, co mój król żąda.
— Mój kochany Bertrandzie, ponieważ nie chcemy w ogólności, aby rzeczy, które nam są właściwe, i do których jesteśmy przyzwyczajeni, albo które zawierzamy, i aby rzecz o którą mam ci się spytać, zaraz była zrozumianą i pojętą.
— Powiedz więc, Najjaśniejszy Panie.
— Bertrandzie, odezwał się król, czy znasz naszą historyą? Nie wiele, Najjaś. Panie, odpowiedział Duguesclin; cokolwiek historyą Bretanii, ponieważ to mój kraj.
— Ale słyszałeś przynajmniéj o tych wszystkich potyczkach, które po wielekroć Francyi groziły zgubą.
— Tak, słyszałem Naj. Panie. Wasza K. Mość chce mówić zapewne o bitwie pod Courtrai naprzykład, gdzie hrabia d’Artois zginął; o bitwie pod Crecy, gdzie król Filip Walezyusz uciekł, i nakoniec o bitwie de Poatier, gdzie król Jan został wzięty w niewolę.
— I cóż! Bertrandzie spytał król, czyś kiedy zastanowił się nad przyczynami, które spowodowały przegranie bitwy.
— Ja najmniéj myślę, Najjaśniejszy panie, to mnie utrudza.
— Pojmuję, ale ja myślałem i znalazłem przyczynę.
— Czy tak?
— Tak, i chce ci ją powiedziéć.
— Słucham, królu.
— Czy uważałeś jak tylko Francuzi występują do bitwy, zamiast ściskać się jak Flamandczycy, albo Anglicy, i osiągać korzyści, kiedy jest chwila po temu, rzucają się w nieładzie jeden po drugim, z jedyną myślą odznaczenia się? Ztąd brak jedności, bo każdy ulega swojéj, woli, wykonywa prawo swojego kaprysu, i słucha głosu który mu mówi, naprzód. Otóż dla czego Flamandczycy i Anglicy są narodami poważnémi i karnemi, słuchającemi głosu wodza, uderzającemi w porę, i prawie zawsze zwycięzcami.
— Prawda jest, rzecze Duguesclin, zupełnie lak się dzieje; lecz jakiż środek powściągnienia Francuzów kiedy widzą nieprzyjaciela przed sobą?
— Jednali o to starać się potrzeba, mój dobry Duguesclinie, rzecze Karol.
— Mogłoby to być odrzekł rycerz, jeżeliby król stanął na czele. Być może że naówczas jego głos byłby słuchany.
— Jesteś w błędzie, mój kochany Bertrandzie, rzekł Karól V. wiadomo jest że jestem spokojnéj natury, zupełnie różnéj od mego ojca Jana i brata Filipa. Myślanoby że idę na nieprzyjaciela jedynie ze strachu: bo wiesz, że to jest zwyczajem królów Francuzkich; więc jest to odwaga poznana, jest to sława dopełniona, sława bez plamy która mogłaby tylko działać podobnym cudem! i gdyby więc Bertrand Duguesclin jéj chciał!
— Ja, królu! zawołał rycerz, wpatrując się królowi swemi wielkiemi zdziwionemi oczami.
— Tak ty i ty sam, gdyż dzięki Bogu wiadomo jest, że ty lubisz niebezpieczeństwa, i gdybyś się skrył, ani jeden nie mógłby pomyśléć, że to jest przez bojaźń.
— Królu, co mi tu mówisz jest dobre dla mnie, lecz téj szlachcie, tym rycerzom, kto posłuszeństwo nakaże?
— Ty, Bertrandzie.
— Ja; królu, rzekł rycerz potrząsając głową, zanadto małym jestem wodzem abym mógł dawać rozkazy całéj swojéj szlachcie, któréj połowa zacniejszą jest odemnie.
— Bertrandzie, gdybyś chciał mi pomódz, gdybyś chciał mi służyć, gdybyś chciał mnie pojąć, jedném słowem, zrobiłbym cię większym niżeli wszyscy ci ludzie.
— Ty, królu?
— Tak, ja, odrzekł Karol V.
— I czemże mnie zrobisz?
— Zrobię cię Konstablem.
Bertrand uśmiechnął się.
— W. K. Mość żartuje ze mnie.
— Nie, Bertrandzie, mówię na prawdę.
— Ale Najjaśniejszy panie, miecz ozdobiony kwiatami lilii, przywykł tylko błyszczéć w rękach królewskich.
— To właśnie jest nieszczęściem narodów, rzekł król, gdyż książęta otrzymujący ten miecz, odbierają go jako spuściznę a nie nagrodę ich usług, otrzymując len miecz, że tak powiem, z lodu a nie z rąk króla, zapominają jakie obowiązki on wkłada, gdy ty zaś, Duguesclinie, ilekroć dobędziesz go z pochwy, wspomnisz sobie o swoim królu który ci go dał, i o obowiązkach jakie dając włożył na ciebie.
— Gdybym, Najjaśniejszy panie, otrzymał go, od. rzekł Duguesclin, i jeżeli ten zaszczyt... ale nie, to nie podobna.
— Jakto niepodobna?
— Tak, bo to by pokrzywdziło Waszą Królewską Mość; a przytém, nie chciano by nie ulegać, bo nie jestem tak wielkim panem.
— Słuchaj mnie tylko, rzecze Karol V. nadając swéj twarzy wyraz niezłomnéj woli, ja w tém jestem że inni będą ci posłuszni.
Duguesclin potrząsnął głową na znak wątpliwości.
— Słuchaj Duguesclin, mówił daléj, czy sądzisz że tylko dla tego jesteśmy pobici żeśmy za waleczni?
— Na honor, odpowiedział Duguesclin, przyznaję że nigdy o tém nie pomyślałem, teraz zaś jestem przekonania W. K. Mości.
— Wybornie! bo natenczas, mój kochany Bertrandzie, wszystko pójdzie dobrze. Nie trzeba próbować bić Anglików, trzeba spróbować ich wypędzić, i do tego nie potrzeba bitew, Duguesclin, żadnych bitew, potyczek, spotkań, czat ów, a to jest wszystko. Trzeba zniszczyć naszych nieprzyjaciół w szczególe, jednego po drugim, w zakątach lasu, w przebyciu rzek, po wsiach gdzie się zatrzymują; to będzie cokolwiek dłuższe, ale cokolwiek pewniejsze.
— Oh! mój Boże, tak; ja to wiem dobrze; ale nigdy twoja szlachta nie będzie chciała podobnie wojować.
— W imię świętéj Trójcy! trzeba przecież aby tak chciała, gdy będzie dwóch ludzi żądających jednéj i téj saméj rzeczy, i gdy ci dwaj ludzie. będą: król Karol V. i Konetabl Duguesclin.
— Trzeba do tego aby Konslable Duguesclin miał tę samą władzę co król Karol V.
— Będziesz ją miał, Bertrandzie, nadani ci prawo życia i śmierci.
— Dla chłopów; a na szlachtę?
— I na szlachtę.
— Pomnij Najjaśniejszy panie, że w wojsku są książęta.
— Na książąt równie jak na szlachtę, na wszystkich jednako. Duguesclin słuchaj; mam trzech braci: księcia Andegaweńskiego, Burgońskiego i Berry; a więc! robię z nich nie twoich zastępców ale żołnierzy; oni mają dawać przykład posłuszeństwa innym; a jeżeli który z nich ci uchybi, na tém samém miejscu, na którém wykroczył, każesz przywołać kata, i ściąć głowę jak zdrajcy.
Duguesclin spojrzał na króla z zadziwieniem.
Nigdy nie słyszał tego Monarchy tak dobrego i słodkiego mówiącego z podobną pewnością.
Król potwierdzał spokojnie to co wyrzekł ustami.
— Ah! dobrze, królu, odrzekł Duguesclin; jeżeli podobne środki oddajesz mojej woli, będę ci posłuszny, spróbuję.
— O mój dobry Duguesclin, rzekł król opierając swe dłonie na ramionach rycerza. Usłuchaj mnie a uda ci się, ja zaś tym czasem zajmę się finansami, napędzę pieniędzy do mojego skarbcu, dokończę Bastylii, wzniosę mury Paryża, albo raczéj nowy zakreślę obwód. Założę bibliotekę; bo nie dosyć jest żywić ciało, trzeba jeszcze zasilać i umysł. Jesteśmy barbarzyńcami Duguesclin, ścieramy rdzę z naszych puklerzy a nie myślimy, aby ją zetrzéć z naszego ducha. Maurowie któremi pogardzam! są, naszemi panami, są poetami, historykami i prawodawcami, my zaś nic tego wszystkiego nie mamy.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, rzekł Duguesclin, ale tego nam nie potrzeba.
— Tak samo jak Anglii nie potrzeba słońca, bo cóż na to poradzi, że jest mgła; lecz trudno po wiedziéć że mgła jest lepszą, nad czyste powietrze. Niech mi Bóg tylko życia udzieli, a tobie Duguesclin, śmiałéj odwagi, a my dwóch obdarzemy Francyą tém, na czém jéj zbywa, aby zaś posiadała to czego nie ma; naprzód, potrzeba pokoju.
— Przedewszystkiém, rzecze Duguesclin znajdziemy sposób oswobodzenia ją od wielkich hord, środkiem, który nam tylko cud podać może.
— Ten cud Bóg sprawi, odpowie król. Obadwa jesteśmy dobremi chrześcianinami, i obadwa mamy dobre zamiary: Bóg przyjdzie na naszą pomoc.
W tej chwili, doktór poważył się drzwi otworzyć.
— Królu, rzecze, W. K. Mość zapomniała o dwóch rycerzach.
— Ah! prawda, zawołał król, bo rozmawialiśmy z Duguesclinem, a rozmawialiśmy o tém, aby z Frań, cyi uczynić pierwszy kraj na świecie. Proś niech wejdą.
Wprowadzono natychmiast dwóch rycerzy. Król postąpił na przeciw nim. Jeden z nich tylko miał podniesioną przyłbicę: król go nie znał, lecz pomimo tego, życzliwym powitał uśmiéchem.
— Żądałeś ze mną mówić rycerzu, i powiedziano mi że w ważnym interessie.
— Tak, Najjaśniejszy panie, odpowiedział młodzieniec.
— Witam cię wiec z radością, rzecze Karol V.
— Nie raduj się zawcześnie mój królu, rzecze rycerz, bo ci smutną przynoszę wiadomość.
Melancholiczny uśmiéch prześliznął się po ustach króla.
— Smutną wiadomość! rzecze, od dawna innéj nie odbieram. Ale nie należémy do rzędu tych ludzi, którzy posła i wiadomość lekce ważą. Mów więc, rycerzu.
— Niestety! królu.
— Z którego kraju przybywasz?
— Z Hiszpanii.
— Już dawno jak nie słyszeliśmy nic dobrego z tamtéj strony; cokolwiek nam powiesz, niczém nas nie zadziwisz.
— Najjaśniejszy panie, król Kastylii pozbawił życia siostrę naszéj królowéj.
Król cofnął się ze wstrętem. Rycerz mówił daléj.
— Zamordował ją zniesławiwszy wprzódy.
— Zabił! zabił moją siostrę! rzekł król bledniejąc: to być nie może!
Rycerz który zgiął kolano, powstał raptownie.
— Najjaśniejszy panie, rzecze głosem drżącym, nie godzi się niedowierzać szlachcicowi, który tyle cierpiał aby zrobił przysługę swojemu panu. Ponieważ nie chcesz mi wierzyć, to jest pierścień królowéj, może mu więcéj jak mnie uwierzysz.
Karol V. wziął pierścień, długo nań patrzył, i z wolna jego pierś się wznosiła, a oczy napełniały łzami.
— Niestety! niestety! rzekł, ten to sam, poznaję go; bo ja go jéj dałem. I cóż! Bertrandzie, czy ty słyszysz? Jeszcze jeden cios, dodał odwracając się do Duguesclina.
— Najjaśniejszy panie, rzecze rycerz, winieneś pożałować tego śmiałego rycerza, za porywczość z jaką go przyjąłeś.
— Tak, rzekł król, tak; lecz mi przebaczy, ponieważ mnie boleść nęka: nie wierzyłem z początku i teraz jeszcze nie wierzę.
— W téj chwili, drugi rycerz przybliżył się, podnosząc przyłbicę swojego chełmu.
— A mnie królu, czy uwierzysz gdy ci to samo co i on powtórzę? Czy mnie uwierzysz, który przy tobie wyuczyłem się rycerstwa; mnie, który jestem dziecięciem dworu Francuzkiego; mnie, którego tak kochałeś?
— Mój syn, mój syn Henryk! zawołał Karól V. Henryk de Transtamare. Oh! dzięki ci, w największych moich cierpieniach przybywasz.
— Przybywam Najjaśniejszy panie, odpowiedział książę, płakać z tobą okrutnej śmierci królowéj Kastylii. Przybywam uciec się pod bezpieczeństwa twego puklerza: gdyż, jeżeli don Pedro zabił swoją siostrę donnę Blankę, zabił także mego brata don Fryderyka.
Bertrand Duguesclin zczerwieniał od gniewu; i ogień wzburzenia zabłyszczał mu w oczach.
— Otóż zły książę, zawołał, o gdybym był królem Francyi!..
— I cóż! cóż byś uczynił? rzekł Karól, odwracając się żywo ku niemu.
— Królu, rzekł Henryk zawsze klęczący, wspieraj mnie, ocal mnie!
— Będę się starał, rzekł Karól V. ale zkąd to pochodzi, że ty, Hiszpan przybywający z Hiszpanii, ty, tak bardzo zajęty w całéj téj sprawie, zkąd to pochodzi, że ukrywałeś się naówczas, kiedy ten rycerz przybył do mnie, i że milczałeś wówczas, gdy on przemawiał.
— Ponieważ, królu, odpowiedział Henryk, ten rycerz, którego ci przedstawiam jako jednego z najszlachetniejszych i najwaleczniejszych ludzi, jakich znam, ponieważ, mówię, ten rycerz wyświadczył mi znakomitą przysługę, słuszném było, abym mu przyznał pierwszeństwo mówienia. On to mnie wykupił z rąk jednego kapitana hordy; był mi szczerym towarzyszem; a nadto, nikt od niego nie mógł lepiéj mówić do króla Francuzkiego, gdyż on sam widział konającą królowę Kastylii; miał w rękach jéj zakrwawioną głowę, również jak nieszczęśliwego mego brata.
Na te wyrazy Henryk zaczął płakać. Karol V. zdawał się boléć; a Bertrand Duguesclin tupnął silnie nogą.
Henryk przez palce rękawicy, którą sobie twarz zakrywał, patrzał uważnie jaki skutek sprawią te wyrazy. Przechodził on jego oczekiwanie.
— A co! rzecze król zapłoniony gniewem, otóż opowiadanie, które ogłosić każę mojemu ludowi, i niech mnie Bóg skarżę, jeżeli nie wypuszczę owego szatana wojny, którego tak długo trzymałem. Tak jest, zginę, padając na trupa mego ostatniego poddanego, albo Francya zginie, albo moja siostra będzie pomszczoną.
W miarę jak Karól V. zapalał się, Bertrand coraz bardziéj się zamyślał.
— Taki król, jak don Pedro, hańbi tron Kastylski, rzecze Henryk.
— Marszałku! przemówił Karol V. zwracając się do Bertranda, teraz twoje trzy tysiące włóczników będą potrzebnémi.
— Inne było ich przeznaczenie, jak przebywanie gór, to za nadto wojny na raz! To, coś mi mówił przed chwilą, Najjaśniejszy panie, dało mi powód do pomyślenia, iż gdy będziemy prowadzili wojnę z Hiszpanją, Anglicy wejdą do Francyi i złączą się z wielkiémi hordami.
— Więc upadniemy, rzecze król. Taka wola nieba, a tam zatrzymują się przeznaczenia państwa! Lecz przynajmniéj będą wiedzieli dla czego Karol V. stracił swoje mienie. Choć ludy zginą, ale zginą za słuszną sprawę i ważniejszą, niż o posiadanie kawałka ziemi albo ubliżenie posłowi.
— Najjaśniejszy panie! gdybyś miał chociaż pieniądze, rzecze Bertrand...
— Mam je, rzekł król cicho, jak gdyby się lękał aby go nie słyszano za krańcami pokoju. Ale pieniędzmi nie powrócimy życia ani mojéj siostrze, ani jego bratu.
— Prawda, rzecze Dugueschn, lecz się pomściémy za nich i to bez narażenia Francyi.
— Wytłómacz się, rzekł król.
— Zapewne, rzecze Bertrand, za pomocą pieniędzy zaciągniemy kilku kapitanów i kilka hord. Są to szatany, których nie obchodzi za kogo się biją, aby im tylko zapłacono.
— Gdyby mnie, rzecze bojaźliwie Mauléon, wolno było jedno słowo wyrzec...
— Wysłuchaj go, Najjaśniejszy panie, rzecze Henryk, pomimo młodości zarówno jest roztropny jak waleczny.
— Mów więc, odrzekł Karól V.
— Sądzę Najjaśniejszy panie że hordy są ci nieprzyjemne.
— Oni niszczą moje Królestwo i zarazem moich poddanych.
— Zatém, jak to powiedział waleczny Duguesclin, może jest środek pozbycia się ich.
— Słucham cię, rzekł król.
— N. panie, wszystkie te hordy nad Saoną są do siebie podobne.
Zgłodniałe kruki, które nie widzą w państwie, zniszczoném wojną, więcéj dla siebie zdobyczy, zwrócą się ku piérwszemu żerowi, jaki im się pokaże. Niechaj marszałek Dugueschn, ten kwiat rycerstwa, który jest znamy i szacowany do ostatniego z nich, stanie na czele i prowadzi do Kastylii, gdzie jest tyle do palenia i łupienia, a przekonasz się, że wyjdą co do jednego na tę nową krucyatę.
— Lecz jeżeli się udam, czy mnie czasem nie pochwycą, rzekł Bertrand, i czy nie zażądają okupu? Jestem tylko ubogim szlachcicem Bretońskim.
— Tak, rzecze Karól V, lecz królowie są twojemi przyjaciółmi.
— A ja, rzecze Mauléon, przyrzekam zaprowadzić W. wysokość do najstarszego z nich, do pana Hugo de Caverley.
— I któż więc jesteś? zapytał Bertrand.
— Nie, panie, albo przynajmniéj bardzo mało; ale ja wpadłem w ręce tych bandytów, i nauczyłem szanować moje słowo, gdyż na nie mnie wypuścili, i gdy opuszczę W. wysokość, zaniosę im tysiąc liwrów turnejskich, które mi książę Henryk wspaniale ofiarował, przytém, zaciągnę się na rok do ich kompanii.
— Jakto, ty, do hordy rabusiów?
— Tak, panie; rzecze Mauléon. Zobowiązałem się mojém słowem, i to pod tym tylko warunkiem z ich rąk się wydostałem; prócz tego, kiedy ty panie będziesz nićmi dowodził, nie będą to rabusie, będą to żołnierze.
— Czy sądzisz że pójdą? rzecze król ożywiony nadzieją, czy sądzisz iż opuszczą Francyę?
— Królu, odpowiedział Mauléon, jestem pewny tego co mówię, i jest tam dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy dla ciebie.
— A ja ich zaprowadzę tak daleko, rzekł Duguesclin, że ani jeden nie powróci do Francyi; przysięgam to przed tobą, mój dobry królu. Chcą wojny, bardzo dobrze, niech wojują.
— Właśnie to samo chciałem powiedziéć, odrzekł Mauléon, a pan, dostojny Bertrandzie, pojąłeś myśl moją.
— Ale któż przecie jesteś? spytał król patrząc na młodzieńca z podziwianiem.
— Najjaśniejszy panie, odpowie Agenor, jestem pospolity rycerz z Bigorry, w służbie, jak to już W. K. Mości powiedziałem, jednéj z hord.
— Od jak dawnego czasu? spytał król.
— Od cztérech dni. N. panie.
— Jakżeś się tam dostał?
— Opowiedz rycerzu, rzecze Henryk, zarobisz na tém opowiadaniu.

I Mauléon opowiedział królowi Karolowi V. i walecznemu Bertrandowi Duguesclin, rozprawę z Caverleyem, tak, że ją podziwiał król, znający się na mądrości, i marszałek, znający się na rycerstwie.

ROZDZIAŁ XV.
Jakim sposobem nieprawy syn de Mauléon powrócił do Kapitana Caverley, i co z tego wynikło.

Karol V, jako zanadto mądry monarcha, zbyt często rozmyślał nad sprawami królestwa, przez co mógł widziéć z piérwszego rzutu oka następstwa, jakieby osięgnął, gdyby okoliczności skojarzyły się tak, jak Mauléon przyrzekł je poprowadzić.
Anglicy ogołoceni z zasiłków wielkich rot, widzieli się zmuszeni płacić żołd wojskom, przyjętém w zastępstwo tych rot, co się sami utrzymywali, i którzy prowadząc wojnę na swoją własną korzyść, niszczyli tém królestwo. Miało więc nastąpić zawieszenie broni z Francyą, zawieszenie, podczas którego nowe urządzenia sprawiłyby nieco pokoju Francuzom i pozwoliły królowi wykonywać wielkie przedsięwzięcia, jakie już rozpoczął: to jest, upiększanie Paryża i stan finansów?
Co do owéj wojny Hiszpańskiéj, Duguesclin nie widział w niéj wielkiéj przeszkody. Jazda francuzka była wówczas najliczniejszą i najlepszą w całym święcie, więc Kastylczykowie musieli być pobici; przytém Bertrand odbywając swoje wyprawy wiedział dobrze, iż im drożéj płacić będzie zwycięztwo, tym korzystniejsze będzie ono dla Francyi, i że, im więcéj będzie rozsiewać trupów na polu bitwy, mniéj łupieżców powróci do Królestwa.
Polityka ówczesna była zupełnie egoistyczną, albo przynajmniéj osobistą; nie miano jeszcze wcale zamiaru wpajać tych zasad, prawdziwie narodowych, które potem zrobiły prościejszą kwestyą wojny pomiędzy królami; każdy książę uzbrajał swoim kosztem, własnemi funduszami lub pieniędzmi, i mocą swego oręża nabywał prawa, które wielu ludzi gotowych było utrzymywać.
— Don Pedro zabił swego brata i zamordował moją siostrę, mówił do siebie Karól, i będzie to za słuszne uważał, jeżeli nie zdołam mu dowieść, że nie godnie postąpił.
Don Henryk de Transtamare mówił.
— Jestem młodszym, ponieważ urodziłem się w roku 1336, a mój brat don Pedro w 1333. Ojciec mój, Alfons, zaręczonym był z panią de Guzman, moją matką, która chociaż nie zawarła małżeńskiego związku, była rzeczywiście prawdziwą jego małżonką. Tylko przypadek zrządził, iż zostałem synem z nieprawego łoża, podług mniemań świata; lecz oprócz osobistości, zbrodnie i występki mam do pomszczenia. Don Pedro chciał zniesławić moją żonę, on jest zabójcą mego brata don Fryderyka; w końcu, on zabił siostrę króla Francyi. Mam więc słuszność domagać się, strącić don Pedra z tronu, a jeżeli to osiągne, wstąpić, mimo wszelkiego podobieństwa, na jego miejsce.
Don Pedro mówił do siebie:
— Jestem królem, prawém dziecięciem, na mocy traktatu który sprzymierzył mię z Francyą, zaślubiłem księżniczkę krwi królewskiéj, którą nazywano Blanka de Bourbon; ona, zamiast żeby mnie kochała, jak to było jéj powinnością, kochała don Fryderyka, mego brata; i jak gdyby nie było mi dosyć na tém, być zniewolonym do związku politycznego, moja żona stronę przeciwko mnie za swojemi braćmi, Henryka i Tello, którzy prowadzili ze mną wojnę, a to jest zbrodnia stanu; co więcéj, ona splamiła moje imię z moim trzecim bratem don Fryderykiem, i to jest największa zbrodnia; kazałem więc pozbawić ją życia, i don Fryderyka, gdyż miałem do tego prawo.
Lecz gdy rzucał wzrokiem na około siebie aby spostrzedz czy te prawo opierało się na słuszności, widział tylko swoich Kastylijczyków, Maurów i Żydów, podczas gdy don Henryk Transtamare miał Aragon, Francyę i Papieża. Strony nie były równe, a to sprawiło, że don Pedro, jeden z najrozumniejszych Monarchów ówczesnéj epoki, mawiał do siebie czasami cicho: Dobrze zacząłem, lecz czy dobrze skończę?
Przygotowania prędko odbywały się na dworze francuzkim, król Karol tyle tylko tracił czasu, ile go potrzeba było, aby wręczyć miecz Bertrandowi Duguesclin Konetablowi Francyi, i przemówić do książąt, zawiadamiając ich o zaszczycie, jaki uczynił szlachcicowi bretońskiemu, oraz wezwać ich do posłuszeństwa nowemu hetmanowi, jak jemu samemu. Poczém, ponieważ usiłował przedewszystkiém otrzymać dla umówionéj wyprawy pomoc wielkich hord, za nim to ogłosił bojąc się, aby don Pedro ceną pieniężną nie zyskał ich pomocy tak w Hiszpanii, jak we Francyi, jak najspieszniéj wypuścił Duguesclina i Mauléona.
Książe Henryk de Transtamare, zapewniony o wsparciu króla Karola, towarzyszył im jako pospolity rycerz.
Podróż odbywała się spokojnie. Posłów eskortowali tylko ich giermkowie i służba, oraz dwunastu dodanych w pomoc.
Wkrótce, ujrzeli Saonę i niezliczone namioty hord, które opuściwszy granice Francyi, tak długo przez nich nurtowane, ściągali się zwolna do środka, podobnie, jak to czynią myśliwi dla wypędzenia przed sobą zwierzyny, i jak druga gromada okrutników, oczekująca nowego Aetiusza, zebrały swoje chorągwie w te płodne równiny.
Agenor udał się naprzód, zostawiwszy hetmana w bezpieczeństwie w zamku Rochpot, który należał jeszcze do króla Karola, i zrobiwszy ten krok ostrożności, poszedł rzucić się w rozstawione sieci koczujących hord.
Ten do którego udawał się orszaku, był także kapitanem, prawie tak znanym, jak Hugo de Caverley, ale nazywano go rycerzem Zielonym. Trzymano wtedy straż przednią, i dla tego, zaprowadzono do niego Agenora, który nie mając chęci płacić po dwa kroć okupu, odwołał się do Hugo de Caverleya, pod którego namiot przez samego Zielonego rycerza został wprowadzony.
Straszny dowódzcą awanturników wykrzyknął z zadowolenia, spostrzegając swego dawnego jeńca, albo raczéj przyszłego towarzysza.
Przed wszelkiém tłumaczeniem Agenor kazał zbliżyć się Musaronowi, który dobył worek skórzanny przyzwoicie zaopatrzony, dzięki hojności księcia Henryka i króla Karola V. w tysiąc liwrów turnejskich, i wyłożył je na stół.
Przez cały czas liczenia nikt ani słowa nie przemówił.
— Ah! otóż tak pięknie postępujesz towarzyszu, rzekł Hugo de Caverley, kiedy ostatni talar położony, przyznam się, że niespodziewałem się tak prędko; więc już oswoiłeś się z myślą, która z początku nabawiała cię tyle trwogi, abyś żył z nami?
— Tak jest, kapitanie albowiem prawdziwy żołnierz wszędzie żyje, i żyje jak chce; przytém myślałem, że dobra wiadomość nie oznajmia się nikomu zaprędko, a ja przynoszę ci wiadomość nadzwyczajną, której jestem pewny że się spodziéwać byłeś bardzo daleki.
— Ba! rzecze Caverley, zaczynając się trwożyć oświadczeniem Mauléona, obawiał się bowiem czy go nie ciągnie w jakie sidła, aby tym sposobem zwolnić się z danego słowa, ba! wiadomość nadzwyczajną mówisz?
— Kapitanie, odrzekł Mauléon, na drugi dzień mówiłem o tobie z królem Francyi, do którego, jak ci to wiadomo, byłem posłany przez umierającą jego siostrę, opowiedziałem mu więc łaskawą grzeczność, jaką próbę mi dałeś.
— Ah! ah! rzecze kapitan ucieszony, więc mnie zna król Francyi?
— Bez wątpienia, kapitanie, gdyż mu splądrowałeś jego królestwo, i mógłże by téż nie wspomniéć o tobie? narzekania spalonych mnichów, płacze kobiét zgwałconych, skargi mieszczan wskazanych na okup, sprawiły zaszczytne obicie się twojego imienia o jego uszy.
Caverley zadrżał z pychy i ukontentowania pod swoją czarną zbroją. Była to złowroga radość w tym żelaznym posagu.
— Tak, rzecze, król mnie zna, tak Karól V. wié imię kapitana Hugo de Caverley.
— Wié o nim, i niezapomni go, ja ci za to ręczę.
— I cóż przecie mówił ci o mnie?
— Król mówił mi: „Rycerzu, idź poszukaj dobrego kapitana Hugo de Caverley, albo téż...” dodał.
Kapitan wlepił wzrok w usta Mauléona.
— Albo tez, mówił daléj rycerz, poślę do niego jednego z pierwszych sług moich.
— Jednego z jego piérwszych sług?
— Przebóg!
— Znanego?
— Oh! bardzo znanego!
— Wiele zaszczytu czyni mi król Francyi, rzecze Caverley przybierając głos szyderczy; on więc czegoś żąda odemnie, ten dobry król Karól V.
— Chce cię zbogacić, kapitanie.
— Młodzieńcze, młodzieńcze! zawołał awanturnik z przybraną oziębłością, nie żartuj ze mnie, gdyż to drogo kosztowało tych; którzy się żartować ze mnie ośmielili. Król Francyi może chciałby co miéć odemnie... moją głowę, naprzykład. Spodziewam się że byłby z niéj kontent, ale pomimo jego zabiegów, rycerzu, przykro mi jest ci powiedziéć, że wcale jéj nie otrzyma za twojém pośrednictwem.
— Otóż co znaczy zawsze źle czynić, poważnie o zwał się Mauléon, którego szlachetna postać nakazywała szacunek, nie dowierza się nikomu, obwinia się cały świat, i spotwarza się nawet króla, który zasługuje na miano najgodniejszego człowieka z całego swego królestwa.
Zaczynam wierzyć kapitanie, dodał potrząsając głową, że król krzywdę wyrządził, wysyłając mnie do ciebie. Jestto zaszczyt, który książęta oddają sobie wzajemnie, a ty, kapitanie, mówisz w téj chwili jak dowódzca bandytów, a nie jak książę.
— He! he! rzekł Caverley nieco zmięszany tą śmiałością, nie dowierzać nikomu jak mówisz kochany przyjacielu, jest to być rozumnym. I szczérze téż mówiąc, jakże król może mnie kochać, po tych narzekaniach spalonych mnichów, lamencie zgwałconych kobiét, i skargach mieszczan skazanych na okup, o których dopiéro co wspomniałeś?
— Bardzo dobrze, odrzekł Mauléon, widzę co mi czynić wypada.
— I cóż takiego? zobaczmy, zapylał Caverley.
— Wypada posłać do króla zawiadomienie, że jego posłannictwo jest uzupełnione, w skutku którego dowódzca awanturników nie dowierza słowu króla Karóla V.
Mauléon chciał wyjść z namiotu dla wykonania zamierzonéj groźby.
— Ho! ho! zawołał Caverley, ani słowa nie powiedziałem o tém co myślisz, i ani słowa nie myśląłem, o tém co mówisz. Zresztą, zawsze będzie czas do odesłania tego rycerza; dla tego téż każ mu wejść kochany przyjacielu, a będzie mile przyjęty.
Mauléon potrząsnął głową.
— Król Francyi, rzekł obojętnie Mauléon, nie dowierza ci kapitanie, i nie dozwoli wejść jednemu ze znakomitych sług swoich do swego obozu, jeżeli mu nie dasz dostatecznéj rękojmi.
— Do sto katów! zawołał Caverley, znieważasz mnie kumie!
— Bynajmniéj mój kochany kapitanie, sam dałeś mi przykład nieufności.
— Eh! niech djabli porwą! czyż to nie wiadomą rzeczą, że poseł królewski jest osobą nietykalną w całym świecie, a nawet i dla nas, którzy dosyć praw gwałciemy? Czy to będzie jakiś szczególny poseł?
— Być może, rzekł Mauléon.
— Z ciekawości muszę go zobaczyć.
— Więc podpisz list bezpieczeństwa w należytéj formie.
— Nic łatwiejszego.
— Tak jest; ależ tu nie jesteś sam kapitanie, a ja szczególnie przybyłem do ciebie, jako do najpierwszego ze wszystkich; przytém, miałem tylko sposobność być z tobą jednym w stosunkach a nie z innemi.
— To więc poselstwo nie jest do mnie samego? spytał Caverley.
— Nie, jest ono do wszystkich dowódzców rot.
— Zatém; nie tylko mnie dobry król Karol chce zbogacić? szyderczym głosem rzekł Caverley.
— Król Karol jest tyle możnym, że mógłby zbogacić wszystkich rabusiów królestwa, jeśliby mu się podobało, odrzekł Mauléon z uśmiéchem, który daleko przewyższył urąganie kapitana.
Zdaje się, że tak potrzeba było mówić z dowodzcą awanturników, bowiem ten dowcip powrócił mu dobry humor.
— Niech każą przyjść memu pisarzowi, rzecze, i niech mi ułoży list bezpieczeństwa w należytéj formie.
Zbliżył się człowiek wysoki, chudy, drżący i cały czarno okryty, nauczyciel początkowych nauk z sąsiedniéj wioski, którego kapitan Caverley wyniósł tymczasowo na godność swego sekretarza.
Ułożył on pod przewództwem Musarona list bezpieczeństwa najzwięźlejszy i najpewniejszy, jakiego by lepiéj i uczony nie napisał; wtedy kapitan kazawszy wezwać przez pazia każdego z dostojnych bandytów, swoich współbraci, zaczął sam, czy to dla tego, że nie umiał pisać, czy téż dla wiadoméj przyczyny, iż nie chciał zdejmować swojéj żelaznéj rękawicy, odciskać gałkę swego sztyleta pod spodem pisma, i kazał to samo czynić innym dowódzcom, pod swoim monogramatem, jednym krzyż, innym pieczęcie, a jeszcze innym sztrychy. Wykonawszy cały ten obrot, dowódzcy śmieli się między sobą, sądząc się daleko wyższemi od wszystkich książąt na świecie, kiedy dają listy bezpieczeństwa posłowi króla francuzkiego.
Gdy pargamin był zapełniony wszystkiemi pieczęciami i sztrychami, Caverley powrócił do Mauléona.
— A imię posła? zapytał.
— Dowiesz się jak przybędzie, odrzekł Agenor, i to jeszcze jeżeli raczy je oznajmić.
— To jest jakiś baron, zawołał, śmiejąc się rycerz Zielony, któremu spaliliśmy zamek, i uwiedliśmy żonę, przychodzi zobaczyć czy mu się nie uda wykupić swą nieskażoną małżonkę za swego konia albo białozora[2].
— Przygotuj najpiękniejsze zbroje, rzekł dumnie Mauléon; rozkaz twoim paziom, jeżeli ich masz, ubrać się w najpiękniejsze suknie, i nakaz milczenie, gdy ten, którego oznajmię, wejdzie, abyś później nie żałował popełnienia wielkiego błędu, przed ludźmi znającemi się na rzemiośle broni.
I Mauléon wyszedł z namiotu, czując ciężar jaki z sobą miał ponieść. Szepty, powątpiewania i zdziwienia przebiegały zebranie.
— On jest szalony, pomruknęli niektórzy.
— Oh! nie znacie go wcale, rzeki Caverley. Nie! nie! on nie szalony, trzeba czegoś nowego oczekiwać.
Pół dnia ubiegło. Obóz odzyskał zwykłą powierzchowność. Jedni kąpali się w rzece, drudzy pili pod drzewami, inni swawolili w polach. Widziano wracające bandy łupieżców, oznajmiających się krzykami radości i nieszczęścia. Zbroje, sługi, tłumy obozowych włóczęgów igrały tam, gdzie się przysposabiały uczty ich panów. Beczki z wybitemi dnami, skradzione łóżka, połamane sprzęty, materace w kawałkach zaścielały ziemię; wówczas, kiedy mnóstwo psów nie mających swych panów, włócząc się pomiędzy tłuszczą i szukając pożywienia, okradało łupieżców i przestraszało zbłąkane w obozie dzieci.
Ten widok przedstawiał się na wstępie do obozu, kiedy dal się słyszéć odgłos cztérech trąb, przed któremi postępowała chorągiew mająca na sobie mnóstwo lilii złotych[3]. Ukazanie się téj chorągwi niepospolite sprawiło zamięszanie w obozie; uderzono w bębny, rozproszonych wezwano pod broń, i dowódzcy z pośpiéchem przebiegać zaczęli. Po niejakim czasie za owemi cztérema trąbkami i sztandarami, ukazał się zwolna i uroczyście postępujący orszak. Orszak ten składał się: naprzód, z herolda, który niósł goły miecz hetmański, z rękojeścią złotą i ozdobioną liliami, za nim dwunastu ludzi, podobnych do żelaznych posągów, tak byli uzbrojeni; za niemi dopiéro postępował rycerz wojennéj postawy ze spuszczoną przyłbicą Jego silny koń czarny żuł wędzidło złote, a długi miecz błyszczał przy jego boku.
Przy tym rycerzu, w niejakiém oddaleniu postępował Mauléon, prowadzący cały ten orszak do głównego namiotu dowódzcy, gdzie zebrała się rada w komplecie.
Cichość obudzona podziwem i ciekawością panowała w obozie, który przed chwilą rozlegał się głośną wrzawą.
Dowódzcą orszaku zsiadł z konia: kazał znieść chorągiew królewską przy odgłosie trąb, i wszedł do namiotu.
Wodzowie siedzący nie powstali bynajmniéj na to przybycie, i spoglądali na siebie z uśmiéchem.
— Jestto chorągiew króla Francuzkiego, rzekł rycerz głosem słodkim i przejmującym, kłaniając się przed nią.
— Dobrze ją poznajemy, rzekł Hugo de Caverley podnosząc się, aby odpowiedziéć obcemu, lecz oczekujemy, aby poseł króla francuzkiego wymienił swoje nazwisko, abyśmy głowy uchylili przed nim, jak on uchyla się przed godłem swojego pana.
— Ja, odrzekł skromnie rycerz podnosząc przyłbicę, jestem Bertrand Duguesclin Konnetabl Francyi wysłany przez łaskawego króla Karóla V. do panów dowódzców wielkich rot, którym niech Bóg udziela wszelką radość i pomyślność!
Zaledwie skończył mówić, wszystkie czoła odsłoniły się, wszystkie miecze wydobyto z pochew i wstrząśniono z radością. Wszędzie uszanowanie albo raczéj zachęcenie rozległo się w długich okrzykach, i ten ogień elektryczny, przebiegając szybko jak mina prochu, objął obóz, a cała armia zaczęła szczękać swemi włóczniami i mieczami, krzycząc we drzwiach.
— Niech żyje Konnetabl Francyi?

Ten zaś skłonił głowę ze zwyczajną sobie powagą i skromnością zarazem, a ten jego dowód grzeczności przyjęto grzmotem oklasków.

ROZDZIAŁ XVI.
Jak naczelnicy wielkich hord przyrzekli Bertrandowi Duguesclin, pójść za nim na koniec świata, jeżeli by mu podobało się ich tam prowadzić.

Przeminęła pierwsza chwila zapału, a po niéj nastąpiła rozwaga, wśród któréj słowa Konnetabla wymówione z godnością i powagą, przeniknęły szeregi tłumu, i dostały się jasno i wyraźnie na krańce obozu, gdzie ostatni żołnierze przyjęli ją z radością.
— Panowie kapitanowie, mówił Bertrand, z tą grzecznością prawie uniżoną, która ujmowała serca tych wszystkich z którémi miał stosunki. Król francuzki przysyła mnie do panów, abym wypełnił czyn godny ludzi jak wy walecznych.
Wstąp był pochlebny, lecz jedynym charakterem kapitanów była nieufność, z czego wynikło, że niewiadomość celu do jakiego zmierzał Konnetabl oziębiła słuchaczy. Spostrzegł to łatwo, a że trzeba było daléj mówić, korzystał z piérwszego natchnienia, i tak daléj rzecz swoją prowadził:
— Każdy z was posiada dosyć sławy, i może jéj nie pragnąc więcéj, jednak nikt z was nie może powiedziéć:
„Jestem dosyć bogaty” a jednak każden z was powinien dojść do tego celu, który korzyścią wieńczy czyny wojenne. Zacni panowie, wystawcie sobie, że przedsięweźmiemy wyprawę przeciwko możnemu i bogatemu Monarsze, którego łupy wpadają w wasze ręce prawem wojennym i będą dla was trofeami równie chwalebnymi, jak i pożytecznymi. I ja podobnież jestem awanturnikiem, jak i wy, i ja także jestem dzieckiem szczęścia, jak i wy. Lecz prócz tego, panowie, czyż, nie wstydzicie się ucisku dopełnianego nad nieprzyjaciółmi słabszémi od nas? czyż nie macie ochoty, zamiast tego kwilenia i krzyków kobiécych, które słyszałem przebywając wasz obóz, aby wasze uszy pogłaskał dźwięk trąb, zwiastujący rzeczywistą walkę, i ryk nieprzyjaciela, którego zwalczyć potrzeba? Nakoniec, waleczni rycerze, wszelkich narodów, którym wiele zależy na utrzymanie własnéj sławy, czyż, nie będziecie szczęśliwémi, gdy oprócz chwały i bogactw, jakie wam przyrzekam, połączycie się dla sprawy, przynoszącéj zaszczyt ludzkości? Bo jakie też życie prowadziémy, my ludzie wojskowi? Żaden Monarcha wybrany przez Boga nie potwierdza naszych zdzierstw i łupieży; krew którą przelewamy, jest często krwią która wola zemsty, i któréj głos nie tylko wznosi się w niebo, ale jeszcze mimowolnie wzrusza naszą duszę, zatwardziałą w okropnościach wojennych. Po zmienném i dziwaczném życiu, zostając żołnierzami, zastępami Boga; zostając bogatémi i zamożnémi, czyż nie osiągniemy przeznaczenia godnego zawiści, każdego rycerza poświęcającego się znojom wojennym?
Wnet przeciągły szmer potwierdzenia przebiegł szeregi dowódzców, bo silne było przekonanie, płynące z ust szermierza najsławniejszego w owéj epoce. Wszyscy widzieli Bertranda walczącego nie w jednéj bitwie, i wielu z nich czuło, ostrze jego miecza i ciężar maczugi; zdawało im się też zaszczytnym, odpowiedziéć zdaniu podobnego żołnierza.
— Panowie, mówił dalej Duguesclin, uszczęśliwiony wrażeniem sprawioném piérwszą częścią mowy, otóż plan, który mi nasz dobry król Karól V, powierzył. W Hiszpanii, Maurowie i Saraceni, stali się bardziéj zuchwali i okrutni, jak kiedykolwiek; w Kastylii, panuje Monarcha Chrześcijański, zuchwalszy i okrutniejszy niż Maurowie i Saraceni, człowiek, który zabił swego brata, rycerza uzbrojonego, noszącego łańcuch i ostrogi złote, który jeszcze zamordował swoją żonę, siostrę naszego króla Karola; zuchwalec nakoniec, któremu zdaje się iż zbrodnia ta dała mu prawo urągać się z rycerstwa całego świata. Przyznajcie moi panowie, że aby czyn podobny został bezkarnym, trzeba chyba uwierzyć że niema już więcéj rycerstwa.
Drugi ustęp pomierne uczynił wrażenie na awanturnikach; gdyż zabić swojego brata, zamordować żonę, zdawało im się czynami chociaż występnémi, ale mniéj godnémi zemsty, dla którejby można było naruszyć spokojność dwudziestu pięciu tysięcy poczciwych ludzi. Duguesclin spostrzegł że jego sprawa słabła, jednak nie zniechęcał się, i tak mówił daléj:
— Przekonacie się panowie, czy kiedy krucyata była sławniejszą i użyteczniejszą zarazem. Znacie Hiszpanią; niektórzy z was przebyli ją, a wszyscy słyszeli o niéj mówiących: Hiszpania, to kopalnia złota, Hiszpania, to pałace przeładowane skarbami arabskiómi; w niej to Maurowie i Saraceni złożyli skarby złupione na połowie świata; Hiszpania, to kraj gdzie kobiéty są tak piękne, że dla jednéj z nich król Rodrig stracił swoje królestwo. Tam to ja się udaję, i zaprowadzę was z sobą, jeżeli chcecie mi towarzyszyć; udam się tam z kilkoma wyborowemi przyjaciółmi, i tam to zechcę doświadczyć, czy rycerze króla don Pedro, są tak nikczemni jak ich pan, i przekonać się, czy cięcia ich mieczy, równają się naszym toporom. Piękna to podróż, panowie: czy chcecie razem ze mną, miéć w niéj udział?
Konnelabl zakończył swoją mowę poduszszeniem tak szczerém, że niém przeciągnął prawie cale namyślające się zebranie. Hugo de Caverley, który podczas całéj téj mowy był tak niespokojnym, jakby szatan kłół jego konia, przebiegał w około zgromadzonych, zapytując o zdanie, które niebawem mu dawano, poczém, powrócił do Bertranda wspartego na swoim długim mieczu. Żołnierze wpatrywali się właśnie w Bertranda ciekawie, rozmawiającego spokojnie z Agenorem i Henrykiem de Transtamare, któremu serce gwałtownie biło, od początku téj sceny: bo dla niego, jakkolwiek był nieznany tłumowi, wypadek téj sceny dawał tron, albo ukrycie: to jest życie albo śmierć. Człowiek podobnego stanu, zamiast serca ma dumę, a każde jéj zranienie jest śmiertelne. Naradzenie zabrało kilka minut czasu; poczém Hugo de Caverley, zbliżając się do Konnetabla, rzekł, w pośród głębokiego milczenia.
— Dostojny Bertrandzie Duguesclin, brat i towarzysz, jakich dzisiaj przedstawiasz na wzór rycerstwa, godnym jest aby za jego waleczność i szczerość poświęcić nasze usługi. Będziesz naszym wodzem a nie towarzyszem, naszym naczelnikiem, a nie równym nam. W każdém zdarzeniu, należémy do ciebie, i pójdziémy choćby na koniec świata, czy na Maurów, czy na Saracenów, czy nareszcie na Hiszpanów, powiedz tylko a wszędzie pójdziemy. Tylko pomiędzy nami, jest wiele rycerstwa angielskiego, którzy kochają króla Edwarda III, i jego syna księcia Galii, ich wyjąwszy, z każdym innym będziemy wojowali. Czy ci się to podoba zacny panie?
Konnetabl skłonił się na znak wdzięczności, i dodał kilka wyrazów, dla odmalowania zaszczytu, jaki mu rycerze czynili. W tym względzie Bertrand był szczerym. Podobny hołd oddany jego wyższości, musiał pochlebiać człowiekowi czternastego wieku, którego całe życie było żołnierskie.
Wiadomość o tém postanowieniu, obudziła w całym obozie zapał, trudny do opisania. W rzeczy saméj, przykre to było życie dla tych awanturników: zwodzić bójki, przeciw połączoném wsiom, zdobywać płoty i rowy, doświadczać głodu w pośród dostatku. Żyć w innym kraju, w kraju jeszcze nowym, na ziemi prawie dziewiczéj, pod piękném niebem, zmienić wino i kobiéty, podbić bogate łupy Hiszpanów. Maurów i Saracenów, było to celem, które odpowiadało marzeniu, aby miéć za wodza wzór europejskiego rycerstwa. Tak nazywał Konnetabla, Hugo de Caverley. Dla tego téż, Bertrand był przyjęty z zapałem, i poprowadzony do namiotu wzniesionego na najzaszczytniejszém miejscu obozu, a to przez bramę zbudowaną ze skrzyżowanych włóczni nad jego gło- 6’ wą, rękami awanturników, klęczących, nie przed sztandarem francuzkim, ale przed tym który go nosił.
— Panie, rzecze Bertrand do Henryka, kiedy weszli pod namiot, i kiedy Hugo de Caverley i rycerz Zielony, winszowali Agenorowi jego powrotu. Panie, powinieneś być zadowolony, otóż najtrudniejsza praca spełniona. Jesteśmy wszyscy uradowani. Ci ludzie spragnieni jak muchy krwi, spadną na skóry Maurów, Saracenów i Hiszpanów, i straszliwie kąsać cię zaczną, wypełniając swoje przedsięwzięcia, uzupełnią twoje, a wszyscy bogacąc się, tobie tron oddadzą. Gorączki Andaluzyi, zasadzki w górach, przebywanie rzek, których pęd bystry unosi konia z rycerzem, zbytek wina i miłości, pijaństwa i rozkoszy, spodziewam się że mi połowę tych band rozprószy. Druga połowa, zginie bezwątpienia pod razami Saracenów, Maurów i Hiszpanów, którzy są dobremi młotami na podobne kowadła. Czy tak, czy inaczéj, zwyciężémy. Osadzę cię na éronie kaslylskim, i powrócę do Francyi z wielkiem ukontentowanieniem dobrego króla Karola, i mojémi wojakami, których będę oszczędzał, przez poświęcenie tych zawołanych łotrów.
— Zapewne, odpowiedział Henryk zamyślony; lecz czy nie obawiasz się jakiego nieprzewidzianego postanowienia króla don Pedro? Jest to zdolny wódz, i człowiek pełen zasobów.
— Ja tak daleko nie sięgam, odpowiedział Dugueschn; im więcej będziemy miéć trudów, tym więcéj sławy, i tém więcéj zostanie Caverleyowi Zielonych rycerzy na poczciwéj kastylijskiéj ziemi. Jedna mnie tylko rzecz niepokoi, a tą jest, wejście do Hiszpanii; bo dobrze jest wojować z don Pedrem, Saracenami i Maurami, ale nie z Hiszpanią, i pięćset hord jeszcze na to za mało; przytém, daleko trudniéj wyżywić armię w Hiszpanii jak we Francyi.
— Dla tego téż, odrzekł Henryk, chcę udać się do króla Aragonii, mojego przyjaciela, który przez miłość dla mnie, nienawidzi don Pedra; on nam dozwoli przejścia przez swoje państwa, doda żywności i pomocy w pieniądzach i ludziach, tak nawet, że gdybyśmy byli pobici w Kastylii, bezpieczny zapewnimy sobie odwrót.
— Widać, panie, odrzekł Konnelabl, że byłeś wychowany przy dobrym królu Karolu, którego mądrość spływa na wszystkich tych co go otaczają. Twoja rada jest roztropną; idź, lecz strzeż się żeby cię nie schwytano, gdyż wojna tym sposobem byłaby skończoną, albowiem, jeżeli się nie mylę, będziemy walczyć ażeby jednego króla postawić, a drugiego pozbawić tronu.
— Ah! rzecze Henryk przejęty bystrością Bertranda, którego uważał za wojaka nie przebiegłego. „Czy gdyby król don Pedro był zrucony z tronu, niechciałbyś go zastąpić jakim wiernym sprzymierzeńcem Francyi?
— Wierząj mi, panie, odpowiedział Duguesclin, że król don Pedro byłby wiernym sprzymierzeńcem Francyi, gdyby Francya chciała tylko być jego przyjaciółką. Ale o tém nié ma co mówić, kwestya rozwiązana na twoją korzyść. Ten okropny morderca, ten Monarcha Chrześcijański, który hańbi chrześcijaństwo musi być ukarany, dla saméj sprawiedliwości Boga, a ty panie, zarówno jak i kto inny, dobrym jesteś narzędziem. Dla tego téż, ponieważ zgodziliśmy się na wszystko, jedź jak najprędzéj, bo spóźnię się pokazać w Hiszpanii z mojémi hordami, i zanim król don Pedro zdoła rozwiązać swoją sakiewkę, aby nam, jak to przed chwilą mówiłeś, jakiego figla wypłatał.
Henryk nic nie odpowiedział; czuł się poniżonym w głębi serca, tą protekcyą ze strony prostego szlachcica, aby upaść w swojém królewskiém przedsięwzięciu. Lecz korona błyszcząca w marzeniach przyszłości i dumy, pocieszała go w tém chwilowém upokorzeniu.
Kiedy więc Bertrand prowadził do Paryża głównych naczelników hord, aby ich przedstawić królowi Karolowi V, kiedy ten monarcha obsypywał ich zaszczytami i hojnością, aby się chętnie dali zabijać dla jego usługi, Henryk z Agenorem, któremu towarzyszy! Musaron, przedsięwzięli drogę do Hiszpanii, unikając przejścia miejsc którémi przybyli, lękając się aby ich nie poczytano za tych którym możnaby zrobić nieprzyjemność, chociaż byli opatrzeni kartami bezpieczeństwa, wydanemi przez kapitana Hugo de Caverley i Bertranda Duguesclin.
Wzięli się na prawo, gdyż tak było im najkrócéj, aby się dostać do Bearn, i ztamtąd przybyć do Aragonii. Następnie szli wzdłuż Owerni. przebywali brzeg Vizery i przeszli Dordonią w Kastylii.
Henryk niezupełnie pewny, że nie będzie poznanym przebrany, i pod nazwiskiem nieznanego rycerza, chciał się sam zapewnić o usposobieniach względem siebie Anglików i spróbować, czyliby nie można było przyciągnąć na swoją stronę księcia Galii, czego spodziewał się po pośpiechu, z jakim przywódzcy poddali się, i co go przekonywało, że książę Czarny, żadnego jeszcze nie zrobił postanowienia. Miéć porucznikiem Edwarda III, dziecię, które pod Cressy zyskało sobie ostrogi; młodzieńca, który pobił króla Jana pod Poatie, było to, nie tylko podwoić siłę moralną swojéj sprawy, ale nadto, rzucić jakie pięć lub sześć tysięcy włóczni w Kastyllią. Takie były siły, którémi mógł rozrządzać książę Galii, nieosłabiając garnizonów w Gujannie.
Ten książę stał obozem, albo raczéj miał swój dwór w Bordeux. Albowiem chociaż to nie był pokój, ale zawieszenie broni z Francyą, dwaj rycerze bez trudności weszli do miasta; prawda, że to był wieczór jakiegoś dnia uroczystego, i że w zamięszaniu nie zwracano na nich uwagi.
Agenor namawiał księcia Henryka, aby z nim stanął u swego opiekuna, pana Ernautona de Saint-Colombe, który miał dom w tém mieście, ale ten bojąc się, aby jego towarzysz naruszył mu tajemnicę, odmówił, i nawet zgodzono się, dla większego bezpieczeństwa, że Mauléon ma przebyć Bordeaux, nie widząc swego opiekuna: chociaż to dla niego było przykrém, nie powitać tak godnego człowieka, który mu zastępował ojca. Przebiegłszy miasto w całém znaczeniu tego wyrazu, obszedłszy wszystkie zajazdy, kiedy pokazało się niepodobném dostanie miejsca, książę musiał się uciec do Agenora pomysłu. Udał się więc do mieszkania Ernautona, położonego w jedném z przedmieść miasta, po uroczystém zapewnieniu między sobą podróżnych, że imię księcia nie będzie wymówione, i że on będzie uchodził za pospolitego rycerza, brata i towarzysza broni Agenora.
Przypadek cudownie posłużył naszym podróżnym. Ernauton de Saint-Colombe podróżował ówcześnie w kraju Mauléona, gdzie posiadał zamek i włości. Dwóch albo trzech służących pozostali w Bordeaux, i przyjęli młodzieńca, jak gdyby on nie był wychowańcem, ale synem starego rycerza.
Zaufany sługa, będący przy urodzeniu Agenora, przyjmował dwóch podróżnych. Od czterech lat jak Mauléon nie był tu Bordeux. Dom znacznie się odmienił. Niezmierne ogrody przedstawiające schronienie nieprzystępne dla promieni słońca i oczu ludzkich, były teraz oddzielone wielkim murem, i zdawały się tworzyć mieszkanie oddzielne.
Agenor badał starego sługę w tym przedmiocie, i dowiedział się, że te ogrody, w których przepędzał swoją swobodna młodość, zostały sprzedane przez jego opiekuna, księciu Galii, który kazał w nich wystawić wspaniały dom, gdzie przyjmował wszystkich, których nie mógł, albo nie chciał okazale podejmować w swoim pałacu. Dworzanie wszystkich krajów i posłowie wszystkich królów przybywali do syna Edwarda III, który nie znał co przegrana, i cieszył się sławą zwycięzcy.
Książe dał znak Agenorowi, aby mu powtórzył to objaśnienie we wszystkich szczegółach: bo przypominamy sobie, że on przybył do Bordeaux w zamiarze widzenia księcia Czarnego, i w nadziei zyskania jego przyjaźni; że zaś było późno, i podróżni byli strudzeni, książę dał rozkaz swoim sługom do przygotowania sobie pokoju, i udał się na wieczerzę. Agenor poszedł za jego przykładem, i udał się do swego pokoju, na piérwsze piętro tegoż domu, którego okna wychodziły na piękne ogrody, w których pragnął, by jak niegdyś w dzieciństwie, biegać i zbierać kwiaty.
Zamiast położyć się, jak to uczynił książę, usiadł przy oknie, i z całą dwudziesto-letniego serca poezyą, wlepiając oczy na piękne drzewa, po liściach których igrały promienie księżyca, zaczął zstępować w tył potoku życia, którego brzegi tém piękniejsze, im bardziéj się od źródła oddalamy. Niebo było pogodne, powietrze ciche i spokojne, strumyk błyszczał z daleka, jak srebrna łuska ogromnego węża; lecz przez dziwactwo wyobraźni, lub téż podobieństwo obrazu i nawet gadziny, lub woni drzew pomarańczowych Guienng, które przypominają zapach i drzewa Portugalji, myśl jego na skrzydłach płomieni przebiegała góry i spoczęła u stóp Sierra d’Estrella, nad brzegiem owéj rzeczułki, która wpada w Tag, i nad brzeg owéj, nad którą piérwszy raz przemawiał głosem miłości do pięknéj Maurytanki.
Nagle, wśród nocnéj ułudy, światełko pochodzące z tajemniczego pałacu, zabłysło jakby gwiazda przez liście drzew; poczém o cudo! co rycerz poczytał za złudzenie zmysłów, dźwięki guzli dały się słyszéć. Drżący, słuchał owych tonów, które tylko były wstępem; lecz nareszcie, głos czysty i melodyjny, głos, którego trudno nie poznać, gdy się raz słyszało, zanucił po kastylsku, ten stary romans hiszpański:

Piękny rycerz pełen chwały,

Aragoński rycerz śmiały,
Na koniu dumnego czoła;
Polując ciągle dzień cały,

Postradał psy i sokoła.

Kiedy słońce przygasało,

Siadł pod dębem rozłożystym;
Siedział i dumał me mało
Pieszcząc się dźwiękiem srebrzystym;
Byłby dumał przez noc całą.

Na wysokim dęba szczycie,
Nagle ujrzał rycerz śmiały
Nadobne i miłe dziecię,
Co mu oczki otaczały,
Ziole pukle, zajaśniały;

Rzekło ono wdzięcznym głosem;
Nie bój się rycerzu śmiały,
Dziecię które sprzecznym losem
Liście dębu wychowały,
Zaszczyty berła czekały.

Z szlachetnego jestem rodu,
Wychowały mnie za miodu,
Pieszczoty, matki królowéj,
Z przodków który w pośród grodu,
W grobach pokładli swe głowy.

Ale ja byłam zaklęła,
Abym sama w lesie żyła;
Dziś godzina już wybiła,
Bym jak na nowo poczęta,
Jeszcze raz się urodziła.

Więc rycerzu, proszę ciebie,
Jak się prosi Boga w Niebie,
Ty co jesteś twych ozdobą,
Nie opuszczaj, weź mnie z sobą,

A będę kochała ciebie.
Agenor me słuchał więcéj, skoczył jak gdyby chciał się ze snu przebudzić, zatopił wzrok pomiędzy drzewa, mówiąc z niepewną nadzieją:
— Aissa! Aissa!

ROZDZIAŁ XVII.
Jak Agenor znalazł tę któréj szukał, a książę Henryk tego którego nie szukał.

Agenor będąc pewny, że słyszał głos Aisy, i ulegając uczuciu bardzo właściwemu, dwudziesto-letniemu młodzieńcowi, wziął swój miecz, okrył się płaszczem, i sposobił się przejść ogród. W tém, w chwili, kiedy okraczał okno, uczuł rękę położoną na jego ramieniu; odwrócił się; i poznał swojego germka.
— Panie rzekł tenże, zawsze uważałem jedną rzecz, to jest: że niektóre szaleństwa jakie się czynią w świecie, odbywają się przechodząc przez drzwi, reszta zaś, to jest część większa, odbywa się przechodząc przez okna.
Agenor zrobił poruszenie jakby chciał iść daléj, Musaron zatrzymał go mocno, lecz z poszanowaniem.
— Puść mnie, rzekł młodzieniec.
— Panie, zatrzymaj się pięć minut czasu, za pięć minut, będziesz mógł robić co ci się podobać będzie.
— Czy ty wiesz gdzie ja idę? rzekł Agenor.
— Domyślam się.
— A wiesz kto jest w ogrodzie?
— Maurytanka.
— Aissa, wszak sam powiedziałeś. Teraz śmiesz zatrzymywać mnie jeszcze?
— Dopóki pan nie będziesz przytomny i rozważający.
— Co mówisz?
— Że maurytanka nie jest sama.
— Nic dziwnego, bo ona jest z swoim ojcem, który ją nigdy nie opuszcza.
— A jéj ojciec zawsze ma przy sobie straż dwunastu Maurów.
— I cóż z tego?
— I cóż! Krążą pod cieniami drzew. Spotkasz którego z nich i zabijesz, inny przybędzie, i tego zabijesz, ale przybędzie trzeci, czwarty, piąty i rozpocznie się walka, zabrzęczą miecze, będziesz pan poznany, ujęty, a może i zabity.
— Niech co bądź się stanie, ale ją zobaczę.
— Wstydź się pan, czynić tyle dla Maurytanki.
— Chcę ją widziéć.
— Nie przeszkadzam panu, abyś ją widział, ale uczyń to, bez narażenia się.
— A masz jaki sposób?
— Ja nie mam, lecz książę panu dostarczy.
— Jak to książę? é— Bez wątpienia. Czy sądzisz pan, że obecność Mothrila w Bordeaux, mniej go obchodzi jak ciebie, i czy nie będzie pragnął kiedy się dowie, że on jest tutaj, przekonać się co robi ojciec, równie jak ty pragniesz wiedziéć co tutaj robi córka?
— Masz słuszność, rzekł Agenor.
— Przynajmniéj żeś choć raz się pan przekonał, rzekł Musaron zadowolniony.
— Więc idź uprzedzić księcia, ja tu zostanę, będę się przypatrywał temu małemu światłu.
— A będziesz pan cierpliwie czekał na nas.
— Będę się przysłuchiwał, rzekł Agenor.
Istotnie słodki głos z towarzyszeniem drgąjącéj guzli nie przestawał rozlegać się w nocy. Miejsce w które wpatrywał się Agenor nie było już ogrodem Bordeaux, gdyż stanowiło ogród Alkazaru. Niebyt to więcéj dom biały księcia Galii, lecz kijosk maurytański z firankami zielonémi. Każdy ton guzli przejmował co raz głębiéj jego serce, które zwolna napełniało je omamieniem. Zaledwie spostrzegł się samym, usłyszał otwierające się drzwi, i ujrzał wchodzącego Musarona wraz z księciem, odzianych w płaszcze z mieczami w rękach.
Zrozumiał książę Agenora, bo ten w kilku słowach opowiedział mu o swoich poprzednich stosunkach z piękną Maurytanką, również jak o namiętnéj niechęci Mothrila.
— Kiedy tak, rzekł książę, powinieneś starać się pomówić z tą kobiétą, od niéj więcéj się dowiemy, niżeli od wszystkich szpiegów na święcie. Kobiéta którą się trzyma w niewoli, rządzi często swoim panem.
— Tak, tak, zawołał Mauléon, pałając chęcią zobaczenia Aissy. Jestem gotów wypełnić rozkazy W. K. Mości.
— A pewny jesteś, że ją słyszałeś?
— Ją słyszałem, jak ciebie M. książę słyszę; słyszałam jéj głos ztamtąd, on drga jeszcze w mojém uchu i będzie moim przewodnikiem, wśród ciemności piekła.
— Zgoda, lecz to mnie niepokoi jakim sposobem dostać się do tego domu, i uniknąć jakiéj uzbrojonéj bandy.
— Właśnie to samo myślałem M. książę.
— Będę ci towarzyszył, ale ma się rozumiéć będę w ukryciu, i dozwolę ci rozmawiać swobodnie z twoją kochanką.
— Kiedy tak, nie mamy się czego obawiać; rycerze jak ty, M. książę i ja, staną za dziesięciu chrześcian, i dwudziestu Maurów.
— To prawda, lecz oni ochydnie postępują, zabijają i nazajutrz, zmuszeni uciekać poświęcają czczéj próżności powodzenie ważnéj sprawy. Bądźmy więc rozumni rycerzu, zobacz twoją kochankę, ale z wszelką ostrożnością. Strzeż się nadewszystko zgubić swój sztylet w ogrodzie, albo téż w mieszkaniu ojca lub zazdrosnego małżonka. Utraciłem ja kobiétę którą najbardziéj kochałem w świecie, zostawiając mój sztylet w pokoju don Gutiera.
— Roztropność! roztropność! szemrał Musaron.
— Zapewne, ale zbytek roztropności jéj zgubę może zgotować, odpowiedział Agenor.
— Bądź spokojny, rzekł Henryk. Baje ci książęce słowo że to będzie piérwsza konfiskata na Maurach, jeżeli kiedy wstąpię na tron kastylski. Tym czasem oszczędzajmy ten tron.
— Oczekuję rozkazów W. K. Mości, rzekł Mauléon.
— Dobrze, dobrze, mówił Henryk. Widzę że jesteś wyćwiczony żołnierz, wszystko nam téż lepiéj pójdzie skoro się poddasz moim rozkazom. Jesteśmy wodzami, powinniśmy zatem rozpoznać słabą stronę miejsca. Zejdźmy do ogrodu, obejrzmy mury, i gdy znajdziemy miejsce pomyślne wdrapania się po drabinie, uczyniemy to.
— Ah! M. książę rzecze Musaron, wdrapanie się po drabinie nie będzie trudném, gdyż widziałem drabinę w dziedzieńcu. Wszystkie więc miejsca murów jedne czy drugie będą zarówno przychylne. Ale za murami są Maurowie z bułatami zakrzywionemi i niebezpiecznemi włóczniami. Mój pan wie że jestem waleczny, lecz gdy idzie o życie tak dostojnego księcia, i tak walecznego rycerza...
— Mów o księciu, rzekł Agenor.
— Ten dobry germek podoba mi się, rzekł Henryk jest <»n roztropny, i zdaje się być użytecznym na tylną straż.
Poczém podnosząc głos:
— Perazo, rzecze odzywając się do germka oczekującego przy drzwiach, czy jesteś uzbrojony?
— Tak M. książę odpowiedział ten któremu było uczynione zapytanie.
— Więc postępuj za nami.
Musaron widział iż nic nie miał więcéj do dodania. Najwięcéj co zyskał było to, iż wyszło się drzwiami, i zeszło po schodach zamiast przełażenia oknem. Zresztą, jak zawsze szedł ociężale do miejsca. Istotnie drabina była w dziedzińcu, przystawił ją do muru. Książe piérwszy przeszedł po niéj, Agenor za nim, daléj Perazo, a w końcu Musaron, który przeciągnął za sobą drabinę na drugą stronę muru.
— Strzeż téj drabiny, rzekł książę, bo twój sposób mówienia, każe mi tobie zaufać.
Musaron usiadł na ostatnim szczeblu, Perazo umieścił się o dwadzieścia kroków daléj na czatach pod drzewem figowém, a Henryk i Agenor postępowali idąc za cieniem drzew, które ich zakrywały przed spojrzeniami tych co mogli być umieszczeni w świetle.
Wkrótce znaleziono się tak blizko domu, że chociaż ucichły dźwięki guzli, słyszano westchnienia śpiewaczki.
— Książe, rzecze Agenor, nie mogąc dłużéj powściągnąć swojéj niecierpliwości, czekaj na mnie pod tą altaną z koziego powoju, za dziesięć minut będę mówił z Maurytanką, i będę wiedział po co jéj ojciec przybył do Bordeaux. Jeżeli mnie napadną, nie narażaj swojego życia i uciekaj do drabiny. Dam ci znak wołając: Na mur!
— Jeżeli ciebie napadną rzekł Henryk, pamiętaj o tém rycerzu, że nikt wyjąwszy króla don Pedro mego brata, i Duguesclina mego nauczyciela, nikt nie robi tak bronią jak ja. Daléj rycerzu, przekonam cię, że się nie chełpię.
Agenor podziękował księciu, który znikł w cieniu, gdzie oczy rycerza daremnie go szukały. Agenor skierował się ku domowi, lecz pomiędzy nim i laskiem miał do przebycia przestrzeń oświeconą promieniami księżyca. Agenor wahał się przez chwilę aby wyzywać że tak powiem światła. Kiedy narażał się na to przejście, boczne drzwi domu otwarły się z łoskotem, i wyszło z nich trzech ludzi rozmawiających między sobą po cichu. Ten który miał przejść najbliżej Agenora, był Mothril zamyślony i milczący, tak łatwy do rozpoznania po białym płaszczu. Ten który miał przechodzić najbliżej don Henryka, był panem kastylskim, mającym na sobie pod purpurowym płaszczem, bogate kaslylskie ubranie.
— Panie, rzekł z uśmiechem ostatni do Czarnego rycerza, nie należy się obrażać na Mothrila że ci odmawia pokazania córki dzisiejszego wieczora. Mnie, który z nim przez sześć tygodni dnie i noce podróżuję, zaledwie pozwolił ją widziéć.
Agonor nie zasmucił się tém wcale, bo słyszał co pragnął wiedziéć, że Aissa była samą. Na głos ojcowski, powstała, i ciekawa jak chrześcijanka wychyliła się oknem, aby patrzéć za trzema tajemniczemu wędrowcami.
Rycerz przesunął się, i w dwóch skokach był na dole okna wzniesionego na dwadzieścia stóp.
— Aisso rzekł jéj, czy mnie poznajesz?
Młoda dziewica jakkolwiek była jego kochanką, cofnęła się z małym krzykiem, ale prawie zaraz poznając tego, który był zawsze obecnym jej myśli, wyciągnęła ręce do niego pytając:
— Czy to ty Agenorze?
— Tak moja droga. Ale jak się dostać do ciebie, którą tak cudownie wynalazłem?
Czy nie masz jedwabnéj drabinki?
— Nie, odpowiedziała Aissa, ale jutro się o nią postaram. Mój ojciec przepędzi noc w pałacu księcia, przybądź jutro, dzisiaj strzeż się; bo są niedaleko.
— Kto taki? zapytał Agenor.
— Mój ojciec, książę Czarny, i król.
— Jaki król?
— Król don Pedro.
Agenor myślał o Henryku; który może ujrzy się twarz w twarz z bratem.
— Do jutra, rzekł przesuwając się pod drzewami, i znikł natychmiast.
Agenor w połowie się tylko mylił. Trzej przechadzający skierowali się ku miejscu gdzie Henryk znajdował się ukryty. Książe zaraz poznał Mothrila.
— Panie rzecze w chwili, kiedy przybywał na odległość jego głosu. W. K. Mość krzywdę czyni chodząc nieustannie około mieszkania Aissy. Szlachetny syn króla Angielskiego, chwalebny książę Galii, wcale nie przybył do tego domu aby oglądać biedną afrykankę, lecz aby postanowić przeznaczenie Wielkiego królestwa.
Henryk który wysunął się naprzód, aby lepiéj słyszał, cofnął się w tył.
Książe Galii! rzecze z podziwieniem spoglądając ciekawie w tę czarną zbroję, tak znaną w Europie od krwawych bitew; pod Kressy i Poitir.
— Jutro rzekł książę, przyjmy cię u siebie, i wtedy nim się pożegnamy wszystko będzie załatwionym, i rzecz może być jawną. Dzisiaj muszę się stosować do życzeń mojego królewskiego gościa, i nieobudzać ciekawości dworzan, muszę nakoniec, zanim co postanowię, wiedziéć o zamiarach J. W. don Pedra, króla kastylii.
Na te słowa, książę Czarny nachylił się z dworskością ku rycerzowi w płaszczu purpurowym.
Pot wystąpił na czoło Henryka, lecz to było wcale co innego gdy głos dobrze mu znany wymówił te słowa:
— Ja nie jestem królem kastylskim, błagającym zmuszonym szukać pomocy daleko od swego królestwa, gdyż najokrutniejsi nieprzyjaciele są w moim rodzeństwie: z trzech braci, których miałem, jeden godził na mój honor, dwaj inni na moje życie. Tego, co godził na mój honor, zabiłem; pozostali, Henryk i Tello. Tello został w Aragonii dla podniesienia przeciwko mnie oręża. Henryk jest we Francyi przy królu Karolu, i pochlebia mu nadzieją zdobycia mego królestwa; tak że, Francya osłabiwszy swoje siły chciała nabrać nowych w Kastylii, aby ciebie pokonać. Wysiałem więc, że to będzie twoją polityką M. książę, nieść pomoc prawemu Monarsze, przy pomocy ludzi i pieniędzy które ci ofiaruję, wypowiedzią wojnę, jaką ci naruszenie zawieszenia broni wypowiedziéć dozwala. Oczekuję więc odpowiedzi W. K. Mości, abym wiedział czego się mam spodziewać.
— Zaiste, królu nie masz co rozpoznawać, bo jak mówisz twoja sprawa jest słuszna. Lecz jako namiestnik Gujenny nie chcę ponosić ciężaru téj władzy. Zażądałem od mego ojca rady, złożone z ludzi rozumnych. Nic odmówił mi jéj, więc muszę się poradzić, lecz bądź pewny że zdanie większości jest mojem, i ono ustąpi mojéj chęci przysłużenia ci; jako wiernemu sprzymierzeńcowi, i jutro kiedy przybędziesz do pałacu N. panie znajdziesz ją gotową, ale do lego czasu nie pokazuj się wcale. Powodzenie zawisło nadewszystko od tajemnicy.
— Oh! bądź oto spokojny, nikt mnie tu nie zna.
— I ten dom jest pewny, rzecze książę, bardzo pewny dodał z uśmiechem; aby uspokoić obawę Mothrila względem jego córki.
Maur wyjąkał kilka słów których Henryk nie słuchał. Trzej idący zaczęli się oddalać od niego; zresztą, jedna myśl, silna i prawie niepokonana miotała nim od czasu jak słyszał odbicie tego przeklętego głosu, tam o dwa kroki daléj, był jego śmiertelny nieprzyjaciel, widziadło które stanęło pomiędzy nim i zamierzonym celem, tam, na długość miecza, był człowiek pragnący jego krwi, i którego krwi on pragnął, jedno zamierzenie ręki którą wiodła zemsta, zakończyłoby wojnę, i wyciągnęło rękę ku nieprzyjacielowi.
Lecz Henryk nie był z tych ludzi, co się dają powodować swemu pierwszemu uczuciu; bo to pierwsze uczucie było napojone śmiertelną zemstą.
— Nie, nie rzecze, zabiję go, to i wszystko będzie skończone. Dla mnie nie dosyć aby zginął, potrzeba abym ja po nim nastąpił. Gdybym go zabił, książę Galii pomści się śmierci swego gościa, każę mi zginąć sromotnie, lub zamknie w wieczném więzieniu... Tak, mówił daléj Henryk po chwili milczenia, mógłbym się téż i ocalić; lecz Tello, który jest tam daléj, przydał uśmiechając się do siebie z tego, iż mógł zapomniéć o jednym ze swoich braci, który mu był sprzymierzony. Tella znajdę na tronie.... To znowu nowa sprawa.
Ta uwaga wstrzymała rękę Henryka, a jego miecz w połowie wyjęty, cofnął się do pochwy.
Zaiste duchy ciemności, długo powinny się naśmiewać z swojéj piekielnéj siostry, dumy, która po pierwszy raz oddaliła rękę od zawziętego sztyletu.
Wówczas kiedy trzéj spacerujący już oddalili się, i słyszéć ich nie było można, Mothril wymawiał słów kilka których książę nie usłyszał.

W tym samym czasie, przybył Agenor; książę był posępny, Agenor promieniejący z radości; zapomniał o wojnie, intrygach i o Monarchach. Książe gniótł swoje żelazne rękawice, może sądził iż tém gruchocze swoich nieprzyjaciół, i że się pnie na tron kaslylski.

ROZDZIAŁ XVIII.
Pies Gończy.

Podróż Mothrila do Bordeaux, i jéj tajemnica była odtąd wyjaśnioną; Aissa nie miała nic więcéj w tym względzie do oznajmienia rycerzowi, ale obojgu pozostały ważniejsze rzeczy; to jest tysiąc powierzań miłosnych, zdających się zawsze nowemi kochankom, i które istotnie zupełnie były nowemi dla Agenora i Aissy.
Książe Henryk de Transtamare znał plan swego brata, i naprzód zgadywał odpowiedź księcia Galii, jak gdyby był obecnym na radzie, która dopiéro miała się odbyć nazajutrz. Nie zostawało więcéj do przedsięwzięcia, kiedy się przekonał że don Pedro miał pozyskać pomoc Anglików, jak tylko wyjechać z Bordeaux zanim sojusz zaprzysiężonym zostanie, bo wtedy gdyby był poznanym, dostałby się do niewoli, a don Pedro dla prędszego zakończenia sprzeczki, mógłby się uciec do pospiesznego sposobu jaki Henryk z dumnej rachuby przeciwko bratu odrzucił.
Skoro książę i rycerz zamienili pomiędzy sobą myśli, kiedy jeden odwołując się po roztropności drugiego, zbierał mądrą radę nad tém, co trzeba było przedsięwziąść, to jest; gdy Agenor zachęcał Henryka do spiesznego wyjazdu do Aragonii, celem przyjęcia tam pierwszych oddziałów prowadzonych przez Konetabla; Książe nawzajem myślał o osobistych interessach młodego towarzysza.
— A twoja miłość? rzecze.
— M. Książe, odpowie Agenor, nie taję się, że przykro mi o tém pomyśléć. Przyjemnie mi było znaleźć o dziesięć kroków od siebie szczęście, o którém tak długo marzyłem, i którego lękam się gonić daremnie przez całe życie.
— I cóż! rzecze książę, cóż ci przeszkadza pozyskać szczęście? tobie który nie masz ani brata do zwalczenia, ani tronu do podbicia, cóż ci przeszkadza używać szczęścia, które ci się nadarza?
— Alboż nie odjeżdżasz M. książę? odrzekł Agenor.
— Jadę z pewnością, odpowiedział Henryk. Jakkolwiek czułą jest przyjaźń jaka wzrasta w mém sercu dla ciebie, drogi mój Agenor, nie można jéj porównać, sam to pojmujesz, ze sprawami szczęścia królewskiego, i szczęścia całego ludu. Gdyby szło o twój byt, przydał na nowo książę, to co innego, dla ciebie poświęciłbym mój majątek i wszystko.
I oczy księcia zatopiły się w jasném spojrzeniu młodego Francuza, chcąc w nim wyczytać wdzięczność.
— Nie, mówił daléj Henryk, nie poświęcę mojéj korony dla szalonéj namiętności; przebacz, że tak powiem, namiętności, której celem jest córka zdrajcy Mothrila.
— Wiem o tem M. książę, byłbym szalony myśląc inaczéj. Zegnam cię, biedna Aisso...
I z okna spojrzał tak smutnie na pawilon ginący pod sykomorami, że książę uśmiechnął się.
— Szczęśliwy kochanek! rzecze cicho, gdy jego czoło zasępiało się, widzi tylko słodką myśl, która nieustannie kwitnie w jego sercu, i oziewa wonią byt jego. Niestety! i ja znalem te przyjemne męczarnie, które poruszały w głębi mojéj duszy wszystkie uczucia młode i szlachetne.
— M. książę, mówisz że jestem szczęśliwy, a Aissa jutro mnie czeka, jutro mam widziéć Aissę, i nie zobaczę jej. Jeżeli wszystkie dwudziestodwuletnie nadzieje nikną w chwili, kiedy się mają spełnić, czyż nie mogę powiedziéć: że jestem najnieszczęśliwszy z ludzi?
— Masz słuszność Agenor, rzecze książę. Myśl tylko o teraźniejszości, ty nie dbasz o skarby, nie uganiasz się za koroną; ty żądasz słodkiego słowa, ty wzywasz pierwszego pocałowania, twojem bogactwem jest kobiéta, tronem, dla niéj jest siedzenie z kwiatów. Oh! nie trać tego wieczoru Agenor, być może że jest to najpiękniejsza perła, jaką młodość zostawi ci w twoich pamiątkach.
— Ale M. książę, czy pojedziesz bezemnie?
— Nawet téj nocy. Chcę wyjść z okręgu Anglików; jak wiész, potrzeba wymaga, aby dzień zastał mnie na neutralnéj ziemi: zabawię trzy, lub cztéry dni w Nawarze i Pampelonie, tam pospieszaj do mnie Agenor, bo dziś czekać na cię nie mogę.
— Jakże odstępować cię M książę, gdy ci niebezpieczeństwo zagraża? Zdaje mi się, że za wszystkie skarby świata, nawet za tę miłość, która mnie czeka i którą mi przyrzekasz, nie dozwolę na to.
— Oh! uspokój się Mauléonie. Odjeżdżając tego wieczora, żadne niebezpieczeństwo mi nie grozi. Zejdź tę pochyłość kwiecistą, Perazo będzie mi towarzyszył, wszakże wiész że to dobry miecz, tylko powracaj prędko.
— Ale M. książę.
— I słuchaj, jeżeli kochasz tę Maurytankę jak mówisz...
— Eh! M. książę, nie umiem powiedziéć jak ją kocham, zaledwie ją widziałem, i zaledwie kilka słów z nią mówiłem.
— Kilka słów są dostateczne, jeżeli ich tylko umiano użyć naszym zwięzłym językiem kastylskim. Mówiłem ci, jeżeli kochasz tę Maurytankę, będzie to podwójny tryumf dla ciebie, ponieważ wyrwiesz córkę Mothrilowi i duszę piekłu.
Były to słowa króla i przyjaciela. Agenor zrozumiał, że Henryk już grał tę podwójną rolę; on również aby swoją dobrze wypełnić, ukląkł przed księciem dla którego te wszystkie drobiazgi były niegodne myśli, a dusza wzniosła się za Pirenee i pływała w chmurach wieńczących sierra d’Aracena.
Zgodzono się, że książę spocznie dwie, albo trzy godziny i wyjedzie ku granicy. Mauléon zaś wolny na chwilę od zerwanego złotego łańcucha, miał zacząć życie nie na ziemi, ale w niebie.
Sen zakochanych jest, jeżeli nie mocny, to przynajmniéj przeciągły, ho pełnym jest marzeń wiążących się jedne z drugiemi, i które tak są podobne do szczęścia, iż wiele trudów zwalczyć potrzeba, aby się z niego ocknąć.
Dla tego téż, kiedy Agenor przetarł swoje oczy, słońce wysoko się wzniosło; zawołał niebawnie Musarona i dowiedział się od niego, że książę o czwartéj godzinie zrana, wydalił się z Bordeaux; z pośpiechem człowieka czającego niebezpieczeństwo przykrego położenia.
— Dobrzej zawołał gdy już wysłuchał opowiadania germka ożywionego wielkiemi komentarzami jakie za konieczność uważał dodawać, dobrze! Musaronię, dziś jeszcze pozostaniemy w Bordeaux, a może i do jutra, lecz przez ten czas nie będziemy wychodzić z mieszkania, i nie damy się widziéć nikomu. Tym pożądańszym będzie dla nas czas odjazdu, który co chwila może nastąpić. A zatém mój przyjacielu miej staranie o koniach, aby mogły dogonić księcia; nawet gdyby na nie nałożono podwójny ciężar, i podwójną szybkość.
— Ho! ho! rzecze Musaron, który jak sobie przypominamy poufale obchodził się z młodym rycerzem, a nadewszystko gdy ten był w dobrym humorze, jak widzę tu nie o politykę idzie. Gdybym znał o co to rzecz chodzi, może bym panu mógł pomódz.
— O północy zobaczysz, tymczasem bądź cicho, i ukryj się, jak ci już powiedziałem.
Musaron zawsze uradowany sam z siebie, i z wielkiego zaufania w swoich własnych zasobach, wyczesał zgrzebłem konie, podwoił im paszę, i oczekiwał północy, nie pokazawszy nosa ani w jedném oknie.
Nie inaczéj było i z Agenorem, który z wlepione mi oczyma w zapuszczone żaluzye, nie spuszczał z widoku sąsiedniego domu.
Lecz jak powiedzieliśmy, Agenor obudził się późno, a że Musaron naśladował swego pana, czuwając w nocy jeszcze późniéj od Agenora, przeto ani jeden, ani drugi, nie zauważali w ogrodzie stanowiącym część mieszkania don Pedra, człowieka który z brzaskiem dnia, przychylony ku ziemi, badał w ogrodzie z widoczną niespokojnością, ślady odciśnięte na świeżéj ziemi, oraz zerwane i zdeptane gałęzie około mieszkania Aissy.
Ten człowiek odziany szerokim płaszczem był Mothril, on to z bystrością właściwą jego rodowi, porównywał te rozmaite ślady, biegając jak pies gończy za tropem.
— Tak, mówił do siebie Maur rzucając bystre wejrzenia, i nadymając nozdrza, tak, w téj ulicy są moje stopy, poznaję ich po kształcie moich papuci; tam daléj, poznaję stopy księcia Galii, wtłoczone nieco głębiéj, bo miał buty okute żelazem, i zbroja na nim ciężyła. Te zaś, są króla don Pedro, zaledwie ich znać, bo chodzi lekko jak antelopa. Nasze trzy ślady zawsze schodzą się z sobą, ale te tutaj... te tutaj.... Ja ich nie znam.
I Mothril szedł do altany z koziego powoju w gęstwinie której długo się ukrywał Mauléon.
Tu, rzekł do siebie, są głębsze, niecierpliwe, rozmaite, zkąd one przyszły? i dokąd zmierzyły? ku domowi... Oto są, widać ich przy samym murze. Tam są jeszcze głębsze. Ten co tu oczekiwał wznosił się na palcach nóg swoich, i bez wątpienia próbował czy nie dosięgnie balkonu, niéma wątpliwości, iż chciał się dostać do Aissy. Czyby z nim była w porozumieniu Aissa? Otóż tego musiémy się dowiedziéć.
I nachylony badał z istotną niespokojnością, zostawione ślady.
Po chwili przydał:
— To chód jakiegoś człowieka. Ślad zostawiony jest przez but z ostrogą. Zobaczmy z kąd on pochodzi.
Molhril zajął, się śladem, który go zaprowadził do altany z któréj poszukiwania rozpoczął.
— Tu widać że był któś inny, to nie ten sam chód. Ten zapewne szedł do nas, a ten do Aissy. Ten przeszedł około nas i musiał słyszeć co mówiliśmy przechodząc tędy.
I usiłował przypomnieć sobie wyrazy wyszło w tém miejscu z ust jego i towarzyszy.
Ale już nie polityka zajmowała Mothrila, dla tego téż prędko się zwrócił, i na nowo badał ślady.
Naówczas, odkrył nowy ciąg śladów idący aż do muru. Trzech ludzi zeszło: jeden był pod figowém drzewem, w którym się ukrywał, gdyż gałęzie drzewa są połamane. Ten, to tylko czaty.
Drugi udał się do altany, to zapewne szpieg.
Trzeci nakoniec podszedł gęstwiną, zostawał w niéj przez chwilę i następnie dostał się z niej do pawilonu Aissy. Ten, to niezawodnie kochanek.
Mothril zawrócił się po śladach i znalazł się u stóp muru rozdzielającego dom Ernautona de Saint-Colombe od pawilonu przedanego księciu Galii. Tam miał wszystko jawne i widoczne jak gdyby czytał w książce.
Dół drabiny wydrążył dwie dziury, i wierzch muru naruszył.
— Ztąd to wszystko pochodzi, rzecze Maur.
Naówczas, wzniósł się sam po nad szczyt muru, i zatopił swój chciwy wzrok, w ogród Ernautona; lecz było jeszcze rano, a że Agenor i Musaron jak powiedzieliśmy spali do późna, Mothril więc nic nie widział, tylko zauważał iż ślad z drugiéj strony kończył się przy domiu.
— Będę czuwał rzecze do siebie.
Przez cały dzień, Maur dowiadywał się w sąsiedztwie, ale słudzy Ernautona byli przezorni, zresztą nie znali Henryka de Transtamare, i po pierwszy raz widzieli Agenora, przyczém mówili tak mało, iż śpieg Maura jak i on sami prawie nic się nie dowiedzieli. Słyszeli tylko:
„Nasz gość jest chrzestnym synem pana Ernautona de Saint-Colombe“ co Mothril uważał odnoszącem się do niego.
Noc nadeszła.
Król don Pedro oczekiwany był z swoim wiernym Ambassadorem w pałacu księcia Galii: Mothril w godzinie umówionéj był gotów, towarzyszył księciu, i należał do rady jako człowiek, którego sprawy wewnętrzne nie odrywały wcale od powinności.
Ponieważ Mauléon tylko czekał na oddalenie się Maura, i wiedział że Aissa jest sama, wziął miecz, tak jak to wczoraj uczynił, polecił germkowi miéć konie gotowe; przystawił drabinę do moru w tém samém miejscu co przed tém i zstąpił bez szwanku do ogrodu księcia Galii.
Noc była piękna, podobna nocy wschodniéj, taka sama jak wczoraj, taka sama jak przyszła, to jest pełna woni i tajemnic.
Nic zatem nie mięszało pogody serca Agenora, chyba nadmiar radości, bowiem to co nazywamy przeczuciem, jest czasami zbytkiem szczęścia, które sprawia drżenie o znikomą pomyślność mogącą być lada powiewem wiatru zniszczoną; ktokolwiek nie doznaje wcale téj niespokojności, tém samém nie jest zupełnie szczęśliwy, i rzadko, kiedy najśmielszy kochanek idzie na schadzkę wyznaczoną przez swoją kochankę nie doznając drżenia i trwogi.
Ze swojej strony, Aissa przejęta gorącą miłością, myślała dzień cały jak owa piękna czarownica z ognistych klimatów, w których odebrała życic, o ubiegłéj nocy, która się snem dla niéj zdawała, i o téj która nastąpić miała, i która dla niéj była wyrazom szczęścia. Na kolanach przy otwarłem oknie, oddychając powiewem wieczoru i wonią kwiatów, zatopiona w wrażeniach sympatycznych, które wystawiały przed nią obecność kochanka, żyła tylko myślą o człowieku na którego chociaż nie oczekiwała jeszcze, którego nie widziała jeszcze, a już odgadywała w tajemniczym cieniu, przy uroczystém milczeniu nocy.
Nagle posłyszała szelest liści, i wychyliła się z pośród kwiatów otaczających jéj balkon, rumieniąc się z radości.
Szelest wzmagał się, był to chód bojaźliwy, łamiący krzewy, chód niepewny, jak gdyby przerywany, lecz oznajmiający: że jéj kochanek się zbliża.
Mauléon ukazał się w tém rozległem miejscu, oświeconém światłem srebrzystém, rzuconém przez księżyc pomiędzy dom i zarośle.
Natychmiast lekka jak jaskółka, piękna Maurytanka, oczekująca tego zjawiska, zawisła na długiéj taśmie jedwabnéj przytwierdzonéj do kamiennego balkonu, poczém ześlizgując się na piasek, padła w ręce Agenora, obejmując jego głowę swemi wysmukłemi rękami.
— Oto jestem, rzecze, widzisz że cię oczekiwałam.

I Mauléon uderzony miłością, drżąc z rozkoszy, uczuł swe usta sklejone w gorącym pocałunku.

ROZDZIAŁ XIX.
Miłość.

Mauléon, chociaż nie mógł mówić, zdolny był działać. Zaprowadził więc spiesznie Aissę do altany, w któréj znajdował się Henryk de Transtamare, i posadziwszy tam piękną Maurytankę na ławce z murawy, upadł jej do nóg.
— Oczekiwałam na ciebie powtórzyła Aissa.
— Alboż ja ci czekać kazałem? zapytał Agenor.
— Tak, odpowiedziała młoda dziewica, gdyż oczekiwałam ciebie nie tylko od wczoraj, ale od piérwszego dnia w którym cię ujrzałam.
— A więc mnie kochasz? zawołał Agenor w nadzwyczanéj radości.
— Kocham cię, od rzekła młoda dziewica, a ty czy kochasz mnie?
— Oh; bardzo cię kocham, odpowiedział młodzieniec.
— Ja kocham cielne, ponieważ jesteś walecznym, rzekła Aissa, a ty dla czego mnie kochasz?
— Ponieważ jesteś piękną, rzekł Agenor.
— Prawda, że ty znasz tylko twarz moją, ja zaś kazałam sobie opowiadać twoje czyny.
— Więc wiesz, że jestem nieprzyjacielem twego ojca?
— Wiem.
— Więc wiesz że nie tylko jestem jego nieprzyjacielem, ale że między nami jest śmiertelna nienawiść.
— Wiem o tém.
— I ty nie pogardzasz mną wcale, kiedy ja pogardzam Mothrilem?
— Kocham cię!
— Istotnie masz słuszność; ja nienawidzę tego człowieka, ponieważ przyprawił o zgubę don Fryderyka, mego towarzysza broni! nienawidzę tego człowieka, ponieważ zamordował nieszczęśliwą Blankę de Bourbon! nienawidzę go, nakoniec, ponieważ ciebie strzeże nie jak córkę, ale jak kochankę. Czy ty prawdziwie jesteś jego córką Aisso?
— Ja nic nie wiem, ale słuchaj. Zdaje mi się, że niegdyś będąc dzieckiem, zbudziłam się po długim śnie; otworzywszy oczy, pierwszą twarz jaką ujrzałam, była tego człowieka, który nazwał mnie córką, a ja go nazwałam ojcem.
— Lecz ja go nie kocham, ja się go obawiam.
— Czy on jest tak zły lub surowy dla ciebie?
— Przeciwnie. I królowa nie jest lepiéj odemnie usłużoną, każde z moich życzeń jest rozkazem, potrzebuję tylko dać znak a wszystko jest spełnione, wszelkie jego myśli zdają się do moich odnosić, cała jego przyszłość niby na mnie spoczywa. Nie wiem co sobie względem mnie zamierzył, lecz niekiedy trwoży mnie ta ponura i zawis!na czułość.
— Więc go nie kochasz, jak córka powinna kochać ojca?
— Nawet go się boję; posłuchaj mnie jeszcze Agenorze: czasami jak duch wchodzi nocą do mego pokoju, ja drżę; zbliża się do łóżka, w którem spoczywam, i jego chód jest tak lekki, iż nie przebudza nawet moich kobiet uśpionych na kobiercach, w pośród których przechodzi jak gdyby jego nogi wcale nie dotykały ziemi. Ja jednakże nie śpię, i przez powieki, których bojaźń sprawia drżenie, widzę jego przerażający uśmiech. Zbliża się na len czas do mnie, nachyla się nad mojém łóżkiem, jego oddech pożera twarz moją, i pocałowanie, raczéj od kochanka niż ojca, pocałowanie, przez które zdaje mu się iż mi snu przyczynia, zostawia na mojem czole albo ustach, a to dotknięcie jakby od rozpalonego żelaza pali mnie. Otóż widziadła, które mnie oblegają, widziadła pełne rzeczywistości. Otóż obawy, z któremi co noc zasypiam, a jednakże cóś mi powiada, że niesłusznie drżę, albowiem powtarzam ci to, że uśpiona lub czuwająca, wywieram na niego szczególniejszą władzę. Często widziałam go drżącego gdy zmarszczę powieki, i nigdy jego przenikliwe i tak dumne oko nie mogło znieść ognia mego wzroku. Ale dla czego mówię ci o Mothrilu, mój waleczny rycerzu! Ty się go nie obawiasz, bo się niczego nie lękasz.
— To prawda, obawiam się tylko o ciebie.
— Obawiasz się o mnie! to więc bardzo mnie kochasz? rzekła Aissa z czarującym uśmiechem.
— Aisso! nigdy nie kochałem kobiét z mego kraju, gdzie jednakże kobiéty są tak piękne, i często zastanawiałem się nad tą obojętnością; ale teraz wiem dla czego to było: oto aby skarb mego serca cały należał do ciebie. Pytasz, czy cię kocham Aisso, słuchaj i sądź o mojéj miłości. Powiedz mi, wszystko porzuć, wszystkiego się wyrzeknij, wyjąwszy mego honoru. Aisso, zgoda! wszystko uczynię, wszystko dla ciebie poświęcę.
— A ja, rzecze młoda dziewica z anielskim uśmiechem, ja więcéj dla ciebie uczynię, bo ci poświęcę mojego Boga i mój honor.
— Agenor nie znał jeszcze téj gorącéj poezyi żądzy wschodniéj, zrozumiał ją tylko gdy się wpatrywał w uśmiech Aissy.
— Dobrze, rzekł, obejmując ją rękami, nie chcę abyś mi poświęciła swego Boga i swój honor, póki mego życia nie przywiążę do twego. W moim kraju kobiéty, które się kocha, stają się przyjaciółkami, przy których żyje się i umiera, i które kiedy otrzymują naszą wiarę, są pewne iż nigdy nie będą opuszczonemu Zostań chrześcianką Aisso, opuść Mothrila, a będziesz moją żoną.
Agenor powstał i w téj saméj chwili, objął kochankę w swoje muszkularne ramiona, i z sercem bijącem, twarzą rozjaśnioną, którą jéj włosy skropione przyjemną pieściły wonią, radością w duszy, upojeniem na czole, zmierzał z nią ku miejscu; gdzie pozostawił drabinę.
W rzeczy saméj, słodki ciężar nie utrudzał wcale młodzieńca, który z szybkością strzały przebiegał gęstwinę drzew i brzegi ścieżek.
Już spostrzegał ciemny mur, bowiem zabłądzi w drzewach, gdy nagle Aissa, zwinniejsza od węża, wyśliznęła się z rąk Agenora, i dotknęła lekko młodzieńca.
Mauléon zatrzymał się, Maurytanka przyczaiła się u jego nóg, i wyciągnęła ręce w kierunku muru.
— Czy widzisz? rzekła.
Mauléon patrząc na wskazywane mu miejsce, dostrzegł jakiś kształt biały, przyczajony poza piérwszemi szczeblami.
— Ho! Ho! mówił do siebie, byłżeby to Musaron, lękający się o mnie i czuwający nademną? Nie, nie, dodał potrząsając głową, Musaron jest za bardzo roztropny, aby narażał się na jaką karę za swoją nierozwagę.
Cień się posunął, i niebieskawa błyskawica wymknęła się z zapasa.
— To Mothril! zawołała Aissa.
Zbudzony tym strasznym wyrazem Agenor, pochwycił miecz.
Pewno Maur nie spostrzegł jeszcze młodéj dziewicy, albo raczéj nie spostrzegł jéj w owéj dziwacznéj grupie, jaką tworzył chrześcijanin unoszący Maurytankę w swych objęciach, lecz skoro tylko usłyszał krzyk młodéj dziewicy, skoro tylko jéj wysoka i zgrabna kibić odłączyła się od cienia, wykrzyknął przeraźliwie, i zapamiętale rzucił się na Agenora.
Ale miłość była jeszcze zwrotniejsza jak nienawiść; Aissa poruszeniem prędkiem jak myśl, opuszcza przyłbicę na twarz rycerza, i Maur znalazł się tuż naprzeciw żelaznego posągu, splątanego objęciami jego córki.
Mothril wstrzymał się.
— Aissa! mówił cicho zdrętwiały opuściwszy ręce.
— Tak, Aissa! odrzekła z dzikim zapałem który podwajała miłość dla Agenora, i który drżeniem przejmował Maura. Chcesz mnie zabić? uderzaj. Ten zaś, wiesz, że się ciebie nie lęka.
I poruszeniem wskazała na Agenora.
Mothril wyciągnął rękę aby ją pochwycić, lecz natenczas ona cofnęła się nieco, i odsłoniła twarz stojącego rycerza, niewzruszonego i z mieczem w ręce.
Jego oko błyszczało nienawiścią tak gwałtowną, że Mauléon wzniósł miecz.
Lecz uczuł ręce Aissy powściągające go.
— Nie, rzekła, nie uderzaj go przy mnie, jesteś mocny, uzbrojony, jesteś trudny do zranienia. Oddal się.
— Ah! rzekł Mothril przewracając jednym kopnięciem nogi drabinę. Jesteś mocny, uzbrojony, trudny do zranienia. Zobaczemy to.
W téj saméj chwili przykry świst dał się słyszéć, i dwudziestu Maurów ukazało się z toporami i bułatami w ręku.
— Ah! psy niewierne! zawołał Mauléon, zbliżcie się tu do mnie, pokażę ja wam.
— Zabić chrześcianina! wołał Mothril; zabić!
— Nie bój się niczego! rzecze Aissa.
I spokojna, nieustraszona rzuciła się pomiędzy rycerza i swoich przeciwników.
— Mothrilu, rzecze mu, chcę aby młodzieniec wyszedł ztąd. Rozumiesz? chcę go widziéć zdrowym i całym, żeby mu ani włos nie spadł z głowy, albo biada ci!
— Więc ty kochasz tego nędznika? zawołał. Kiedy tak, to jedna przyczyna więcéj aby zginął. Uderzajcie, rzekł Mothril podnosząc sztylet.
— Mothrilu! zawołała młoda dziewica marszcząc brwi, i czyniąc podwójny wytrysk błyskawic z swych oczu. Czy nie zrozumiałeś com ci powiedziała? czy potrzeba ci powtórzyć raz jeszcze: Chcę, aby ten człowiek wyszedł z ląd bez szwanku, téj chwili nawet.
— Uderzajcie! powtórzył Mothril rozjuszony. — Agenor uczynił poruszenie gotowe do odporu.
— Czekaj, rzecze mu Aissa, zahaczysz jak się tygrys w jagnię zmienia.
Na te słowa wydobyła swój cienki i ostry puginał, i odsłaniając swoje złociste łono, jak granaty Walencji; oparła na nim ostry koniec, grożąc uderzeniem.
Maur wydał krzyk boleści.
— Słuchaj, rzekła Aissa: przez Boga Arabów, którego się wyrzekam, przez Boga chrześcianów, który odtąd będzie moim Bogiem, przysięgam ci, że jeżeli spotka jakiekolwiek nieszczęście tego młodzieńca, zabiję się.
— Aisso! zawołał Maur, przez litość! Ty mnie wprawiasz w szaleństwo!
— Więc porzuć twój kindzżał, rzekła.
Maur jéj posłuchał.
— Rozkaz swoim niewolnikom oddalić się.
Mothril uczynił znak, niewolnicy odeszli.
Aissa długo spoglądała około siebie, jak czarnoksięska królowa, która chcąc się przekonać, czy jéj są posłuszni; następnie, zatrzymując na młodym człowieku wzrok zwilżony czułością i pałający żądza:
— Pójdź Agenprze, rzecze cicho, pójdź, niech cię pożegnam.
— Nie pójdziesz za mną? spytał młodzieniec.
— Nie, bo on wołałby mnie zabić, jak utracić.
Zostaję, aby nas oboje ocalić.
— Ale mnie zawsze kochać będziesz?spytał Agenor.
— Patrz na tę gwiazdę, odrzekła Aissa, wskazując najświetniejszą, błyszczącą na firmamencie.
— Oh; widzę ją, rzekł Agenor.
— Pamiętaj więc! odpowiedziała dziewica; ona wprzód zagaśnie w niebie, nim moja miłość przeminie. Zegnam cię!
I odkrywając przyłbicę kochanka, zostawiła na jego ustach długie pocałowanie; Maur zaś gryzł swoje ręce białemi zębami.
— Teraz idź, rzekła rycerzowi, lecz bądź gotów na wszystko.
I stając u stóp drabiny, które Agenor przystawił do muru, uśmiechała się widząc młodego człowieka, a ręce wyciągała ku Mothrilowi, jak poskromiciele tygrysów, którzy jednem poruszeniem pokładają na ziemię zwierzę, gotowe ich pożreć.
— Żegnam cię, rzekł ostatni raz, Agenor; pamiętaj o twojem przyrzeczeniu.
— Do zobaczenia! odpowiedziała piękna Maurytanka, dotrzymam go.
Agenor posłał ostatnie pocałowanie młodéj dziewicy, i przeskoczył na swoją stronę muru.
Maur ryknął, widząc uchodzącą zdobycz.
— Teraz, rzekła Aissa do Mothrila, nie pokazuj mi, że masz za wiele baczności nade mną, i nie pozwalaj mi nawet domyślać się, że się obchodzisz ze mną jak z niewolnicą; wiesz, że mam środek uwolnienia się od tego. Idźmy! już późno, mój ojcze, powróćmy do domu.
Mothril ociężałéj i marzącéj pozwolił udać się po drodze prowadzącéj do pawilonu. Chowając swój długi sztylet i obcierając czoło, mówił cicho:
— Dziecię! za kilka miesięcy, za kilka dni może nie tak łatwo poskromisz Mothrila.
Dziewica, jak gdyby nic nie słyszała, weszła i zamknęła drzwi swoje. Mothril widział ją znikającą. Wkrótce potem przybył do niego Król.
— No! dobrze przyjacielu! odnieśliśmy zwycięztwo, ale dla czego opuściłeś zebranie, w chwili, kiedy się zaczęła narada?
— Ponieważ, rzekł Mothril, nie myślałem wcale, aby tam było miejsce dla biednego niewolnika Maura w pośród tylu możnych książąt chrześciańskich.
— Kłamiesz Mothrilo, odrzekł don Pedro. Byłeś niespokojny o twoją córkę. Wyszedłeś aby czuwać nad nią.
— Królu, rzecze uśmiechając się na tę uwagę don Pedra, na mój honor! powiedzianoby; że więcéj jeszcze jak ja o niéj myślisz.

Obadwaj weszli. Don Pedro rzucał ciekawe spojrzenia za okna pawilonu, poza któremi ukazywał się cień kobiety.

ROZDZIAŁ XX.
Widać że Duguesclin był równie dobrym arytmetykiem jak wielkim Generałem.

Kiedy Książę Henryk Transtamare i jego towarzysz Agenor zdążali ku Bordeaux, gdzie oczekiwały ich zdarzenia, jakich nie omieszkamy opowiedzieć, Duguesclin, opatrzony zupełną władzą od Króla Karola V. zbierał znakomitszych wodzów hord, i objaśniał im zamiar swego przedsięwzięcia.
Zręczności w sztuce wojennéj i w postępowaniu było więcéj, niż sobie wystawić można, u tych lupiezców i rozbójników, podobnych do ptaków drapieżnych, które jak wilki, w codzieném czuwaniu, przemyśle i postanowieniu na wszystko, przewyższają ludzi zwyczajnych, a nawet geniusz ludzi wyższych.
Doskonale więc zrozumieli ogólne rozporządzenia, jakie bohater bretoński im zalecał, i wyprowadzali z nich wnioski pojedynczych czynów wywiedzionych przez okoliczności. Jedyny tylko całemu temu wojennemu zamiarowi czynili zarzut, na który nic było odpowiedzi: Pieniędzy.
Można powiedzieć, że zarzut był jednomyślny i, argument jednozgodny.
— To prawda, odpowiedział Duguesclin, dobrze ja o tem myślałem.
Wodzowie dali znak głową, co miaro znaczyć, iż są wdzięczni za tę przezorność. — Ale, dodał Duguesclin, będziecie je mieli po pierwszej bitwie.
— Tak długo nic można czekać, odrzekł Rycerz Zielony, bo trzeba dać jakąkolwiek zapłatę naszym żołnierzom.
— Bodajby, rzekł Caverley, jak najprędzej przestać żyć z temi chłopami francuzkiemi, których krzyki aż rozdzierają uszy naszemu zacnemu Konetablowi. Zresztą po cóz staliśmy się uczciwemi Kapitanami, jeżeli się rabuje jak awanturniki?
— Bardzo słusznie, rzekł Dugucsclin.
— Dodałbym, rzecze Klaudyusz Obdzieracz, że inny drab zupełnie godny jest wyć pomiędzy takiemi wilkami, uchodzący za mniéj dzikiego jak Caverley, lecz to większy zdrajca i rabuś. Dodałbym rzecze, że my sprzymierzeńcy naszego pana Króla Francyi, ponieważ mamy się pomścić za śmierć jego synowicy, staniemy się niegodnemi tego zaszczytu, nieoszacowanego dla tak pospolitych jak wy awanturników, jeżeli nie poprzestaniemy chwilowo przynajmniéj niszczyć naród naszego królewskiego sprzymierzeńca.
— Słusznie, bardzo słusznie, odpowiedział Duguesclin, ale podajcie mi środek dostania pieniędzy.
— To nie nasza sprawa starać się o pieniądze, odrzekł Caverley; nasz interes odbierać je.
— Nie mam co na to odpowiedziéć, rzekł Duguesclin.
Wodzowie spojrzeli na siebie, i przemawiali do siebie wzrokiem, poczem każdy złożył Caverleyowi swoją uwagę nad ogólnym przedmiotem, albowiem Caverley odrzekł:
— Będziemy sprawiedliwemi, panie Konetablu, słowo kapitańskie!
Na to ostatnie zaprzysiężenie, Duguesclin uczuł dreszcz przebiegający mu po całém ciele.
— Czekam, rzekł; mów.
— A więc, zaczął Caverley, niech J. K. M. Karol V. zapłaci nam tylko po talarze złotem na głowę, dopóki będziemy w kraju nieprzyjacielskim. Zapewne to nie wiele, lecz biorąc na uwagę, że mamy zaszczyt być sprzymierzonemi, będziemy skromni z tego względu dla tego zacnego Monarchy. Mamy, jak powiada, pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy.
— Mniéj więcéj, rzekł Duguesclin.
— Cokolwiek mniéj, cokolwiek więcéj.
— Cokolwiek mniéj, ja sądzę.
— Nic mnie to nie obchodzi, odrzekł Caverley, obowiązujemy się czynić z tém co mamy, to, co inni uczynią z pięćdziesięciu tysięcami wojska, tym sposobem zupełnie jest tak, jak gdybyśmy je mieli.
— A zatem to czyni pięćdziesiąt tysięcy talarów, rzecze.
— Tak, pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem, rzekł Bertrand.
— Dobrze, to dla żołnierzy, odpowiedział Caverley.
— I cóż więcéj? zapytał Duguesclin.
— Zostają oficerowie.
— Prawda, rzekł Konetabl, zapomniałem o oficerach.
— A wieleż dałbyś pan oficerom?
— Sądzę, rzekł Rycerz Zielony, obawiając się zapewne, żeby Caverley mniejszéj od niego nie naznaczył ceny, sądzę, że ci waleczni ludzie, którzy po największéj części są wyćwiczeni i roztropni, warci są po pięć talarów złotem na głowę. Pamiętaj pan, że prawie każdy z nich ma pachołka, germka i więcéj jak trzy konie.
— Do kata! rzekł Bertrand, a to oficerowie z lepszą są usługą jak w naszych szeregach.
— My też to przyznajemy, rzekł Caverley.
— I pan powiadasz, pięć talarów złotem na każdego człowieka?
— I o jest najniższa cena podług mego zdania, ale odwołaj się pan do nich; ja chciałem domagać się sześć, ale ponieważ Rycerz Zielony ustanowił cenę, nie będę jéj zaprzeczał wcale, i poprzestaję na tem com powiedział.
Bertrand spojrzał na nich, i zdawało mu się jeszcze, że znowu wpadł pomiędzy tych żydów, do których jego Król posyłał czasami negocyantów o małe pożyczki.
— O łajdaki przeklęte! pomyślał sobie, okazując przy tem najwdzięczniejszy uśmiech; jakże jabym was kazał wszystkich na gałęziach powiesić:, gdybym był silniejszy!
Poczem rzekł głośno:
— Panowie, namyślałem się, jak to sami widzieliście, nad waszem żądaniem, i dla tego opóźniłem się na chwilę z odpowiedzią, cena pięciu talarów złotem nie zdaje mi się być wygórowaną.
— Ah! ah! rzekł Rycerz Zielony uradowany, z Duguesclina.
— A wielu masz pan oficerów? zapytał Bertrand.
Caverley zadarł nosa do góry, poczem spojrzał.
na swoich przyjaciół, ci wszyscy znów między sobą rozmawiali wzrokiem.
— Ja miałem tysiąc, rzekł Caverley.
Podwoił liczbę.
— Ja ośmset, rzekł Rycerz Zielony.
Podwoił liczbę jak jego kolega.
— Ja tysiąc, rzekł Klaudyusz Obdzieracz.
Ten już potroił.
Inni naśladowali ten szlachetny przykład, i summa oficerów wzrosła do czterech tysięcy.
— To wypada jeden oficer na dwunastu żołnierzy, rzekł Duguesclin z uwielbieniem. Mój Boże! cóż to za okazałą armię przedstawi, a jaka karność tam być musi!
— Tak, rzekł skromnie Caverley. Wojsko jest dobrze urządzone.
— To więc razem czyni dwadzieścia tysięcy talarów, rzekł Bertrand.
— Złotem, dodał Rycerz Zielony.
— Przebóg! wykrzyknął Konetabl, dwadzieścia tysięcy talarów złotem, które dodawszy do pięćdziesięciu tysięcy przyzwolonych, czyni siedmdziesiąt tysięcy.
— Tak, zupełnie tak, odrzekł Rycerz Zielony, podziwiając łatwość, z jaką Konetabl dodawał.
— Ale... zaczął Caverley, ale Bertrand nie pozwolił mu dokończyć zdania.
— Ah rzecze, rozumiem, zapominamy o wodzach.
Caverley wytrzeszczył swoje wielkie oczy. Bo téż Bertrand nie tylko czynił zadosyć żądaniom, ale jeszcze uprzedzał myśli.
— Panowie się sami zapominacie, mówił daléj; o szlachetna bezinteresowności! ale ja o was nie zapomnę. Dla tego téż policzmy: Jest was dziesięciu wodzów, nie prawdaż?
Awanturnicy liczyli sobie na nowo. Mieli wielką ochotę znalezienia dwudziestu, ale nie było na to sposobu.
— Dziesięciu wodzów, powtórzyli Caverley, Rycerz Zielony i Klaudyusz Obdzieracz, i zaczęli spoglądać po sobie.
— To czyni, odrzekł Konetabl, po trzy tysiące talarów złotem, wszakże tak?
Na te słowa, wodzowie olśnięci blaskiem hojności, powstali utraciwszy przytomność, i uszczęśliwieni ogromną summą, jaka miała nagrodzić ich usługę, i wznieśli ogromne miecze, wyrzucili chełmy w górę i raczej zawyli niż krzyknęli: Niech żyje! Niech żyje Konetabl.
— O łotry, poszepnął obłudnie spuszczając oczy, jak gdyby wykrzykiwania awanturników przemawiały do jego serca. Zaprowadzę ja was, za pomocą Boga i Najświętszéj Panny z Góry Karmelu, tam, zkąd więcéj ani jeden z was nie powróci.
Poczem głośno:
— Ogółem sto tysięcy talarów złotem, za pomocą których dojdziemy do zapłacenia naszych rachunków.
— Vivat! vivat! powtórzyli awanturnicy z większym jeszcze zapałem.
— Teraz panowie, rzekł Duguesclin, macie moje rycerskie słowo, że summa tam będzie wam wypłaconą przed wyjściem na kampanię. Tylko bądźcie spokojni i wiedzcie, że to nie może zaraz nastąpić, albowiem ja nie noszę z sobą skarbu królewskiego.
— Słusznie, odpowiedzieli wodzowie, zbyt uradowani, aby jeszcze więcéj wymagać mieli.
— Panowie zatem zawierzacie Królowi Francyi na słowo jego Konelabla; wszak zgodziliśmy się już mi to, rzekł wznosząc głowę z postawą, która najśmielszemu sprawi drżenie; umowa już dobra, lecz, co pomiędzy naszych wiernych żołnierzy podzielemy, jeżeli i w chwili wejścia do Hiszpanii pieniądze nie nadejdą? Będziecie mieli dwa zapewnienia, waszą wolność, którą wam natychmiast oddaję, i jeńca, który wart przecież sto tysięcy talarów złotem.
— Którego? zapytał Caverley.
— Mnie przecież! o mój Boże, odpowiedział Duguesclin, biednego zupełnie jak jestem. Albowiem choć by kobiety mego kraju miały prząść dniem i nocą dla uzupełnienia sta tysięcy talarów okupu, ja wam zaręczam, że okup będzie spełniony.
— O tem przecie już wiemy, odrzekli głosem wspólnym awanturnicy, i wszyscy ścisnęli rękę Konetabla na znak przymierza.
— Kiedy odjedziemy? spytał Rycerz Zielony.
— Zaraz, jeżeli chcecie panowie.
— Zaraz, powtórzył Hugo. Istotnie panowie, ho też od niejakiego czasu nic się nie trafia, wolę że daléj ruszymy.
Każdy niebawem pobiegł na swoje stanowisko, i kazał wznieść chorągiew ponad swym namiotem. Bębny uderzyły, i ogromny ruch obudził się w całym obozie; widziano znowu napływ do namiotów główniejszych, tych żołnierzy, którzy przybiegali na przybycie Duguesclina, poczem podobni do bałwanów morskich, rozpostarli się w oddaleniu.
We dwie godziny potem, zwinięto namioty, obładowana bydlęta. Zarżały konie, i zgromadzone włócznie zabłysły przy promieniach słonecznych.
Tymczasem widziano uciekających po obu stronach rzeki wieśniaków z długiéj niewoli na wolność wypuszczonych, prowadzących do spustoszonych lepianek swoje żony i nieco sprzętów uszkodzonych.
Około południa armia wyruszyła, idąc nad brzegiem Saony dwoma kolumnami; powiedzianoby, że to jedna z tych barbarzyńskich wędrówek, dążąca uzupełnić to straszne poselstwo, na jakie je Wszechmocny przeznaczył, a jakiemi były hordy: Alaryka, Genzeryka i Atiily.
A jednakże ten, za którym postępowali, zacny Konetabl Bertrand Duguesclin, postępując zamyślony za chorągwią, i głowę zwiesiwszy pomiędzy szerokie barki, mówił sobie przebywając drogę na silnym koniu.
— Wszystko dobrze, aby tak szło dalej, ale zkąd dostanę pieniędzy, a jeżeli ich nic dostanę, jakim sposobem Król zbierze dość silne wojsko dla wstrzymania powrotu tych złoczyńców, którzy na nowo zejdą z Pireneów, bardziéj łakomi niż kiedyś?
Dobry rycerz zatopiony w tych smutnych myślach,, postępował ciągle, odwracając się czasami aby widziéć snujące się około niego bałwany ludzi, jego umysł bardziéj był czynny niż pięćdziesiąt tysięcy razem umysłów awanturników.
Bóg tylko wié, co każdy z nich sobie marzył, uważając się posiadaczem Indyj; marzenia za bardzo śmieszne, gdyż położenie miejsca było jeszcze mniej więcéj nieznane.
Nagle w chwili, kiedy słońce schowało się poza czerwoną chmurę, wodzowie postępujący za dobrym rycerzem, i podziwiający jego milczenie, spostrzegli go wznoszącego głowę, wstrząsającego ramionami jak zwycięzca, i słyszano wołania pachołków:
— Hoda! Lasear! Bernike! Wina, i to najlepszego jakie masz w swoich powozach.
Puczem mówił sobie cicho, pod przyłbicą:
— Na Najświętszą Pannę d’Auray, zdaje mi się, że mam sto tysięcy talarów złotem, i to nie robiąc najmniejszego uszczerbku naszemu dobremu Królowi Karolowi.
Poczem odwracając się do wodzów awanturników, którzy niespokojnie patrzeli na tak stroskanego Konetabla.
— A cóż u kata! panowie, zawołał swoim donośnym głosem. A gdybyśmy po kubku wypili?

Było to wezwanie, któremu awanturnicy starali się nie uchybić, i dla tego przybiegli natychmiast. Wypróżniono tą razą sporą konew wina z Chalons, za zdrowie Króla Francuzkiego.

ROZDZIAŁ XXI.
Jak Papież płaci koszta swojego wyklęcia.

Armia postępowała ciągle.
Nie każda droga prowadzi do Rzymu, tém bardziéj czy droga z Avinionu zaprowadzi do Hiszpanii?
Awanturnicy przebywali więc z zaufaniem drogę do Avinionu.
Tam właśnie miał swój dwór Papież Urban V, który naprzód był zakonnikiem, następnie Opatem de Saint-Germain d’Auxerois i Przeorem Świętego Wiktóra i Marsylii, a w końcu został Papieżem pod warankiem, aby nie mieszał w niczem błogiego życia Kardynałów i Książąt rzymskich; warunku tego nie zaniedbał wypełnić zaraz po swoim wyborze, i to całą ścisłością, dzięki któréj spodziewał się umrzeć prawie Świętym i jak można najpóźniéj, co się téż ziściło.
Wiadomo, że następca świętego Piotra poruszył się zażaleniami Króla francuzkiego na wielkie hordy, i że je wyklął. Było to arcydziełem polityki Króla Karola V., który przewidując przyszłość, dał uczuć Duguesclinowi swoje przykre położenie i zamiar, jaki mu miał posłużyć ku przywróceniu rzeczy do pierwotnego stanu.
W czasie ponurego milczenia, w jakiem się Bertrand zatopił, doskonały mu przyszedł pomysł: aby na czele awanturników, któremi dowodził, udać się do Papieża Urbana V.
Tym łatwiejszem było to do spełnienia, że awanturnicy zbliżali się do Państwa Papiezkiego, do którego pomimo niemocy przekleństwa zniechęceni, czuli w sobie obudzające się skłonności krwawe i łupiezkie.
Przybywszy o dwie mile od miasta, Bertrand zatrzymał. swój oddział, zebrał wodzów i zalecił im rozciągnąć swe hufce, tak ażeby groźne szeregi opasały miasto, tworząc ogromny łuk, które mu rzeka była cięciwą.
Wsiadł na konia i z kilkunastu żołnierzami i oficerami francuzkiemi składającemi jego orszak, zbliżył się do bramy pałacu, żądając rozmowy z Papieżem. Urban, na którego ta banda rozbójników naszła jak powódź, zebrał swoje wojsko, złożone z dwóch czy trzech tysięcy ludzi, i znając całą wartość swój głównéj broni, gotował się kluczami świętego Piotra pogromić awanturników.
Ale trzeba przyznać, że mniemał, iż łotry porażeni wyklęciem, przyszli domagać się przebaczenia i odkupić grzechy swoje ofiarą jakiéj nowéj krucyaty, licząc na to, że liczni i silni niezawodnie przebaczenie otrzymają. Papież właśnie obiadował na tarasie ocienionym pomarańczami i laurami rożannemi, w towarzystwie swego brata, Kanonika Angile Grinvald, którego wyniósł na biskupstwo Awiniońskie, jedno z celniejszych siedlisk chrześcijaństwa.
— Więc to ty, Bertrandzie Duguesclin! wykrzyknął Papież, więc to ty jesteś z tą armiją która tak nagle do nas przybywa, Bóg wie zkąd i po co?
— Niestety! Ojcze Święty, niestety! ja nie dowodzę nią, rzekł wódz przyklękając.
— Więc wolno oddycham! rzekł Papież.
— Ah? i ja również, dodał Angile oddychając z radosnem westchnieniem.
— Czy uspokoiłeś się Ojcze Święty? zapytał Bertrand.

1 wydając smutne i ciężkie westchniemy jak gdyby cała odpowiedzialność głowy kościoła ciążyła mu na piersiach.
— I cóż cię uspokoiło? pytał daléj Bertrand.
— Znajomość ich zamiarów.
— Alboż one wiadome? zapytał Bertrand.
— Ale wódz który szanuje kościół, jest dobrze znany.
— Tak Ojcze Święty, szanuję kościół, odparł Hetman.
— A zatem witam cię kochany synu, ale zobaczmy, czego żąda to wojsko.
— Najprzód, odpowiedział Bertrand, unikając szczergo wyjaśnienia o ile było w jego mocy; najprzód Wasza Świętobliwość dowie się z ukontentowaniem, uczeni nie wątpię, iż idzie tu o zaciętą wojnę przeciw niewiernym.
Urban V. spojrzał na swego brata, jakby chciał mu powiedzeń:
— A co, czy omyliłem się
Poczem zadowolniony przenikliwością, jakiéj dał dowody, obrócił się do Konetabla.
— Przeciwko niewiernym? mój synu! rzecze pobożnie.
— Tak, Ojcze Święty.
— A przeciwko którym? mój synu.
— Przeciwko Maurom w Hiszpanii.
— Zbawienna to myśl, godna chrześciańskiego bohatyra, albowiem sądzę, że ona jest twoją.
— Moją i dobrego Króla Karola V., Ojcze Święty, odpowiedział Duguesclin.
— Będziesz podzielał jego chwalę i Bóg pobłogosławi głowie, która ją poczęła, i dłoni, która ją wykona. — Zatem wasz cel...
— Nasz cel, Bóg niech pozwoli aby był osiągnięty! naszym celem jest wygładzić ich. Ojcze Święty, i poświęcić większą część łupów na chwałę religii chrzęściańskiéj.
— Synu mój, uściskaj mnie, rzekł Urban V. poruszony do głębi serca, i przepełniony podziwieniem dla walecznego męża, który się zaciągnął pod sztandary kościoła.
Bertrand poczytując to za wielki zaszczyt, ucałował tylko rękę Papiéża.
— Ale, odrzekł po chwili, wiadomo ci Ojcze Święty, że żołnierze, któremi dowodzę i którzy udają się na tak bohaterską wyprawę, są ci sami, których Wasza Świętobliwość słusznem uznała wykląć.
— Wówczas, słusznie ich wykląłem, mój synu, i zdaje mi się, że ty byłeś jednego ze mną zdania.
— Wasza Świętobliwość zawsze ma słuszność, rzekł Bertrand, niby nie zważaj.je na przymówkę, ale przecież oni są wyklęci, a nie będę taił przed W. Ś., że to sprawiło silne wrażenie w ludziach idących walczyć za sprawę wiary chrześciańskiéj.
— Mój synu, rzecze Urban, wypróżniając zwolna swoją czarę napełnioną winem z góry Pulciano, które przekładał nad wszystkie inne, a nawet rosnące nad brzegami pięknéj rzeki, któréj wody omywają mury jego stolicy; — synu mój, kościół, jak wiesz o tém jest pobłażający, i nie jest nieubłagany; każdy grzech jest do przebaczenia, tém bardziej gdy grzesznik żałuje szczerze, i gdy człowiek podobny tobie zaręcza za poprawę.
— Oh! zapewne tak, Święty Ojcze.
— A zatem, rzekł Urban, odwołam przekleństwo, i zgodzę się na to, aby nad niemi ciążyła tylko część mego gniewu, pełnego pobłażania, jak to widzisz, mój synu, mówił daléj Papiéż uśmiechając się.
Bertrand przygryzł usta, pomyślawszy sobie, do jakiego stopnia Jego Świętobliwość jest w błędzie.
Urban mówił daléj łaskawie, ale zarazem z mocą, która przystoi pobłażającemu, i który chociaż przebacza, czuje ważność obrazy, jaką chce zapomniéć.
— Rozumiesz, mój kochany synu! ci ludzie bezbożni gromadzili bogactwa — jak mówi księga Salomona:

Omne calorum in prano foenore.

— Nie umiem wcale po hebrajsko, Święty Ojcze, odpowiedział Bertrand z upokorzeniem.
— Dla lego też mówię po łacinie, mój synu, od powiedział z uśmiechem Urban V., tylko zapomniałem, że wojownicy nie są zakonnikami. — Oto jest tłumaczenie słów tylko co wyrzeczonych, które zobaczysz że są stosowne do położenia:
„Wszelkie nieszczęście zawarte jest w mieniu źle nabyłem.”
— Jakie to jest piękne, zawoła Duguesclin, uśmiechając się z tego, że przysłowie to może spłata figla Jego Świętobliwości.
— A więc, mówił daléj Urban, postanowiłem, i to jedynie przez wzgląd dla ciebie, mój synu, dla ciebie tylko, przysięgam, gdyż ci niedowiarki skruszyli się i dadzą dziesięcinę ze swoich dóbr, a za pomocą tego wynagrodzenia będą oswobodzeni od wyklęcia.
— Przekonaj się, że działam z własnego popędu, nie będąc wcale znaglonym, i ci niedowiarki mogą się poszczycić wyświadczoną łaską.
— Prawda, jest ona za wielką, klęcząc odpowiedział Bertrand, lecz wątpię czy oni ocenią całą jéj wartość.
— A co, nie prawdaż? odrzekł Urban. A zatem zobaczymy, mój synu, na jaką summę ustanowimy okup.
Urban V. odwrócił się, jak gdyby dla zapytania w tak delikatnym i ważnym przedmiocie, ku swemu bratu, który przy tém zdarzeniu wygodnie uczył się swego przyszłego papiezkiego rzemiosła.
— Święty Ojcze, odpowiedział Augile, wyciągając się w krześle i potrząsając głową; złota doczesnego koniecznie potrzeba, aby wynagrodzić ciosy twoich piorunów duchownych.
— Bez wątpienia, bez wątpienia, odrzekł Urban V., ale jesteśmy miłosiernemi, a trzeba przyznać; iż wszystko pobudza nas do miłosierdzia. Niebo jest tak piękne w tym Awinionie, powietrze, jest tak czyste, i wszystkie te dobrodziejstwa Wszechmocnego oznajmiają ludziom litość i braterstwo. — Tak, dodał Papież, podając czarę złotą paziowi odzianemu w bieli, który ją natychmiast napełnił, tak, ludzie są niezawodnie braćmi.
— Pozwól, Ojcze Święty, rzekł naówczas Bertrand, zapomniałem powiedziéć Jego Świętobliwości, w jakim charakterze tu przybyłem: jestem posłem ze strony tych poczciwych ludzi, o których mowa.
— I jako poseł żądasz od nas odpuszczenia grzechów, nie prawdaż?
— Święty Ojcze, twoje odpuszczenie jest zawsze zbawienném dla nas biednych żołnierzy, mogących co chwila być zabitemi.
— Oh! co do odpuszczenia, już go masz mój synu, jest to nasze miłosierdzie, czyli raczéj przebaczenie.
— Tegośmy się spodziewali, Święty Ojcze!
— Tak, ale wiesz pod jakiemi warunkami możemy je udzielić?
— Niestety, odrzekł Duguesclin, na żaden warunek nie można się zgodzić Święty Ojcze, albowiem Jego Świętobliwość zapomina to, co mają czynić te zastępy w hiszpanii.
— Co mają czynić w Hiszpanii?
— Święty Ojcze, jak już powiedziałem, idziemy walczyć za kościół katolicki.
— A zatem?
— A zatem mamy prawo, udając się na tę świętą wyprawę, nie tylko do zupełnego przebaczenia i odpuszczenia Jego Świętobliwości, ale jeszcze i do jego pomocy.
— Mojéj pomocy! panie Bertrand, odpowiedział Urban nieco już zatrwożony; co rozumiesz przez te wyrazy, mój synu?
— Rozumiem, Święty Ojcze, że tron Apostolski jest szczodry, że jest bogaty, że upowszechnienie wiary jest dla niego wielką przysługą, i że za takie korzyści mógłby zapłacić.
— Co mówisz? Bertrandzie! przerwał Urban, podnosząc się z krzesła z gniewem źle ukrytym.
— Jego Świętobliwość doskonale mnie zrozumiał, widzę to, odrzekł wódz, podnosząc się i otrzepując swoje kolana.
— Wcale nie! zawołał Papież, który przeciwnie udawał, iż nie rozumie; wcale nie, wytłumacz się.
— Oto, Ojcze Święty: sławni żołnierze, nieco niedowiarki, to prawda, ale mocno żałując jak to W. Świątobliwość widzisz, liczni jak liście gajów, i jak piasek w morzu (porównanie wyjęte jest z ksiąg świętych), sądzę że sławni żołnierze, których ztąd widzisz, pod rozkazami zacnego Hugo de Cavarley. Zielonego Rrycerza, Klaudyusza l’Écorcheul, Béuge de Vilaine, Oliviera, de Maury i innych walecznych, oczekują od Waszej Świętobliwości pieniężnego zasiłku, aby rozpocząć kampanię. — Król Francuzki obiecał sto tysięcy talarów złotem, jest to Monarcha bardzo chrześcijański, godzien być zapewne policzony w poczet Świętych, tak dobrze jak Papież. Dla tego Waszą Świętobliwość, który jesteś kluczem skarbnicy chrześcijańskiéj, mógłbyś łatwo dać dwakroć sto tysięcy talarów.
Urban znowu podskoczył na krześle, lecz sprężystość muszkułów Ojca Świętego, sprężystość która nie mogła pochodzić jak tylko ze zbytniego rozranienia nerwów, wcale nie zmięszała Bertranda, zostającego w téj saméj postawie uszanowania i stałości.
— Panie, rzekł Papież, widzę jak psuję towarzystwo, i że ludzie, których nie wymieniam nazwiska, co dotąd cieszyli się względami Świętéj Stolicy, trafniéj byliby wynagrodzeni podług ich zasług, gdyby nad niemi srogość ciężyła.
To straszne słowo, o którem Papież sądził, że silne zrobi wrażenie, z wielkiém podziwianiem Urbana Konelabl wysłuchał bez wzruszenia.
— Mam, mówił daléj Ojciec Święty, sześć tysięcy żółnierzy.
Bertrand poznał, że Urban V. nieco przesadzał, równie, jak Hugo de Caverléy i Rycerz Zielony.
— Mam sześć tysięcy żołnierzy w Avignonii, i trzydzieści tysięcy mieszkańców zdalnych do broni, dodał po chwili; miasto jest obwarowane, a gdyby nawet nie było ani walów, ani rowów, ani dzid, mam tia[4] świętego Piotra na głowie, i wstrzymam sam za pomocą Boga, barbarzyńców, mniéj śmiałych i licznych, niż żołnierze Atilli których Papież Leon zatrzymał przed Rzymem.
— Ojcze Święty, pomyśl o tém, że broń duchowna doczesna nie przystoi kapłanom Chrystusa przeciwko Królom francuzkim, którzy są synami pierworodnemi kościoła: świadczy to pański poprzednik, Bonifacy VIII., który otrzymał Boże mnie zachowaj od pochwalenia podobnéj śmiałości, który powiadam, otrzymał policzek od Colonny, i umarł w więzieniu. — Widzisz Ojcze Święty do czego posłużyło wyklęcie, gdy ci, których wykląłeś, zamiast uciekać, zebrali się aby cię prosić o przebaczenie z ręką uzbrojoną.
— Co do broni doczesnéj, nie wiele stanowi sześć tysięcy żołnierzy i dwadzieścia tysięcy mieszkańców niezdolnych, razem dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, nawet rachując każdego mieszczanina za człowieka, przeciwko piędziesięciu tysiącom wojowników doświadczonych, bez czci i wiary, oraz więcéj oswojonych z Papieżami jak żołnierze Atilli, którzy po raz pierwszy ujrzeli J. Świątobliwość. Błagam cię Ojcze Święty, racz pomyśleć, zanim się ukażą awanturnicy.
— Czyżby się ośmielili! zawołał Urban z okiem iskrzącem od gniewu.
— Święty Ojcze, ja nie wiem, nacoby się odważyli, i na coby się nie odważyli, ale są to śmiałki nielada.
— Pomazańca pańskiego... nieszczęśni!.. chrześcijanie!...
— Pozwól, pozwól, Ojcze Swięty, to nie są wcale chrześcijanie, to są wyklęci, na cóż mogą mieć wzgląd tacy ludzie?.. gdyby nie byli wyklęci, to co innego, mogliby się obawiać przekleństwa, ale teraz niczego się nie boją.
Im silniejsze były dowody, tein bardziej wzmagał się gniew Papieża; powstał zupełnie i postąpił ku Bertrandowi.
— Czy ty sam, który mi tak dziwaczną podajesz radę, rzekł mu, uważasz się zupełnie być bezpiecznym?
— Ja, rzekł Bertrand z spokojnością, któraby i na samym świętym Piotrze zrobiła wrażenie, ja jestem té bardziej bezpieczny niż sama Wasza Świętobliwość, gdyż przypuszczając, czego się nie spodziewam, że wydarzyłoby mi się jakie nieszczęście, mogę naprzód zapewnić, że nie pozostałby kamień na kamieniu z miasta Avignon, ani ze wspaniałego pałacu, który kazałeś wybudować, jakkolwiek jest on mocny. — Oh! to są porządni niszczyciele, ci hultaje, którzy mogą zburzyć fortecę równie w krótkim czasie, jakiegoby potrzebowała armia regularna dla zburzenia małéj warowni, przytem nie ograniczyliby się wcale na tem, przeszedłszy od miasta do zamku, przejdą z zamku do garnizonu, a od garnizonu do mieszczan, i nie pozostawią ani kostki z pańskich trzydziestu tysięcy ludzi, a to nie małoby dusz zgubiło. Znając więc, o ile roztropną jest Wasza Świętobliwość, uważam się tu bezpieczniejszym niż w moim obozie.
— A więc! zawołał Papież rozjątrzony, gryząc wędzidła, któremi go wódz wstrzymywał, dobrze! ja nie wątpię, i, czekam.
— Prawdziwie Ojcze Święty, rzekł Bertrand, przysięgam na słowo szlacheckie, że nie poznaję Wasze Świętobliwości; po tém odmówieniu byłem przekonany, ze Wasza Świętobliwość uczyni poświęcenie, jakie mu wiara zaleca, i że naśladując przykład Króla Karola V., wyliczy dwa kroć sto tysięcy talarów. Wierzaj mi Ojcze Święty, dodał Konetabl udając zmartwionego, jest to wielce bolesném dla dobrego jak ja chrześcianina, widziéć piérwszego Księcia kościoła odmawiającego wsparcia dla naszego tak pobożnego przedsięwzięcia, nigdy ci godni wodzowie nie będą chcieli temu uwierzyć.

Żegnając zatém uniżeniéj niż zwykle Urbana V., zdumionego tém niespodziewaném zdarzeniem, Bertrand wyszedł; cofając się prawie z terasu, zstąpił ze wschodów i znalazłszy przy drzwiach pałacu swój orszak, który zaczynał niepokoić się o niego, udał się do obozu.

ROZDZIAŁ XXII.
Przyjęcie Legata Papiezkiego w obozie awanturników.

Duguesclin powróciwszy do obozu zaczynał pojmować, ilu dozna trudności w wykonaniu zamierzonego planu, którego celem było osiągnienie trzech wielkich korzyści: zapłacenia awanturnikom, opędzenia kosztów wyprawy, i przyjścia w pomoc Królowi do wykończenia pałacu Pawła, jeżeli Urban V. swoich postanowień nie zmieni.
Nie wypada bowiem gniewać swego pana pod pozorem uczynienia mu przysługi, ani też w początku wyprawy obudzać przesądy, skutkiem których przy pierwszem niepowodzeniu, przypisanoby klęski bezbożności wodza.
Ale Duguesclin był Bretończykiem, to jest człowiekiem bardzo upartym, miał jednakże na usprawiedliwienie swego uporu tę niewzruszoną boginię, którą starożytni wyobrazili z klinem żelaznym w ręku.
Postanowił więc trwać daléj w swoim zamiarze, uważając w następstwie na okoliczności, i postępować daléj lub zatrzymać się stosownie do ich obrotu.
Dla tego też kazał uzbroić swoich ludzi, ściągnął bagaże, polecił swoim Breteńczykom przybyłym przed dwoma dniami pod przewodnictwem Oliviera de-Masony ile Bxdgue de Vilaine, udać się ku Villeneuse tak iż Papież z terasu, którego jeszcze nie opuścił, widział te szeregi wijące się jakby węża błękitnego w rozmaite zwoje, na które zachodzące słońce rzucało odblask mocniejszy od złota, i bardziej złowrogi już piorun klątwy papiezkiéj.
Urban V. był prawie tak dobrym wodzem jak wybornym kapłanem, nie potrzebował więc wzywać swego sławnego dowódcy, aby zrozumieć, że ten mąż potrzebował tylko cokolwiek się posunąć aby zupełnie Avignon ogarnąć.
— Ah! Ah! mówił do swego Legata, poglądając z niespokojnością na te zwroty; uzuchwalili się jak widzę A chcąc przekonać się, czy wielkie roty i ich wodzowie byli rzeczywiście tak zagniewani jak to powiedział Duguesclin, Papież Urban V. nie mając innego zamiaru jak doświadczenie ich sposobu myślenia, wysłał swego pełnomocnika do główno-dowodzącego.
Legat nie był obecny rozmowie, jaka miała miejsce pomiędzy Papieżem i Duguesclinem, nie wiedział więc, że Duguesclin domagał się czego innego jak odwołania klątwy rzuconéj na wielkie roty: niewiadomość ta dawała mu przekonanie, że wszystko załatwi odpuszczeniem i błogosławieństwem.
Pojechał więc na swoim mule w towarzystwie bladego Zakrystyana.
Jak powiedzieliśmy, nie był o niczem uprzedzony. Papież sądził, że dając poznać swoje obawy posłańcowi, tem samem ufność jego osłabi; Legat też pełen zadowolnienia postępował z miasta do obozu, ciesząc się wcześnie z oklasków i uroczystości, których spodziewał się na swoje przyjęcie.
Lecz Duguesclin jako zręczny dyplomatyk na strażach przednich obozu umieścił Anglików, ludzi mało dbających o Papieża, i którzy więcéj jak od stu lat byli z nim w sprzeczkach; a dla lepszéj przezorności pogadał z niemi, aby myśli ich skierować do swoich widoków.
— Czuwajcie dobrze, moi koledzy, powiedział im, powróciwszy do obozu. — Być może że Jego Świętobliwość wyśle do nas jakie oddziały ludzi zbrojnych. Miałem teraz małe nieporozumienie z Jego Świętobliwością względem pewnéj rzeczy, którą, podług mnie, winien nam wynagrodzić, — mówię nam, albowiem od chwili, w któréj zostaliście memi żołnierzami, uważam się również za wyklętego i skazanego do piekła ani mniéj ani więcéj jak wy. Przytem czy dacie temu wiarę, słowo Konetabla! Jego Świętobliwość odmawia zdjęcia klątwy.
Na tę przemowę, Anglicy drżeli jak brytany, których się drażni.
— Dobrze! dobrze! odpowiedzieli, niechaj, się Papież zmierzy z nami, a zobaczy, że mado czynienia z prawdziwie wyklętemi!
Duguesclin z téj odpowiedzi sądził ich dostatecznie usposobionemi, i udał się do obozu Francuzów.
— Moi przyjaciele, mówił, być może, że ujrzycie jakiego posłańca papiezkiego; ale czy wierzycie temu, że Jego Świętobliwość, któremu daliśmy Avignon i tytuł hrabiego Avinionskiego, odmawia mi pomocy, jakiéj żądałem od niego dla naszego dobrego Króla Karola V, i przyznaję się wam, mimo to iż mogłoby wzbudzić gniew w waszych umysłach, żeśmy się nieco pogniewali. — W tem nieporozumieniu, którego spowodować może nie miałem słuszności, wasze sumienie osądzi to, Papież powiedział mi, że jeżeli broń duchowna nie wystarczy, to odwoła się do broni świeckiéj... Widzicie mnie jeszcze rozgniewanym? Francuzi, którzy i w czternastym wieku mieli papiezkich żołnierzy za zgraję lichego żołdactwa, odpowiedzieli głośnym śmiechem na przemowę Duguesclina.
— Dobrze, rzecze Konetabl, oni go zakrzyczą, a to jest zawsze nieprzyjemnem. — Teraz do moich Bretończyków, z niemi będzie cokolwiek trudniéj.
Istotnie Bretończycy, a nadewszystko Bretończycy owego czasu, ludzie pobożni aż do bigoteryi, mogli się obawiać nie porozumienia z papieżem.
Dla tego Duguesclin, aby ich na wstępie uprzedzić na swoją stronę, przybył do nich z twarzą niespokojną. Wojsko, — które go uwielbiało, nie tylko jako swego współrodaka ale jeszcze jak ojca, gdyż ani jednego nie było między niemi, któryby nieznał Konetabla osobiście, a wielu otrzymało od niego łaski, i niejeden był wybawiony bądź z niewoli, bądź od śmierci, lub też z nędzy, — kochało go nadzwyczaj.
Na widok téj twarzy, oznaczającéj, jak powiedzieliśmy, głębokie udręczenie, dzieci starożytnej Armoriki obstąpiły w około swego bohatera.
— Dzieci moje, zawołał, widzicie mnie w rozpaczy. Czy wierzycie temu, że nie tylko Papież nie odwołuje — przekleństwa rzuconego na wielkie oddziały, ale jeszcze rozlewa je na tych, którzy się z niemi złączą dla pomszczenia śmierci siostry naszego dobrego Króla? Tym sposobem my godni i prawi chrześcijanie zostaliśmy niedowiarkami, psami, wilkami, na których cały świat rzucić się może. — Papież oszalał, na moją duszę!
Bretończycy długo szemrali.
— Trzeba także przyznać, mówił daléj Bertrand Duguesclin, że ma złych doradzców; kto oni są? ja nie wiem, — wiem tylko, iż nam zagraża swemi rycerzami włoskiem! i że w téj chwili jest zatrudniony, czém? nigdy nie zgadniecie — oto, wydaje im indulta na bój z nami.
Bretończycy zaryczeli.
— I czegóż więc żądać będę od naszego Ojca Świętego? prawa przyjęcia kommunii katolickiéj, i pogrzebu podług obrzędów, to jest najmniejsze dla ludzi, którzy chcą zwalczyć niewiernych. — Tak, moje dzieci, do czegośmy to przyszli. — Opuściłem go potem. — Nie wiem, jakie jest wasze zdanie, uważam się za tak dobrego jak każdy chrżeścianin, ale oznajmiam, że jeżeli nasz Ojciec Święty Urban V. chce z nami grać rolę nie tylko władzcy duchownego, nie możemy pozwolić zabijać się tym dziadom kościelnym.
W Bretończykach wznieciły te słowa taką gwałtowność, że Duguesclin sam przymuszony był ich uspokoić.
Było to właśnie w téj chwili, gdy Legat udając się przez bramę Loulle i zmierzając na most Bénèrel, wstępował w pierwsze zakresy obozu z uśmiechem błogosławionych.
Anglicy biegli ku palisadom, aby go ujrzéć, zakładając ręce z zuchwałą obojętnością.
— Oh! oh! mówili, czego od nas chce ten muł?
Zakrystyan bladł od gniewu na tę zniewagę, jednakże przybierając ton ojcowski właściwy członkowi kościoła.
— Widzicie, rzecze, Legata Jego Świątobliwości.
— Ha! ha! wykrzyknęli Anglicy, a gdzie są worki z pieniędzmi? czy twój muł ma dosyć mocy aby je udźwignąć? pokaz no nam cokolwiek, to zobaczymy.
— Piéniędzy! piéniędzy! krzyczeli inni jednogłośnie, zdziwiony tém przyjęciem którego wcale się nie spodziewał, na zakrystyana żegnającego się z przestrąchu.
Jechali daléj przez szeregi żołnierskie, powtarzające bez końac:
— Piéniędzy! piéniędzy!
Ani jeden wódz nie ukazał się, wszyscy byli w swoich namiotach.
Dwaj posłowie przejechali pierwszą linię składającą się z Anglików i dojeżdżali do obozu Francuzów; ci ujrzawszy Legata wybiegli naprzeciw niemu.
Legat myślał że to było dla uczczenia go i już zaczynał się pysznić, gdy zamiast uniżonych powitań jakich się spodziewał, słyszał rozlegające się ze wszystkich punktów wielkie odgłosy śmiechu.
— Dzień dobry! panie posłanniku! wrzeszczeli żołnierze, żartobliwi już w czternastym wieku, równie jak w dzisiejszych czasach; czy to czasem Jego Świętobliwość nieprzyséła nam pana jako próbkę swojego wojska?
— Czy tą szczęką wierzchowca swego Posła chce nas Ojciec Święty, mówił inny, w pień wyrżnąć?
I każdy uderzał rózgą z całéj siły po zadzie wierzchowca Posła, swawoląc i śmiejąc się z zaciętością i hałasem który dla kapłana był boleśniejszym niżeli wymagania pieniężne; przecież go opuścili, i postępując za nim krzyczeli na całe gardło:
— Money! Money!
— Co w tłumaczeniu znaczyło: piéniędzy! piéniędzy!
Legat jak najspieszniéj przebiegł drugą linię.
Teraz kolej na Brelończyków; lecz ci mniéj żartobliwi jak tamci, patrzeli na pełnomocnika oczami iskrzącemi, i wymierzając wielkiemi ściśnionemi pięściami wołali głosem strasznym.
Pomięszane krzyki i hałasy zdawały się Legatowi hukiem rozigranych bałwanów, burzą pomięszaną z grzmotami, szumem i trzaskiem.
— Rozgrzeszenia! rozgrzeszenia!
Zakrystyan zaczął utracać swoją śmiałość i drżał cały a pot oddawna spływał z czoła Legata; zęby mu dygotały.
Legat bledniejąc co raz bardziéj i widząc słabnącego muła, na którego był nie jeden już żartobliwy Francuz wskakiwał, zapytał bojaźliwie:
— Wodzowie, panowie wodzowie? Kto więc z panów będzie łaskaw zaprowadzić mnie do wodzów?
Naówczas Duguesclin, słysząc ten głos płaczliwy, osądził wlaściwem przybyć mu na pomoc.
Przeciskał tłum swemi silnemi ramionami, któremi przewracał, jak fale, ludzi około siebie, jak pierś bawołu obala krzewy na stepach i trzciny na Pontyńskich bagnach.
— Ah! ah! rzekł, więc to pan jesteś wysłanym od naszego Ojca Świętego, Wielki Boże! Co za zaszczyt dla wyklętych! w tył żołnierze, w tył! Ah! panie pełnomocniku, chciejże wejść do mego namiotu. — Panowie, odezwał się głosem nieco zagniewanym, oby szanowano pana Legata, proszę panów o to, przynosi nam niewątpliwie jaką dobrą odpowiedź od Jego Świętobliwości. Panie Legacie, chcesz pan oprzéć się na mojéj ręce, abym mu pomógł zsiąść z jego mula? oto dobrze! — zsiadłeś pan? otóż to, pójdź pan teraz.
Legat nie czekał powtórzenia zaproszeń i chwytając silną rękę, którą mu podał rycerz bretoński, zeskoczył na ziemię i przechodził przez tłum żołnierzy trzech narodów przybyłych aby go oglądać, pośród wydrzyźniań, śmiechów i wymyślań, aż włosy powstawały na głowie Zakrystyana, bo chociaż on nie znał obcych języków, dobitnie tłómaczyli słowa.
— Co za towarzystwo, mówił cicho, co za towarzystwo!
Gdy już był w namiocie, Bertrand Duguesclin oddawał wielkie pokłony pełnomocnikowi i prosił go o przebaczenie za sposób wyrażania się swoich żołniérzy, co dodało nieco odwagi smutnemu posłańcowi.
Naówczas Legat widząc się prawie bezpiecznym, i pod opieką honoru wodza, zebrał całą swoją godność, i zaczął mowę treści następującéj:
Że papież miewa niekiedy rozgrzeszenia dla wyklętych, ale piéniędzy dla nikogo.
Inni, którzy mimo rady Duguesclia przyszli jedni po drugich, słyszeli tę rozmowę, i nie ukrywali wcale przed pełnomocnikiem swego niezadowolnienia.
— Panie Legacie, rzecze Duguesclin, zaczynam wierzyć, że nie będziemy nigdy w stanie zrobić poczciwych ludzi z naszych żołnierzy.
— A więc, rzekł Legat, myśl wiecznego potępienia, w które jedném słowem Papież pogrążył dusz tyle, zmiękczyła Jego Świętobliwość, mając na uwadze, że pomiędzy temi duszami, mogą znajdować się jedni mniéj winni od drugich, i że szczerze żałują. Jego świętobliwość dla pana czyni więc cud łaski i przebaczenia.
— Ah! ah! zawołali wodzowie, a jakaż? zobaczmy ten cud.
— Jego Świętobliwość, odpowiedział pełnomocnik, udziela nam cud wiele, e upragniony.
— A daléj? spytał Bertrand.
— Alboż tego nie dosyć?
— Nie dosyć, odrzekł Bertrand, jeszcze wicie brakuje, nie ma wzmianki o péniądzach.
— Papież nic mi o nich nie mówił, i nie wiem zupełnie o téj wzmiance, odpowiedział Legat.
— Sądziłem, rzecze Konetabl, że Anglicy nadmienili panu parę słów o tém, słyszałeś ich wołających Money! money! a to znaczy piéniędzy!
— Ojciec Święty nie ma ich wcale, jego szkatuły są próżne.
Duguesclin odwrócił się do wodzów, jakby dla zapytania ich, czy ta odpowiedź była dla nich dostateczną.
Wodzowie wzruszyli ramionami.
— Co mówią ci panowie? Spytał Legat niespokojny.
— Mówią, że Ojciec Święty powinien tak jak oni uczynić.
— Jak to?
— Skoro jego szkatuły są próżne.....
— Cóż ma zrobić?
— Niech je napełni.
Duguesclin powstał.
Legat rozumiał, że posłuchanie było skończoném
Lekki rumieniec okrył lica brunatne Hetmana.
Poseł okraczył muła i przysposabiał się powrócić do Avignonu w towarzystwie swego Zakrystyana co raz mocniéj przestraszonego.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzeki Duguesclin, zaczekaj, Ojcze Wielebny, nie oddalaj się tak spiesznie, możesz być rozplatany na drodze, a Wielki Boże! toby mnie wielce zmartwiło.
Legat podskoczył na znak, że jeżeli Duguesclin nie dowierzał jego słowu, on wierzył słowu Duguesclina
Istotnie Konetabl, idąc koło muła, którego zakrystyan prowadził za cugle, odprowadził Legata aż do granicy obozu, nic sam nie mówiąc, z towarzyszeniem szczęku broni tak straszném i złorzeczeniami tak groźnemi, że odjazd jego mimo protekcyi Konetabla zdawał się biednemu Legatowi bardziéj strasznym jak przybycie.

Dla tego też będąc za obrębem obozu, Legat popędzał muła, jak gdyby się obawiał, aby go nie chciał przytrzymać.

ROZDZIAŁ XXIII.
Papież Urban V. namyślił się w końcu zapłacić za krucjatę, i pobłogosławić Krzyżowców.

Nieszczęśliwy zbieg jeszcze nie powrócił do Avignonu, gdy Duguesclin wiodąc naprzód swoje orszaki, zamykał straszne koło, które tak trwożyło Urbana V. patrzącego się na to z góry tarassu. W tém poruszeniu Villeneuve, Beguide i Gervezy, zostały wzięte bez najmniejszego oporu, chociaż w Villeneuve był garnizon z pięciu do sześciu tysięcy ludzi złożony.
Konetabl polecił Caverleyowi zrobić poruszenie, i zająć te miasta, a że znał jego sposób przygotowywania leż, nie wątpił o wrażeniu, jakie zrobi na Aviniończykach początek kampanii.
Istotnie, już tego samego wieczora Aviniończycy widzieć mogli ze szczytu murów, z początku trudno s:ę zapalające, a następnie buchające płomienie. — Wpatrując się z wolna w miejsca, gdzie paliły się te ognie, poznawali w nich gorejące domy swoje, i drzewa oliwne użyte do tego za zapałki.
Jednocześnie, Anglicy zmieniali swoje wina z Châton, Thorins i Béaune, których jeszcze zachowali resztki, na wina Risevaltes, l’Hermitage i Saint Peray, które zdawały się dla nich mocniejsze i słodsze.
Widząc te ognie obejmujące miasto i przyświecające Anglikom w ich nocnych przygotowaniach, Papież zebrał naradę.
Rada Papiezka różnego była zdania. Wielu Kardynałów sprzeciwiało się podwyższeniu surowości, która uderzała nie tylko w awanturników, ale nawet we Francyę.
Przybyły legat, w którego uszach brzmiały jeszcze rozmaite krzyki wyklętego wojska, nie taił wcale na radzie przed Jego Świętobliwością, wrażenia jakie mu te krzyki sprawiły.
Zakrystyan z swéj strony, opowiadał w kuchniach papieskich o niebezpieczeństwach, na jakie był narażony przy Legacie, których uniknęli obadwaj tylko przez ‘A ąwtT heioiczne postępowanie, jakiego użyli względem Anglików, Francuzów i Bretończyków.
Podczas gdy kuchcik poklaskiwał odwadze zakrystyana, Kardynałowie słuchali opowiadali Legata.
— Gotów jestem oddać moje życie na usługi naszego Ojca Świętego, mówił tenże, oznajmiam nawet, że już zrobiłem z niego ofiarę, zważając że nigdy nie było tak narażone, jak w poselstwie do obozu. Upewniam atoli, że gdyby nie wyraźny rozkaz Jego Świętobliwości, który wtedy skazywał mnie na męczeństwo, męczeństwo, mówię, którebym chętnie poniósł i z radości, byle tylko wiara odniosła za nie korzyści (ale ja tego nie myślę}; nigdybym nie powrócił do tych zaciekłych ludzi, nie przynosząc im tego, czego żądaja.
— Zobaczymy, zobaczymy, rzekł Papież wzruszony, a nadewszystko bardzo niespokojny.
— Co mamy zobaczyć, kiedy wszystko doskonale widziemy?
— I cóż widzimy? zapytał Urban V.
— Widzimy w płomieniach z jakie dwanaście domów wiejskich, pomiędzy któremi i mój poznaję. Patrz Ojcze Święty, właśnie w téj chwili dach się zapada.
— Jak widzę, to nie żarty, rzekł Urban.
— Nie żarty, powtórzyli Kardynałowie — upór nasz wielkie może sprowadzić nieszczęście.
— I cóż na to począć? zapytał zakłopotany Papież.
— Co począć? Wysłać na nowo posła z zapytaniem czego żądają.
— Dobrze, ale kto podejmie się tego poselstwa; z podobnemi ichmościami igrać co niema — rzekł Papiéż i dodał po chwili namysłu: czy chcesz podjąć się tego poselstwa, zacny Kardynale? zapytał tego który dopiéro co mówił.
— To dla mnie za wiele zaszczytu, odpowiedział wyzwany; przytem ani zręcznością dyplomatyczną, ani wymową poszczycić się nie mogę — nadto, nie mając znajomych w obozie, sądzę, że lepiéj wysłać tego, który dopiero ztamtąd powrócił.
Papież zamyślił się i po chwili zwrócił się ku Legatowi.
— A więc pojedziesz, rzecze.
Wyzwany wzniósł oczy w górę i począł mówić in manus.
— Tylko pospieszaj, rzecze Papież, niebezpieczeństwo grozi i chwili nie ma do stracenia.
— Jestem posłuszny, z trwogą odpowiedział legat, ale racz objawić mi Ojcze Święty, co im powiedziéć należy.
— Powiesz im, że klątwę zdejmę i żądaniom ich będę powolny, rzekł Papież.
— Dobrze, wyjeżdżam natychmiast — odpowiedział legat i posłał po swojego wiernego zakrystyana.
Obadwaj pojechali tym samym sposobem co i dawniéj. Papież chciał im dać orszak swoich żołnierzy, lecz ci stanowczo odmówili, oświadczając: iż zaciągnęli się do służby Jego Świętobliwości aby robić pończochy, zaciągać wartę, a nie kłócić się z wyklętemi.
Musiał więc Legat sam jechać, a podobno i z tego był kontent: sam z zakrystyanem mógł przynajmniéj rachować na litość awanturników.
Tym razem Legat zbliżając się do obozu wypogodził lice, zerwał rószczkę oliwną, która jest symbolem pokoju, a skoro ujrzał Anglików, zawołał do nich.
— Dobre wieści! dobre wieści!
Tym sposobem Anglicy, którzy nie rozumieli języka, lecz rozumieli poruszenie, przyjęli go dobrze. Francuzi zaś rozumiejący, czekali. Bretończycy rozumiejący w połowie, nachylili się w czasie jego przejścia.
Wtenczas powrót Legata do obozu więcéj był podobny do tryumfu, bo można było uważać pożary za ognie sztuczne.
Lecz kiedy trzeba było oznajmić Duguesclinowi, iż nie przynosi tego co przy pierwszej swojéj podróży przyrzekł, tylko samo przebaczenie, ze łzami w oczach wypełniał swoje poselstwo.li Tym bardziéj kiedy skończył, Dugueschn spojrzał na niego z wyrazem, który miał znaczyć:
— Jak śmiałeś powrócić z podobną propozycyą?
Dla tego Legat nie wahając się dłużéj, zawołał:
— Ocal mi życie! p. Konetablu, ocal mi życie, gdyż niezawodnie gdy twoi żołnierze dowiedzą się, że przybyłem z próżnemi rękami, ja com im obiecywał do“bre wieści, zabiją mnie.
— Hm; rzeki Duguesclin, ja nie powiadam, nié.
— Niestety! niestety! rzekł Legat, dobrze mówiłem Jego Świętobliwość, że posyła mnie na męczeństwo.
— Wyznaję, rzecze Konetabl, że to nie są ludzie, ale wilki żarłoczne. Wyklęcie sprawiło na nich skutek, jakiegom się sam nid spodziewał. Sądziłem, że mają skórę twardszą, i w rzeczy saméj, jeżeli do jutra nie dostaną po dwa lub trzy talary złotem, za nic nie ręczę, i jutro mogą spalić Avinion, i w Avinionie, oh! lękam się wyrzec, — kardynałów, a z kardynałami, aż drżę na wspomnienie, nawet samego Papieża.
— Ale ja, rzecze legat, pojmujesz mnie panie Konelablu, muszę im zanieść tę odpowiedź, aby wiedzieli co mają przedsięwziąć w tak wielkiem nieszczęściu? ażeby zaś wiedzieli tę odpowiedź, i zrobili postanowienie, muszę do nich przybyć cały i zdrowy.
— Przybędziesz z obdartą skórą, rzecze Duguesclin, a to podług mego zdania większe im wrażenie sprawi. Potem dodał; nie chcemy przymuszać Jego Świętobbwości gwałtem, chcemy aby jego postanowienie było wykonaniem jego wolnego zdania, dla tego odprowadzę cię jak pierwszym razem, i dla większéj pewności tajemną bramą.
— Ah! Konetablu, rzecze legat, doskonale! otóż prawdziwym jesteś Chrześcijaninem.
Dugueschn dotrzymał słowa, legat opuścił obóz zdrów i cały; lecz za nim, rabunek, przerwany chwilowo zapowiedzeniem dobrych wieści, rozpoczął się z większą wściekłością.
Było to przewidzianem następstwem — zawiedzenie gniew podwoiło.
Wina wypito, sprzęty pozabierano, paszę użyto na posłanie.
Aviniończycy zawsze ze szczytu swoich murów odważni, nie śmieli wyjść z miasta, choć widzieli jak ich niszczą, rabują.
Kardynałowie narzekali.
Papież naówczas zaproponował sto tysięcy talarów.
— Trzeba im dać, odpowiedzieli, Kardynałów?
— Tak niestety, przydała Jego Świętobliwość.
I wzniósłszy oczy w niebo ciężko westchnął.
— Poczem zawołał na swego skarbnika, któremu polecił, ogłosić nałożenie kontrybucyi.
Nakładać na kogo kontrybucyę, mówią, że nie było to może po francuzku, ale po rzymska, i dla tego skarbnik kapłański nie zrobił żadnej uwagi.
— Jeżeli się będą skarżyli, mówił dalej Papież, opowiem im, czego byłeś swiadkiem; to jest, że ani moje prośby, ani moich kardynałów, nie mogły ocalić ukochanego mego ludu od tak bolesnéj ostateczności.
Kardynałowie i skarbnik patrzeli na Papieża z uwielbieniem.
— W rzeczy saméj, rzekł Papież, ci biedni ludzie są jeszcze bardzo szczęśliwi, że mogą tak tanio odkupić swoje domy i majątki.
We trzy godziny, dwadzieścia koni uginających się pod ciężarem, przebyły łańcuch obozu Duguesclina, i legat otworzywszy trzy paki, jednę zawierającą sto tysięcy talarów złotem, i dwie inne każda po pięćdziesiąt, dodał do nich błogosławieństwo arcypasterskie, na które awanturnicy, poczciwi ludzie kiedy czyniono zadosyć ich żądaniom, odpowiedzieli życzeniem wszelkiego rodzaju pomyślności.
Po odjeździe pełnomocnika:
— Teraz, rzekł Duguesclin do Caverleya, do Klaudyusza Obdzieracza i Zielonego rycerza, uporządkujmy nasze rachunki.
— Uporządkujmy, odrzekli awanturnicy.
— Winienem wam pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem po talarze za żołnierza. Wszakże taka była umowa.
— Taka.
Bertrand poruszył największą kupę.
— Oto jest pięćdziesiąt tysięcy talarów złotem.
Awanturnicy liczyli po Bertrandzie, trzymając się przysłowia już będącego w czternastym wieku:
„Pieniądz zasługuje na przeliczenie go dwukrotne.”
— Dobrze! odpowiedzieli, oto część dla żołnierzy, przejdźmy teraz do oficerskiéj.
Bertrand przeliczył z téj saméj kupy dwadzieścia tysięcy talarów, i rzekł:
— Cztery tysiące oficerów, po pięć talarów dla każdego. Oto dwadzieścia tysięcy talarów. Czy taki jest wasz rachunek?
Wodzowie zaczęli worki układać w stosy.
— Taki jest, odpowiedzieli po chwilce.
— Więc zostają tylko wodzowie.
— Tak, zostają wodzowie, rzekł Caverley przesuwając językiem po ustach, jak człowiek radośnie przynęcony.
— Teraz, rzekł Bertrand; dziesięciu wodzów każdemu po trzy tysiące talarów, wszakże tak?
— Tak, zupełnie tak.
— Oto trzydzieści tysięcy talarów, rzekł Bertrand wskazując kupę złota zmniejszoną o dwie trzecie części.
— Rachanek zupełny, rzekli awanturnicy, i nic nie ma do powiedzenia.
— A więc nie możecie zrobić zarzutu przed rozpoczęciem kampanii? zapytał Bertrand.
— Żadnego, i gotowi jesteśmy, odpowiedział Caverley, nie naruszając w niczém naszéj przysięgi, posłuszeństwo Księciu Galli.
— Tak, rzekł Bertrand, lecz ta przysięga dotyczy tylko poddanych angielskich.
— Dobrze zrozumiane, odrzekł kapitan.
— Zgoda.
— Jesteśmy zadowolnieni. Jednakże....
— Jednakże cóż? spytał Duguesclin.
— Te drugie sto tysięcy?
— Kapitanie jesteś bardzo przewidującym aby nie zrozumiéć, że armia udająca się na wojnę, potrzebuje skarbu.
— Bez wątpienia, rzekł Caverley.
— I cóż! te piędziesiąt tysięcy talarów przeznaczone są na wpływ do kassy głównéj.
— Dobrze! rzekł Caverley do swoich towarzyszy, ja to pojmuję, ale pięćdziesiąt tysięcy talarów dla kassy prywatnéj. Do kata! to zdalny człowiek.
— Proszę cię mój dobry kapelanie, dodał Bertrand, napiszmy liścik do naszego dobrego Monarchy króla Francyi, któremu przeznaczam pięćdziesiąt tysięcy zostających wam talarów.

— Ah! rzekł Caverley, otóż to co jest prawdzie piękne, a toż jabym nie uczynił tyle nawet i dla mego pana księcia Gallii.

ROZDZIAŁ XXIV.
Jakim sposobem Hugo de Caverley, o mało co nie zarobił sto tysięcy talarów.

Przypomnijmy sobie, że po zaszłéj scenie w ogrodzie, zostawiliśmy Aissę powracającą do domu swojego ojca, w czasie gdy Agenor uchodził z drugiéj strony muru.
Musaron rozumiał, że nic już nie zatrzymuje jego pana w Bordeaux, i dla tego téż, młody człowiek porzuciwszy marzenia, w które go pogrążyły niedawno co przytrafiono zdarzenia, znalazł swego konia w całym rzędzie, i giermka w zupełnéj gotowości do odjazdu.
Agenor jednym skokiem był na siodle, poczém spiął konia, opuścił miasto, biegnąc cwałem, a za nim Musaron drżący podług swego zwyczaju.
— Mój panie, mówił Musaron, gdziemy tak piekielnie zmykamy? — Agenor wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Nie zabijaj twego konia, panie, będziemy go potrzebować na wyprawę, a nie daleko dojedzie tym sposobem, uprzedzam pana, a nadewszystko jeżeli pan masz zaszyte w siodle pięćdziesiąt grzywien złota, jak Książę Henryk de Transtamare.
— Istotnie, rzekł Agenor, widzę że masz słuszność, pięćdziesiąt grzywien złota, i piędziesiąt uderzeń żelazem, to za wiele na jedno zwierzę.
I opuścił na ramię germka włócznię nabitą metalowemi sękami.
Musaron ugiął ramię pod razem, jego wesołość znacznie się zmniejszyła nadmiarem tego ciężaru.
Tak jechali śladem za Księciem Henrykiem przebywając Guineę i Béarn. lecz nie mogli go dosięgnąć, daléj przez Pireneje i Hiszpanię dostali się do Avignonu.
W tej-to prowincyi połączyli się z Księciem, którego poznali przy odblasku małego światła, puchodzącego ze spalenia wioski przez kapitana Hugo de Caverley.
Tym to sposobem roty uświetniały swoje przybycie do Hiszpanii. Kapitan Hugo, jako lubownik widoków malowniczych, wybrał na wzgórzu miasto, które zamierzał spalić, celem, aby płomienie oświecały o dziesięć mil na około kraj, którego choć nie znał, pragnął jednak poznać.
Nie zadziwiał się tą fantazyą Kapitana angielskiego Henryk, znał on dobrze wodzów tych wszystkich rot, oraz ich sposób postępowania. Prosił tylko Bertranda Duguesclin, aby użył swojéj władzy nad ludźmi zostającemi pod jego rozkazami, iżby ci najmniéj ile być może pustoszyli.
Słusznie bowiem mawiał sobie; „To królestwo ma kiedyś do mnie należeć, wolę je zatem miéć w dobrym stanie jak zniszczone.”
— Niech tak będzie, M. Książe, rzekł Caverley, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? spytał Henryk.
— Niech W. K. Mość zapłaci okup za każdy dom nie tknięty i kobiétę zgwałconą.
— Nie rozumiem tego, odpowiedział Książę, poskramiając odrazę jaką w nim wzbudzało współdziałanie z takiemi rozbójnikami.
— To rzecz bardzo prosta, odrzekł Caverley; miasta będą oszczędzone, a ludność podwojona, zdaje mi się, że to warto pieniędzy.
— Zgoda! niech i tak będzie, rzekł Henryk z uśmiechem; pogadamy o tém jutro rano, a tymczasem...
— Tym czasem Aragon może spać spokojnie. Zaręczam za dzisiejszą noc, i dzięki Bogu, Hugo de Caverley nie ma reputacyi marnotrawcy.
Po téj obietnicy, któréj mimo dziwactwa można było zaufać, Henryk z Mauléonem powrócili do namiotu; wódz podobnież uczynił.
Hugo de Caverley zamiast spoczynku — jak się tego można było spodziewać po całodziennem strzeżeniu, przysłuchiwał się oddalającym się krokom, poczem gdy odgłos kroków już ucichł, a osoby znikły w ciemności, podniósł się po cichu i wezwał swego sekretarza.
Człowiek ten grał wielką rolę w domu walecznego Kapitana, a to dla tego, że tenże nie umiał pisać, co jest bardzo prawdopodobne, albo iż nie lubił pisać, co być bardzo może; tego więc godnego pisarza zobowiązano do zawierania wszelkich układów dotyczących wodza awanturników, i jeńców których przeznaczał na okup. — Otóż mało dni przeszło, aby sekretarz pana Hugo de Caverley nie zawierał układów tego rodzaju.
Pisarz przedstawił się z piórem w jednéj ręce, kałamarzem w drugéj i pargaminem pod pachą.
— Chodź-no, panie Robert, rzekł kapitan i wygotuj mi pokwitowanie z kartą wolnego przejścia.
— Pokwitowanie na jaką summę? zapytał pisarz.
— Zostaw miejsce na summę, tylko nie oszczędzaj miejsca, gdyż summa będzie znaczna.
— Na czyje imię? spytał raz jeszcze pisarz.
— Zostaw miejsce na imię jak i na summę.
— Tak, gdyż imię będzie miało nie lada jakie tytuły.
— Dobrze, dobrze, rzekł Robert zabierając się z pośpiechem do zatrudnienia, co dawało domysł, iż należał do wspólnego podziału przychodów.
— Ale gdzież jest jeniec?
— Przysposabia się na niego.
Pisarz znał dobrze swego pana, wziął się téż niebawem do zatrudnienia, bo skoro kapitan oznajmił mu iż przysposabia się na jeńca, nie ulegało wątpliwości iż jeniec będzie.
To zdanie nie bardzo pochlebiało Kapitanowi, gdyż zaledwie pisarz wygotował cedułę; usłyszano hałas na stronie.
Cacerley, jak się zdawało, nie słyszał ale zgadł ten hałas, i wpierw nim on dojść mógł ucha czujnego szyldwacha, kapitan już odsłonił swój namiot.
— Kto idzie? zawołał szyldwach.
— Przyjaciele! odpowiedział glos dobrze znany Caverlejowi.
— Tak, tak, przyjaciele, rzekł Awanturnik, pocierając sobie ręce; dozwól przejścia, a potem wznieś swą włócznię. Ci których oczekuję, warci są tego honoru.
W téj chwili przy ostatnim odblasku zaczynającego gasnąć pożaru, widziano zbliżającą się małą liczbę jeńców otoczoną dwudziestu pięciu lub trzydziestu towarzyszami. Składała się ona z rycerza zdającego się być jednocześnie w sile i kwiecie wieku, i z Maura, co nie spuszczał z oczu obszernéj lektyki i dwóch germków.
Skoro Caverley zobaczył, że orszak składał się rzeczywiście z rozmaitych osób, których tylko co wymienieliśmy, kazał wyjść ze swego namiotu tym wszystkim co się w nim podówczas znajdowali, oprócz sekretarza.
Wysłani opuścili namiot ze smutkiem, iż nie mogli być uczestnikami zdobyczy jaka wpadła w szpony ich wodza.
Na widok czterech osób wprowadzanych do jego namiotu, Caverley głęboko się skłonił, poczem przemówił cicho do rycerza:
— Najjaśniejszy Panie, jeżeli przypadkiem moi ludzie ubliżyli godności W. K. Mości, przebacz im, nie znają ciebie.
— Najjaśniejszy Panie? powtórzył jeniec z wyrazem, któremu usiłował dodać brzmienie zadziwienia, ale niebawem z bladością znamionującą jego niespokojność, zapytał: czy to do mnie przemawiasz! kapitanie?
— Do ciebie samego don Pedro, groźny Królu Kastjilii i Murcyi.
— Bladość rycerza zamieniła się w siność. Uśmiech rozpaczy pokazał się na jego ustach.
— Prawdziwie Kapitanie, żal mi cię że się mylisz.
— Czy tak? a ja sądzę że nie omyliłem się i że ująłem dobrego jeńca.
— Sądź jak ci się podoba, rzekł rycerz, zabierając się do siadania; widzę że nie trudno mi będzie wywieść cię z tego uprzedzenia.
— Abym był tego pewny, trzeba, żebyś pan ztąd nie wychodził.
Rycerz ścisnął pięście.
— A to dlaczego?
— Ponieważ twoje kości trzeszczą za każdym krokiem, a to jest bardzo nieprzyjemnie dla wodza, którému Opatrzność dała dobrą niespodziankę schwytania Króla.
— Czy to tylko Król don Pedro sprawia ten hałas i czy niema kogo innego ulegającego téj saméj ułomności.
— To prawda, rzekł Caverley, to być może, i pan mnie niepokoisz, ale mam pewny sposób przekonania się, czy się zawiodłem, jak to mówisz rycerzu.
— Jakiż to? spytał rycerz, marszcząc brwi.
— Książe Henryk de Transtamare jest ztąd o sto kroków, każę go poszukać, a zobaczymy, czy nie pozna swego kochanego brata.
Rycerz mimowolnie poruszył się z gniewem.
— Oho! rumienisz się Królu, zawołał Caverley, no przyznaj się, a przysięgam ci na słowo kapitańskie, że wszystko przy nas dwóch pozostanie, i że brat W. K. Mości nie będzie nawet wiedział, że miałem zaszczyt chwil parę z nim rozmawiać.
— Więc czegóż pan żądasz?
— Niczego nie żądam, dopóki nie będę pewny o tożsamości osoby, którą mam w rękach.
— Wyobraźże sobie, że jestem rzeczywiście Królem i powiedz.....
— Do czarta! czy sądzisz, Królu, że to co ci mam powiedzieć, skończy się w dwóch słowach? O nie! zanim to uzupełnię potrzebuję straży stosownéj dla Jego Wysokości.
— Straży! alboż zamierzasz mnie trzymać jako niewolnika.
— Taki jest mój zamiar przynajmniéj.
— A ja powiadam ci kapitanie, że ani godziny więcéj tu nie zostanę, choćby to miało mnie kosztować połowę mego królestwa...
— O zapewne że tyle będzie kosztować W. Wysokość i to wcale nie dużo, ponieważ w tém położeniu mniej więcéj można utracić wszystko.
— Oznacz więc cenę, zawołał niewolnik.
— Namyśl się mój Królu, rzekł obojętnie Caverley.
Doh Pedro, jak się zdawało, robił nad sobą wielkie usiłowania, i nie odpowiadając ani słowa, usiadł przy ścianie namiotu, odwróciwszy się od kapitana.
Ten zdawał się ciężko rozmyślać, poczem po chwili milczenia:
— W. Wysokość dałaby chętnie pól miliona talarów zlotem, nieprawdaż?
— Głupiec jesteś, odpowiedział Król. Tyle nie ma i w całej Hiszpanii.
— A więc trzy kroć sto tysięcy, cóż? spodziewana się że nie wiele wymagam.
— Ani połowy, rzekł Król.
— Napisz więc słowo do swego brata Henryka de Transtamare, zna on lepiéj jak ja okup królewski, niech oznaczy cenę.
— Don Pedro ścisnął pięści, widać byłe jak pęt występował z pod włosów i spływał po jego licach.
Caverley odwrócił się do swego sekretarza.
— Panie Robert, poproś odemnie Księcia don Henryka, żeby mnie odwiedził w namiocie.
Pisarz poszedł wypełnić polecenie: gdy już zbliżał się do progu, don Pedro powstał.
— Dam ci trzykroć sto tysięcy talarów złotem.
Caverley podskoczył z radości.
— Że zaś opuszczając twój obóz, mógłbym na nowo wpaść w ręce jakiego bandyty, który powtórnie naznaczyłby na mnie okup, daj mi więc kartę wolnego przejścia i pokwitowanie.
— A W. Wysokość wyliczy mi trzykroć sto tysięcy talarów złotem?
— Wiesz zapewne, że się nie nosi podobnéj summy, ale musisz mieć pomiędzy swojemi jakiego zyda znającego się na dyamentach.
— Ja sam znam się na nich, mój Królu.
— Zgoda, przybliż się Mothrilu, rzekł Król, dając znak zbliżenia się Maurowi; wszak słyszałeś?
— Słyszałem, Królu, odrzekł Maur, wyciągając z szerokich spodni długą sakwę, przez którą połyskiwały różnokolorowe klejnoty.
— Przygotuj pokwitowanie, rzekł don Pedro.
— Wszystko już jest gotowe, potrzeba tylko summę zamieścić.
— A karta wolnego przejścia?
— Pod spodem jest wypisana. Za wielki jestem sługa W. K. Wysokości, abym mu czekać pozwolił.
Uśmiech gorączkowy przeszedł po ustach Króla. Przybliżając się do stołu czytał:
„Ja podpisany Hugo de Caverley, dowódzca rot Angskrch...
Król nie czytał ani słowa daléj, promień podobny do pioruna zaiskrzał mu w oczach.
— Nazywasz się więc Hugo de Caverley?
— Tak jest, odpowiedział awanturnik zdziwiony tą radosną oznaką, któréj na próżno usiłował odgadnąć przyczynę.
— Więc ty jesteś dowódzcą awanturników Angielskich? mówił daléj don Pedro.
— Nieomylnie.
— Więc Mothrilu zbierz dyamenty do sakwy, i włóż ją do kieszeni.
— A to dla czego?
— Ponieważ do mnie tu należy dawać rozkazy, a nie odbierać takowe, zawołal don Pedro wydobywając z zapiersi pargamim.
— Rozkazy? rzekł dumnie Caverley! a wiedz N. Panie że jeden tylko jest człowiek w świecie, który ma prawo dawać rozkazy Hugowi de Caverley.
— Właśnie podpis tego człowieka, rzekł don Pedro, pokazując Caverleyowi pargamin. „W imieniu Księcia Czarnego, Hugo de Caverley rozkazuję ci być posłusznym.“
Caverley potrząsając głową spoglądał przez kratę przyłbicy na pargamin rozwinięty w rękach Królewskich. ale zaledwie ujrzał podpis, wrzasnął wściekle; na ten głos przybiegli oficerowie, którzy przez uszanowanie pozostali za namiotem.
Ten pargamin był rzeczywiście listem bezpieczeństwa danym przez Księcia Czarnego Królowi don Pedro, i zawierał w sobie rozkaz dla wszystkich poddanych Angielskich do zupełnego posłuszeństwa, póki on sam nie przybędzie dla objęcia dowództwa.
— Widzę, że się ztąd wywinę tańszym kosztem niżeśmy się oba spodziewali, lecz bądź spokojny, ja ci wynagrodzę mój kochany.
— Masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, rzekł Kapitan z przykrym uśmiechem, choć nie można go było widzieć pod spuszczoną przyłbicą. Nie tylko jesteś wolnym Królu, ale oczekuję twych rozkazów.
— Więc rozkaz, jak to zamierzałeś, Robertowi poszukać mego brata, Księcia Henryka de Transtamare, niech przyprowadzi go tutaj.

Pisarz spojrzał badawczo na Caverleya, i na znak dany wyszedł.

ROZDZIAŁ XXV.
Wyjaśnienie.

Otóż jak następowały wypadki nieznane nam od czasu odjazdu albo raczéj ucieczki Agenora po zajściu w ogrodzie Bordeaux.
Don Pedro otrzymał od księcia Gallii protekcye, jakiéj potrzebował aby wejść do Hiszpanii; pewny posiłków z ludzi i pieniędzy, udał się zaraz w drogę z Mothirilem, opatrzony listem bezpieczeństwa Księcia, który mu dał władzę i pewność wpośród hord Angielskich.
Mały orszak zmierzał ku granicy, gdzie jakeśmy powiedzieli, waleczny Hugo de Caverley rozciągnął swoje trudne do uniknięcia sieci.
Przecież, jakkolwiek była wielka przezorność naczelnika i zdalność żołnierza, prawdopodobnie i dzięki znajomości miejsc, Król don Pedro byłby przeszedł wzdłuż Arragonii i dostał się do Nowéj Kastylii bez żadnego przypadku, gdyby mu się nie trafiły następujące zdarzenia:
Pewnego wieczora, kiedy Król z Mothrilem, na wielkiej mapie przedstawiającej całą Hiszpanię, śledził drogę, którą chciał się udać, firanki lektyki otworzyły się z lekka, i głowa Aissy ukazała się pomiędzy niemi.
Jedném spojrzeniem młoda Maurytanka dała znak niewolnikowi leżącemu przy jéj lektyce, aby się zbliżył.
— Niewolniku, zapytała, z jakiego jesteś kraju?
— Urodziłem się z tamtéj strony morzą, rzekł, na brzegu, co patrzy na Grenadę nie zazdroszcząc jéj wcale.
— I chciałbyś zapewne: odwiedzić swój kraj.
— Chciałbym powtórzył niewolnik z głębokiem westchnieniem.
— Jutro, jeżeli chcesz, będziesz wolnym.
— Ztąd jest daleko do jeziora Lavudiach, rzecze, a zbieg umrze z głodu nim lam przybędzie.
— Nie troszcz się, weźmiesz z sobą ten naszyjnik z pereł, z których jedna będzie ci dostateczną na wyżywienie w całéj drodze.
Aissa odpięła swój naszyjnik i oddala go w ręce niewolnika.
— Cłż mam uczynić, aby odzyskać wolność, i zarobić ten naszyjnik z pereł? zapytał niewolnik drżąc, z radości.
— Widzisz tę szarą linię, która przerzyna widnokrąg? rzekła Aissa, jest to obóz chrześciański. Wiele potrzeba czasu aby tam zajść.
— Nim słowik skończy swój śpiew, już tam będę, odpowiedział niewolnik.
— Dobrze, słuchaj więc co ci powiem i niech każde me słowo utkwi głęboko w twojej pamięci.
Niewolnik słuchał z wielkiem zajęciem.
— Weź ten bilet mówiła, udaj się do obozu, a gdy tam przybędziesz, zapytasz się o szlachetnego dowódzcę rycerza francuzkiego, nazwiskiem Hrabia z Mauléonu, niech cię zaprowadzą do niego, oddasz mu ten pakiecik, a w zamian odbierzesz sto sztuk złota.
Niewolnik uchwycił torebkę, schował ją za swą grubą suknię, wybrał chwilę kiedy jedna z mulic uciekała do pobliskiego lasu, i udając iż za mą goni, aby ją przyprowadzić, znikł w lesie, i pobiegł szybko jak strzała.
Nikt nie spostrzegł zniknienia niewolnika wyjąwszy Aissy, która patrzył prawie pozbawiona tchu, ciągle drżąca i dopóki niewolnik nie znikł zupełnie z jéj oczów.
Ziściło się co przewidziała Maurytanka. Niewolnik wkrótce spotkał na brzegu lasu jednego z drapieżnych ptaków z dziobem stalowym, pokrytego na głowie piórami. Był on na skale, która panowała nad krzewami, gdzie się znajdował aby patrzeć z daleka.
Niewolnik wpadł w zasadzkę szyldwacha, który zmierzył do niego z kuszy.
Tego właśnie pragnął niewolnik, dał znak, iż chce mówić, szyldwach zbliżył się nie przestając mierzyć do niego.
— Niewolnik powiedział mu, iż idzie do obozu chrześciańskiego, i że żąda być zaprowadzonym przed Mauléona.
To imię, tak wiele znaczące dla Aissy, grało wielką rolę pomiędzy bandami, od czasu umowy Agenora z Caverleyem, a nadewszystko od chwili, kiedy wiedziano, że wspólnie działa z Konetablem.
Żołnierz rozśmiał się żartobliwie, ujął niewolnika za rękę, i zaprowadził do placówki stojącej o dwieście kroków od niego. Ten zaprowadził niewolnika, do ostatniej widety, za którą pan Caverley w środku swéj bandy jak pająk w pajęczynie siedział w swym, Spostrzegłszy pewne poruszenia, i usłyszawszy chałas jaki go dochodził, pewny iż cóś nowego się przytrafiło, ukazał się na progu swego namiotu.
Przyprowadzono przed niego niewolnika.
Ten wymienił imię nieprawego syna z Mauléonu. Aż dotąd było to hasłem przejścia.
— Kto cię przesyła? zapytał Caverley niewolnika, chcącego uniknąć tłómaczenia.
— Czy pan jesteś Hrabią z Mauléonu? zapytał tenże.
— Jestem jego przyjacielem, odpowiedział Caverlev, a nawet serdecznym przyjacielem.
— To dla mnie nie dosyć, rzekł niewolnik, mam rozkaz oddać tylko jemu samemu list, który niosę.
— Słuchaj, rzekł Caverley. Hrabia z Mauléonu jest walecznym rycerzem chrześciańskim, i ma wiele nieprzyjaciół pomiędzy Maurami i Arabami, pragnącemi go zamordować. My zaś przysięgliśmy na to, iż nie przepuściemy nikogo, dopóki nie będziemy wiedziéć, z jakiem poselstwem przybywa.
— Dobrze, rzekł niewolnik, wodząc iż wszelki opór był daremnym, i że zamiary kapitana były dobrémi.
— Jestem więc przysłany od Aissy.
— Co to jest Aissa? zapytał Caverley.
— Córka pana Mothrila.
— A h! ah! rzecze Kapitan, córka radzcy don Pedra
— Tal jest.
— Widzisz, że rzecz staje się coraz ciemniejszą, i poselstwo obejmuje jakieś czarno księstwo.
— Aissa wcale nie jest czarodziejką, odrzekł niewolnik wstrząsając głową.
— Mniejsza o to, ale chcę list czytać.
Niewolnik rzucił szybko okiem naokoło siebie, aby dojrzeć czyby nie mógł ratować się ucieczką; lecz już był otoczony awanturnikami. Wydobył z poza swych piersi torebkę Aissy, i podał ją kapitanowi.
— Czytaj, rzecze, znajdziesz tu cóś, co mnie dotyczy?
Twarde sumienie Caverleya nie potrzebowało tego zaproszenia. Otworzył torebkę uperfumowaną ambrą i benzoesem, wydobył z niéj czworobok z białego jedwabiu, na którym przy pomocy zgęszczonego atramentu, ręka Aissy tak napisała po hiszpańsku.
„Drogi panie, piszę do ciebie według przyrzeczenia. Król don Pedro i mój ojciec są blizcy wraz ze mną przebycia wąwozu prowadzącego do Aragonii. Jednym rzutem możesz zapewnić nasze wieczne szczęście, i pozyskać chwałę. Zabierz ich wraz ze mną w niewolę, będę twoją najmilszą niewolnicą; jeżeli będziesz żądał od nich okupu, zbyt są bogaci aby nie zadowolnili twojéj dumy; jeżeli przekładasz chwałę nad piéniądze, i gdy im powrócisz wolność, za bardzo są dumni, aby głosili twoją wspaniałość. Lecz jeżeli ich oswobodzisz a mnie zatrzymasz mój wielki panie, mam szkatułę pełną rubinów i szmaragdów, które nie zawstydzą Królewskiéj korony.
„Słuchaj i pamiętaj. Téj nocy udamy się w drogę. Rozstaw twoich żołnierzy w wąwozach, abyśmy mogli przejść nie będąc widziani. Nasza eskorta jest nie wielką w téj chwili, lecz co moment może być silniejszą, bowiem sześć set ludzi uzbrojonych, których Król oczekiwał w Bordeaux, może się jeszcze z niemi połączyć, mimo ich spiesznego marszu.
„Otóż jakim sposobem, mój Agenorze, Aissa wkrótce będzie twoją, i nikt nie zdoła ci jéj odebrać, bowiem ty ją zdobędziesz siłą twojéj walecznej broni.
„Jeden ze znanych niewolników niesie ci to poselstwo. Obiecałam mu, że go puścisz na wolność i wyliczysz mu sto sztuk złota: wypełnij moje życzenie.

„Twoja Aissa“

„Ho! ho! pomyślał Caverley, kiedy silne wzruszenie wydobywało pot z jego czoła. Król!.. Lecz cóż uczyniłem ud niejakiego czasu że szczęście takie mi gratki nasuwa?.. Król!... Trzeba, do djabła o tém pomyślić! Ale wprzódy uwolnijmy się od tego głupca.“
— A więc, rzekł mu, rycerz z Mauléonu winien ci wolność.
— Tak Kapitanie, i sto sztuk złota.
Hugo Caverley nie zastanowił się wcale nad tą odpowiedzią tylko przywołał swego pachołka. — Hola! rzecze mu, weź konia, i odprowadź tego człowieka o dwie mil za obóz, i zostaw go tam. Jeżeli żądać będzie od ciebie pieniędzy, a masz ich za wiele, to mu daj. Ale uprzedzam cię, że to będzie nie potrzebna hojność z twéj strony. — Idź mój przyjacielu, rzekł do niewolnika, twoje polecenie jest wypełnione. To ja jestem panem de Mauléon.
Niewolnik pokłonił się do ziemi.
— A sto sztuk złota? rzecze.
— Oto mój skarbnik, ma on polecenie wypłacenia ich, rzekł Hugo, wskazując mu pachołka.
Niewolnik powstał i spojrzał radośnie na wskazanego.
Zaledwie oddalił się ze sto kroków od namiotu, Kapitan wysłał oddział swych ludzi w góry, i nie spuszczając się na nich sam rozstawił w wąwozie warty, tak że nikt nie mógłby przejść, aby nie był widziany, i zaleciwszy aby żadnego gwałtu niepopełniano na jeńcach, sam oczekiwał wypadku.
Widziano go w tem oczekiwaniu. Wszystko sprzyjało jego życzeniom. Król niecierpliwy w swém przedsięwzięciu, chciał nie czekając dłużéj udać się w drogę.
— Zagłębili się więc w wąwozy, z wielką radością Aissy, oczekującéj niecierpliwie napadu, sądząc iż ten będzie dowodzony przez rycerza z Mauléonu. — Zresztą, przygotowania były tak dobrze zarządzone przez Caverleya, i liczba Anglików była tak znaczną, że ani jeden z ludzi don Podrą nie mógł się obronić.
Ale Aissa spodziewająca się ujrzeć rycerza z Mauléonu na czele téj zasadzki, zaczęła się niepokoić jego nieobecnością, myślała jednak, że to uczynił przez roztropność, i zresztą widząc przedsięwzięcie idące pomyślne, nie widziała powodu rozpaczy.
Teraz nie zadziwiamy się, że awanturnik łatwo poznał don Pedra.
Co do Mothrila i Aissy, których całą historyję zgadywał swoją zadziwiającą przenikliwością, zbyt mało obawiał się gniewu, jakiby sprawiło odkrycie Mauléonowi tajemnicy, lecz prawie w tym samym czasie odetchnął, myśląc iż mu łatwo będzie całą zdradę spędzić na niewolnika, i że nawet tym sposobem mógł zjednać sobie u Agenora tytuł do zaufania i wdzięczności, albowiem nakazując sobie zapłacić okup Królowi i Mothrilowi, zamierzał nic nie żądając oddać Aissę młodzieńcowi, co uważał za rzadką wspaniałomyślność i zupełnie nowy pomysł.
Widzieliśmy, jak list bezpieczeństwa Księcia Gallii, zaprodukowany przez don Pedrę, zmienił całą postać sprawy, i zniszczył śmiałe i rozumne plany zaimprowizowane przez Caverleya.
Don Pedro po wyjściu Roberta, zajęty był opowiadaniem wodzową Awanturników przymierza zawartego w Bordeaux, gdy wielki hałas dał się słyszeć Był to tentent kuni, chrzęst zbroi, i szczęk mieczy wojowników.
Poczem zasłona namiotu uchyliła się nagłe i ujrzano posiać bladą Henryka de Transtamare, któremu promień złowrogiéj radości jaśniał na twarzy.
Mauléon poza Księciem na próżno kogoś szukał, ujrzał lektykę i nie spuszczał z niéj oczu.
Za przybyciem Henryka, don Pedro cofnął się niemniéj blady jak jego brat, szukając przy boku odebranego miecza. Uspokoił się, kiedy cofnąwszy się pod filar namiotu, na którym wisiało zupełne uzbrojenie, poczuł pod palcem zimne żelazo topora.
Wszyscy spojrzeli na siebie w milczeniu wzrokiem groźnym, zapowiadającym burzę.
Henryk pierwszy przerwał milczenie:
— Ja sądzę, rzecze z ponurym uśmiechem, że wojna skończyła się przed jéj zaczęciem.
— Czy tak sądzisz? ozwał się don Pedro szyderczo.
— Nie inaczéj, rzecze Henryk, zapylam zaraz tego szlachetnego rycerza Caverleya, jakiego okupu żąda za tak ważnego jeńca, albowiem gdyby zdobył dwadzieścia miast i wygrał sto bitew, nie miałby jednak tyle prawa do naszej wdzięczności, jak za to jedno postąpienie.
— Pochlebnem jest dla mnie, rzekł don Pedro igrając z rękojeścią topora, tak wiele być ocenionym, dla tego też grzeczność za grzeczność. Wieleż naprzykład, jeżeliby był w mojem położeniu Henryku, oceniłbyś moją osobę?
— Zdaje mi się że jeszcze żartuje, rzecze Henryk przejęty wściekłością wybijającą się z pod radości, jak lody północy pod pierwszym promieniem słońca.
— Popatrzmy jak się.to skończy, mówił cicho Caverley, siadając aby nie stracić najmniejszego widoku, jako lubownik, artysta, a nie chciwy spekulant.
Henryk odwrócił się, widziano iż zabierał się odpowiedzieć bratu don Pedro.
— Dobrze! niech tak będzie, rzekł, ciskając na Pedra najnienawistniejsze wejrzenie; za tego człowieka, niegdyś Króla, który dziś nawet nie ma na głowie odbłysku złota swéj korony, dałbym ci albo dwakroć sto tysięcy talarów złotem, albo dwa dobre miasta do twego wyboru.
— Ale, rzecze Caverley, głaszcząc ręką zapinkę i patrząc na don Pedra przez spuszczoną przyłbicę zdaje mi się, że ofiara jest do przyjęcia, chociaż...
Ten odpowiedział mu gestem, i rzutem oka mającym znaczy: „Kapitanie, mój brat Henryk nie jest wspaniały. Ja postąpię cenę.
— Co znowu?... rzekł Henryk. Co chcesz mówić Kapitanie?
Mauléon nie mógł dłużéj powstrzymać swojéj ciekawéj żądzy.

— Kapitan chce zapewne powiedzieć, iż z Królem don Pedro zabrał i innych jeńców, i że ich chce ocenić.

— Na honor! otóż co się nazywa czytać w cudzych myślach, zawołał Caverley. Jesteś śmiałym rycerzem, panie Agenor, o tak na moją duszę! zabrałem innych jeńców, a nawet bardzo znakomitych, ale...
To zamilczenie zdradziło Caverleya.
— Zapłacę ci za nich, rzecze Mauléon trawiony niespokojnością. Gdzież oni są? w téj lektyce zapewne?
I Henryk wsparł rękę na ramieniu młodzieńca, i łagodnie go powściągnął.
— Czy zgadzasz się na to Kapitanie? dodał Henryk.
— Do mnie odpowiedź należy! zawołał don Pedro.
— Hola! nie udawaj tu pana, don Pedra, gdyż nie jesteś Królem, rzekł Henryk z pogardą, i czekaj aż do ciebie przemówię zanim nie odpowiesz...
Don Pedro uśmiechnął się, odwrócił się do Caverleya i rzekł:
— Wytłumacz mu Kapitanie, że wcale na to nie przystajesz.
Caverley znowu przesunął rękę po przyłbicy, jak gdyby żelazo było jego czołem. Wziął Agenora na stronę i rzekł mu:
— Mój kochany przyjacielu! pomiędzy dobremi jak my przyjaciółmi powinna być szczerość.
Agenor spojrzał na niego z podziwieniem.
— I cóż? mówił daléj Kapitan, jeżeli nie wierzysz, wyjdź małemi drzwiami namiotu, które są za toby, a jeżeli przytem masz dobrego konia, biegnij co tylko sił starczy.
— Jesteśmy zdradzeni! zawołał Mauléon, poznawszy się na tem. Do broni Książe! do broni!
Henryk spojrzał na Mauléona, i machinalnie dotknął rękojeści miecza.
— W imieniu Księciu Gallii, rzecze don Pedro, wyciągając rękę z oznaką rozkazu, widząc że komedya była bliska końca, Caverleyu, rozkazuję ci przytrzymać Księcia Henryka de Transtamare.
Jeszcze tych słów nie skończył, a Henryk stał z bronią w ręku; lecz Caverley odchylił sobie na chwilę przyłbicę, zbliżył trąbkę do ust; na głos któréj dwudziestu awanturników rzuciło się na Księcia i natychmiast go rozbroiło.
— Stało się, rzecze Caverley do don Pedra. Teraz jeżeli mi wierzysz N. Panie, oddal się, gdyż wkrótce razy rzęsisto spadną, za to ci ręczę.
— Jak to? spytał Król.
— Ten Francuz, który wyszedł małemi drzwiami, nie pozwoli zabrać swego Księcia, póki dla swéj sławy nie odetnie kilku rak, lub nie rozłupie głów parę.
Don Pedro nachylił się ku otworowi, i ujrzał Agenora wsiadającego na konia zapewne dla postarania się o pomoc.
Król pochwycił łuk, naciągnął go, założył strzałę i wycelował do rycerza.
— Dobrze, rzekł, Dawid zabił Goliata kamieniem, pięknie byłoby widzieć, że Goliat nie zabił Dawida z łuku.
— Chwilę! zawołał Caverley, chwilę, co u djabła! Królu panie. Zaledwie tu przybyłeś, już mi wszystko mięszać zaczynasz; co powie Konetabl, jeżeli dozwolę zabić mu przyjaciela?
I odsunął rękę od łuku w tej saméj chwili, gdy don Pedro dotykał palcem cięciwy. Strzała wyleciała w powietrze.
— Konetabl, rzecze don Pedro tupając nogą. Czy warto dla podobnéj obawy najpiękniejszy strzał zepsuć. Załóż twoje sidła myśliwcze na wielkiego dzika, pochwyć go, to polowanie skończy się od razu. Pod tym warunkiem przebaczam ci.
— Mówisz Królu jak ci dogodniéj wziąć Konetabla! Sprobój tylko wziąć Konetabla! o dobry Boże! dodał wznosząc ramiona, co to za gaduły ci Hiszpanie!
— Panie Caverley!
— Przebóg! prawdę mówisz Wziąć Konetabla... Nie jestem ciekawmy Królu, na honor, patrzałbym na to z wielkiém zajęciem.
— Otóż tymczasem mamy jednego, rzeki don Pedro, wskazując na Agenora, którego przyprowadzono jako jeńca.
W chwili największego biegu jego konia, jeden z awanturników podciął podkolanek rumakowi, który padł powalając go pod siebie.
Aissa, o ile sądziła, że jéj kochanek mógł znajdować się wolny od walki i niebezpieczeństwa, nie odzywała się wcale, ani téż nie czyniła najmniejszego poruszenia, rzekłbyś, że wszystko to co się działo w około niéj, nie zajmowało jéj wcale; lecz na przybliżenie się Mauléona rozbrojonego i w rękach nieprzyjaciół, ujrzano odsłaniające się firanki lektyki, i ukazującą się twarz młodéj dziewicy bledszą cienkiéj białéj wełnianéj osłony, okrywającéj kobiéty Wschodu.
Agenor krzyknął. Aissa wyskoczyła z lektyki, i pobiegła naprzeciw niego.
— Oh! oh! rzekł Mothril marszcząc brwi.
— Co to ma znaczyć? spytał Król.
— Oto wyjaśnienie zagrażające, mówił cicho Caverley.
Henryk rzucił na Agenora pochmurne i niedowierzające spojrzenie, które ten zupełnie zrozumiał.
— Chcesz pani ze mną mówić? rzekł do Aissy. Mów prędko i głośno, bowiem od czasu, w którym jesteśmy waszemi jeńcami, aż do naszéj śmierci, nie będzie zapewne czasu do stracenia, nawet dla najbardziéj zakochanych.
— Nąszemi jeńcami! zawołała Aissa. Oh! ja tego wcale nie żądałam, mój wielki panie, ja co innego pragnęłam.
Caverley okazał się bardzo pomięszany. Ten żelazny człowiek drżał prawie przed oskarżeniem dwojga młodych ludzi, których trzymał w swoich rękach.
— Mój list? spytała Aissa młodzieńca. Czy nie odebrałeś mego listu?
— Jakiego listu?
— Dosyć! dosyć! rzekł Mothril, któremu ta scena zaczynała łamać wszystkie zamiary. Kapitanie, Król rozkazuje, abyś zaprowadził Księcia Transtamare do jego mieszkania, a tego młodzieńca do mnie.
— Jesteś nikczemny Caverleyu, rzekł Agenor rumieniąc się ze złości, i usiłując oswobodzić się od nieprzyjemnych rękawic.
— Mówiłem ci abyś się schronił, nie chciałeś tego, albo schroniłeś się zapóźno, co na jedno wychodzi; odrzekł Kapitan. Dalibóg, że to twoja wina. Zresztą, cóż ci to szkodzi, wszakże będziesz z nią mieszkać.
— Spieszmy się panowie, rzecze Król, i niechaj rada zbierze się téj nocy jeszcze, aby osądzić tego bękarta zowiącego się mym bratem, i tego wichrzyciela, co się mieni moim Królem. Caverleyu, on ci ofiarował dwa miasta, ja więc jestem wspaniałomyślniejszy od niego: zdaję ci całą prowincyę. — Mothrilu, każ być gotowym moim ludziom, potrzeba abyśmy za godzinę byli w bezpieczeństwie jakiego zamku.
Mothril nachylił się i wyszedł; ale nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków z namiotu, kiedy szybko się zwrócił, dając ręką znak, który we wszystkich narodach i wszystkich językach nakazuje milczenie.
— Cóż tam znowu’? spytał Caverley z niespokojnością źle ukrytą.
— Mów dobry Mothrilu, rzekł don Pedro.
— Słuchajcie, odezwał się Maur.
Wszystkie zmysły obecnych zdawały się zbierać w słuch, i w jednéj chwili namiot naczelnika Angielskiego przedstawił widok galeryi posągów.
— Czy słyszycie? mówił dalej Maur, nachylając się coraz bardziéj ku ziemi.
Istotnie można było słyszeć jak gdyby bicie grzmotów, albo jak coraz bardziéj wzmagający się pęd orszaku jeźdźców.
— Najświętsza Panno Guesclińska! krzyknął nagłe głos silny i złowrogi.
— Ah! ah! to Konetabl, mówił cicho Caverley, który poznał krzyki wojenne walecznego Bretończyka.
— Ah! ah! to Konetabl, rzekł z swéj strony Pedro, marszcząc brwi.
Bo chociaż go nigdy nie słyszał, znał przecież straszny krzyk jego.
Jeńcy spojrzeli na siebie, i uśmiech nadziei przesunął się po ich ustach.
Mothril przybliżył się do córki, któréj kibić coraz bardziej ściskał.
— N. Panie! rzekł Caverley z wyrazem żartobliwym, którego nigdy nie zaniedbywał nawet w chwili niebezpieczeństwa. Chciałeś ująć dzika, otóż on ci oszczędzi pracy.
Don Pedro dał znak zbrojnym, którzy za nim stanęli. Caverley postanowiwszy być neutralnym pomiędzy swoim dawnym towarzyszem i nowym naczelnikiem, odszedł na stronę.
Nowy szereg straży potroił łańcuch żelazny otaczający Księcia i Mauléona.
— Cóż ty robisz Caverleyu? zapytał don Pedro.
— Ustępuję miejsca jako mojemu Królowi i wodzowi, rzekł Kapitan.
— Dobrze, odrzekł. Niech mi więc będą posłuszni.
Zatrzymano konie, i słychać było chrzęst zbroi, i silne stąpanie człowieka obciążonego bronią.

W téjże chwili Bertrand Duguesclin wszedł do namiotu.

ROZDZIAŁ XXVI.
Dzik wzięty w zasadzkę.

Za Konetablem wszedł z oczyma iskrzącemi i uśmiechem na ustach, poczciwy Musaron, opylony od stóp do głowy.
Zdawał się dla tego przybywać, aby wytłomaczyć tak nagłe zjawienie się Konetabla.
Bertrand wchodząc odsłonił przyłbicę, i jedném spojrzeniem rozpoznał zgromadzenie.
Spostrzegłszy don Pedra, skłonił się lekko, pona wszy Henryka Transtamare pokłonił mu się z uszanowaniem. Idąc do Caverleya wziął go za rękę.
— Dzień dobry Kapitanie, rzecze spokojnie, porządne nam się udały łowy. Ach! panie de Mauléon przebacz! nie spostrzegłem cię.
Te wyrazy, zdające się oznaczać zupełną nieświadomość rzeczywistości położenia, zdumiły wielu obecnych.
Ale Bertrand daleki od zwracania uwagi na to uroczyste prawie milczenie, mówił daléj:
— Spodziewam się z resztą Kapitanie, że będzie się miało dla jeńców wszelkie względy, należne ich stopniowi, a nadewszystko na ich nieszczęście.
Henryk chciał odpowiedzieć, don Pedro zaczął mówić:
— Tak panie Konetablu, bądź pewny, że mieliśmy dla jeńców wszelkie względy, jakie zaleca prawo narodu.
— Mieliście? rzecze Bertrand z wyrazem podziwienia, któryby zaszczyt przynosił najzręczniejszemu aktorowi; mieliście!... Cóż to ma znaczyć M. Książe?
— Tak panie Konetablu, odrzekł uśmiechając się don Pedro, powtarzam ci, mieliśmy.
Bertrand patrzał na Caverleya niewzruszony pod swoją metalową zasłoną.
— Nie rozumiem tego, rzekł.
— Kochany Konetablu, rzekł Henryk, z trudnością podnosząc się ze swojego miejsca (albowiem męczony i krępowany był przez żołnierzy, a w téj walce większa połowa tych pancerników dusiła go prawie swemi żelaznemi objęciami). Kochany Konetablu, Morderca don Fryderyka ma słuszność, on to jest naszym panem, a nas zdrada uczyniła jego jeńcami.
— Co! rzekł Bertrand, odwracając się z tak złem spojrzeniem, że zbladła większa połowa obecnych. Zdrada, mówisz pan, i któż więc jest zdrajcą?
— Konetablu, odpowiedział Caverley postępując naprzód. Wyraz zdrada jest źle użyty, raczéj wierność trzeba było powiedziéć.
— Wierność!... odrzekł Konetabl, którego zdziwienie coraz bardziéj wzrastało.
— Zapewne że wierność, mówił dalej Caverley, przecież jesteśmy Anglikami, czyż nie tak? a tem samem poddanemi Księcia Gallii.
— Cóż to więc ma znaczyć? rzekł Bertrand rozszerzając dla wygodnego odetchnięcia szerokie ramiona, i opuszczając na rękojeść swego miecza ciężką żelazną rękę. Któż ci powiedział, panie Caverley, że nie jesteś poddanym Księcia Gallii?
— Chciéj się pan zgodzić na to, bo téż i nikt od ciebie lepiéj nie zna praw karności, że musiałem usłuchać rozkazu mojego Księcia.
— Otóż jest tu rozkaz, rzecze don Pedro, wycigając pargamin ku Bertrandowi.
— Nie umiem czytać, rzekł z oburzeniem Konetabl.
Don Pedro cofnął pargamin. Caverley zadrżał mimo całéj odwagi.
— A więc, mówił dalej Duguesclin; teraz wszystko zrozumiałem. Don Pedro był ujęty przez Kapitana Caverleya, lecz gdy mu okazał list bezpieczeństwa dany od Księcia Gallii, Kapitan niebawnie powrócił mu wolność.
— Tak właśnie, zawołał Caverley, który pochlebiał sobie, że jego misterna wierność pochwalona zostanie.
— Dotąd wszystko wybornie, rzecze Konetabl.
Caverley swobodnie odetchnął.
— Ale, odrzekł Bertrand, jeszcze jedna rzecz dla mnie ciemna.
— Jaka? zapytał z dumą don Pedro. Tylko się spiesz panie Bertrandzie, gdyż wszystkie te badania zaczynają mnie utrudzać.
— Kończę, rzekł Konetabl ze zwykłą obojętnością. Lecz dla czego Caverley uwalniając don Pedra, ujął don Henryka?
Na te słowa, i na widok postawy, jaką przybrał Bertrand Duguesclin wymawiając je, Mothril uznał stosównem przywołać zastęp Maurów i Anglików na pomoc don Pedra.
Bertrand nie zachmurzył na to powiek, i nawet zdawał się nie uważać tego poruszenia. Jeżeli to być mogło, głos jego stał się spokojniejszy i zimniejszy niż dawniéj.
— Czekam odpowiedzi, rzekł.
Don Pedro ją właśnie udzielił.
— Dziwi mnie rzecze, że pomiędzy rycerzami francuzkiemi tak wielka jest niewiadomość, nie pozwalająca odgadnąć: że kto się pozbywa nieprzyjaciela, jedna sobie tym samym sprzymierzeńca.
— Czy tego jesteś przekonania, panie Caverley? zapytał Bertrand wlepiając pogodny wzrok w Kapitana, który zarazem był i groźbą.
— Tak być musi, odrzekł Kapitan, a ja jestem posłuszny.
— Ja zaś, rzekł Bertrand, wcale przeciwnie, ja rozkazuję. Dla tego téż rozkazuję tobie, czy rozumiesz? wypuścić na wolność.1. K. Mość don Henryka de Transtamare, któregoś trzymał pod strażą swoich żołnierzy; a że wspaniałomyślniejszy jestem od ciebie, nie będę domagał się abyś zatrzymywał don Pedra, mimo że miałbym do tego prawo, ja, którego pieniądze masz w kieszeniach, i który jestem twoim panem, ponieważ ci płacę.
Caverley zrobił poruszenie. Don Pcdro wyciągnął ręce.
— Nic nie odpowiadaj Kapitanie, rzecze, jeden jest tylko pan, a tym ja jestem. Mnie więc, i to natychmiast masz być posłusznym; bękarcie don Henryku, panie Bertrand, i Hrabio de Mauléon, oznajmiam wam trzem, że jesteście mojemi jeńcami.
Na te straszne słowa nastąpiła cisza w namiocie, w pośród któréj sześciu zbrojnych na znak don Pedra oddzieliło się od grupy dla opanowania osoby Duguesclina, jak wprzódy opanowali don Henryka; ale dobry rycerz, zamachem pięści, téj pięści, którą zginał zbroje, powalił pierwszego, który się przedstawił, i potężnym głosem wzywającym Najświętszej Panny Guesclińskiej, który rozlegał się w głębi najodleglejszéj płaszczyzny, dobył swego miecza.
W tym czasie, namiot przedstawił widok strasznego zamięszania. Agenor źle strzeżony odepchnął jedném poruszeniem dwóch czuwających nad nim żołnierzy, i przybył złączyć się z Bertrandem; Henryk zaś zębami przegryzał ostatni sznur, który mu ręce krępował.
Mothril, don Pedro i Maurowie utworzyli kąt groźny.
Aissa wychyliła głowę zpoza firanek swojéj lektyki, wołając, zapomniawszy o wszystkiem wyjąwszy jej kochanka:
— Odwagi! mój wielki panie, odwagi!
W końcu Caverley oddalił się, wprowadzając z sobą Anglików, aby zachować najdłużéj jak tylko można neutralność, i aby być w gotowości na każdy wypadek. Kazał bębnić pobudkę na koń.
Walka się rozpoczęła. Strzały, pociski, kule ołowiane rzucane z procy, zaczęły świstać w powietrzu i padać na trzech rycerzy, gdy niespodzianie powstała cisza i orszak ludzi zbrojnych wszedł konno do namiotu, rąbiąc, siekąc, powalając wszystko i roznosząc kłęby kurzu, który niweczył najzaciekléj walczących.
Z ich krzyków: Guesclin! Guesclin! łatwo było poznać Bretończyków dowodzonych przez Bénge de Vilaines, nierozdzielnego przyjaciela Bertranda, który oczekiwał przy rogatkach obozu, z postanowieniem nienacierania, póki nie usłyszy wzywania Najświętszej Panny Guesclińskiéj!
Była to chwila dziwnego nieładu w tym namiocie rozbitym, otwartym, przewróconym. Kiedy przyjaciele i nieprzyjaciele byli pomięszani i zaślepieni, tymczasem kurz się rozproszył, i przy pierwszych promieniach słońca wychodzącego z za gór Kastylii, widziano Bretonów panami pola bitwy. Don Pedro, Mothril, Aissa i Maurowie znikli jak widziadła. Niektórzy z walczących porażeni maczugami i mieczami, leżeli na ziemi i konali we krwi, jakby dla przekonania tylko, że nie miano sprawy z nocnemi marami.
Agenor pierwszy zauważał to rozproszenie. Dosiadł konia jakiego napotkał, i nie zważając, że zwierzę było ranione, puścił się ku najbliższemu wzgórzu, z którego mógł widziéć dolinę. Przybywszy tam, ujrzał w dali pięć koni arabskich pędzących ku lasowi, i przez niebieskawą atmosferę poranku poznał powiewającą wełnianą suknię i zasłonę Aissy: Nie troszcząc się czy idzie kto za nim, w napadzie szalonéj nadziei popędził konia za nią w pogoń, lecz w dziesięć minut zwierzę padło i więcéj już nie wstało.
Młodzieniec przybiegł do lektyki — była opuszczoną, znalazł w niéj tylko bukiet kwiatów zwilżony płaczem.
W oddaleniu, cała jazda Angielska w należytym porządku oczekiwała działania na hasło Caverleya.
Kapitan tak zręcznie rozporządził swojemi ludźmi, iż w koło opasali Bretończyków.
Bertrand odgadł za jednym rzutem oka, że celem tego manewru było przecięcie mu odwrotu i pozbawienie go wypoczynku.
Caverley zbliżył się.
— Panie Bertrandzie, rzecze. Aby ci dowieść, że jesteśmy wiernemi towarzyszami, otworzymy ci nasze szeregi, i pozwolimy wrócić do twojéj kwatery. To cię przekona, że Anglicy umieją dotrzymać słowa, i że szanują rycerstwo Francyi.
Tymczasem, Bertrand cichy i spokojny, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło, dosiadł konia, i wziął włócznię, z rąk swego giermka.
Spojrzał w około siebie, i dostrzegł, że Agenor toż samo uczynił.
Wszyscy jego Bretonowie stali za nim w należytym porządku gotowi do natarcia.
— Angliku, rzecze, oszustem jesteś. Gdybym miał dosyć siły, kazałbym cię powiesić na tym kasztanie.
— Ho! ho! panie Konetabl, ostrożnie, przymusisz mnie że wezmę cię do niewoli, w imieniu Księcia Galli.
— Ba! rzekł Duguesclin.
Caverley zrozumiał ile było groźby w tym chrapliwem wykrzyku Konetabla. Odwrócił się do swych żołnierzy i zawołał:
— Ścisnąć szeregi! Na rozkaz ten połączyli się z nim żołnierze i uformowali mur żelazny.
— Dzieci! rzecze Bertrand do swoich. Godzina śniadania zbliża się, nasze obozy tam. Powróćmy do siebie.
I puścił się tak szybko z koniem, że Caverley zaledwie miał czas ustąpienia na stronę uraganowi żelaznemu, który się tłoczył na niego.
W rzeczy saméj, za Bertrandem wyruszyli z taką samą siłą Bretonowie dowodzeni przez Agenora. Henryk de Transtamare był prawie w środku małego orszaku.
W owym czasie, człowiek umiejący władać bronią wart był dwudziestu ludzi. Bertrand tak skierował swoją włócznię, że porwał na nią Anglika stojącego naprzeciw niego. Po zrobieniu pierwszego wyłomu, słychać było łoskot łamiących się włóczni, krzyk rannych, i rżenie koni potłuczonych przez starcie się.
Caverley odwróciwszy się, ujrzał szeroki rozstęp krwisty, a o sto kroków od tego rozstępu, Bretonów pędzących galopem w porządku.
— A przecież przyrzekałem sobie, że nie będę się narażał z temi dzikami, rzekł cicho potrząsając głową. Do djabła! samochwały i samochwalstwa! Na téj wyprawie tracę przynajmniéj dwanaście koni i czterech ludzi, nie licząc okupu za Króla. Od téj chwili jesteśmy Kastylijczykami. Zmieńmy chorągiew.

I awanturnik od tego dnia zwinął obóz, i udał się w marsz dla połączenia się z don Pedrem.

ROZDZIAŁ XXVII.
Polityka Bertranda Duguesclin.

Już od kilku godzin Bretonowie i Transtamare z Mauléonem byli bezpieczni, i już od dawna Agenor w zakrętach gór, zakreślających widnokręg, stracił ów biały punkcik uciekający po płaszczyźnie błyszczącéj teraz przy promieniach słońca, punkcik, który był całą jego miłością, całą radością, i wszystkiemi niknącemi nadziejami.
Położenie rozmaitych osób téj historyi dziwny tworzyło widok, bo traf zdawał się miéć przyjemność w ustawieniu ich w ogromny obraz, na jaki patrzał Agenor.
Na szczycie jednéj z gór, na którą dostał się jednym zapędem, pojawił się znów orszak zbiegów, widziano dobitnie trzy rzeczy; czerwony płaszcz Mothrila, białą zasłonę Aissy, i błyszczącą stal hełmu don Pedra, w któréj słońce się odbijało.
W przestrzeni rozciągającéj się pomiędzy pierwszym a trzecim punktem, cały oddział Caverleya szedł w góry. Pierwsi jeźdźcy zaczynali już niknąć w lesie rozciągającym się u ich podstawy.
W pierwszym punkcie Henryk de Transtamare, oparty o jedno z drzew, które tworzyły wieniec, dozwoliwszy swemu koniowi błądzić po łące, spozierał czasami z bolesném odrętwieniem na czerwone ślady pozostałe na rękach od więzów, które je krępowały. Tylko że te oznaki strasznéj sceny zaszłéj w namiocie Caverleya, dowodziły mu, że dwie godzin przed tem, don Pedro był jeszcze w jego władzy, i że fortuna uśmiechnęła mu się na chwilę, aby zaraz potem strącić go z wierzchołka zawczesnego szczęścia, w głąb ciemnéj przepaści, niepewności i bezwładności.
Koło Henryka, kilku Bretończykow znużonych utrudzeniem leżało na murawie; ci waleczni ludzie, posłuszne automata, które tylko z prawa natury przewyższały bydło robocze albo psy pasterskie, nie zadawali sobie nawet pracy, rozmyślać po dokończeniu czynu, a widząc że o dziesięć kroków od nich Bertrand za nich rozważał, pookrywali sobie płaszczami lica dla zabezpieczenia się od słońca, i zasnęli.
Bégue de Vilaines, i Olivier de Masney nie spali, przeciwnie z największą uwagą patrzeli na Anglików, których straż przednia, jak to już powiedzieliśmy, zaczęła wstępować do lasu, a straż tylna zaczęła zwijać namioty, i ładowała je na muły; w pośród tych żołnierzy Caverley, jak uzbrojona mara, chodził pomiędzy szeregami żołnierzy, pilnując wykonania danych przez siebie rozkazów.
Tak więc wszyscy ci ludzie rozsiani na tym obszernym krajobrazie, uchodzący jedni na południe, drudzy na zachód, inni na wschód, a inni na północ jak mrówki przestraszone, byli jednakowo związani jedném uczuciem, i tylko Bóg, który ich sam pojmował, patrząc na nich z wysokości niebios, mógłby powiedziéć, że każde serce, wyjąwszy serce Aissy, było opanowane uczuciem zemsty.
Lecz wkrótce Mothril, don Pedro i Aissa znikł na nowo w zakręcie góry, i niebawem tylna straż Anglików wyruszyła i podobnież zagłębiła się w losie, tak że Mauléon nie widząc już Aissy, a Bégue de Vilaines i Olivier de Maney, Caverleya, zbliżyli się do Bertranda, który ocknął się z marzenia, i zbliżył do Henryka ciągle zamyślonego.
Bertrand uśmiechnął się do niego, poczem podnosząc się z trudnością z powodu obciążającéj go zbroi, postępował prosto do Księcia Henryka ciągle opartego o drzewo.
Odgłos jego kroków wstrząsał ziemię, a jednakże Henryk się nie odwracał.
Bertrand szedł daléj tak, aby cień jego stawiony pomiędzy słońcem i Księciem, wydarł mu tę lichą przyjemność ciepła, które jak życie nasze, wtenczas jest drogiem, kiedy je tracimy.
Henryk podniósł głowę aby się upomnieć o słońce, i ujrzał Konetabla opartego na mieczu, ze spuszczoną przyłbicą i okiem ożywionem, zachęcającem do współczucia.
— Ah! Konetablu, rzekł Książe potrząsając głową. O jakito dzień!
— I cóż! miłościwy panie, rzekł Bertrand, widziałem ja i gorsze.
Książe odpowiedział mu użalającym się spojrzeniem w niebo.
— Doprawdy! mówił daléj Bertrand. Ja pamiętam to tylko, że moglibyśmy być w niewoli, a jesteśmy wolni.
— Ah! Konetablu, czyż nie widzisz, że wszystko tracimy?
— Co to ma znaczyć wszystko?
— Król Kastylii! zawołał don Henryk z poruszeniem wściekłości i groźby, od któréj zadrżeli skupieni rycerze, słysząc głośną mowę Księcia. Słuchając go, nie mogli oni zapomniéć, że ten nieprzyjaciel był nienawidzonym jego bratem.
Bertrand poszedł do Księcia, nie tylko aby się zbliżyć do niego, ale iż miał mu coś powiedziéć, dostrzegł bowiem na wszystkich twarzach wyraz trudu podobny do zniechęcenia.
Dał znak Księciu aby usiadł. Zrozumiał on, że Bertrand zamierzał rozpocząć rozmowę bardzo ważną, usłuchał go więc, lecz jego twarz równie jak wszystkie inne nosiła na sobie nie mniejszą cechę tego uczucia.
Bertrand nachylił się i oparł obie ręce o rękojeść swojego miecza.
— Przebacz Książe, jeżeli śmiem zwracać jego myśli z drogi, po któréj błądzą, ale życzyłbym sobie porozumiéć się z tobą w pewnym przedmiocie.
— Cóż takiego, kochany Konetablu? spytał Henryk strwożony tym wstępem, albowiem dla dokonania olbrzymiego czynu przywłaszczania, czuł on, że się opierał tylko na poczciwości Bretończyków, a wiele ludzi co do poczciwości nie mogą miéć wielkiego zaufania.
— Książe, dopiero co powiedziałeś, że Król Kastylii nam umknął.
— Bez wątpienia, powiedziałem to.
— Ależ! to jest dwójznaczne Królu, i upraszam cię wyprowadź wierne sługi z wątpliwości, w jaką pogrążyły ich twoje słowa. Czy jest jeszcze drugi Król Kastylii prócz ciebie?
Henryk podniósł głowę jakby czuwający dziryt Pikadora.
— Wytłumacz się kochany Konetablu, rzekł.
— Bardzo łatwo. Jeżeli M. Książe i ja nie będziemy wiedzieli czego się trzymać w obecnym razie, to moi Bretonowie i Kastylianie jeszcze mniéj się na tem rozumieją, a ludy drugich Królestw Hiszpanii, jeszcze mniéj świadomi, jak moi Bretończykowie i twoi Kastylianie, nie będą wiedziéć, czy mają wołać: Niech żyje Król Henryki lub: niech żyje Król don Pedro!
Henryk słuchał nie wiedząc jeszcze do czego dąży Konetabl, jednakże, ponieważ rozumowanie zdawało mu się bardzo logiczném, dawał potwierdzający znak głową.
— A więc daléj, rzekł.
— A więc, mówił Duguesclin, jeżeli jest dwóch Królów, co sprawia zamięszanie, postarajmy się jednego z nich usunąć.
— Zdaje się, że my o to walczymy Konetablu, dodał Henryk.
— Bardzo dobrze, lecz nie wygraliśmy ani jednej bitwy stanowczéj, któraby pozbawiła Monarchę tronu, a oczekując dnia, który rozstrzygnie przyszłość Kastylii i los Księcia, sam jeszcze nie wiesz czy jesteś Królem.
— Mniejsza o to, ale nim chcę być.
— A więc bądź nim Książe.
— Ależ mój kochany Konetablu, czyż ja nie jestem dla ciebie jedynym i prawdziwym Królem?
— Nie dosyć na tem, trzeba żebyś był nim dla wszystkich.
— To zdaje mi się niepodobnym przed wygraniem bitwy, okrzykiem wojska i zdobyciem wielkiego miasta.
— Otóż to samo miałem na myśli, miłościwy Panie.
— Ty?
— Bez wątpienia, ja. Czy mniemasz Książe, że ponieważ ja się biję, to już niemyślę? Wyjdź z błędu. Nie zawsze się biję, a niekiedy myślę. Książe mówisz, że musisz czekać wygranéj, okrzyku wojska, albo zdobycia jakiego wielkiego miasta?
— Tak, jednéj z tych trzech rzeczy przynajmniéj.
— Dobrze! zróbmy więc jedno z tego trojga i to natychmiast.
— To zdaje się bardzo trudnem, jeżeli nie powiesz niepodobnem, Konetablu.
— Dla czego? mój Książe.
— Ponieważ się obawiam.
— Ah! jeżeli ty Książe się obawiasz, ja niczego się nie lękam, odrzekł żywo Konetabl. Jeżeli Król tego nie wykonasz, to ja uczynię.
Spadniemy z takiéj wysokości, że więcej się nie podniesiemy.
— Chyba że wpadniemy do grobu, inaczéj Książe zawsze powstanie, dopóki mieć będzie koło siebie czterech rycerzy Bretońskich, a przy boku ten świetny miecz Kastylski. Trzeba się decydować, Książę.
— Oh! będę się umiał decydować w potrzebie Konetablu, odrzekł Henryk, którego oczy zabłyszczały na widok zbliżającéj się możności urzeczywistnienia swoich marzeń. Tylko że nie widzę jeszcze ani bitwy, ani wojska.
— Tak, ale widzisz Książę miasto.
Henryk spojrzał na około siebie.
— Miłościwy Panie! gdzie koronują Królów w tym kraju? zapytał Duguesclin.
— W Burgos.
— Chociaż nie mam obszernych wiadomości geograficznych, zdaje mi się, że Burgos jest w naszych okolicach.
— Bez wątpienia, dwadzieścia albo dwadzieścia pięć mil ztąd najdaléj.
— Zdobędziemy zatem Burgos.
— Burgos? powtórzył Henryk.
— Nie inaczéj, Burgos. Jeżeli sobie tego Książę życzysz, zdobędę ci to miasto, tak pewno jak to, że się Duguesclin nazywam.
— Miasto tak obronne, Konetablu, rzekł Henryk potrząsając głową z wyrazem powątpiewania; miasto stołeczne, miasto, w którém oprócz szlachty, stan mieszczan jest tak silny, składający się z chrzescian, żydów i machometanów, chociaż rozdzielonych zwykle, jednak gotowych się złączyć dla obrony praw swoich. Burgos, jedném słowem, klucz Kastylii, wybrany jest, jak niedostępna świątynia, przez tych którzy złożyli tam koronę i godła Królewskie.
— Właśnie tam, jeżeli się Księciu podoba, udamy się, rzekł spokojnie Bertrand.
— Przyjacielu, mówił Książę, nie daj się uwodzić uczuciom przywiązania i zbytecznéj przychylności. Zmierzmy nasze siły.
— Na koń! M. Książe, rzekł Bertrand, pochwyciwszy cugle książęcego rumaka, który błądził między drzewami. Na koń! i ruszajmy wprost na Burgos.
I na znak Konetabla, odezwał się trębacz bretoński. Śpiochy najpierw dosiedli koni, a Bertrand, który patrzał na swoich z uwagą wodza i przywiązaniem ojca, spostrzegł, ze największa część z nich w miejsce okrążenia Księcia, jak do tego byli przyzwyczajeni, starali się przeciwnie stanąć na około Konetabla, i uznać go samego za prawdziwego wodza.
— Sam czas, rzekł cicho Konetabl, nachylając się do ucha Agenora.
— Czas? do czego? spytał tenże, drżąc jak człowiek, którego ze snu przebudzają.
— Czas obudzenia działalności naszych żołnierzy, odrzekł.
— To wcale nie źle! w istocie Konetablu, odpowiedział młodzieniec, gdyż przykro jest ludziom iść, nie wiedząc gdzie i dla kogo.
Bertrand uśmiechnął się. Agenor odpowiedział na jego myśl, i tém samém poświadczył.
— Nie o sobie tu mówisz, nie prawdaż? zapylał Bertrand, gdyż zawsze ciebie rycerzu piérwszego widziałem, jak mi się zdaje, idącego do attaku dla honoru naszego kraju.
— Oh! co do mnie, ja tylko pragnę walczyć.
To mówiąc, Agenor wspiął się na swoich strzemionach, jak gdyby chciał przebiedz wzrokiem góry otaczające widnokrąg.
Bertrand nic nie odpowiedział, znał on dobrze wszystkich. Zadowlniony iż znalazł przewodnika, który go zapewnił, iż najkrótszą drogą do Burgos trzeba się było udać przez Calahorrę, małe miasto odległe o sześć mil zaledwie.
— Pospieszajmy więc do Calahorry, rzekł Konetabl.
I dał ostrogę koniowi, tym przykładem zachęcając do pośpiechu.

Za nim wyruszył z strasznym hałasem szwadron pancerników, wpośród którego znajdował się Henryk de Transtamare.

ROZDZIAŁ XXVIII.
Poseł.

Drugiego dnia pochodu, nad wieczorem, małe miasto Calahorra ukazało się oddziałowi dowodzonemu przez Henryka de Transtamare i Bertranda Duguesclin; ten oddział zebrany był w okolicach w czasie marszu ze wszystkich rozpierzchłych małych korpusów, i mógł liczyć mniéj więcéj około dziesięciu tysięcy ludzi.
Napad, jaki miano zrobić na miasto Calahorrę, przedmurze Burgos, był prawie stanowczy, albowiem od chwili odjazdu z Staréj Kastylii można było sądzić o powodzeniu bib niepowodzeniu wojny. Pochód don Henryka zatrzymamy przed Calahorrą stanowi! wojnę, Calahorra zdobyła bez trudności, a don Henryk zbliżał się po drodze tryumfalnéj.
Zresztą wojsko było w najlepszem usposobieniu. Zdaniem powszechném było, iż don Pedro udał się na drugą stronę gór do korpusu oddziałów Aragońskich i Maurytańskich, jak to o tém mówiono.
Bramy miasta były zamknięte, żołnierze rozstawieni dla ich straży znajdowali się na swoich stanowiskach, szyldwachy i łuczniki przechadzali się po murze: wszystko było w stanie jeżeli nie groźnym, to przynajmniéj obronnym.
Tak daleko jak lot strzały może dosięgnąć, Duguesclin zbliżył się z swoją małą armią przed szańce, kazał zatrąbić przed wojskiem i przemówił głosem dobrze nacechowanym pewnością bretońską, i śmiałością człowieka wychowanego na dworze Karola V., ogłaszając Henryka Transtamare Królem obojga Kastylii, Sewilli i Leonu, w miejsce don Pedra, mordercy, świętokradcy i niegodnego rycerza.
Na uroczyste słowa wyrzeczone z całą dobitnością przez Bertranda, zabłysło dziesięć tysięcy mieczy wydobytych z pochew, i pod najpiękniejszém niebem na świecie, w czasie gdy słońce zachodziło za góry Navarry, Calahorra z wierzchołka szańców mogła być obecną okazałemu widowisku upadającego tronu i powstającej koronie.
Bertrand skończywszy mówić, i rozkazawszy wojsku przygotować się, odwrócił się ku miastu, jak gdyby żądał od niego zdania.
Mieszczanie Callahorry, jakkolwiek dobrze zamknięci i dobrze opatrzeni w broń i żywność, nie długo pozostawali w wątpliwości.
Postawa Konetabla była wiele znacząca. Postawa żołnierzy z wzniesioną do góry bronią, była groźną. Rozważyli oni zapewne, że siła téj jazdy, dostateczną będzie do zburzenia ich murów, i że najlepszym środkiem zapobieżenia nieszczęściu jest otworzyć bramy. Odpowiedzieli więc na krzyk wojska odgłosem pełnym zapału: Niech żyje don Henryk de Transtamare, Król obydwóch Kastylij, Sewilli i Leonu!
To pierwsze słowa wyrzeczone w języku Kastylskim, wzruszyły głęboko Henryka. Odchylił przyłbicę swego hełmu, postąpił ku murom i rzekł:
— Wołajcie raczéj: niech żyje dobry Król Henryk! albowiem ja będę tak dobry dla Calahorry, że sobie kiedyś wspomni, iż pierwsza mnie witała Królem obydwóch Kastylii.
Tym razem nie był to już zapał, ale szał; bramy otworzyły się jak gdyby bogini czarów dotknęła się ich swą łaską. Tłum zebranych mieszczan, kobiét i dzieci wysypał się z miasta i zaczął mieszać się z orszakami królewskiemi.
W godzinę przedstawiło się uroczyste święto, któremu sama dopomogła natura: wszystkie kwiaty, wina, miody tego pięknego kraju, Psalteryony[5], głos kobiét, płomieniejące pochodnie, odgłos dzwonów, i pieśni duchownych, upajały przez całą noc nowego Króla i jego towarzyszy.
Tymczasem Bertrand zgromadził swoich i mówił:
— Oto Książe don Henryk de Transtamare ogłoszony Królem, chociaż nie namaszczony. Już nie jesteście obrońcami awanturnika, lecz Monarchy posiadającego ziemię, lenników i tytuły. Zaręczam, że Caverley będzie tego żałował iż się z nami nie znajduje.
Następnie wpośród uszanowania, z jakiem zawsze dla niego byli, nie tylko jak dla wodza, lecz jako dla wojaka równie roztropnego jak śmiałego, równie śmiałego jak doświadczonego, odkrył cały swój zamiar, to jest swoje nadzieje, które nie będą obojętne mi i dla jego pomocników.
Kończył mowę, gdy mu oznajmiono, ze Książę zapytywał się o niego, jak równie i o wodzów Bretońskich, i że oczekiwał swoich wiernych sprzymierzeńców w pałacu rządcy Calahorry, który go przeznaczył nowemu władcy.
Brtrand niezwłocznie udał się na otrzymane wezwanie. Henryk już siedział na tronie, i złote kółko, oznaka królewska, otaczała wierzchołek jego hełma.
— Konetablu, rzecze Książę, wyciągając rękę do Duguesclina; uczyniłeś mnie Królem, ja czynię cię Hrabią, dajesz mi państwo, ja ofiaruję ci donacyę; nazywam się, dzięki tobie, Henrykiem Transtamarem Królem Kastylii, Sevilli, i Leonu, ty będziesz się nazywał, dzięki mnie, Bertrandem Duguesclin, Konetablem Francyi i Hrabią de Borgia.
Natychmiast trzykrotny okrzyk wodzów i żołnierzy dowiódł Królowi, że nietylko dopełnił czynu wdzięczności, ale nawet sprawiedliwości.
— Co do was, szlachetni dowódzcy, mówił daléj Król, moje dary nie wyrównają waszéj zasłudze, lecz wasze podboje powiększając moje państwa, uczynią was możniejszemi i bogatszemi.
Tym czasem kazał rozdzielić między nich swoje naczynia srebrne i złote, powozy, koni, i wszystko to co tylko zawierało się najkosztowniejszego w pałacu Calahorry. Następnie Rządzcą prowincyi mianował tego, który był tylko Rządzcą miasta; poczem zbliżył się na ganek, i kazał rozdzielić między żołnierzy pozostałe mu dwadzieścia cztery tysiące talarów złotem, a pokazując im próżne szkatuły, rzekł:
— Polecam je wam, bo napełniemy je w Burgos.
— W Burges! krzyknęli żołnierze i dowódzcy.
— W Burgos! powtórzyli mieszkańcy, dla których ta noc spędzona na uroczystościach, na wychylaniu pucharów i serdecznych uściśnieniach, była już dostateczną oznaką braterstwa, oznaką, którą roztropność zalecała nienadużywać.
Gdy się to działo, nadszedł dzień. Wojsko było gotowe do marszu, już wzniosła się chorągiew królewska nad naczelnikami oddziałów bretońskich i kastylskich, gdy dał się słyszéć wielki hałas: przy głównej bramie Calahorry; krzyk ludzi zbliżających się do środka miasta objawiał ważne wypadki.
Tym wypadkiem był Poseł.
Bertrand uśmiechnął się, Henryk wyprostował się, zapłoniwszy się z radości.
— Wpuścić go, rzekł Król.
Tłum rozstąpił się.
Ujrzano wówczas na arabskim koniu z nozdrzami dymiącemi i długą grzywą, drżącym na kończatych nogach jak ostrza stalowe, człowieka cery opalonéj, owiniętego białym burnusem.
— Gdzie jest Książę don Henryk? zapytał Poseł.
— Chcesz powiedzieć Król, rzekł Duguesclin.
— Nie znam innego Króla nad don Pedra, rzecze Arab.
— Dobrze, rzecze Książę. Skończmy to. — Jestem ten z kim chcesz mówić.
Posłaniec skłonił się nie zsiadając z konia.
— Zkąd przybywasz? zapytał Henryk.
— Z Burgos.
— Od kogo?
— Od Króla don Pedra.
— Don Pedro w Burgos! zawołał Henryk.
— Tak M. Książe, odpowiedział poseł.
Henryk i Bertrand spojrzeli na siebie wzajemnie.
— I cóż więc żąda don Pedro? zapytał Książę.
— Pokoju, odrzekł Arab.
— Ho! ho! rzecze Bertrand, w którym uczciwość prędzéj mówiła, niż wszelki interes; otóż dobra wiadomość.
Henryk zmarszczył brwi.
Agenor drżał z radości, albowiem pokój była to dla niego sposobność uganiania się za Aissą i zbliżenia się do niéj.
— I ten pokój, rzekł cierpkim głosem Henryk, pod jakiemi warunkami będzie nam udzielony?
— Powiedz M. Książę, że go sobie życzysz równie jak i my, rzekł poseł, a Król, mój pan, łatwo przystanie na warunki.
Tymczasem Bertrand namyślał się nad missyą otrzymaną od Króla Karola V., missyą, mającą na celu zemstę przeciwko don Pedrowi, i zniszczenie jego wielkich oddziałów.
— Król nie możesz przyjąć pokoju, rzekł do Henryka, zanim nie odniesiesz znacznych korzyści.
— Właśnie to samo myślałem, lecz oczekiwałem na twoje zdanie, odrzekł żywo Henryk, drżąc na wspomnienie dzielenia się tem, co sam pragnął posiadać.
— Cóż mówi Książę? zapytał poseł.
— Odpowiedz za mnie hrabio Borgia, rzekł Król.
— Chętnie, mój Królu.
Poczem odwracając się do posłańca:
— Heroldzie, rzekł, powróć do twego Króla i powiedz mu, że pomówiemy o zgodzie jak będziemy w Burgos.
— W Burgos! zawołał poseł z wyrazem oznaczającym bardziej obawę niż zdziwienie.
— Tak, w Burgos.
— W tém małem mieście, gdzie Król don Pedro stoi z swojém wojskiem?
— Właśnie tam, rzekł Konetabl.
— Czy to jest zdanie Księcia? odrzekł Herold odwracając się do Henryka.
Książę dał znak potwierdzający.
— Niech więc Bóg Księcia zachowa! rzekł poseł, czyniąc pokłon i osłaniając sobie płaszczem głowę.
Poczem zawrócił konia i odjechał, przeciskając się przez tłum, który zawiedziony w swoich nadziejach, stał niemy i niewzruszony.
— Pospieszaj prędzéj panie pośle, wołał za nim Bertrand, jeżeli nie chcesz ujrzyć nas wprzódy.
Lecz jeździec nie odwrócił głowy, i nie zważając niby na przemówiono do niego słowa, zwolna przyspieszał bieg swego konia, poczem puścił się tak szybko, że przednia straż bretońska, która opuszczała bramy Calahorry udając się do Burgos, nie mogła go z szańców okiem dosięgnąć.
Niektóre wiadomości zmieniają postać rzeczy, jak pył poruszony wiatrem. Nikt nie może zgadnąć co może się zdarzyć o md dwadzieścia cztery, tymczasem to o czém chcemy wspomnieć, stało się niezawodnie. Może kiedyś uczeni zgłębią to zagadnienie, lecz go nie raczy nawet objaśnić, uważając za rzecz widoczną to, co dziś nazywamy tajemnicą organizacyi ludzkiéj.
To jednak pewna, że tego samego wieczora czy rana, kiedy Henryk wszedł do Calahorry obok Konetabla, wiadomość o ogłoszeniu Henryka Królem obydwóch Kastylij, Sevilli i Leonu, odbiła się w Burgos, do którego don Pedro wszedł przed kwandransem.
Czyby to jaki orzeł przelatując w powietrzu ze szponów wieść tę upuścił? O tém nikt nie może powiedzieć, jednakże każdy wkrótce się przekona.
Don Pedro sam powątpiewał, Mothril upewnił go w zdaniu ogólném, mówiąc:
— Tego się właśnie lękać potrzeba, i zapewne tak jest.
— Przypuśćmy, że ten bękart wszedł do Calahorry, rzekł don Pedro, to jednak nie podobna aby już był ogłoszony Królem.
— Jeżeli to nie nastąpiło wczoraj, nastąpi niezawodnie dzisiaj.
— Jedźmy więc ku niemu, i wypowiedzmy mu wojnę, rzekł don Pedro.
— Bynajmniéj! zostańmy na swojém miejscu i zawrzyjmy pokój, odpowiedział Mothril.
— Pokój!
— Tak, pokój, zapłacić nawet za niego, jeżeli tego będzie potrzeba.
— Nieszczęśliwy jestem! zawołał don Pedro rozjątrzony.
— Czyż tak drogo kosztować będzie obietnica, rzecze Mothril wznosząc ramiona, szczególniéj ciebie, najmiłościwszy panie?
— Ah! ah! odezwał się Pedro, zaczynając pojmować.
— Ani wątpię, mówił dalej Mothril, że Henryk domaga się tronu, wyznacz mu go gdzie ci się podoba, a potem możesz go strącić. Jeżeli uczynisz go Królem, zaufa tobie jako temu, który mu włożył koronę na głowę. Czy to korzystniéj, pytam cię Królu, mieć współzawodnika, który nie wiedzieć zkąd i gdzie ma spaść? podpisz don Henrykowi Królestwo, wyznacz mu granice które ci są dobrze znane, zrób z nim to samo, co robią z jesiotrem, którego napozór puszczają w zasadzkę z tysiącami jam, wszakże wówczas pewno można go schwytać, łowiąc w przysposobionem miejscu, a to lepiéj jak szukać po całem morzu.
— Prawda, rzekł don Pedro, coraz bardziéj zastanawiający się.
— Jeżeli będzie domagał się Leonu, mówił daléj Mothril, daj mu Leon, nie będzie mógł go przyjąć dopóki ci nie podziękuje, a wówczas będzie blisko ciebie i w twoich objęciach, choćby dzień, godzinę, lub dziesięć minut, zawsze jest to sposobność, która nie prędko znów się zdarzy, jak jeden przeciw drugiemu wojujecie. Powiadają, że jest w Calahorze, daj mu to wszystko co leży między Calahorrą i Burgos, a zawsze będziesz bliżéj niego.
Don Pedro dokładnie zrozumiał Mothrila.
— Tak, mówił sobie cicho, tak samo zbliżyłem się z don Fryderykiem.
— Ah! rzecze Mothril. Sądziłem Królu, żeś pamięć stracił.
— Niech tak będzie! odrzekł don Pedro, opuszczając rękę na ramie Mothrila. Niech tak będzie.
I Król wysłał do don Henryka jednego z tych niezmęczonych Maurów, co odbywają dziennie podróż trzydziesto milową na swoich niestrudzonych koniach.
Nie zdawało się wątpliwem Mothrilowi, że go don Henryk przyjmie, gdyż obiecywał sobie wydrzeć don Pedrowi drugą część państwa, otrzymawszy pierwszą; ale zapomniano o Konetablu; dla tego téż po otrzymanéj wiadomości z Calahorry, don Pedro i jego radzcy przestraszyli się, już to dla tego, że nie myśleli o wyborze ubiegającego się, a następnie obawiali się téż i złych następstw.
Don Pedro miał tylko jedno wojsko, a jedno wojsko jest słabsze kiedy jest oblężone; miał Burgos, lecz czy na wierności jego mieszkańców można było polegać?
Mothril wcale nie taił przed don Pedrem, iż mieszkańcy Burgos uważani byli za wielkich lubowników nowości.
— Spalmy to miasto, rzekł don Pedro.
Mothril nachylił głowę.
— Burgos, rzecze, jedno z tych miast, których nic można palić bezkarnie, ono jest zamieszkałe przez chrześcian, którzy nie cierpką Maurów, a Maurowie są twojemi przyjaciółmi, przez Muzułmanów, którzy nienawidzą żydów, a żydzi są twojemi skarbnikami; w końcu przez żydów, którzy nienawidzą chrześcian, a Król masz dosyć chrześcian w swem wojsku: ci ludzie drą się wzajemnie, zamiast szarpać wojsko don Henryka. Każde z trzech stronnictw odda dwa inne pretendentowi. Wynajdź powód do opuszczenia Burgos, Najjaśniejszy panie, i opuść je, tak radzę ci, zanim dojdzie wiadomość o wyborze don Henryka.
— Jeżeli Burgos opuszczę, stracę je tym sposobem, rzekł wahając się don Pedro.
— Z powrotem obleż don Henryka, a znajdziesz go w tém samém położeniu, jak my dzisiaj jesteśmy: a ponieważ jemu dzisiaj korzyści przynosisz, tém samém późniéj będą one na twojéj stronie. Sprobój odwrotu, Najjaś. panie.
— Mam uciekać! zawołał don Pedro, wznosząc ściśnioną pięść w górę.
— Kto powraca ten nie ucieka Królu, odrzekł Mothril.
Don Pedro wahał się jeszcze, lecz wzrok dokonał tego co nie mogła rada. Spostrzegał tłumy cisnące się do bram miasta, tłumy coraz bardziéj większe, a pośród nich mógł słyszéć głos odzywający się: Król don Henryk.
Mothrilu, rzekł naówczas, prawdę mówiłeś. Zdaje mi się, że już czas na mnie odjechać.
We dwie minuty później, don Pedro opuścił miasto Burgos, w téj saméj chwili, kiedy na szczytach gór Asturyi ukazywały się sztandary don Henryka de Transtamare.


ROZDZIAŁ XXIX.
Namaszczenie.

Mieszkańcy Burgos na samą myśl należenia do dwóch współzawodników, a tém samém ponoszenia kosztów wojennych, zaledwie spostrzegli odwrót don Pedra i sztandary don Henryka, stali się zapamiętałymi stronnikami nowego Monarchy.
— Ktokolwiek w wojnach domowych, okazuje choć chwilowo niższość, może być pewny, że nagle spadnie niżéj jak się spodziewał. Wojna domowa jest nietylko zbiegiem wypadków, ale walką miłości własnéj; ustąpić w takim przypadku jest wystawić się na zgubę. Zdanie Mothrila czerpane z jego natury maurytańskiéj, różniącéj się zupełnie od naszeé, niedobrem było dla chrześcian, którzy z pewnością wystawiali sobie większą liczbę ludności w Burgos.
Ludność zaś mahometańska i żydowska, w nadziei uzyskania coś na zmianie, złączyła się z ludnością chrześciańską, aby głosić don Henryka Królem obydwóch Kastylii, Sewilli i Leonu, a oznajmić don Pedrę jako upadłego Króla od tronu.
Przy okrzykach jednozgodnych, don Henryk prowadzony przez biskupa miasta Burgos, udał się do pałacu, na miejsce jeszcze nie ostygłe po don Pedrze.
Duguesclin rozkwaterował swoich Bretończyków w Burgos, a naokoło umieścił zastępy francuzkie i włoskie, które pozostały wierne zobowiązaniom, gdy go oddziały angielskie opuściły. Tym sposobem bez kłopotu miał baczność nad miastem. Obok tego największa karność była zaprowadzona, najmniejsza kradzież u Bretończyków śmiercią, a u żołnierzy obcych narodów, chłostą karano. Pojmował on że ten podbój który się sam oddał, wymaga oszczędzania, i że ważną jest rzeczą aby jego żołnierze przyjęci byli do sprawy uzurpacyi.
— Teraz, rzekł do Henryka, najmiłościwszy panie, możesz odprawić uroczystości; pośléj po twoją żonę, która z niecierpliwością oczekuje wiadomości w Aragonie, niech ją koronują jednocześnie z tobą. Uważałem we Francyi, że nic nie robi większego wrażenia w uroczystościach jak kobiéty i złotogłów. Przytem wiele ludzi, nie zupełnie zjednanych dla ciebie, i którzy czekają tylko sposobności aby oddalić się od don Pedra, z wielką pożądliwością przyjmą nową Królowę: a jak powiadają, ma to być piękna i zgrabna chrześcianka. Pod tym względem, dodał także poczciwy Konetabl, brat twój walczyć nie zdoła, bo on zabił swoją żonę; a kiedy się przekonają, że jesteś dobrym mężem dla Joanny kastylskiéj, każdy zapyta don Pedra: co zrobił z Blanką de Bourbon?
Król uśmiechnął się na te słowa, czując ich słuszność; prócz tego zadawalnialy one umysł jego, pochlebiały dumie i upodobaniu w okazałości. Posłano więc po Królowę.
Tymczasem miasto porozwieszało dywany; girlandy z kwiatów snuły się po ścianach, a ulice zasłane palmami ginęły na tym kobiercu zielonym. Pobudzeni tak okazałym widokiem Kastylianie, zostawili swoje bronie; biegli ze wszystkich stron, weseli, a może i w powątpiewaniu jeszcze bodący, nie zgłębiali jednak stanowczych powodów ukazującego się im obrzędu, odznaczającego się blaskiem i wspaniałością nowego ich Króla.
Gdy oznajmiono przybycie Królowéj, Duguesclin stanął na czele swoich Bretonów, i udał się milę od miasta na jéj przyjęcie.
Księżniczka Joanna Kastylska, była istotnie piękna Królowa, a blask ozdób i bogate stroje, dodawały jéj wdzięków w powozie prawdziwie królewskim.
Wspomina Kronika że siedziała w towarzystwie trzech sióstr królewskich, w powozie wybitym tkaniną złotą, ozdobioną drogiemi kamieniami, za niemi toczyły się nierównie okazałe powozy dam honorowych.
Na około tych wspaniałych karét, tłum paziów ubranych w bogate jedwabie, złoto i kosztowności, uganiali się z gracyą obok tych pysznych rumaków andaluzyjskich, których rasa połączona z arabską, daje nam konie szybkie jak wiatr, i dumne jak sami Kastylianie.
Błyszczące słońce przyświecało temu okazałemu orszakowi, i opierało jednocześnie swoje ogniste promienie na szybach katedry, ogrzewając wyziew egipskiego kadzidła palonego przez mniszki w trybularzach złotych.
Pomięszani wpośród chrześcian cisnących się przez ulice, muzułmani, w swoim stroju z najbogatszych kaftanów, uwielbiali te kobiéty pełne szlachetności i wdzięków osłoniętych lekkiemi kwefami od powiewu wiatru, lub broniących od słońca, lecz nie od wejrzenia.
Skoro tylko Królowa spostrzegła zbliżającego się ku niéj Duguesclina, dającego się poznać po swej złocistéj zbroi i mieczu Konetablskim, niesionym przed nim przez germka, na niebieskiej aksamitnéj poduszce wyszywanej złotemi kwiatami, kazała natychmiast zatrzymać białe muły ciągnące jéj wóz, i spiesznie z niego wysiadła.
Za jéj przykładem, chociaż nie wiedziały powodu, siostry królewskie i damy honorowe, to samo co i ona uczyniły.
Królowa szła ku Duguesclinowi, który spostrzegłszy ją, zeskoczył z siodła; wówczas Królowa podwoiła kroku, jak wspomina Kronika, i szła do niego z wyciągniętemi rękami.
Duguesclin natychmiast odpiął swoją przyłbicę, odsłonił twarz i zapuścił ją w tył; wówczas Królowa, gdyż i to także wspomina Kronika, zawiesiła mu się na szyi, i całowała go jak czuła siostra.
— Tobie to! zawołała z głębokiém wzruszeniem, które przelało się w serca obecnych, tobie to, dostojny Konetablu winna jestem moją koronę. Dzięki ci rycerzu za zaszczyt niespodziewany, jakiego doznaję. Za to cię téż Bóg słusznie wynagrodzi. Co do mnie: ja tylko mogę odpłacić usługę wdzięcznością.
Na te słowa, a nadewszystko na to królewskie uściśnięcie szyi, tyle zaszczytne dla dobrego Konetabla, krzyki zadowolenia, krzyki prawie przestraszające wzniosły się z łona ludu i wojska, z jednozgodnym towarzyszeniem oklasków.
Wołano: Niech żyje Konetabl. Szczęście i pomyślność Joannie Kastylskiej.
Siostry Królewskie mniéj okazywały zapału: były to złośliwe i śmiać się lubiące dziewice. Patrzały z boku na Konetabla; a że widok dobrego rycerza usprawiedliwiał im rzeczywiście wyobraźnią jaką miały przed oczyma, szyderczo uśmiechały się, mówiąc:
— Ah! to ten dostojny wojak! jaką ma dużą głowę.
— A patrz no hrabino, jakie on ma wypukłe ramiona! przydała druga siostra Królewska.
— A jakie ma nogi koszlawe! odezwała się trzecia.
— Prawda, ale on uczynił naszego brata Królem; rzekła starsza, aby położyć koniec spostrzeżeniom nie korzystném dla walczącego rycerza.
W rzeczy saméj, znakomity rycerz, posiadał ową wielką duszę, która tyle pięknych i szlachetnych dokonała czynów, w ciele mniéj jéj godnym. Jego ogromna głowa bretońska, pełna wielkich pomysłów i szlachetnego uporu, każdemu niechcącemu zauważać ognia tryskającego z jego czarnych oczów, i harmonii pomiędzy łagodnością i pewnością rysów, zdawać się mogła niezwyczajną.
W rzeczy saméj, miał nogi skrzywione; lecz tyle kroć siadał na koń dla honoru Francyi, że nie można mu było bez popełnienia niewdzięczności zarzucić wady nabytéj przez używanie zbroi.
Zapewnię że słusznie zauważała druga siostra Królewska, wypukłość ramion Duguesclina; lecz one jakkolwiek były niezgrabne, miały przy sobie ręce tak silne, iż jeden zamach zwalczał konia wraz z kawalerzystą.
Tłum nie mógł mówić: Oto piękny wojak, lecz mógł się odezwać śmiało: Nieustraszony pan.
Po spełnieniu wzajemnych grzeczności i wynurzenia podziękowań, Królowa dosiadła białego muła aragońskiego, okrytego czaprakiem, wyszytym złotem i drogiemi kamieniami. Był to podarunek mieszkańców Burgos.
Prosiła Duguesclina aby szedł obok niéj z lewéj strony, a dla sióstr Króla, wybrała pana Olivier de Manay, Bégue de Vilaines, i pięćdziesięciu innych rycerzy, którzy towarzyszyli pieszo damom honorowym.
Tak przybyło do pałacu. Król siedział pod baldachimem z tkaniny złotéj, obok niego znajdował się Hrabia Lamarche, przybyły z Frąncyi tego samego poranku. Don Henryk spostrzegłszy Królowę powstał.
Królowa zsiadła z muła i przyklękła przed nim. Król podniósł ją, ucałował, i wyrzekł głośno te słowa:
— Do klasztoru (las Huelgas)!
W tém to klasztorze miała się odbyć koronacya.
Postępowano zatém za Królem i Królową wołając: Niech żyją!
Agenor na czas tych zebrań i uroczystości oddalił się w ustronie z swoim wiernym Musaronem.
Tylko że ten ostatni, wcale nie zakochany, i do tego ciekawy szperacz, opuścił swojego pana; poszedł zwiedzać miasto i przyglądać się wspaniałemu obrzędowi, gdy téż powrócił wieczorem do domu: wiedział i widział wszystko co się tylko przytrafić mogło.
Zastał Agenora błąkającego się w ogrodzie przy swojém mieszkaniu. Żeby przecież udzielić coś swemu panu z uzbieranych wiadomości, oświadczył mu; że Konetabl nie tylko został Hrabią de Borgia, lecz iż Królowa, pierwéj jeszcze nim siadła do stołu, prosiła łaski u Króla, i że ta jéj nie była odmówiona. — Królowa dała Duguesclinowi hrabstwo Transtamare.
— Piękny majątek, rzekł z roztargnieniem Agenor.
— To jeszcze nie wszystko, mój panie, mówił dalej Musaron, ośmielony tą odpowiedzią, która chociaż krótką była, przekonywała go że był słuchany. To domaganie się Królowéj dla Konetabla pobudziło Króla, tak, iż zanim tenże mógł powstać, Król rzekł mu: Bertrandzie, hrabstwo Transtamare jest to dar Królowej, ja z mój strony daję ci hrabstwo Sorio.
— Obsypują go, i to słusznie, rzekł Agenor.
— Tylko to jeszcze nie koniec, mówił dalej Musaron, wszyscy mieli jakiś udział w hojności królewskiéj.
Agenor uśmiéchnął się, sądząc iż był zapomniany, on co nie mało wyświadczył usług don Henrykowi...
— Wszyscy? rzekł, jak to?
— Tak, panie. Wodzowie, oficerowie, nawet żołnierze. Prawdziwie, nie mogę się powściągnąć, od zadania sobie dwóch pytań: naprzód, czy téż Hiszpanja jest tak wielka aby mogła zawierać w sobie to wszystko, co Król rozdaje; powtóre, czy ci ludzie będą tyle mocni, aby zebrać to co im będzie ofiarowane?
Lecz Agenor nie słuchał więcéj: napróżno też Musaron oczekiwał odpowiedzi na czynione przez siebie żarty. Tym czasem nadeszła noc, i Agenor oparty o jeden z owych balkonów snycerskiéj roboty, których przezrocza przepełniają kwiaty i liścia pnące się po marmurowych kolumnach, tworząc sklepienie nad oknami, Agenor mówię, oddalony słuchał głosów uroczystości, które w około niego konały. W tym samym czasie, wieczorny powiew orzeźwił jego czoło pełne rozmaitych obrazów, a przenikliwy zapach mirt i jaśminów, przypomniał mu ogród Alcazaru w Sevilli i Ernautona w Bordeaux. Te to wspomnienia nie dozwoliły słuchać dalszego opowiadania Musarona.
Dla tego téż Musaron, który umiał korzystać z usposobienia swego pana podług okoliczności, i chcąc zarazem niejako zgłębić jego myśli, starał się wybrać przedmiot, któryby go niebawnie oswobodził z zamyślenia.
— Czy wiesz panie? że wszystkie te uroczystości są wstępem do wojny: ma nastąpić wielka wyprawa przeciwko don Pedrze: to jest mają oddać kraj temu, co wziął koronę.
— Dobrze, odpowiedział Agenor; niech tak będzie, udamy się na tę wyprawę.
— Ale, panie, to trzeba iść daleko.
— To téż pójdziemy daleko.
— Tam to (Musaron wskazał ręką ogromną przestrzeń) tam to, pan Konetabl chce aby pogniły kości wszystkich hord. Czy wiesz pan o tém?
— Mniejsza o to! i nasze razem z niemi pogniją.
— Jest to niewątpliwie wielki zaszczyt dla mnie; ale...
— Ale cóż?
— Bo słusznie téź to mówią, że pan zawsze jest pan, a sługa zawsze sługa, to jest biédna maszyna.
— Dla czegóż to, Musaronie? spytał Agenor, zwróciwszy swoją uwagę na ubolewania germka.
— To jest, że się zupełnie różniemy od siebie. Pan szlachetny jako rycerz, służysz, jak mi się zdaje, dla zaszczytu, ale ja...
— Ty!...
— I ja także służę dla zaszczytu, potém dla przyjemnego twego towarzystwa, i nakoniec za wyznaczoną mi płacę.
— A i mnie też płacą, odrzekł Agenor z niejaką goryczą. Czy nie widziałeś poprzedniego dnia Bertranda przynoszącego mi sto talarów złotem, przysłanych od nowego króla.
— Wiem o tem panie.
— A czy w łych stu talarach złotem nie miałeś udziału? przydał Agenor z uśmiéchem.
— I dobry udział, zapewne, ponieważ je wszystkie dostałem.
— Więc widzisz że ja pobieram płacę, ponieważ ty ją odbiérasz.
— Tak, ale o czém to ja obciąłem mówić, ze pan wcale nie jesteś wynagrodzony podług swych zasług. Sto talarów złotem! cóż to tak wielkiego; wymienię panu trzydziestu oficerów, którzy po pięćset otrzymali, i których król mimo tego poczynił baronami i baronetami.
— Więc to ma znaczyć, że Król zapomniał o mnie, czy nie tak?
— Zupełnie.
— Tém lepiéj Musaronie, tém lepiéj, ja to lubię, kiedy o mnie królowie zapominają; przez ten czas przynajmniéj nie wyrządzają mi złego.
— Idźmy więc! rzekł Musaron; czy chcesz mię pan zapewnić że jesteś szczęśliwy, zostając i nudząc się w tym ogrodzie, w czasie gdy inni bawią się tam wypróżnianiem czar złotych, i posyłaniem damom słodkich uśmiechów.
— Jednakże tak jest, mój Musaronie, odpowiedział Agenor, i kiedy ci to mówiłem, to proszę cię wierzaj mi. Więcej bawiłem się tu pod temi mirtami z moją myślą, jak stu rycerzy odurzających się winem Xeres w pałacu królewskim.
— To wcale niewłaściwie.
— A jednakże tak jest.
Musaron potrząsnął głową.
— Byłbym służył panu do stołu, rzekł, a to jest zaszczytném odezwać się. „Służyłem memu panu przy uroczystości namaszczenia Króla Henryka de Transtamare.”
Agenor również potrząsnął głową, z uśmiechem melancholicznym.
— Jesteś germkiem biédnego awanturnika, rzekł mu, bądź zadowolony że oto żyjesz, i nie umarłeś z głodu, a to nam się bardzo przytrafić mogło, doznali tego inni. Przytém te sto talarów złotem...
— To prawda, ja mam te sto talarów złotem, rzekł Musaron, ale jak je wydam, to ich więcéj miéć nie będę, z czego potém żyć będziemy? czém zapłaciemy lekarstwa i doktorów, gdy twoja niewyczerpana gorliwość dla don Henryka pozbawi cię zdrowia?
— Jesteś zacny sługa, Musaronie, rzekł uśmiechając się Agenor, dla tego téż obchodzi mnie twoje zdrowie. Idź, spocznij, już późno jest, a mnie pozwól się bawić podług upodobania. Idź; jutro rano będziesz zdolniejszy do zabrania zbroi.
Musaron był posłuszny. Oddalił się z skrytym uśmiéchem, bo zdawało mu się, iż tym sposobem obudził ambicyą w sercu swego pana, i spodziewał się, że ona przyniesie mu pewne owoce.
Jednakże zupełnie było inaczéj. Agenor cały oddany myślom miłosnym, nie zajmował się rzeczywistością Księztw i skarbów; był dręczony tą przykrą tęsknotą za krajem, która obudzą w nas żal, jak gdyby za drugą ojczyzną, gdzie byliśmy szczęśliwi.
Tęsknił więc za ogrodami Alkazaru i Bordeaux.
Jednakże jak ślad światła pozostaje na niebie chociaż słońce znikło, tak ślad słów Musarona został w jego pamięci, nawet po odejściu germka.
— Ja, mówił sobie, mam stać się bogatym panem, możnym wodzem! Nie, ja nic nie przeczuwam w moim przeznaczeniu. Jednego tylko szczęścia pragnę. Co mnie to obchodzi, jeżeli zapomniano o mnie w podzielę łask królewskich; co mnie to obchodzi iż Konetabl nie zaprosił mnie na ucztę, i nie odznaczył między dowódzcami? ludzie są często niepamiętni i niesprawiedliwi. Zresztą, wszystko zważywszy, gdy mi się naprzykrzy ich zapomnienie i niesprawiedliwość, zażądam uwolnienia.
— Wyśmienicie! odezwał się głos obok Agenora; na który tenże zadrżał i cofnął się prawie przestraszony. Wyśmienicie młodzieńcze! ciebie szukamy.
Agenor odwrócił się i ujrzał dwóch ludzi odzianych w ciemnych płaszczach, ukazujących się wgłębi zielonego ustronia, które sądził samotném. Jego zajęcie nie dozwoliło mu słyszéć siąpania ich po piasku.
Ten, co się przed chwilą odezwał do niego, wziął go za rękę.
— Konetabl! mówił sobie cicho młodzieniec.
— Który chce pana przekonać osobiście, że bynajmniéj o nim nie zapomniał, przydał Bertrand.
— Ależ pan nie jesteś Królem, rzekł Mauléon.
— To prawda, Konetabl nie jest Królem, odezwał się głos inny, ale ja nim jestem Hrabio, i przypominam ci, że tobie w części winienem moją koronę.
Agenor poznał don Henryka.
— Królu, odrzekł cicho pomięszany, przebacz mi, błagam cię.
— Wszystko ci jest przebaczone, odpowiedział Król, a że nie miałeś udziału w odbiorze nagród z innymi, otrzymasz co lepszego jak inni.
— Nic królu nic! odrzekł Mauléon, ja nic nie chcę, gdyż powiedzą że się domagałem.
Don Henryk uśmiéchnął się, i rzekł:
— Uspokój się, rycerzu nie powiedzą, ja ci za to zaręczam, gdyż mało kto żądałby tego co ci chcę ofiarować. Poselstwo jest pełne niebezpieczeństwa, ale jest ono zarazem tak zaszczytne, iż zmusi całe Chrześciaństwo do zwrócenia oczów na ciebie. Będziesz moim posłem. Ja jestem Królem.
— Oh! Najjaśniejszy panie, nigdym się nie spodziewał podobnego zaszczytu.
— Śmiało, bez skromności, młodzieńcze, rzekł Bertrand; właśnie Król chciał mnie tam posłać, gdzie ty pójdziesz, ale rozważył że może mnie potrzebować dla przewodzenia wojsku. Właśnie w téj saméj chwili kiedy się na nas żaliłeś, mówiłem z J. K. Mością o tobie że cię zapominamy. Mówiłem, jako o człowieku wymownym, i znającym gruntownie język hiszpański. Jako Bearnczyk jesteś wpół Hiszpanem, ale jak mówił Król, poselstwo jest niebezpieczne, idzie o to, aby się udać do don Pedra.
— Do don Pedra! zawołał Agenor z uniesieniem radości.
— Ho! ho! jak widzę to ci się podoba rycerzu, rzecze don Henryk.
Agenor uważał swoją radość za rzecz nieprzyzwoitą, powściągnął się zatém.
— Tak Królu, to mi się podoba, odrzekł, gdyż mam sposobność być użytecznym Jego Królewskiej Mości.
— Prawdziwie mi usłużysz, nawet bardzo, odparł Henryk, ale uprzedzam cię mój szlachetny rycerzu o niebezpieczeństwie twego życia.
— Rozkaż Królu.
— Trzeba będzie, mówił daléj Henryk, przebyć całą Segowię, gdzie obecnie ma się don Pedro znajdować. Zamiast listu zawierzytelniającego dam ci klejnot pochodzący od mojego brata, który don Pedro pozna odrazu; ale zanim odbierzesz poselstwo, namyśl się dobrze rycerzu nad tém co ci powiem.
— Powiedz, Królu.
— Nie wolno ci jest, jeżeli cię napadną w drodze, wezmą do niewoli, lub śmiercią zagrożą, odkryć celu naszego poselstwa; zniechęciłbyś naszych stronników, dając im poznać, że w chwili największéj pomyślności, czynię do nieprzyjaciela kroki pojednania.
— Pojednania! zawołał zdziwiony Agenor.
— Konetabl tak chce, rzekł Król.
— Królu, ja nigdy nie chcę, ja proszę, rzekł Bertrand. Prosiłem W. K. Mość, aby się zastanowił nad ważnością przedsięwziętej wojny. W oczach Boga to nie dosyć że masz za sobą Królów ziemi, trzeba miéć jeszcze względy Króla Nieba. To prawda ze odstępuje nieco od moich instrukcyi, skłaniając cię do pokoju, lecz sam Król Karol V. przyzna mi słuszność, kiedy mu powiem: Najmiłościwszy panie, byli to dwaj bracia, urodzeni z jednego ojca, dwaj bracia, którzy podniósłszy miecze jeden przeciwko drugiemu, mogli się byli pozabijać przy spotkaniu. Najmiłościwszy panie, aby Bóg przebaczył to targnięcie się brata na brata, trzeba aby naprzód, żądający przebaczenia od Boga, zapomniał o swoich prawach. Don Pedro pragnął pokoju, Król go odrzuciłeś, gdyż przyjęciem go mógłbyś nastręczyć powód do pomyślenia, że to uczyniłeś z obawy; lecz teraz, kiedy jesteś zwycięzcą, kiedy jesteś namaszczony, kiedy zostałeś Królem, ofiaruj mu go z kolei, a powiedzą że jesteś monarcha wspaniały, daleki od pychy, i tylko przyjaciel sprawiedliwości, a część stanów jakie tymczasem utracisz, odzyskasz wkrótce przez wolne natchnienie twoich poddanych. Jeżeli nie przyjmie, wówczas pójdziemy naprzód! nie będziesz nic miał sobie do wyrzucenia, bo on sam swoją zgubę zgotuje.
— Tak, rzecze z westchnieniem Henryk, ale czy znajdę raz jeszcze sposobność zniszczenia go?
— Królu! rzecze Bertrand, co powiedziałem sumiennie, to i powtarzam. Człowiek chcący iść prostą drogą, nie powinien mówić sobie: być może, ta droga byłaby także prosta, zbaczając z jéj kierunku.
— Niech tak będzie! rzekł Król zgadzając się na to przynajmniéj pozornie.
— J. K. Mość jest o tém zupełnie przekonaną.
— Tak, i bez cofnięcia się.
— Nawet i bez żalu.
— Oh! oh! rzecze Henryk, zawiele żądasz Konetablu.
— Dam ci list otwarty dla zawarcia pokoju, a nie domagaj się więcéj.
— Więc Królu, rzecze Bertrand, pozwól mi abym powiedział rycerzowi jak ma sobie postępować.
— Nie zadawaj sobie tyle trudów, przerwał spiesznie Henryk. Sam wytłómaczę to wszystko Hrabiemu; a przytém, dodał po chwili, wiesz że mam mu jeszcze co do wyręczenia.
— Bardzo dobrze, N. panie., rzekł Bertrand, kiedy nie spostrzegał nic w pośpiechu z jakim Król chciał się go pozbyć.
Oddalił się więc. Ale zanim doszedł do proga, zwrócił się:
— W. K. Mość, rzecze, przypomina sobie, pokój zupełny, połowę Królestwa jeżeli tego będzie potrzeba, warunki prawdziwie braterskie, zezwolenia roztropne, chrześciańskie, nie pochodzące z dumy.
— Tak, zupełnie, rzekł Król rumieniejąc mimowolnie, tak, bądź pewny o moich chęciach Konetablu.
Bertrand nie śmiał nalegać; jednakże nieufność jego zdawała się być na chwilę obudzoną. Król pożegnał go z tak przyjacielskim uśmiechem, że zapomniał o wszystkiém.
Król patrzał za Bertrandem.
— Rycerzu, rzekł do Agenora, gdy już Bertrand, znikł z oczu. Oto klejnot, za pomocą którego dostaniesz się do don Pedra; lecz przedewszystkiém chciéj zapomniéć o słowach tylko co wyrzeczonych przez Konetabla, aby moje tém lepiéj zostać mogły w twojéj pamięci.
Agenor dał poznać iż słuchał.
— Obiecałem pokój don Pedrze, mówił dalej Henryk. Oddam mu połowę Hiszpanii; od Madrytu do Cadixu, i będę dla niego bratem i sprzymierzeńcem, ale pod jednym warunkiem.
Agenor podniósł głowy, bardziej zdziwiony tonem mowy Króla, jak samemi słowy.
— Tak, mówił daléj Henryk, mimo to o czém tylko co mówił Bertrand, ja powtarzam jaz jeszcze: pod jednym warunkiem. Zdajesz się zadziwionym Mauléonie, że cośkolwiek ukrywam przed dobrym rycerzem, posłuchaj: Konetabl jest Bretończykiem, człowiekiem upartym w swoim poczciwym charakterze, lecz nie wié co znaczą przysięgi w Hiszpanii, w kraju, gdzie namiętności silniéj palą w sercach, niż słońce dopieka ziemię, nie może też wiedziéć do jakiego stopnia don Pedro mnie nienawidzi. Zapomina ten otwarcie myślący Bretończyk, że don Pedro zabił zdradziecko brata mego don Fryderyka, i kazał bez sądu zadusić siostrę Króla swego. On wyobraża sobie, że tutaj wojny odbywają się na polu bitwy jak we Francyi, Król Karól, który mi polecił ukarać don Pedra, zna go lepiéj, jego téź mądrość wpoiła we mnie rozkazy, o których zaraz usłyszysz.
Agenor skłonił się, strwożony w głębi duszy Królewską poufnością.
— Udasz się więc do don Pedra, mówił daléj Król, i przyrzeczesz mu w moim imieniu, to co powiedziałem, pod warunkiem iż Maur Mothril, i dwunastu znaczniejszych z jego dworu, których imiona będziesz miał sobie spisane, zostaną mi wydani ze swojemi rodzinami jako zakładnicy.
Agenor zadrżał, bo Król wyrzekł: dwunastu znakomitych z rodzinami. Jeżeliby Mothril przybył na dwór Henryka, przybyłby zapewne z Aissą.
— W jakim przypadku, mówił daléj Król, przyprowadzisz mi ich.
Dreszcz radości przebiegł po nerwach Agenora, i zwrócił uwagę Henryka, tylko że go sobie inaczéj wytłumaczył.
— Lękasz się, rzecze Henryk, nie obawiaj się niczego. Sądzisz że w pośród tych niedowiarków życie twoje wystawione będzie w podróży na niebezpieczeństwo? nie: niebezpieczeństwo, jak ja uważam, nie jest wcale wielkie. Dostań się do Duero, a skoro je przebędziesz, znajdziesz na tym brzegu rzeki eskortę, która cię osłoni od wszelkiéj zniewagi, i zapewni posiadanie zakładników.
— N. P. rzecze Mauléon, ja nie z trwogi zadrżałem.
— Cóż to więc jest takiego? zapytał Król.
— Niecierpliwość wstąpienia w kampanią dla królewskiéj usługi; chciałbym już wyjechać.
— Dobrze! śmiałym jesteś rycerzem, zawołał don Henryk; zajedziesz daleko młodzieńcze, jeżeli się przywiążesz do mojego losu.
— Ali! Królu, rzekł Mauléon, już mnie wynagradzasz więcéj jak zasłużyłem.
— A więc odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— Oto są trzy kamienie, które zowią się trzema Magami. Każdy z nich wart tysiąc talarów złotem dla żydów, a tych nie brakuje w Hiszpanii. Masz tu jeszcze tysiąc złotych, ale to tylko na wypadki dla twojego germka.
— Królu, przepełniasz mnie rzecze, Mauléon.
— Za powrotem będziesz setnikiem włóczników zaciągniętych moim kosztem.
— Oh! już ani słowa więcéj Królu, błagam cię.
— Ale przyrzeknij mi że nie opowiesz Konetablowi warunków jakie wkładam na mego brata.
— Oh! niczego nie obawiaj się N. panie, on sprzeciwiałby się tym warunkom, a ja nie chcę żeby ktokolwiek ci się sprzeciwiał.
— Dziękuję, mój rycerzu, rzekł Henryk, jesteś więcéj jak śmiały, jesteś rozumny.
— Jesteś rozkochany, mówił od siebie cicho Agenor, a jak powiadają, miłość nadaje wszystkie przymioty których się nie ma.
Król poszedł za Dugueslinem.

Tymczasem Agenor zbudził swojego germka, i w dwie godziny późniéj, przy pięknym blasku księżyca, pan i sługa ruszyli spiesznie przez drogę do Segowii.

ROZDZIAŁ XXX.
Jakim sposobem don Pedro po powrocie spostrzegł lektykę, i co z tego nastąpiło.

Tymczasem don Pedro wziął Segowią, mając wgłębi serca gorzką boleść.
Przeciwności jakich doznało w dziesięciu latach jego panowanie, mniéj były mu dotkliwe jak późniejsze niepowodzenia w bitwach, i zdrady jego najlepszych przyjaciół. Przebywać Hiszpanią ostrożnie, jemu, który czy w dzień, czy w nocy bezpiecznie biegał po Sewilli, z mieczem przy boku, zdawało mu się uciekać, i że, Król jest prawie zgubiony, skoro raz tylko naruszy swoją nietykalność.
Lecz przy nim Mothril, podobny do starożytnego geniuszu napawającego gniewem Achillesa: wyprzedzał go, gdy się pośpieszał; zatrzymywał, gdy zwalniał kroki. Mothril prawdziwy duch nienawiści i wściekłości, niezmordowany, złośliwy doradzca zbierał ze smakiem owoce zemsty, Mothril zawsze pełen złych wyobraźni, i umiejący ochronić się od niebezpieczeństwa, płynną wymową czerpał, że tak można powiedziéć w nieznanych skarbach wschodu, i ukazywał zniechęconemu Królowi, więcéj bogactw, więcéj zasobów, więcéj potęgi, niżeli on marzył w najpiękniejszych dniach swoich. Lecz długa i piaszczysta droga zaczęła nawijać się jak wstążka na prządkę, Mothril, człowiek pustyni potrafił znaleźć w środku południa chłodzące źródło ukryte pod krzewistemi dębami, Mothril potrafił przechodząc przez miasta zjednać dla don Pedra okrzyki radości, ostami odblask wierności umierającego Królestwa.
— Jeszcze mnie kochają, mówił Król, albo raczej boją się; co może i lepiéj.
— Stań się prawdziwym Królem, a zobaczysz czy cię nie uwielbiają, albo czy nie drżą przed tobą, odparł Mothril z niedostrzeżoną ironią.
Tymczasem Mothril, wśród obaw, nadziei, i tych zapytywań Pedra, zauważał z radością, zupełne milczenie Króla o Maryi Padilli. Ta czarodziejka obecnością swoją tak wielki wywierała wpływ, że go przypisywano sile magii, kiedy została oddaloną, zdawała się iż nie tylko była wygnaną z serca, ale nadto usuniętą z pamięci. Don Pedro człowiek ognistéj wyobraźni, Król pełen kaprysów, człowiek południa, to jest namiętny w całym znaczeniu tego wyrazu, od początku podróży z Mothrilem, był pod wpływem innéj myśli, bo umysł jego zajęty tą lektyką ciągłe zamkniętą z Bordeaux do Vitoryi, tą kobiétą wleczoną od Mothrila przez góry, i której zasłona dwa albo trzy razy uniesiona powiewem wiatru, dozwoliła ujrzeć jednę z tych ubóstwionych peri[6] wschodnich, z połyskiem oczu jak aksamit, włosami kruczemi, cerą przyjemną i regularną, tym dźwiękiem gusli, czuwającym w ciemnościach z miłością, wówczas gdy don Pedro czuwał z obawą, wszystko to zwolna oddalało od niego pamięć o Maryi Padilli, a zapomnienie to o nieobecnéj kochance, mniéj by szkodziło, niż byt istoty nieznanéj i tajemniczéj, którą don Pedro imaginacyą egzaltowaną brał za jakiegoś geniusza poddanego Mothrilowi, silniejszego niżeli on sam.
Tak przybyli do Segowii, bez żadnej ważnéj przeszkody w pochodzie królewskim. Tu nic się nie odmieniło. Król znalazł wszystko w tym samym stanie jak i zostawił: tron w pałacu, łuczników w mieście, poddanych z uszanowaniem dla łuczników.
Król odetchnął.
Nazajutrz po jego przybyciu dano znać o znakomitym oddziale: był to Caverley i jego towarzysze, którzy wierni wykonanéj przysiędze swemu monarsze, przyszli z tą narodowością która zawsze dawała Anglii władze do złączenia się z sprzymierzeńcem Księcia Czarnego, którego oczekiwał don Pedro.
W drodze wojsko złączyło się z znacznym korpusem z Andaluzyi, z Grenadyerami i Maurami, którzy biegli na pomoc Królowi.
Wkrótce przybył tajny posłaniec od Księcia Galii, lego wiecznego i niezmordowanego nieprzyjaciela imienia francuzkiego, którego Jan i Karol V. zawsze napotykali tam, gdzie Francya miała tych pokonaną. Ten posłaniec przyniósł don Pedrowi dobre wieści.
Książe Czarny zgromadził wojsko pod Aact, i już od dwunastu dni szedł z nim od środka sprzymierzonéj Nawarry, którą Książe angielski oderwał od sprawy Henryka. Wysłał tego posłańca do Króla don Pedry, donosząc o bliskim swoim przybyciu.
Tron don Pedra chwilowo zachwiany przez ogłoszenie Królem don Henryka w Burgos, utwierdzał się więc coraz mocniéj, i w miarę jak się utwierdzał, przybywali ze wszech stron, owi ruchomi stronnicy władzy, poczciwi ludzie, którzy zamierzali się udać do Burgos dla powitania don Henryka, kiedy usłyszeli, że już nie czas puszczać się w drogę, i detronizowanego Króla zostawiać za sobą.
Do tych licznych stronników, połączyła się mniéj ścisła gromada, lecz lepiéj dobrana wiernych, jasnych i przezroczystych serc jak dyament, dla których Król ukoronowany, dopóki nie umrze, jest świętym. Ci ludzie mogą cierpiéć, obawiać się, i nawet nianawidzić człowieka w monarsze, lecz czekają cierpliwie, aż Bóg rozwiąże ich przysięgę, i wybranego powoła do siebie.
Tych mściwych ludzi łatwo poznać w każdym czasie, i w każdéj epoce; nie mają oni téj ładnéj powierzchowności co inni, nie mówią z przesadą, lecz po oddaniu hołdów uszanowania Królowi, czekają kiedy mają poświęcić życie dla Monarchy.
Jedna rzecz tylko studziła przyjęcie jakie sprawiali don Pedrowi ci wierni słudzy, to jest obecność Maurów przy Królu, przemożniejszych niż kiedykolwiek.
Ten bitny ród Faracenów, wił się około Mothrila, jak pszczoły na około ula, który mieści ich królowę. Wiedzieli oni że to był Maur zręczny i śmiały, który ich połączył obok Króla chrześciańskiego, śmiałego i zdolnego; dla lego zformowali straszny korpus, a że mieli wiele do zyskania w czasie wojen domowych, przybiegli z zapałem i działalności, którą poddani chrześciańscy podziwiali w milczącéj nieczynności.
Don Pedro; znalazł złoto w kassach publicznych; obtoczył się zbytkiem, który chwyta za serca przez wzgląd, a dumę pobudza interessem. Ponieważ Książe Galii wkrótce miał wjechać do Segowii, postanowiono wspaniałe uroczystości, których blask miał zaćmić wielkość przemijającą namaszczenia Henryka: dodały one zaufania ludowi, i upewniły, że ten już prawdziwym Królem, który ma do rozdania i najwięcéj rozdaje.
Tymczasem Mothril prowadził daléj swój zamiar, który miał skłonić don Pedra do tego, co sobie postanowił. Co noc odzywała się guzla Aissy; jéj dźwięk jako od dziewicy Wschodu tchnął pieśnią miłości. Jéj tony unoszone wiatrem pieściły samotność Monarchy i sprawiały jego krwi wrzącej rozkosz i przemijający sen niestrudzonych organizacyi południa.
Godzien Mothril oczekiwał od don Pedra wyrazu, któryby mu objawił bytność lego tajemniczego żaru, trawiącego wewnątrz, lecz czekał go na próżno.
W tém, pewnego dnia, don Pedro zrywając niejako więzy krępujące jego milczenie, rzekł mu porywczo:
— I cóż Mothrilu! czy nie ma wiadomości z Sewilli?
Te słowa obudziły w don Pedrze, wszystkie niespokojności. Wyraz: Sevilja znaczyły, Marya Padilla.
Mothril zadrżał, gdyż tego samego poranku schwytał na drodze z Toledy do Segowii niewolnika z listem od Maryi Padilli, do Króla, którego kazał utopić w rzece Adaja.
— Nie ma Króla, odpowiedział!
Don Pedro wpadł w głębokie zamyślenie; poczém odpowiadając głośno temu co sobie myślał:
— Więc zmienił się charakter, kobiéty żądzy nie powściągniętéj, dla którego musiałem poświęcić brata, żonę, honor i koronę, mówił cicho, bo któż mi ją zrywa z głowy? nie Henryk i nie Konetabl.
Don Pedro nie obiecywał nic dobrego Duguesclinowi, jeżeli kiedyś nieszczęście oddałoby mu w jego rece.
Mothril nie zważał na to, bo na inny cel zwróconą była jego uwaga.
— Donna Marya, odrzekł przedewszystkiém, chciała być Królową, a jak można sądzić w Sewilli W. K. Mość już nie panuje.
— Już mi to mówiłeś Mothrilu, a ja nie wierzyłem temu.
— Powtarzam ci to Królu, i może zaczniesz mi wierzyć, mówiłem ci kiedy wysyłałeś mnie do Coimbry po nieszczęśliwego don Fryderyka.
— Mothrilu!
— Kroi wie z jaką powolnością, a nawet ze wstrętem uzupełniłem ten rozkaz.
— Milcz Mothrilu! milcz krzyknął don Pedro.
— Wszelako mój Królu, twój honor jest bardzo skompromitowany.
— Tak, bezwątpienia, ale o tę zbrodnię nie można obwiniać Maryę Padillę, chyba....
— Bezwątpienia, lecz bez Maryi Padilli Król nic byś nie wiedział; bowiem ja milczałem, a jednakże to nie było przez wiadomość.
— Więc mnie kochała wtenczas, ponieważ była zazdrosna?
— W.K.Mość jesteś Królem, a po śmierci nieszczęśliwéj Blanki, Marya mogła zostać Królową. Przytém można zazdrościć nie kochając. Król byłeś zazdrosny o donnę Blankę, czyż ją kochałeś najmiłościwszy panie?
— W téj saméj chwili, jak gdyby wymawiane przez niego słowa były sygnałem, dał się słyszéć dźwięk guzli z towarzyszeniem śpiewu Aissy; lecz głos ten zbyt był oddalony aby mógł być zrozumiany, szumiał tylko koło uszu don Pedra, jakby szmer harmonijny.
— Aissa rzecze z cicha Król, wszak to Aissa śpiéwa.
— Tak sądzę, tak, najmiłościwszy panie, rzecze Mothril.
— Twoja córka, albo niewolnica ulubiona? spytał don Pedro z roztargnieniem.
Mothril potrząsł głową uśmiechając się.
— O nie Królu! rzekł, przed córką nie zgina się kolan, przed niewolnicą kupioną za złoto; człowiek rozumny i poważny rąk nie krzyżuje.
— Któż więc ona jest? zawołał don Pedro, natężając swój umysł przez chwilę nad tajemniczą dziewicą. Maurze przeklęty, czynisz sobie ze mnie igraszkę, albo rozpalasz mnie jak żelazo do czerwoności, i masz w tém ukontentowanie gdy widzisz podskakującego jak byka?
Mothril cofnął się prawie przestraszony, tyle to obejście się don Pedra było groźne i gwałtowne.
— Czy odpowiesz! krzyknął don Pedro uniesiony szałem, który zmieniał Króla w nierozumne zwierzę.
— Najmiłościwszy panie, ja tego nie śmiem powiedzieć.
— Przyprowadź mi więc ją, zawołał Pedro, sam jéj zapytam.
— Oh! Najjaśniejszy panie, rzecze Mothril jakby przestraszony podobnym rozkazem.
— Jestem Królem i tego żądam!
— Najmiłościwszy panie łaski!
— Niechaj tu będzie niezwłocznie, albo sam pójdę wyrwać ją z mieszkania.
— Najjaśniejszy panie! rzekł Mothril, przybierając posiać spokojną i poważną mieszkańców wschodu. Aissa jest zbyt wysokiego rodu, aby jéj mogły dotykać ręce niegodnych. Nie obrażaj Aissy Królu don Pedrze.
— I cóż to? czy maurytankę może obrażać moja miłość, zawołał don Pedro. Moje żony były córkami Monarchów, a inne kochanki równały się moim żonom.
— Najmiłościwszy Panie, rzecze Mothril, gdyby Aissa była moją córką, jak to sobie wyobrażasz, powiedziałbym ci „Królu don Pedro, oszczędź moje dziecię, i nie znieważaj twego sługi,“ a Król poznając głos tylu i tak dobrych rad, może oszczędziłby moje dziecię. Ale w żyłach Aissy płynie krew daleko szlachetniejsza, niż krew twoich żon i kochanek. Aissa jest córką Króla Mahometa, pochodzącego od wielkiego proroka, jest więc tém samém więcéj jak Księżniczką, więcej jak Królową, i rozkazuję ci, Królu don Pedro szanować Aissę.
Don Pedro powściągnął się pokonany dumną powagą Maura.

— Córka Mahometa, Króla Grenady, rzekł tylko z cicha do siebie.
— Tak, córka Mahometa Króla Grenady, którego Królu kazałeś zawojować. Byłem w służbie tego Monarchy, wiész o tém, i ocaliłem ją wtedy gdy żołnierze rabowali jego pałac, i kiedy niewolnik unosił ją pod płaszczem, aby sprzedać; już dziewięć lat temu, Aissa miała wówczas zaledwie siedem. Słyszałeś że jesteś dobrym doradzcą, i przywołałeś mnie na swój dwór. Bóg chciał abym ci służył; jesteś moim panem, jesteś wielkim pomiędzy wielkiemi, i byłem ci posłuszny, lecz przy nowym panu, córka mego dawnego pana, była mi nieodstępną: biédne dziecię, myśli że jestem jéj ojcem; wychowana w haremie, nie widziała poważnéj twarzy sułtana, który już nie żyje: teraz masz moja tajemnicę, gwałt mi ją wydarł, ale pamiętaj na to Królu, że ja, niewolnik poświęcony najmniejszym twoim urojeniom, wyciągnę się jak wąż aby bronić jedyny przedmiot, który nad ciebie przekładam.
— Ale ja kocham Aissę! zawołał don Pedro bezprzytomny.
— Możesz ją kochać, i kochaj ją Królu, gdyż urodzenie jéj równa się twemu; kochaj ją, lecz pozyskaj od niéj wzajemność, mówił Maur, a ja nie będę ci przeszkadzał. Jesteś piękny, młody, możny, dla czegóżby ta młoda dziewica nie miała cię kochać, czyż mogłaby odmawiać dobrowolnéj miłości którą chcesz otrzymać?
Te słowa wypuszczone jak strzała z Party, przenikły największą głębię serca don Pedry; Mothril uniósł zasłonę, i chciał wyjść tyłem z pokoju.
— Ale ona mnie będzie nienawidziéć, i powinna mnie nienawidziéć, jeżeli się dowie, że to ja zabiłem jéj ojca.

— Nigdy nie mówię źle o panu, któremu służę, rzecze Maur trzymając uniesioną zasłonę, i Aissa też nic nie wie o Królu; prócz tego, że jesteś dobrym Monarchą i wielkim Sułtanem.
Mothril opuścił zasłonę, i don Pedro mógł słyszéć przez czas niejaki, wolny i poważny chód jego, rozlegający się na taflach marmurowych, i zmierzający ku pokojom Aissy.

ROZDZIAŁ XXXI.
Jakim sposobem Mothril, został dowódzcą pokoleń Maurytańskich i Ministrem Króla don Pedro.

Powiedzieliśmy że Mothril opuszczając Króla, skierował się do apartamentu Aissy.
Młoda dziewica zamurowana w swoim mieszkaniu, opatrzonym kratami i pod bacznością jéj ojca, wzdychała dla braku wolności do swobodnego powietrza.
Aissa nie znała środka, jak dzisiejsze kobiéty, dowiadywania się wieści zastępujących korrespondencyą: dla niéj nie widzieć Agenora, było to nie żyć, nie słyszéć go mówiącym, było to miéć zamknięte ucho na głos całego świata.
Jednakże silne przekonanie w niéj żyło: to jest miłość dla Agenora, równająca się téj, jaką nosiła w piersiach; wiedziała że chybaby nie żył więcej, jeżeli zdoławszy trzy kroć przedrzeć się do niéj nie dostałby się i raz czwarty, to zaufanie nie dozwoliło jéj myśléć aby Agenor zginął.
Pozostawało jéj zatém tylko czekać i mieć nadzieję. Zycie kobiét wschodnich jest wieczném marzeniem przeplatanym śmiałemi czynami, będącémi niejako przebudzeniem w snach rozkosznych. Gdyby młoda dziewica miała sposobność do wynalezienia Mauléona nie pominęła by jéj, lecz niewinna jak wschodni kwiat, którego miała zapach i świeżość, nie umiała obejrzéć się w to miejsce zkąd przychodzi miłość, to słońce jéj życia, chodzić, wynajdywać środki, lub zwiadywać się: były to rzeczy które jeszcze nigdy nie obudziły się w jéj myśli.
Przytém, gdzie był Agenor? gdzie była ona sama? domyślała się że zapewne w Segowii, lecz ten wyraz Segowia, naprowadzał tylko jéj myśl, że to jest nazwisko miasta. Gdzie mogło być to miasto, w jakiej prowincyi Hiszpanii, zgadywała tylko; gdyż rozmaitych nazwisk prowincyi w Hiszpanii nie znała, chociaż przebyła pięćset mil, a z krajów przez które przechodziła, przypominała sobie trzy tylko miejsca, to jest okolice w których widziała Agenora.
Ale za to jak dobrze wbiły się w jéj pamięć te trzy punkta! Widziała jasno brzegi Zezery, tę siostrę Tagu z jéj oliwnemi gajami, przy których złożona była jéj lektyka; jéj strome brzegi, jéj posępne wody, z których łona zdawał jéj się wznosić piérwszy wyraz miłosny Agenora, i ostatnie westchnienie nieszczęśliwego pazia. Jakże jasno widziała swój pokój w Alkazarze, obsadzony powojami, którego okna wychodziły na teras zielonawy, a w pośrodku którego tryskały kipiące wody w wazach marmurowych! Jakże jasno nakoniec widziała ogrody w Bordeaux, z ich wielkiemi drzewami i posępnym cieniem, które oddziela! od jéj domu blask światła księżyca rzucony z nieba.
Z tych rozmaitych krajobrazów, każdy ton, każdy widok, każdy szczegół, liść każdy, były obecnemi przed jéj oczami.
Lecz czy te punkta tak jasne w ciemności jéj życia były na prawo, czy na lewo, na południe lub północ niepodobném było powiedziéć dla młodéj dziewicy, gdyż ją tylko nauczono używać w haremie przyjemności kąpielą, i marzyć w rozkosznéj nieczynności.
O wszystkiém tém wiedział dobrze Mothril, i dla tego niepokoił się.
Wszedł do młodéj dziewicy.
— Aisso, rzekł skłoniwszy się nisko, czy mogę się spodziéwać iż posłuchasz z niejakim względem tego co ci mam powiedziéć?
— Wszystko jestem ci winna i do ciebie przywiązana, odrzekła Aissa, patrząc się na Mothrila, jakgdyby chciała odgadnąć w jego oczach znaczenie tych wyrazów.
— Czy życie jakie prowadzisz, podoba ci się? zapytał Mothril.
— Jak to? rzecze Aissa, widocznie starając się zbadać cel tego zapytania.
— Chcę wiedziéć czy ci się podoba żyć zamkniętą?
— Oh! wcale nie, spiesznie odpowiedziała Aissa.
— Chciałabyś więc zmienić swój stan?
— Nie inaczéj.
— Cóżby ci się podobało? Aissa zamilkła, gdyż to czego pragnęła nie mogła wyjawić.
— Nie odpowiadasz mi? spytał Mothril.
— Nie wiém co mam odpowiedzieć, rzekła.
— Czyż nie lubiłabyś raczéj, mówił dalej Maur, biegać na rosłym koniu hiszpańskim, z gronem kobiét, jeźdźców, psów i muzyki?
— Bynajmniéj, nie tego ja pragnę; jednakże mając to co pragnę, lubiłabym i to, byle tylko...
Niedokończyła mówić.
— Byle tylko? zapytał z ciekawością Mothril.
— Nic, odrzekła dumnie Aissa.
Mimo jéj przemilczenia Mothril dokładnie zrozumiał znaczenie wyrazu: byle tylko.
— Dopóki będziesz ze mną, i dopóki ja jestem uważany za twego ojca, dodał Maur, będę odpowiedzialny za twoje szczęście i spokojność, dopóki zaś to się nie odmieni, czego żądasz, stać się nie może.
— I kiedyż się to zmieni, zapytała Aissa z swoją naiwną niecierpliwością.
— Gdy pójdziesz za mąż.
Opuściła głowę.
— Ja nigdy zamąż nie pójdę, rzekła.
— Przerywasz mi, rzekł z niezadowoleniem Mothril, mówiłem ci jednak o rzeczach potrzebnych do twego szczęścia.
Aissa wlepiła wzrok w Maura.
— Mówiłem, że mąż może ci dać wolność.
— Wolność? powtórzyła Aissa.
— Może nie wiész co to jest wolność, przydał Mothril, więc ci opowiem. Wolność jest to prawo chodzenia po ulicach z odsłoniętą twarzą, prawo nie zamykania się w lektyce, prawo przyjmowania odwiédżin jak u Franków, uczestnictwa w łowach, uroczystościach, zabawach i w towarzystwie rycerzy.
W miarę co Mothril mówił, lekki rumieniec ukazywał się na licach Aissy.
— Ale przeciwnie, odpowiedziała Aissa, ja słyszałam że mąż zamiast nadania, odbiera te prawa.
— Kiedy jest mężem, to prawda, ale zanim jest mężem, i nadewszystko kiedy zajmuje znakomite « miejsce, pozwala swojéj narzeczonéj prowadzić się, jak ci powiedziałem; w Hiszpanii i we Francyi naprzykład, nawet córki Królów katolickich słuchają grzeczności, które ich nie obrażają. Ten który je ma zaślubić, pozwala im naprzód próbować życia niezawisłego i wystawnego jakie im przysposabia, nawet masz przykład: czy przypominasz sobie Maryę Padillę?
Aissa słuchała.
— I cóż? zapyta.
— Marya Padilla czy nie była Królową zabaw, i wszechwładną panią w Alkazarze, Sevilli i w całej Hiszpanii? Czy nie przypominasz sobie jak ją widywałaś przez okratowane okna na pałacowych dziedzińcach, męczącą pięknego arabskiego rumaka, i zgromadzającą w około siebie na całe dnie jeźdźców których przekładała, gdy tymczasem ty byłaś zamkniętą i schowaną, nie mogłaś przestąpić ani progu twego pokoju, widziałaś tylko kobiéty, i z nikim nie miałaś sposobności mówić o tmé, co było w twéj myśli lub sercu.
— Lecz, rzecze Aissa, donna Marya kochała don Pedrę, a zdaje się, że kto kocha w tym kraju może powiedziéć temu kogo kocha, i laki wybiera a nie kupuje, jak w Afryce. Donna Marya, mówię, kochała don Pedrę, a ja nie sprzyjałabym wcale temu, który myślałby mnie zaślubić.
— Cóż wiész w tym względzie?
— Kto on jest? zapytała żywo Aissa.
— Bardzo gorliwie się dopytujesz, rzekł Mothril.
— A ty tłómaczysz się bardzo powolnie, rzekła Aissa.
— I cóż chciałam ci powiedzieć że donna Marya była wolną.
— Nie, ponieważ kochała.
— Jest się wolnym nawet i kochając.
— Jak to?
— Można przestać kochać.
Aissa wzruszyła ramionami, jak gdyby chciała powiedziéć; to jest rzeczą niepodobną.
— Donna Marya, mówię, została wolną, gdyż don Pedro, nie kocha jéj więcéj, i nie jest od niéj kochany.
Aissa podniosła głowę z zadziwieniem.
Maur tak daléj mówił:
— Aisso, widzisz że tam nie było małżeństwa, a oboje przecież używali rozkoszy jakich mogli kosztować.
— O czmé chcesz mówić? zawołała Aissa, jak gdyby kto na nią cisnął błyskawicę.
— O tém coś już dokładnie zrozumiała, odrzekł Mothril.
— Mów tylko.
— To jest, ze wielki pan...
— Król, czyż nie tak?
— Tak jest, Król; odpowiedział Mothril nachylając się.
— Myśli mi dać miejsce opuszczone przez Maryę?
— I jéj koronę.
— Jak Maryi Padilli.
— Donna Marya umiała tylko zyskać jéj przyrzeczenie, inna młodsza, zręczniejsza może ją otrzymać.
— A z tą którą nie kochają co się stanie? zapytała pogrążona w myślach dziewica, przestając poruszać ziarna paciorków aloesowych oprawionych w złoto.
— Oh! rzecze Mothril udając obojętność. Ona inne stworzyła szczęście: jedni powiadają że obawiała się wojen w jakie Król jest zamięszany, inni zaś, i to jest więcéj prawdopodobne, że kochając innego ma go wziąść za męża.
— Jakiego innego? zapytała Aissa.
— Rycerza z Zachodniego kraju, odpowiedział Mothril.
Aissa wppdła w głębokie zamyślenie, ponieważ te kłamliwe słowa, odkryły jéj jak gdyby czarodziejską siłą, całą słodką przyszłość o jakiéj marzyła, a któréj przez niewiadomość lub bojaźń, nie śmiała podjąć zasłony.
— Ah! tak, o tém mówią?... spytała w końcu rozweselona Aissa.
— Tak, rzekł Mothril, i powiadają także, że Marya głosi dostawszy się na wolność. O! niechaj wybór Króla przynosi mi szczęście, gdyż wybór ten wyprowadził mnie z domu i zacisza, aby umieścić pod tém piękném słońcem, które rozjaśniało moją miłość.
— Tak, tak, mówiła daléj zamyślona młoda dziewica.
— I pewno, odrzekł Mothril, ale to bynajmniéj nie w haremie ani, klasztorze znalazła tę uciechę jakiéj obecnie doznaje.
— Prawda, rzekła Aissa.
— Ale dla uzupełnienia twego szczęścia Aisso posłuchasz Króla?
— A czy Krół zostawi mi czas do namyślenia się?
— Ile tylko ci się podobać będzie, i o ile należy go zostawić szlachetnéj jak ty dziewicy. Tylko że to jest człowiek smutny i rozdrażniony nieszczęściami; twoje słowo Aisso, gdy zechcesz, jest miłe, nie odmawiaj go więc, don Pedro jest wielkim Królem, któremu potrzeba oszczędzać wzruszeń, a powiększać żądze.
— Nie będę się sprzeciwiać Królowi, odpowiedziała.
— Dobrze! rzekł Mothril, byłem pewny że ambicya przeważy miłość. Za bardzo kocha swego rycerza aby nie korzystać z zdarzenia jakie się jéj nastręcza; w téj chwili poświęca Monarchę dla kochanka, późniéj, być może czy nie będę zmuszony czuwać żeby nie poświęciła kochanka dla Monarchy.
— Więc pozwalasz na widzenie się z Królem? spytał Mothril.
— Będę najuniżeńszą sługą J. K. Mości, odpowiedziała Aissa.
— Nie tego potrzeba, gdyż nie zapominaj, że równa jesteś Królowi, tylko żeby nie miéć więcéj dumy jak uniżoności. Żegnam. Idę uprzedzić Króla że raczysz być obecną na serenadzie jaką mu dają każdego wieczora. Cały dwór, i nie mała liczba szlachetnych cudzoziemców będzie się tam znajdować. Żegnam cię donno Aisso.
— Któż wié mówiła cicho Aissa, czy pomiędzy témi szlachetnémi cudzoziemcami nie ujrzę Agenora?
Don Pedro człowiek gwałtownych żądzy, rumienił się z radości jak młody zalotniś, gdy wieczorem ujrzał z balkonu zbliżającą się, i błyszczącą przez złotą zasłonę piękną Maury tankę, któréj oczy czarne i cera blada, zaćmiły w Segowii wszystkie znajdujące się ówcześnie najdoskonalsze piękności.
Aissa podobna była do Królowéj, przyzwyczajonéj do hołdów innych Monarchów. Nie opuszczała wcale oczu, spoglądała często na don Pedra wodząc wzrok po zgromadzeniu, tak, że kilka kroć don Pedro opuścił doradców, albo najpiękniejsze kobiéty, i schodził do młodéj dziewicy, aby z nią choć cokolwiek pomówić, ona téż odpowiadała mu przytomnie i bez trudności: być może wolnoby ją obwinić o roztargnienie, bo téż jéj myśli były gdzieindziéj.
Don Pedro podał jéj rękę, aby odprowadzić do lektyki, a podczas drogi nie zaniedbał rozmawiać z nią przez jedwabne firanki.

Całą noc dworzanie rozmawiali o nowéj kochance Króla, a don Pedro przy udaniu się na spoczynek oznajmił publicznie, ze staranie o zapłacie i zaopatrzenie potrzeb wojska, powierzył swojemu piérwszemu ministrowi, dowódzcy pokoleń Maurytańskich, użytych w jego służbie.

ROZDZIAŁ XXXII.
Jak rozmawiali Agenor i Musaron, przebywając drogę la sierra d’Aracena.

Powiedzieliśmy że Mauleon i jego germek podług życzenia nowego Króla Kastylii udali się w drogę przy piękném świetle księżyca.
Najbardziéj radowało serce Musarona, dźwięk różnotonny kilkunastu talarów brzęczących w jego obszernéj skórzannéj kieszeni, bo wówczas nie był to wcale szczęk jakiego zastępu napotkanego przypadkiem, który rozweselał zacnego germka, był to dźwięk brzęczący, ciężki, wiszący u spodu jego worka, dla tego téż i radość Musarona była wielka i głośna stosownie do proporcyi.
Droga prowadząca w owéj epoce z Burgos do Segovii była piękną, lecz właśnie z przyczyny jéj uczęszczania i piękności, Mauléon osądził, że nie trzeba ściśle się jéj trzymać. Zapuścił się więc jak prawdziwy Bearnczyk w wąwóz, idąc za malowniczemi wybrzeżami, ku zachodniéj stronie, która się przedłuża jak naturalna zasłona od Coimbry do Tudelu.
Od początku podróży Musaron liczył wiele na pomoc talarów, lecz mówiemy Musaron bardzo się zawiódł w rachubie. W miastach i na równinach lud wylał swoje bogactwa pod podwójnym uciskiem don Pedra i don Henryka, czegóż się można było spodziewać po góralach, którzy nigdy skarbów nie posiadali; dla tego nasi podróżujący przymuszeni żyć owczém mlekiem, kwaśném winem i jęczmiennym chlebem, wkrótce żałowali, a mianowicie Musaron, niebezpieczeństw w równinie, pomieszanych z przyjemnościami pieczonego koźlęcia, kuropatwy i starego wina.
Dla tego Musaron, zaczął się gorzko użalać że nie miał z kim walczyć.
... , F w. . — woirjei yimoJuju A^en.OJ’, który rozjnyślał o czem mnemonic odponiebezp rego wi wiadał mu wcale. Nakoniec ocknięty z głębokiego marzenia uśmiechnął się.
Ten uśmiéch, w którym przebijał się cień niedowiarstwa, był nieprzyjemnym Musaronowi.
— Nie sądzę panie, rzecze, przygryzając sobie usta dla oddania wyrazu nieukontentowania, który był sprzeczny ze zwykłą poczciwością germka, nie sądzę abyś pan kiedykolwiek powątpiewał o mojéj waleczności, któréj nie raz już dałem dowody.
Agenor poruszeniem głowy zgodził się na to.
— Tak, już nie raz, odrzekł Musaron. Czyż mam mówić o Maurze tak skoro wtrąconym w fosę pod Medina-Sidonia? albo o drugim zarżniętym w pokoju nieszczęśliwéj Królowéj Blanki, cóż? powiedz pan! Śmiałość i odwaga; mówię bez przesady; będą moim godłem, jeżeli kiedyś dostąpię godności rycerskiéj.
— Wszystko to jest niezaprzeczona prawda mój kochany Musaronie, rzekł Agenor, ale zobaczmy do czego to zmierzają te długie rozmowy i przykre marszczenia brwi.
— Panie, rzekł Musaron pocieszony tém sympatyrzném odezwaniem się głosu swego pana; Więc się nie nudzisz?
— Z tobą mój dobry Musaronie rzadko się nudzę; z memi myślami, nigdy.
— Dziękuję panu; lecz kiedy pomyśli się, że tu nie ma żadnego podejrzanego podróżnego, którego moźnaby uprzątnąć włócznią, albo jakiego miejsca z dobrą dziczyną, lub kilka butelek wina, otóż to jest co mnie nudzi!
— Ah! rozumiem Musaronie, głodny jesteś, i to żołądek się odzywa: Naprzód.
— Zapewne panie; patrzaj no jaka piękna przed nami droga: mówię że zamiast włóczyć się po tych jamach, moglibyśmy jechać wygodną ścieszką, i dostać się na ową równinę, na któréj widać kościół: patrz pan, na boku wielki dym. Czy nic nie przemawia na korzyść tego kościoła dla pobożnego rycerza, do dobrego chrześcianina? Oh! jaki piękny dym, jak dobrze pachnie!
— Musaron, odpowiedział Agenor. Ja podobnież jak i ty pragnę zmienić kierunek i widziéć ludzi, lecz nie mogę narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwa. Dosyć i wielkich przygód czeka mnie w uzupełnieniu mojego poselstwa. Te góry są bezpłodne, puste, ale pewne.
— Ah panie! mówił daléj Musaron postanowiwszy nie poddawać się bez walki, zejdź ze mną z łaski swojéj. na trzecią część téj pochyłości, tam zaczekasz, a ja dosięgając do tego dymu, zrobię jakieś zapasy które nam dodadzą cierpliwości. Dwie godzin tylko a natychmiast powrócę. Co do śladu, noc zapadnie, i jutro będziemy daleko.
— Mój kochany Musaronie, odrzekł Agenor, posłuchaj mnie tylko.
Germek nadstawił ucha potrząsając głową, jak gdyby przewidział naprzód, że to, co jego pan wyrzecze nie zgodzi się z jego myślami.
— Nie pozwolę ani oddalać się, ani zbaczać, mówił dalej Agenor, dopóki nie przybędziemy do Segowii, w niéj to panie Sybaryto[7], będziesz miał wszystko co tylko zapragniesz, wyborne życie, przyjemne towarzystwo; w Segowii, powtarzam, będziesz uważany jak germek posła, ale idźmy do niéj prosto. Czy to czasem nie Segowia to miasto, które widzę tam daléj otoczone mgłą, a z pośród niéj wznosi się ta piękna dzwonnica i skłniająca się kopuła. — Jutro na wieczór tam będziemy, nie warto zatém na tan krótki czas zbaczać z obranéj drogi.
— Będę posłusznym Jego J. Wielmożności odezwał się Musaron głosem bolejącym, to jest moja powinność, a ja lubię wypełniać co do mnie należy, lecz gdybym się poważył uczynić jednę uwagę w interesie pańskim...
Agenor spojrzał na Musarona, który odpowiedział kiwnieniem głowy, znaczącém: wiém co mówię.
— Więc powiedz, rzecze Agenor.
— To jest, z pośpiechem odparł Musaron, że pewne przysłowie radzi, aby dzwonnik próbował małych dzwonów przed wielkiemi.
— I cóż znaczy to przysłowie?
— Znaczy, że za nim pan wejdziesz do Segowii, to jest do wielkiego miasta, dobrze byłoby spróbować mieściny, tam według wszelkiego podobieństwa, dowiemy się coś pewnego o interessach państwa. Ah! gdybyś pan wiedział jak mi wiele dobrego ten dym zwiastuje.
Agenor był człowiek rozsądny, pierwsze przyczyny Musarona nieco go obeszły, lecz ostatnia dotknęła go, przytém rozważył: że Musaron był w nieodstępnym zamiarze pójścia do sąsiedniego miasteczka, że sprzeciwić się temu, byłoby to popsuć zegarek tak trafnie zregulowany z jego charakterem, i że sprzeciwienie się temu groziło mu doznawaniem najmniéj cały dzień, co tylko bydź może najnieprzyjaźniejszego: to jest złego humoru sługi, burzy nieuchronnéj i przykrzejszéj jak największa nawałnica.
— Dobrze niech i tak będzie, zgadzam się na twoje życzenia Musaronie, idź zobaczyć co się dzieje blizko tego dymu, i powracaj, to mi opowiész.
Ponieważ od samego początku sporów Musaron był prawie niepewnym przywiedzenia swéj chęci do skutku, przyjął to pozwolenie bez objawienia nadzwyczajnéj radości, i przebiegł kłusem przez zakręty téj ścieszki, którą od tak długiego czasu pożerał wejrzeniem.
Tym czasem Agenor oczekując powrotu germka, znalazł sobie wygodny amfiteatr skał, zarosłych brzozami i miękkim mchem, jaki tylko napotykamy w górach, i gdzie jakby na rozweselenie tych czarownych zarośli, widzieć można było rozwijające się źródło przezroczyste jak lustro, stojące chwilę w swoim korycie, potém biegnące z szmerem pomiędzy kamienie. Agenor głowę oswobodził z ciężaru hełma, ugasił swoje, pragnienie w płynącéj krynicy, i spoczął, opierając się plecami o stary pień zielonego dębu.
Wkrótce, jak powiedzieliśmy, bohater starych baśni i gawęd romantycznych, oddał się słodkim myślom miłości, które prędko pogrążyły go tak głęboko, iż niespostrzeżenie marzenia zmieniły się w zachwycenie, a zachwycenie w sen.
W wieku Agenora nie ma snu bez marzeń, dla tego tżé zaledwie zasnął młodzieniec, marzył iż przybył do Segowii, że Król don Pedro rozkazał go okuć w kajdany, i wtrącić do ciasnego więzienia, z którego mógł spostrzegać piękną Aissę; lecz zaledwie przyjemne widziadło przyszło rozjaśnić ciemność jaskini, w tém Mothril przybiegł odpędzić ten pocieszający obraz, i że krwawa walka wszczęła się między nim a Maurem. W pośród owéj walki, i kiedy czuł go przewalającego, pęd konia dał się słyszéć oznajmiający niespodziewane przebycie zasiłku.
Odgłos tego pędu tak silnie jednoczył się z marzeniom, że zmysły Agenora obłąkały go, i dopiero przebudził się na piérwsze zawezwania przybywającego ku niemu.
— Panie! panie! wołał głos.
Agenor otworzył oczy, Musaron stał przed nim.
Ciekawy był to widok, patrzćé jak zacny germek osadzony na koniu, którym kierował tylko za pomocą kolan, gdyż obiedwie ręce były wyciągnięte na przód, jak gdyby grał w ślepą babkę, w stawach ramion każdéj ręki wisiał z jednéj strony przywiązany bukłak[8] z drugiéj chustki zawiązane na rogi pełne rodzenków i ozorów, a w obu dłoniach trzymał jakby parę pistoletów, tłustą gęś i chleb, którym mógłby nakarmić dziesięciu ludzi przy kolacyi.
— Panie! panie! wołał Musaron, jak to już powiedzieliśmy, wielka nowość.
— Cóż tam takiego? zawołał rycerz kładąc chełm na głowę, i dłoń na mieczu, jak gdyby Musaron poprzedził armią nieprzyjaciół.
— Oh! ja to dobrze przeczuwałem, mówił daléj Musaron, i myślę że gdybym nie nalegał, pominęlibyśmy.
— Zobaczmy, cóż tam jest przeklęty gaduło? zawołał niecierpliwie Agenor.
— Cóż tam jest!... jest to, że Bóg mnie zaprowadził do tego miejsca.
— Ale cóż się tam dowiedziałeś? do djabła! mów.
— Dowiedziałem się że Król don Pedro...ex Król, chciałem powiedziéć...
— I cóż?
— Że go nie ma w Segowii.
— Istotnie! zawołał ze złością rycerz.
— Alkada[9] powrócił wczoraj z wyprawy uczynionéj z znaczniejszymi obywatelami miasta, na spotkanie don Pedra, który poza wczoraj przeszedł w równinę tam dalej wychodząc z Segowii.
— I szedł gdzie?
— Ze swoim dworem.
— Ze swoim dworem.
— I czy z Mothrilem? dodał Agenor.
— Bez wątpienia.
— To z Mothrilem, mówił przerywanie Agenor, była zapewne.
— Nie inaczéj, bardzo temu wierzę, nie spuszcza jéj z oczu, wyjąwszy gdy śpi, przytém dobrze jest teraz strzeżoną.
— Co ty chcesz mówić?
— Że Król jéj nie opuszcza podobnież.
— Lektykę?
— Tak jest; odprowadza ją konno, i to przy téj lektyce przyjmował deputacyą miasta.
— Więc mój kochany Musaronie pójdźmy do Sorii, rzekł Agenor z uśmiechem źle ukrywającym początek obawy.
— Idźmy panie, idźmy, ale nie wypada udawać się tą samą drogą, teraz jesteśmy tyłem do Sorii. Wywiedziałem się w mieście o drogę, przebędziemy góry na lewo, i dostaniemy się do wąwozu równoodległego od płaszczyzny. Ten wąwóz oszczędzi nam przechodu dwóch rzeczek, i jedenaście mil drogi.
— Niech tak będzie; zgadzam się mieć z ciebie przewodnika, lecz pamiętaj o odpowiedzialności jaką bierzesz na siebie, mój biedny Musaronie.
— Myśląc o téj odpowiedzialności, powiem panu że należało by mu tę noc przepędzić w mieście.
— Patrzno pan, oto Wieczór nadchodzi, chłód czuć się daje, godzinę będziemy jeszcze mogli jechać, a potém nas ciemności ogarną.
— Korzystajmy i z téj godziny Musaronies, a ponieważ tak dobrze o wszystkiém się wywiedziałeś, pokaż no mi drogę.
— Ależ objad, rzecze Musarqn, czyniąc ostatnie usiłowanie.
— Nasz objad odbędziemy wynalazłszy stosowny nocleg. Idźmy daléj, Musaronie, daléj.
— Musaron nic więcéj nie odpowiedział, było bowiem w głosie Agenora coś nakazującego, co téż nasz germek rozumiał dokładnie, zwłaszcza gdy nakazanie to odnosiło się do wypełnienia jakowego zlecenia, nic wówczas nie miał do powiedzenia.

Germek w skutek kombinacyi jednych mędrszych nad drugie, podał strzemiono swemu panu, nie zwalniając wcale swych rąk z ciężaru, sam zaś z całym ładunkiem cudem równowagi dostał się na konia, wyprzedził, i odważnie zanurzył się w wąwozie tych gór, co miały im oszczędzić bród dwóch rzeczek i skrócić drogę jedenastu mil.

ROZDZIAŁ XXXIII.
Jak Musaron napotkał jaskinię, i to co w niéj było.

Musaron powiedział, iż podróżnym jeszcze zostawała jaka godzina dnia, i ostatnie promienie słońca mogły przyświecać ich drodze; lecz od chwili w któréj odblask bladych promieni skrył się za wierzchołek Sierry, zbliżała się noc tak straszna, i z taką szybkością, że Musaron i jego pan mogli spostrzedz, o ile przedsięwzięta droga była urwistą i tém samém niebezpieczną.
kwadrans drogi, pośród tej ciemności Musaron zatrzymał się raptownie.
— Ho! ho! panie Agenor, rzecze, droga zaczyna bydź coraz gorszą, albo lepiéj powiem, tu niema drogi. Pozabijamy się niezawodnie, jeżeli pan żądać będziesz abyśmy daléj postępowali.
— Do kata, rzekł Agenor: ja nie jestem tak bardzo wymagający, wszakże mnie znasz, tylko zdaje mi się, że nocleg będzie za bardzo obozowy. Zobaczmy czyby nie można ruszyć daléj.
— Ani podobna: jesteśmy na płaszczyźnie otoczonéj ze wszech stron przepaściami, zatrzymajmy się tutaj, albo po prostu wytchnijmy, spuść się pan na moją zdolność w wyszukaniu w górach miejsca które nam dozwoli noc spędzić.
— Może znów widzisz jaki dobry tłusty dym? spytała uśmiechem Agenor.
— Nie, ale ja domyślam się ładnéj jaskini z firankami: z bluszczu i ścianami mchem porosłemi.
— Z któréj będziemy mogli wypędzić całą gromadę sów, jaszczurek, węży.
— W podobnej porze i miejscu w jakiém jesteśmy, doprawdy nie zważa się na to; zresztą, mnie bynajmniéj nie zastrasza to co chodzi. Przytém pan niejesteś lak zabobonny, abyś obawiał się sów, ja zaś nie sądzę aby jaszczurki albo węże miały co ogryzać na twoich żelaznych nogach.
6 — Niechajże tak będzie, zatrzymajmy się, rzekł Agenor.
Musaron zsiadł z konia, zaczepił cugle o skałę, a w czasie tego, jego pan przystanki na siodle i podobny do statui konia oczekiwał z odwagą, namysłem i spokojnością.
Podczas tego, germek powodowany tą zmyślnością którą znajdujemy w potrzebie, udał się dla wyszukania miejsca.
Zanim kwadrans upłynął, powrócił z postawą zwycięską i wydobytym mieczem.
— Tędy panie, tędy; wołał, zobacz pan nasz Alkazar.
— Co znów tam masz u czarta? spytał rycerz, zdaje mi się żeś cały zlany wodą.
— Musiałem walczyć z lasem zarośli, które mnie chciały uwikłać, ale lak mężnie rąbałem końcem miecza, — że sobie utorowałem przejście, i wówczas z wszystkich mokrych liści, padała jak dészcz rosa na moją głowę, uleciało także ztamtąd kilkanaście niedoperzów, i zrobiło się miejsce. Wyobraź że sobie pan teraz cudowną galeryą, mającą posadzkę z delikatnego piasku.
— Ah! czy to tylko prawda, rzeki Agenor, postępując za śladem Musarona, gdyż wcale nie dowierzał jego piękném słowom.
Niesłusznie powątpiewał Agenor; zaledwie uszedł ze sto kroków po raptownéj spadzistości, jak w miejsen, gdzie droga zdawała się bydź zatarassowana murem, dało mu się czuć pod nogami usłanie z świeżych liści, i małych gałęzi: był to skutek rzezi sprawionej przez Musarona, a podczas tego, z téj i owéj strony przelatywały niewidzialnie wielkie niedoperze, których rycerz mógł tylko poznać po spokojnym szeleście ich skrzydeł. Niecierpliwie usiłowały odzyskać utracone miejsce.
— Oh! rzecze Agenor. Ależ to jest jaskinia czarownika Maugis.
— Wynaleziona przezemnie panie, i przezemnie piérwszego. Niech licho porwie, czy też kiedy człowiek pomyślał tu nogą stąpić! te krzewy pamiętają początek świata.
— Bardzo dobrze, rzekł uśmiechając się Agenor, lecz czy ta jaskinia nie znana jest ludziom?
— Oh! za to zaręczam.
— Mógłbyś także i że wilków to samo powiedziéć?
— Oh! oh! rzekł Musaron.
— Także za kilku niedźwiedzi rudowłosych, miejscowej rasy tych gór, wszakże wiész, takich jak się to napotyka w Pireneach?
— Do djabła!
— Albo za tych dzikich kotów, co w uśpionym podróżnym rozdzierają gardła, i wysysają krew.
— Panie, wiesz pan co trzeba będzie uczynić? jeden z nas będzie czuwał nad snem drugiego.
— Doskonała myśl.
— Teraz nie masz pan co do powiedzenia przeciwko jaskini Magisa?
— Zupełnie nie, nawet znajduję ją dosyć przyjemną.
— Wróć wejdźmy, rzekł Musaron.
— Wejdźmy, rzedł Agenor.
Obadwa zsiedli z koni, i weszli z ostrożnością, macając, rycerz włócznią, a germek mieczem. Po przejściu ze dwadzieścia kroków, znaleźli mur mocny, nieprzenikliwy, który zdawał się bydź utworzony przez samą skałę, bez żadnéj pozornéj jamy, bez schronienia dla zwierząt szkodliwych.
Ta jaskinia była podzielona na dwie części; wchodziło się naprzód do niejakiego przedsionka, z którego przechodziło się w drugie wydrążenie, mające w sobie otwór podobny do drzwi, i przedstawiała się w całéj wysokości.
Była to niezaprzeczenie jedna z tych jaskiń zamięszkana jeszcze w czasach początkowego chrześcijaństwa, przez jakich pobożnych pustelników, którzy sobie obrali spokojną drogę, aby nią dojść do nieba.
— Bogu dzięki! rzecze Musaron, nasza sypialnia jest bezpieczną.
— Kiedy tak, to wprowadź konie do stajni i rozłóż obrus, bo mi się jeść chce.
Istotnie Musaron wprowadził konie do miejsca.
które jego pan pazwał stajnią, to jest do przedsionka w jaskini.
Poczém, zrobiwszy uporządkowanie, zajął się przygotowaniem wieczerzy.
— Co tam mówisz? spytał Agenor, słysząc ciągłe szemrania Musarona, przy wykonywaniu odbieranych rozkazów.
— Mówię, że jestem wielki głupiec, gdyż zapomniałem świecy, a ta by nam się przydała. Szczęściem, że możemy sobie ognia skrzesać.
— Tak myślisz Musaronie, ognia?
— Ogień odstrasza drapieżne zwierzęta, jest to prawda, o rzetelności któréj już nieraz miałem zdarzenie się przekonać.
— Tak, ale przyciąga ludzi, a przyznam ci się, iż w obecnéj chwili, bardziej się lękam napadu jakiéj bandy Anglików, lub Maurów, jak gromady wilków.
— Do djabła! rzecze Musaron, smutno jednakże spożywać tak dobre rzeczy nie widząc je.
— Ba! ba! rzekł Agenor, głodny brzuch nie ma uszów, ale za to ma oczy, to prawda.
Musaron dał się zawsze przekonać, gdy ustępowano jego woli, lub uzupełniano życzenia; poznał tą rażą słuszność swego pana, poszedł więc i rozłożył posiłek w drzwiach drugiéj jaskini, celem aby choć jakakolwiek światłość rozjaśniéć im mogła.
Zaczęli więc swoją biesiadę, a koniom w tym czasie pozwolono zagłębić głowy w workach z owsem który Musaron zrzucił z grzbietu.
Agenor, człowiek młody i silny zaczął pożywać z tak wielkim apetytem, iż rumieniłby się to może uczynić, jaki dzisiejszy kochanek, a w tym czasie słyszano energiczne towarzyszenie Musarona, który rachując na to, iż go nie widzą, chrupał kości z mięsem.
W ém nagle, dało się słyszéć cóś, jakby od strony Agenora, a uciszyło się od strony Musarona.
— No, cóż tam znów? spytał rycerz.
— Panie, zdawało mi się żem słyszał, ale zapewne się mylę, odrzekł Musaron. To nic.
I znów wziął się do jadła.
Lecz wkrótce jeść zaprzestał; że zaś siedział tyłem do otworu, Agenor mógł widziéć jego nieporuszoność.
— Co tam rzekł Agenor, czyś zgłupiał?
— Nie panie, tém bardziéj że nie jestem głuchy. Słyszę, mówię panu, słyszę.
— Eh! śni ci się, odrzekł rycerz, to pewno jaki niedoperz, którego zapomniałeś wypędzić, obija się po ścianach.
— Ale tak, nie tylko słyszę, ale widzę, rzekł Musaron, zniżając głos aby zaledwie jego pan tylko mógł słyszéć; ale widzę.
— Widzisz?
— Tak jest, i jeżeli pan zechcesz się odwrócić zobaczysz sam.
Zachęcenie było tak stanowcze, że Agenor w téj chwili się odwrócił.
Istotnie, w pośród ciemnéj głębi jaskini; błyszczała jasna pręga, światełko wydane przez jakiś płomień przenikający w jaskinię przez szczelinę skały.
Zdarzenie to mogłoby przestraszyć, każdego który w jednéj chwili nie zdoła się zastanowić.
— Kiedy my nie mamy światła, to oni go mają, rzekł Musaron.
— Co za oni?
— A nasi sąsiedzi.
— Więc sobie myślisz że twoja samotna jaskinia jest zamięszkana.
— Ręczyłem tylko za tę, a nie za sąsiednią.
— Jak to; wytłómacz się.
— Zrozumiejże mnie pan: jesteśmy w rozpadlinie jednéj góry, a każda góra ma dwa boki.
— Bardzo dobrze.
— Uważaj pan tylko co ja mówię: ta jaskinia ma dwa wejścia. Przypadek zrządził, iż to odłączenie które widzimy, jest źle skupione. My weszliśmy tutaj od strony zachodniéj, a oni, od strony wschodniéj.
— Ależ przecie co za oni?
— Nic tego nie wiem. Zobaczmy, pan miałeś słuszność żeś mi nie pozwolił ognia rozniecić. Wierzę iż pan równie jesteś roztropny jak waleczny, i to jest nawet mało z méj strony powiedziane. Ale zobaczmy....
— Zobaczmy, przydał Agenor.
I obadwa szli naprzód, lecz pewno nie bez tajemnego bicia serca.
Musaron szedł piérwszy, pierwszy też przybył, i przyłożył ucha do szpary, którą rozdzielał głos od skały.
— Patrz no pan! rzekł cicho, warto to będzie zadać pracy.
Agenor spojrzał i zadrżał.
— A co? zapytał Musaron.

— Cicho! odparł Agenor.

ROZDZIAŁ XXXIV.
Cyganie.

To czemu nasi podróżni przypatrywali się z zadziwieniem, rzeczywiście zasługiwało na uwagę.
Otóż co można było wzrokiem dosięgnąć przez szczelinę skały.
Naprzód, jaskinia podobna zupełnie do téj w któréj znajdowali się nasi podróżni, daléj w środku téj jaskini dwie postacie siedzące, albo raczej przykupione przy kufereczku, postawionym na kamieniu czarnym od niego; na rogu tego kamienia, jedna z postaci trzymała siedząc zapaloną świecę, która rozjaśniając tę scenę, ciskała światło i zwróciła uwagę naszych podróżnych.
Dwie te postacie, licho odziane, miały głowy zakapturzone ową gęsią zasłoną niepewnej barwy, jaka charakteryzowała ówczesnych cyganów, Agenor poznał w nich dwie kobiéty tego koczującego plemienia, będące już w podeszłym wieku, jak o tém z postawy i ruchu sądzić było można.
O dwa kroki od nich znajdowała się trzecia postać stojąca i zamyślona; że zaś niepewne światło nie rozjaśniało jéj twarzy, nie podobném było wyrzec, do jakiej płci ta trzecia postać należéć mogła.
Pod czas tego, dwie piérwsze postacie, urządzały sobie z pakunków i tłómoków siedzenia.
Wszystko to było w biédzie, nędzy, i łachmanach; jeden tylko kuferek, zupełnie sprzeciwiał się nędzy: był on z kości słoniowéj, inkrustowanéj w złoto.
Gdy się to działo wgłębi jaskini, weszła czwarta osoba i postępowała naprzód w cieniu, potém w pół cieniu, a nareszcie w świetle.
Zbliżyła się, i do jednéj z dwóch siedzących kobiét przemówiła słów kilka, których ani Agenor ani Musaron nie mogli słyszéć.
Siedząca cyganka słuchała z uwagą; poczém skinieniem pożegnała przybysza.
Agenor dostrzegł, iż w tém poruszeniu było pełno szlachetności i rozkazu.
Stojąca postać pokłoniwszy się, poszła za tą, która wymówiła kilka wyrazów, i obiedwie znikły w głębi jaskini.
Wówczas kobieta z rozkazującém skinieniem powstała, i nogę oparła na kamieniu.
Widziano dobitnie wszystkie poruszenia tych ludzi, lecz nie można było dosłyszéć ich słów, które, jak to powiedzieliśmy, huczały niepewnym szmerem w jaskini.
Dwie cyganki pozostały same.
Załóżmy się panie, rzekł cicho Musaron, że te dwie stare czarownice razem, mają ze trzysta lat. Cyganie żyją tak długo jak kruki.
— Prawda, rzecze Agener, nie wydają się młode.
Tymczasem druga kobiéta zamiast stać jak pierwsza, przyklękła, i zajęła się rozzuciem obuwia ze skóry safianowéj, która obwijała jéj nogę aż po kostki.
— Doprawdy, rzekł Agenor, patrz jeżeli chcesz, ja odchodzę, nic nie jest brzydszego jak nogi staréj kobiéty.
Musaron ciekawszy od swego pana, pozostał, a rycerz odszedł.
— Ależ panie, zaręczam że nie jest tak straszna jak się wydaje. Oh! nawet przeciwnie, śliczna! Patrz no pan, patrz tylko.
Agenor odważył się.
— Istotnie, rzekł, to coś nadzwyczajnego, kostka jest misternéj doskonałości. Oh! to jest czarujący ród cyganów.
Stara zanurzyła w wodzie czystéj jak kryształ spadającej kroplami na skałę, bardzo delikatną chustę, i zaczęła myć nogę swojéj towarzyszki.
Następnie szukała coś w kuferku, i wydobyła z niego pachnidła, któremi nacierała stopy, co wzbudziło uwielbienie, a nadewszystko zadziwiło mocno naszych podróżnych.
— Pachnidła, balsamy! patrzno pan, patrzno pan! Zawołał Musaron.
— Cóż to ma znaczyć? mówił cicho Agenor, widząc iż cyganka stawia drugą nogę do światła, nie mniej białą i delikatną jak piérwsza.
— Panie, rzekł Musaron, jest to ubiór Królowéj Cyganów, i oto ją przebierają.
Rzeczywiście Cyganka, po wymyciu, otarciu i naperfumowaniu drugiéj nogi, zajęła się zdjęciem kwefu, który odpięła z wszelką starannością, i nieskończonym wyrazem szacunku.
Zdjęty kwef, zamiast odsłonić na jaw stuletnie zmarszczki, jak to przepowiedział Musaron, ukazał czarującą postać, ciemnych oczu, cery rumiannéj, i kształtny nosek według całej czystości typu illiryjskiego; podróżni téż mogli ujrzéć kobiétę dwudziestu sześciu, albo ośmiu lat mieć mogącą, i jaśniejącą blaskiem cudownéj piękności.
Kiedy nasi widzowie unosili się, stara cyganka rozciągnęła na ziemi w jaskini kobierzec z sierci wielbłądziéj, który, chociaż był z dziesięć stóp długi, wszelako dalby się przeciągnąć przez pierścionek z najdelikatniejszego palca, była to owa tkanina, któréj tajemnicę wyrabiania posiadali w ówczesnéj epoce tylko Arabowie, zrobiona z sierci w żywocie jeszcze zdechłego wielbłąda. Wtedy piérwsza cyganka postawiła nagie stopy na tym wspaniałym kobiercu, a tymczasem, jak po wiedzieliśmy, zerwawszy z niéj zasłonę twarz przykrywającą, miała zdjąć zasłonę okrywającą jéj postać.
Dopóki ta ostatnia tkanina była na swojém miejscu, Musaron wstrzymywał oddech, lecz kiedy odpadła; nie mógł powściągnąć krzyku podziwienia.
Na ten krzyk, bez wątpienia posłyszany od dwóch kobiét, światło zagasło, i ciemność najgłębsza ogarnęła jaskinię, zanurzając w swoich przepaściach podobnych zapomnieniu, rzeczywistość tajemniczéj sceny.
Musaron uczuł w ciemności od swego pana gwałtowne uderzenie nogą, które przez zręcznie wykonany zamach, oparto go pod ścianą, a w domiar tego nazwał go:
— Bydlę!
Zrozumiał, albo raczéj zdawał się pojmować Musaron, iż to było jednocześnie: rozkazem udania się na swoje legowisko, i karą za nieroztropność.
Poszedł więc wyciągnąć się w swoim płaszczu na posłaniu z liści przygotowaném własném staraniem.
Po upływie kilku minut, gdy już był pewny że się światło więcéj nie rozjaśni, i Agenor poszedł położyć się za nim.
Musaron uważał to za chwilę w któréj może otrzymać przebaczenie winy sztuką przebiegłości.
— Otóż co to jest, rzekł, odpowiadając głośno temu, co niezawodnie Agenor mówił do siebie cicho, one pewno szły z tamtéj strony gór drogą równoodległą od naszéj, i bez wątpienia znalazły otwór podobny do tego co i w naszéj jaskini, gdzie my jesteśmy, mającej środek zamknięty przez skałę, którą grymas natury albo jakaś fantazya ludzka umieściła jakby olbrzymie przepierzenie.
— Bydlę! poprzestał na powiedzeniu raz jeszcze Agenor.
Jednakże to drugie ofuknięcie było wymówione tonem bardziéj łagodnym: germek poznał to od razu.
— Teraz, mówił daléj, oddając hołd swemu niechybnemu taktowi, teraz oto idzie, co to za jedne te kobiéty? Cyganki niezawodnie, oh, tak, ale naco te pachnidła i balsamy, te nogi nagie tak białe, twarz piękna i tak czarująca postać; oh! bylibyśmy mogli zobaczyć, gdybym niebył tak nierozważnym!...
Musaron wymierzył sobie silny policzek.
Agenor nie mógł się powściągnąć od śmiechu.
Musaron usłyszał to.
— Królowa Cyganów! mówił daléj, coraz więcéj z siebie zadowolony, a może też tak nie jest, chociaż nie mogę inaczéj rozumiéć tego widma czarującego, które postradałem przez moje głupstwo... Oh! jakie ja téż bydlę!
I dał sobie drugi policzek.
Agenor zrozumiał że Musaron nie mniéj jak on ciekawy, był przejęły zupełnym żalem; przypomniał sobie zarazem, że Ewangelja żąda nawrócenia się grzesznika, a nie śmierci.
Prócz tego pokuta była dostateczna, od chwili kiedy Musaron to sobie uczynił z rozwagi, co jego pan chciał uczynić w uniesieniu.
— Co pan myślisz o tych kobiétach? odważył się w końcu przemówić Musaron.
— Myślę, rzekł Agenor. że te brudne suknie, z których rozebrała je najmłodsza, nie przystoją błyszczącéj piękności którąśmy na nieszczęście tylko ujrzeli.
Musaron westchnął głęboko.
— A balsamy i pachnidła dobyte z pudelka, były jeszcze nie stosowniejsze do téj brudnéj odzieży przydał Agenor, i to znaczy, jak myślę!...
Powściągnął się.
— Oh! co pan myślisz, spytał Musaron; zaręczam, że byłoby mi przyjemnie zgodzić się z tak oświeconym jak pan rycerzem.
— To oznacza, jak myślę, mówił daléj Agenor ulegając, nie myśląc nawet o tém, jak kruk sile pochlebstwa, że to są dwie podróżujące: jedna z nich jest bogata i lepszego urodzenia, obiedwie udają się do jakiego odległego miasta, i że ta bogatsza i lepszego urodzenia kobiéta, użyła tego fortelu, aby ujść chciwości rabusiów i napaści żołnierzy.
— Pozwólno pan, pozwól, odrzekł Musaron zajmując w rozmowie miejsce, podług swego zwyczaju; może jedna z tych kobiét jest taką jakie cyganie przedają, ukształciwszy jéj piękność, jak to czynią mastalerze z końmi, które czyszczą, ubierają i wodzą z miasta do miasta.
Tego wieczora, Musaron mógł pozyskać palmę swojego rozumowania; dla tego Agenor złożył broń, dając poznać milczeniem, że się pokonanym uważa.
Rzecz się tak ma: że złudzony, jak każdy dwudziesto-pięcio letni mężczyzna, uczuł miłość w głębi serca na widok kształtnéj nogi i ładnéj twarzy, i dla tego zawarł się sam w sobie, niezadowolony w duszy, bo zdanie dowcipnego Musarona, mogło miéć swoją słuszność, i tajemnicza piękność, mogła być tylko awanturnicą biegającą po wsiach za bandą cyganów, i tańcującą wybornie swemi ślicznemi i małemi stopkami po jajach i linie.
Jedna tylko okoliczność mogła zwalczyć to prawdo-podobieństwo, tą okolicznością były uszanowania mężczyzn i kobiét dla nieznajoméj, lecz Musaron w swojém rozumowaniu, którego logika była rozpaczą dla rycerza, przywodził pewne przykłady, że kuglarze okazywali uszanowanie dla istoty zarabiającéj na wyżywienie towarzystwa.
W takich to marzeniach błądził rycerz, dopóki sen, ten miły towarzysz utrudzenia, nie uwolnił go z tego zajęcia w którém przez kilka godzin zostawał.
Około czwartéj rano, piérwsze dzienne promienie rozciągnęły fioletowy płaszcz po ścianach jaskini, a przy ich świetle ocknął się Musaron.
Germek obudził swego pana.
Agenor otworzył oczy, zebrał myśli, i pobiegł do rozpadliny w skale.
Lecz Musaron potrząsł głową na znak, że on tam był wprzódy...
— Ani żywéj duszy, mówił cicho; w rzeczy saméj dość widno było w sąsiedniéj grocie wystawionéj na promienie wschodzącego słońca, aby rozpoznać przedmioty. Jaskinia była zupełnie pustą.
Cyganka ranniejsza od rycerza, wywędrowała; a z nią orszak, kufereczek, balsamy i pachnidła. Wszystko znikło.
Musaron zawsze zajęty rzeczami materyalnemi doradzał śniadanie, lecz zanim rozwinął korzyści swojego przedstawienia, wyszedł na szczyt góry, z którego, jak drapieżny ptak, mógł widziéć kręte drogi ciągnące się po dolinie.
Na płaszczyźnie mniéj więcéj o trzy ćwierci mili od wysokości odległéj na któréj znajdował się Agenor, można było przy natężeniu wzroku dojrzéć osła, na którym unosiła się jakaś postać, a obok niéj trzy inne idące pieszo.
Cztéry osoby, które mimo odległości przedstawiały się z niejakąś dokładnością Agenorowi, nie mogły bydź czém inném, jak tylko czterema cygankami, które udając się drogą, jaką dwaj podróżni wczoraj jechali, zdawały się postępować tą samą ścieszką którą wskazywał Musaron, jako mającą zaprowadzić do Sorii.
— Spieszmy, śpieszmy, Musaronie, wołał rycerz, na koń i popędzajmy nasze nocne ptaszki; zobaczmy jak tez przy dniu wyglądają.

Musaron będąc przekonanym, że powinien nagrodzić swoją winę, przyprowadził rycerzowi osiodłanego konia; sam dosiadł swojego, i w milczeniu, galopem puścił się za Agenorem.

ROZDZIAŁ XXXV.
Królowa Cyganów.

Dwa lub trzy razy zwracali się Cyganie: co dowodziło, że byli widziani od dwóch podróżnych, i wzajemnie. Widząc to Musaron upewniał swego pana z bojaźnią, która mu nie była zwyczajny, że nie ukażą się więcéj, ponieważ za laskiem zupełnie sprzeczną mogli obrać drogę.
Musaron nie był w szczęśliwém usposobieniu co do mniemanych domysłów; albowiem po przebyciu lasku, widziano cyganów, może pozornie, lecz spokojnie jadących w dalszą drogę.
Jednakże Agenor dostrzegł zmianę jaka nastąpiła. Kobiéta, którą widział z daleka na ośle, a którą mienił za tę samą co miała białe stopy i piękną twarz, szła pieszo pośród swoich towarzyszek, niczém zgoła nie odznaczając się od nich.
— Hola! hola! dobrzy ludzie! zawołał Agenor.
Na głos zawezwawczy ludzie się odwrócili. Rycerz dostrzegł jak sięgali ręką do pasa u którego wisiał długi kordelas.
— Panie, ozwał się zawsze przytomny Musaron, czy widziałeś?
— Doskonale, odpowiedział Agenor.
Następnie zwracając się do Cyganów.
— Oh! oh! rzekł im, nie bójcie się niczego. Przybywam w przyjaznym usposobieniu, i mogę was zapewnić, moi drodzy, że wasze kordelasy na nic by się nie przydały przeciwko mojéj zbroi, włóczni i miecza. Teraz powiedzcie panowie, dokąd dążycie?
Jeden z dwóch mężczyzn zmarszczył brwi, i otworzył usta jakby dla wyrzeczenia niegrzeczności, lecz powściągnął go drugi, i przeciwnie, odpowiedział wcale uprzejmie.
— Czy mamy wskazywać panu drogę abyś szedł za nami?
— Zapewne, odpowié Agenor, przyjemnie by mi było w waszém towarzystwie.
Musaron znacząco się skrzywił.
— Idziemy do Sorii, grzecznie odpowiedział cygan.
— Dziękuję. Wyśmienicie, gdyż i my do Sorii dążémy.
— Szkoda tylko, rzekł cygan, że panowie idziecie prędzéj jak biedna piechota.
— Słyszałem, ozwał się Agenar, że ludzie waszego rodu mogą walczyć o szybkość z najlepszémi końmi.
— Bydź może, odpowiedział cygan, ale to nie wtenczas, gdy dwie stare kobiéty idą z niemi.
Agenor i Musaron spojrzeli na siebie. Musaron na nowo się skrzywił.
— Prawda, rzecze Agenor, ubogo podróżujecie. Jak téż mogą znieść podobne trudy towarzyszące wam kobiéty?
— Są do tego oddawna przyzwyczajone, bo to są nasze matki; a my cyganie rodzimy się w boleściach.
— Ah! wasze matki! rzekł Agenor, biedne kobiéty.
Przez czas niejaki rycerz obawiał się, czy piękna cyganka nie udała się inną drogą, lecz prawie jednocześnie poznał kobiétę siedzącą na ośle, i która z siadła spostrzegłszy go. Osiodłanie było nieokazałe; lecz zawsze mogło oszczędzić jéj białe, uperfumowane i delikatne stopki.
Zbliżył się do kobiét — te podwoiły kroku.
— Niech jedna z waszych matek, rzecze, siądzie na osła, a druga może się pomieścić za nią.
— Osioł jest obładowany pakunkami, rzekł Cygan, i ma dosyć do dźwigania. Co zaś do pańskiego konia: szydzisz z nas zapewne, bo to jest za szlachetna i za prędka jazda, dla staréj cyganki.
Agenor tymczasem po szczegółach oglądał dwie kobiéty, i na nogach u jednéj z nich poznał safianowe obówie, które już widział dnia poprzedzającego.
— To ona, mówił sobie cicho, w zapewnieniu, iż tą razą nie myli się wcale. Daléj, daléj, dobra matko z błękitną zasłoną, przyjm moją usługę, i siadaj za mną; a jeżeli twój osioł tak jest utrudzony, iż więcéj dźwigać niezdolny, to twoja towarzyszka usiądzie po za moim germkiem.
— Dzięki panu, odpowiedziała cyganka tonem, którego dźwięk rozproszył najmniejsze powątpiewania, jakie mogły pozostać w umyśle rycerza.
— Prawdziwie, rzecze Agenor z wyrazem szyderczym, sprawującym drżenie obydwom kobiétom, a mężczyzn zmuszając uciec się do swoich kordelasów; to za przyjemny głos jak na starą.
— Panie! ozwał się głosem pełnym gniewu cygan, który dotąd milczał.
— Oh! tylko się nie gniewajmy, przydał spokojnie Agenor: jeżeli poznaję po głosie że twoja towarzyszka jest młoda, i jeżeli tak wnosząc, zdaje mi się przez gęstą jéj zasłonę że jest także piękną, to niema przyczyny do gniewu.
Mężczyźni przyspieszyli kroku, jakby dla obrony swoich towarzyszek.
— Zatrzymać się! rzekła poważnie młoda kobiéta.
Mężczyźni powściągnęli się.
— Masz pan słuszność rzekła: jestem młodą, a nawet kto wié, może i piękną... ale pytam, co to pana obchodzi? i dla czego przeszkadzasz mi w podróży; czy dla tego że mam dwadzieścia, albo dwadzieścia pięć lat mniéj jak się zdaje?
W rzeczy saméj Agenor osłupiał na ten dźwięk głosu objawiającego kobiétę wyższą i nawykłą do rozkazywania. Wychowanie i charakter nieznajoméj harmonizowały z jéj pięknością.
— Pani, wyjąkał młodzieniec, nie omyliłaś się, jestem rycerzem.
— Pan jesteś rycerzem, nie przeczę, ale ja nie jestem panią, tylko biédną cyganką, cokolwiek może mniéj brzydką jak inne kobiéty mego rodu.
Agenor zdawał się temu nie wierzyć.
— Czy widziałeś pan kiedy dostojne kobiéty podróżujące pieszo? spytała nieznajoma.
— Zła to wymówka, odpowiedział Agenor; gdyż przed chwilą siedziałaś pani na ośle.
— Zgadzam się na to, odpowiedziała młoda kobiéta, ale przynajmniéj zechcesz pan przyznać, że moje suknie nie są przecież takie jakich używają kobiéty wyższego rzędu.
— Pani! kobiéty wyższego rzędu przebierają się, gdy chcą być poczytane za kobiéty niższego stanu.
— Sądzisz pan, rzekła cyganka, że kobiéta wyższego rodu, przyzwyczajona do atłasów i aksamitów, zgodziłaby się więzić swoją nogę podobnym obówiem?
I ukazała mu swoje buciki z safianowéj skóry.
— Każde obówie zdejmuje się wieczorem, i delikatna stopka, strudzona chodem dziennym odzyskuje siły pod pachnidłami.
Gdyby podróżna nie miała zasłony, Agenor mógłby widziéć wychodzący na jéj twarz rumieniec, i błyszczące oczy w cerze purpurowéj.
— Pachnidła, mówiła z niespokojnością spoglądając na swą towarzyszkę. Musaron słysząc całą tę rozmowę uśmiechał się skrycie.
Agenor nie chcąc ją w większą niespokojność wprowadzić, rzekł:
— Pani, bardzo miła woń wydobywa się z jéj osoby, ja to tylko chciałem powiedziéć; nic innego.
— Dziękuję za grzeczność, rycerzu. Lecz jeżeli to tylko chciałeś mi powiedziéć, już zadosyć uczyniłeś swéj woli.
— To znaczy, że pani nakazujesz mi abym się oddalił, czyż nie tak?
— To znaczy, że ja uważam pana za Francuza, sądząc po jego mowie, a nadewszystko po obejściu się, i ze niebezpiecznie jest podróżować z Francuzami biednéj kobiécie, zbyt uważającéj na dworskość.
— A zatém pani nalegasz abym się z nią rozłączył.
— Tak panie, żal mi tego, lecz nalegam.
Na tę odpowiedź, dwaj służący zdawali się zblizać, jakby dla doprowadzenia do skutku tego nalegania.
— Będę pani posłuszny; lecz zapewniam, że groźna postać twoich towarzyszy bynajmniéj do tego mnie nie skłania, i chciałbym się z niemi spotkać innym razem, aby dać poznać, co to jest tak często sięgać do noży; lecz ze względu na tajemniczość jaką się nam osłaniasz, i która zapewne służy do wykonania jakiego zamiaru, nie chcę się sprzeciwiać.
— Przysięgam, rzekła podróżna, że pan ani sprzeciwiasz się jakiemu zamiarowi, ani téż żadnéj nie osłaniasz tajemnicy.
— Dosyć na tém, rzecze Agenor, podniecony nieco wrażeniem sprawioném przez jéj dobrą postać; powolność twojego chodu nie dozwoliłaby mi spiesznie przybyć na dwór Króla don Pedra.
— Ah! pan się udajesz na dwór Króla don Pedra? ozwała się spiesznie młoda kobiéta.
— I to zaraz, z tego miejsca rzecze Agenor. Żegnam cię pani, życzę wszelkich pomyślności jéj miłéj osobie.
Te słowa nie były dla niéj obojętnemi, prędko też swój kwef odsłoniła.
Wówczas można było dojrzéć jéj piękną twarz i ładne rysy: miała postać łagodną i uśmiéch na ustach.
Agenor zatrzymał konia, który już naprzód kroku postąpił.
— Spieszmy rycerzu, rzekła, widzę że jesteś grzecznym rycerzem, bo poznałeś mnie i zachowałeś przyzwoitość; a kto inny na twojém miejscu może by się tak nie znalazł.
— Bynajmniéj; nie zgadłem kto pani jesteś, ale domyślam się czym nie jesteś.
— A więc tak grzecznemu jak pan rycerzowi opowiem całą prawdę.
Ta te słowa służący spojrzeli na siebie z zadziwieniem, a fałszywa cyganka z uśmiechem tak daléj mówiła:
— Jestem żoną oficera Króla don Pedra, odłączoną blisko od roku od mego męża, który udał się z tym Monarchą do Francyi; chcę się z nim w Sorii połączyć: przytém wiész że żołnierze obudwóch stron znajdują się w tych okolicach, mogłabym się stać łupem przeciwnéj pąrtyi, dla tego téż, pod tém przebraniem chcę się od tego uchronić, dopóki nie złączę się z moim mężem, który w każdym wypadku mógłby mnie bronić.
— Wyśmienicie! rzekł Agenor pokonany tym razem słowami prawdy młodéj kobiéty. Poświęciłbym pani moje usługi, gdyby nie polecono mi poselstwo, wymagające największego pośpiechu.
— Posłuchaj mnie pan, rzekła. Teraz, gdy wiémy kto jesteśmy, pośpieszę tak prędko jak zechcesz, jeżeli pozwolisz mi uciec się do twojéj pomocy, i podróżować pod twoją strażą.
— Ah! ah! ale pani, jak widzę zmieniasz postanowienie, rzekł Agenor.
— Tak panie; gdy rozważyłam że mogłabym napotkać ludzi, równie jak ty, przebiegłych, lecz nie tak grzecznych.
— A więc jakże pani uczynisz? Chyba przyjmiesz moją piérwszą propozycyę.
— Oh! nie sądź pan powierzchownie o mojéj jeździe: jakkolwiek niepozorny mój osieł, jest przecież z téj saméj rasy co i jego koń; pochodzi on że stajen Króla don Pedry, i wyrównywa w biegu najszybszym rumakom.
— Ale twoi ludzie, pani?
— Germek twój, czy nie zabierze na swego konia mojej mamki? ludzie pójdą pieszo.
— Lepiéj byłoby żebyś pani pozostawiła swego osia służącym, którzy go mogą użyć z kolei: twoja zaś mamka niech siądzie za moim germkiem, pani za mną, a tym sposobem utworzemy poważne grono.
— Zgadzam się na to co pan mówisz, rzekła.
I prawie tej saméj chwili, z lekkością ptaka piękna podróżna poskoczyła na konia Agenora.
Dwaj służący dopomogli mamce usiąść za Musaronem, który już przesiał naśmiewać się.

Jeden z ludzi siadł na osła; drugi, dla ulżenia sobie, trzymał się za podogonie, i cały orszak puścił się szybkim krokiem.

ROZDZIAŁ XXXVI.
Jak Agenor i nieznajoma podróżna razem jechali, i co mówili w drodze.

— Trudno jest dwom młodym, pięknym i dowcipnym, trzymającym się w swoich objęciach i podzielającym jednocześnie niedogodności drogi, trudno jest, mówiemy, nie zbliżyć się do siebie.
Młoda podróżna zaczęła od pytań, a miała do nich prawo, jako kobiéta.
— A więc rycerzu, rzecze, nieomyliłam się że jesteś Francuzem.
— Tak, pani.
— I dążysz do Sorii?
— O! co tego to pani nie zgadłaś: wszakże ci powiedzialem.
— Niech i tak będzie... Zapewne służyć Królowi don Pedro?
Agenor namyślał się zanim odpowiedział na to pytanie, nie wiedząc czy ją zawieźć do Sorii, lub wyprzedzić i widziéć Króla don Pedra, oraz, jakie z tego mogą wyniknąć następstwa, musiał więc wiele mówić za nim wyrzekł prawdę.
— Pani, rzecze, tym razem mylisz się: nie jadę służyć Królowi don Pedro, ze względu, że należę do Króla Henryka de Transtamare, albo raczéj do Bertranda Duguesclin, i niosę zwyciężonemu Królowi układy do zawarcia pokoju.
— Zwyciężonemu Królowi! zawołała dumnie młoda kobiéta, z wyrazem, który powściągnęła natychmiast i zmieniła w podziwienie.
— Bezwątpienia, zwyciężony, odpowiedział Agenor; gdyż jego współzawodnik ukoronowany został na jego miejsce.
— Ah! prawda jest, rzekła obojętnie młoda kobiéta; więc pan niesiesz zwyciężonemu Królowi słowa pokoju.
— Czy tak pani sądzisz?
— Jesteś tego pewnym.
— Ponieważ otoczony jest ziemi ludźmi, a nadewszystko, ma teraz złych doradzców: nie podobna mu się opiérać.
— Otoczony złémi ludźmi?...
— Bezwątpienia, poddani, przyjaciele, kochanki, Wszystko go zdradza, obdziera i popycha do zguby.
— A cóż jego poddani?
— Opuszczają go.
— A jego przyjaciele?
— Obdzierają go.
— A jego kochanka? rzekła z wąchaniem się młoda kobiéta.
— Jego kochanka prowadzi go do złego, odrzekł Agenor.
Młoda kobiéta zmarszczyła brwi, i jak gdyby chmura przebiegła po jéj czole.
— Zapewne pan chcesz mówić o Maurytance? rzekła.
— O jakiéj Maurytance?
— O nowym przedmiocie Króla.
— Jak to? spytał Agenor z iskrzącém wejrzeniem.
— Czy pan nie słyszałeś mówiących, że Król don Pedro szalenie jest zakochany w córce Maura Mathrila?
— W Aissie! zawołał rycerz.
— Pan ją znasz? zapytała?
— Bezwątpienia.
— Jakże więc możesz niewiedziéć, że nikczemny niedowiarek, stara się ją wepchnąć do królewskiego łoża.
— Nigdy! zawołał rycerz blady jak śmierć, odwracając się do swojéj towarzyszki, nigdy nie mów nic pani o Aissie, aby nasza przyjaźń przedwcześnie nie zobojętniała!
— Jakże pan chcesz abym mówiła inaczéj, jeżeli mam mówić prawdę? Ta Maurytanka już jest albo wkrótce będzie nałożnicą Króla, ponieważ Król jéj wszędzie towarzyszy, chodzi przy drzwiczkach jéj lektyki, wydaje dla niéj koncerta, zabawy, i swój dwór do niéj sprowadza.
— Pani to mówisz z przekonania? rzekł ze drżeniem Agenor, przypominając sobie opowiadanie Alkada uczynione Musaronowi. Więc to prawda jest, że don Pedro podróżuje przy boku Aissy?
— Wiem ja nie mało rzeczy, rycerzu, rzekła piękna podróżna, gdyż my ludzie z domu królewskiego łatwo się dowiadujemy wszystkiego.
— Oh! pani, nie rań mojego serca, rzekł smutnie Agenor, na którym młodość rozwijała swój kwiat połączony z dwóch najdelikatniejszych części duszy: z wiary, w to co słyszy, i prostoty, w to co mówi.
— Ja ranię pana serce! spytała z zadziwieniem podróżna. Czy przypadkiem nie znasz tej kobiéty?
— Kocham ją zapamiętale, odrzekł rycerz w rozpaczy.
Młoda kobiéta okazała znak współczucia.
— Ale jak odkrywam ona zaczęła cię nie kochać?
— Mówiła mi że mnie kocha. Oh! chyba ten zdrajca Mothril użył przeciw niéj jakiéj czarów potęgi!
— Jest to wielki zbrodniarz, rzekła z pogardą, który już wiele narobił złego Królowi. Ale w jakimby celu chciał działać podobnie?
— To bardzo łatwo odgadnąć: chce odsunąć donnę Maryę Padillę.
— Więc i pan tak sądzisz?
— Niezawodnie, pani.
— Lecz, odrzekła podróżna, powiadają, że donna Marya kocha niewypowiedzianie don Pedra. Sądzisz pan że dozwoli aby ją Król opuścił.
— Jest kobiétą, jest słabą i ulegnie, jak uległa donna Blanka; z tą różnicą, że śmiercią jednéj było morderstwo, a drugiej, będzie odpokutowanie.
— Odpokutowanie! a więc podług pana, Marya ma co do odpokutowania.
— Nie mówię to podług siebie, powtarzam tylko co świat powiada.
— Zatém podług pańskiego zdania nie będą żałować Maryi, tak jak żałowano Blanki de Bourbon.
— Zapewne, nie; chociaż, kiedy obiedwie żyć nie będą, jest podobném do prawdy, że kochanka równie będzie nieszczęśliwą jak małżonka.
— Ale pan się nad nią litujesz?
— Tak; chociaż mniéj jak ktokolwiek inny powinien bym jéj żałować.
— A to dla czego? spytała młoda kobiéta wlepiając w Agenora badawczo swoje czarne oczy.
— Ponieważ powiadają, że ona doradziła Królowi morderstwo don Fryderyka, a don Fryderyk był moim przyjacielem.
— Czy pan nie jesteś przypadkiem rycerzem francuzkim, któremu don Fryderyk naznaczył schadzkę?
— Tym samym, któremu pies przyniósł głowę swego pana.
— Rycerza! rycerza! zawołała młoda kobiéta chwytając za sztylet Agenora. Posłuchaj tylko z uwagą: — przysięgam na pokój jego duszy, na udział jakiego Marya spodziewa się dostąpić w raju, że nie ona tak doradziła, to Mothril!...
— Ale ona wiedziała, że miało nastąpić morderstwo, i wcale się temu nie sprzeciwiała.
Podróżna zamilkła.
— Dość za to ją Bóg ma karać, rzekł Agenor, albo raczej sam don Pedro ją ukarze; kto wie czy to nie dla przelanéj krwi brata, mniéj ją już kocha.
— Być może ze masz pan słuszność, rzekła nieznajoma dźwięcznym głosem, lecz cierpliwości! cierpliwości!
— Pani zdajesz się nienawidzić Mothrila.
— Śmiertelnie.
— Cóż takiego on pani uczynił?
— To samo co całéj Hiszpanii; oddalił Króla od swego narodu.
— Kobiéty rzadko ze względów politycznych równie nienawidzą mężczyzn jak pani Mothrila.
— Ja mam do niego osobistą urazę. Od miesiąca nie pozwala mi połączyć się z mężem.
— Jak to?
— Urządził około Króla don Pedry taką baczność, że ani żadne poselstwo, ani żaden poseł nie może dojść ani do niego, ani do tych co mu służą: wysłałem dwóch umyślnych do mego męża, lecz ci nie powrócili. Gdybym ja mogła dostać się do Sorii, i gdybyś pan również...
— Oh! ja się dostanę, gdyż przybywam jako poseł.
Nieznajoma szyderczo wzruszyła głową.
— Dostaniesz się pan jeżeli on zechce, rzekła.
Agenor wyciągnął rękę i pokazał pierścień dany mu przez Henryka de Transtamare.
— Oto jest mój talizman, rzecze.
Był to pierścień szmaragowy którego kamień osadzony był w dwa.
— Tak jest, rzekła młoda kobiéta, może się też panu powiedzie przecisnąć się przez straże.
— Jeżeli ja się przecisnę, to się i pani przeciśniesz, gdyż należysz do mojego orszaku. Szanować cię będą.
— Więc mi pan przyrzekasz że jeżeli się dostaniesz, to i ja z tobą.
— Na słowo rycerskie! przysięgam ci pani.
— W zamian téj przysięgi, ja pana zaklinam abyś mi powiedział, czego byś najbardziéj w téj chwili pragnął.
— Niestety! to czego sobie najwięcéj życzę, nie możesz mi pani uczynić?
— Powiedz pan jednakże co to szkodzi?
— Chciałbym zobaczyć Aissę i z nią pomówić.
— Jeżeli ja dostanę się do miasta, będziesz ją pan widział i mówił z nią.
— Dziękuję, oh! będę pani bardzo wdzięczny.
— Kto wie czy pan nie więcéj dla mnie uczynisz.
— Pani mi powracasz życie.
— A pan więcéj jak życie, odrzekła nieznajoma z szczególnym uśmiechem.

Ponieważ przy téj wymianie zwierzeń, i zawarcia traktatu, zbliżano się do wioski na odpoczynek, piękna podróżna lekko skoczyła z konia Agenora, a że uważanoby szczególnym, towarzystwo chrześcijan i cyganów razem zgodzono się złączyć nazajutrz, na drodze mniéj więcéj o mile odległéj od wioski.

ROZDZIAŁ XXXVII.
Germek.

Nazajutrz, rycerz wstał rano i znalazł już cyganów o mile od wioski, posilających się śniadaniem przy źródle.
Postępowano daléj w tym samym porządku jak wczoraj.
Dzień przeszedł na rozmowach, w których Musaron i mamka mieli nie mały udział. Pomimo rozmaitości interessujacéj rozmowy tych dwóch znakomitych osób, oszczędzimy jéj przytaczania, powiemy tylko, że Musaron, mimo swojéj przebiegłości nie zdołał dowiedzieć się od staréj kobiéty, co młoda wczoraj wieczór mówiła.
Nakoniec przybyli tak blisko, że widać było Sorjią.
Było to miasto drugiego rzędu; lecz w owéj wojennéj epoce, miasta drugiego rzędu były całe opasane murami.
— Pani, rzekł Agenor, oto jest miasto; jeżeli sądzisz, że Maur tam czuwa, jak o tém mówiłaś, nie myśl żeby on tylko sam pilnował bram i wyłomów, któremi by przejść można było, musi niezawodnie miéć swoje straże i na równinie: radzę więc pani bydź od téj chwili ostrożną.
— Myślałam o tém, rzekła nieznajoma patrząc na około siebie, jak gdyby dla obznajmienia się z miejscowością. Jeżeli pan zechcesz wyprzedzić nas z swoim germkiem, byle nie bardzo daleko, w przeciągu kwadransa obmyślę środki ostrożności.
Usłuchał ją Agenor. Nieznajoma oddaliła się prowadząc za sobą mamkę w gęstwinę małego lasku, a przez ten czas dwaj służący starali się rozpoznać kierunek owej drogi.
— Daléj, daléj, tylko nie odwracaj tak głowę, panie germku, naśladuj grzeczność swego pana, rzekła Musaronowi mamka, który w téj chwili podobnym był do potępieńców Dantego, których głowa zachwiana patrzy w tył, a sami naprzód idą.
Ciekawość nieprzezwyciężona tak dalece powodowała Musaronem, iż, mimo napominania, nie mógł poprzestać swego przedsięwzięcia.
Rzeczywiście germek widział dwie kobiety niknące w gęstwinie kasztanów i dębów zawsze zielonych.
— Panie, rzekł do Agenora, przekonawszy się że oczami nie zdoła przejrzéć zielonéj zasłony, która osłoniła obiedwie kobiéty, lękam się, aby zamiast wielkich dam, jakieśmy z początku sądzili, nie były to cyganki.
Lecz na nieszczęście, tym razem Agenor nie podzielił jego zdania.
— Jesteś za śmiałym gadułą, nie znasz się na mojéj grzeczności, cicho bądź.
Musaron zamilkł.
Po chwili kilku minut, gdy lak wolno postępowali, iż zaledwie pół ćwierci mili oddalili się, usłyszeli rozlegające się krzyki wołającéj za niemi mamki.
Odwrócili się i ujrzeli idącego ku nim młodego człowieka, ubranego, podług zwyczaju hiszpańskiego, w mały płaszczyk na lewem ramieniu. Dawał znak swoim kapeluszem ażeby się zatrzymano.
Po niejakiéj chwili zbliżył się do nich.
— Oto jestem, rzekł do Agenora, bardzo zdziwionego poznając w nim swoją towarzyszkę podróży. Jéj czarne włosy ukrywała peruka blond włosów; barki rozszerzone pod płaszczykiem zdawały się należéć do jakiego młodzieńca pełnego zdrowia, przybrała chód śmiały, nawet cera przez zmianę koloru włosów zdawała się być śniadszą.
— Widzisz pan, że znalazłem środki ostrożności, rzekł młodzieniec; sądzę, że jako twój germek będę mógł wejść do miasta bez żadnéj trudności.
I z zwykłą lekkością skoczył na konia Musarona.
— A jéj mamka? spytał Agenor.
— Zostanie w sąsiedniéj wiosce z mojemi ludźmi, dopóki ich nie zawezwę.
— A więc wszystko jest dobrze urządzone; wjeżdżajmy do miasta.
Musaron i paź wyprzedzili swego pana, który prosto zmierzał do głównéj bramy miasta Sorji, dającéj się spostrzegać w alei starych drzew.
Lecz zaledwie przebyli dwie trzecie części téj alei, natychmiast otoczyła ich banda Maurów, wysłanych przeciwko nim przez wałowe straże.
Zapytano Agenora o cel podróży.
Jak tylko oznajmił że jego celem była rozmowa z Królem don Pedrem, niebawnie otoczyła ich banda, i zaprowadziła do oficera, któremu sam Mothril straż bramy powierzył.
— Przybywam, rzekł Agenor zapytany na nowo, od Konetabla Bertranda Duguesclin, aby mówić z twoim Monarchą.
Na wyrzeczenie tego słowa, które cała Hiszpania nawykła była szanować, oficer zdawał się być niespokojny.
— A co za jedni panu towarzyszą? spytał.
— Jak widzisz, mój germek i mój paź.
— Dobrze, niech pozostanę tutaj, a ja przedstawię pańskie żądanie Ministrowi Mothrilowi.
— Czyń co się panu podoba, rzecze Agenor, ale uprzedzam cię, że ani z Mothrilem, ani z kimkolwiekbądź innym nie chcę mówić, tylko z don Pedrem: strzeż się więc przedłużać swoich badań, które mnie obrażają.
Oficer pokłonił się.
— Jesteś pan rycerzem, rzecze, powinieneś zatem wiedziéć jak rozkaz dowódzcy jest święty. Wykonywam co mi polecono. Poczém odwracając się, rzekł:
— Niech doniosą pierwszemu Ministrowi J. K. Mości, iż jakiś nieznajomy, przybyły w imieniu Bertranda Duguesclin żąda mówić z Królem.
Agenor spojrzał na swego pazia, którego znalazł bladym i strudzonym. Musaron przywykły do przygód nie trwożył się taką drobnostką.
— Towarzyszu, rzekł do młodéj kobiéty, otóż co narobiły twoje ostrożności; poznają cię mimo przebrania, i powieszą nas wszystkich jako twoich uczestników; ale mniejsza o to, jeźli się tak memu panu podoba!
Nieznajoma uśmiechnęła się: jedna chwila bowiem, była dlań dostateczną do odzyskania przytomności umysłu, co dowodziło, ze niebezpieczeństwa nie były dla niej obcémi.
Oddaliła się o kilka kroków od Agenora, zdając się być zupełnie obojętną na to wszystko co się mogło przytrafić.
Podróżni przebywszy dwie lub trzy izby, pełne straży i żołnierzy, znaleźli się na odwachu urządzonym przy wieży, do któréj tylko jedne drzwi wchód stanowiły.
Oczy wszystkich zwrócone były ku drzwiom, przez które co chwila Mothril miał się pokazać.
Agenor nie przestawał rozmawiać z oficerem. Musaron zabrał gawędkę z kilku Hiszpanami, którzy mu mówili o Konetablu i o ich przyjaciołach zostających w służbie don Henryka.
Pazia otoczyli germkowie rządzcy, i wodzili jak dziécię bez celu.
Szczególniejszą uwagę zwrócono na Mauléona, pomimo, że jego uprzejmość upewniła oficera, że jeden człowiek nic nie podoła przeciwko dwustu.
Oficer hiszpański częstował oficera francuzkiego winem i owocami; a dla uczczenia go, ludzie rządzcy gotowémi byli wypełniać przy nim służbę.
— Mój pan przyzwyczajony jest przyjmować tylko z mojéj ręki, rzekł młody paź.
Paziowie zaprowadzili go do pokojów. W tejże chwili dał się słyszéć głos straży: do broni! i głośne wołania „Mothril! Mothril!” rozległy się w głębi odwachu.
Każdy powstał.
Agenor czuł jak mu dreszcz przebiegał w żyłach.
Spuścił przyłbicę, i z pod żelaznéj kraty szukał wzrokiem młodego pazia aby go pocieszyć; lecz już go więcéj nie było.
— Gdzież nasza towarzyszka? spytał po cichu Agenor Musarona.
Ten odpowiedział mu z największą spokojnością po francuzku.
— Panie, kazała podziękować ci za przysługę jakąś jéj oddał wprowadzając do Sorjia, i powiedzieć ci, że jest za to wdzięczna, i ze się wkrótce zobaczycie.
— Co ty mówisz? spytał zdziwiony Agenor.
— To co mi kazała powiedziéć oddalając się.
— Oddalając się!
— Tak jest oddaliła się, rzekł Musaron; węgorz nie prześliznąłby się zręczniéj przez oka siéci, jak ona przeszła przez straże; widziałem tylko z daleka jéj białe pióro u kapelusika ginąc w cieniu: a że jéj późniéj ujrzéć nie mogłem, domyśliłem się że uciekła.
— Chwała Boga! rzekł Agenor, tylko bądź cicho.
Mothril wszedł szybko.
— Kto to tam jest? spytał Maur z wejrzeniem błyskawicy i przebijającym wzrokiem.
— Rycerz, odrzekł oficer, przysłany od pana Bertranda Duguesclin Konetabla francuzkiego, pragnący mówić z Królem don Pedro.
Mothril zbliżył się do Agenora, który z zapuszczoną przyłbicą podobnym był do żelaznego posągu.
— Oto jest, rzekł Agenor zdejmując rękawicę aby pokazać pierścień szmaragdowy, który mu wręczył Książę na znak uwierzytelnienia.
— Co to takiego? spytał Mothril.
— Pierścień szmaragdowy, pochodzący od donny Eleonory, matki Księcia.
Mothril pokłonił się.
— Cóż więc pan żądasz?
— Powiem to tylko Królowi.
— Pan życzysz sobie widzieć J. K. Mość?
— Chcę tego.
— Mówisz za głośno, rycerzu.
— Mówię w imieniu mojego pana, Króla Henryka de Transtamare.
— Więc zaczekasz w téj warowni.
— Zaczekam, lecz uprzedzam, że nie myślę być długo cierpliwym.
Mothril szyderczo się uśmiechnął.
— Niech i tak będzie, rycerzu, odrzekł, zawsze jednak zaczekaj.
I wyszedł pożegnawszy Agenora, którego oczy zaiskrzyły ogniem przez żelazną kratę zapuszczonéj przyłbicy.
— Mocną straż postawić, rzekł cicho Mothril do oficera; są to bardzo ważni więźniowie, za których będziesz odpowiedzialny.
— Cóż mam czynić?
— Powiem ci jutro; tymczasem, żeby nikt nie miał do nich przystępu... Rozumiesz?
Oficer ukłonił się.
— No, rzecze Musaron z największą spokojnością; zdaje mi się, że jesteśmy zgubieni, i że to kamienne pudełko posłuży nam za trumnę.
— Co za zręczną sposobność miałem do poduszenia niedowiarków! zawołał Agenor, gdybym nie był ambasadorem, dodał cicho.

— Niedogodność wielkości, odrzekł filozoficznie Musaron.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
Gałązka pomarańczowa.

Agenor i jego germek zamknięci w tymczasowym więzieniu, przepędzili noc nieprzyjemnie. Oficer posłuszny rozkazom Mothrila, nie ukazał się więcéj.
Mothril spodziewał się powrócić nazajutrz rano; a ponieważ wiedział o czasie w którym miał towarzyszyć Królowi don Pedro na walkę byków, myślał całą noc co czynić należało, tylko że nic nie postanowił w swoim umyśle; skutkiem czego, drugie badanie miało stanowić o losie posła i jego germka.
Być mogło że posłaniec Konetabla jeszcze dzisiaj odbiorze wezwanie przedstawienia się don Pedrowi; lecz w takiém zdarzeniu, wprzódy Mothril będzie musiał wiedziéć o celu jego poselstwa.
Dla politycznych improwizatorów ważną jest rzeczą, aby naprzód znali przedmiot o którym mają improwizować.
Zostawiwszy zatém więzionych, Mothril udał się do amfiteatru, gdzie, jak już wspomnieliśmy, Król bawił swój dwór walką byków. To widowisko, które zazwyczaj Królowie w dzień wyprawiali, odbywało się w nocy: podwajało to jego wspaniałość; trzy tysiące wonnych pochodni oświecało plac walki.
Aissa siedząc po prawéj stronie Króla, otoczona dworzanami, którzy w niéj czcili nowo zeszłą gwiazdę, Aissa mówiemy, patrzała nie widząc, słuchała nie słysząc.
Król posępny i zamyślony badawczo spojrzał na twarz młodéj dziewicy, jakby chciał wyczytać nadzieję jaką go ożywiła niezmienna bladość jéj pogodnego czoła, i monotonne ustalenie jéj zamglonych oczu.
Co do don Pedry, co do jego niepochamowanego serca, i rozhukanych żądzy, podobnym był do rumaka trzymanego na wędzidle, którego niecierpliwość maluje się w drganiu nerwów, a czego przyczynę napróżno chcą zgłębić widzowie.
Poczém czoło jego nagle się zachmurzyło; dla tego, iż przypatrując się ciągle jéj oziębłym rysom, myślał o powabnéj kochance, którą opuścił w Sevilli, o téj Maryi, o której Mothril mówił mu że jest niewierną, i zmienną jak szczęście. Podwójnym był dręczony cierpieniem: zimną obojętnością Aissy i przegasłą miłością Maryi.
Wówczas myśląc o téj kobiécie, którą uwielbiał tak gorąco, iż przypisywano to mocy czarów, gorzkie westchnienie zionęło z jego piersi, i jak burzliwy wiatr gałęzie pomarańczowe, pochyliło czoła bacznych na każde skinienie dworzan.
Było to właśnie w chwili, kiedy Mothril wszedł do loży królewskiéj, i gdy jednmé spojrzeniem przekonał się o usposobieniu umysłu swego Monarchy.
Odgadł on burzę huczącą w sercu don Pedra, i domyślił się, że obojętność Aissy była jéj przyczyną.
Spojrzał więc groźnie i nienawistnie na młodą dziewicę, która chociaż to pojęła była zupełnie spokojną.
— Ah! to ty Mothrilu, rzecze Król; w złą porę przybywasz; ja się nudzę.
Ton z jakim te wyrazy były wymówione nadał im dźwięk dzikiego ryku.
— Przynoszę Królowi wiadomości, rzekł Mothril.
— Ważne?
— Bez wątpienia; czyż śmiałbym trudzić mego Monarchę błachemi?
— — Więc mów.
Minister nachylił się do ucha don Pedry.
— Idzie tu o poselstwo przysłane do nas od Francuzów.
— Patrz no Mothrilu, rzekł Król jakby nie słyszał słów Maura, patrz jak Aissa nudzi się na dworze. Prawdziwie sądzę, że lepiéj byś odesłał tę młodą kobietę do Afryki, ona jéj tak widocznie żałuje.
— Myli się W. K. Mość, odrzekł Mothril; Aissa urodziła się w Grenadzie, nie zna więc swojego kraju; nigdy go nie widziała; nie może go zatem żałować.
— Czy nie żałuje czego innego? spytał don Pedro bledniejąc.
— Ja tak nie sądzę.
— Jednakże, kiedy kto niczego nie żałuje, nie postępuje jak ona, mówi, śmieje się, i żyje w szesnastu leciech. Za prawdę, ta młoda dziewica jest jakby martwa.
— Wiesz N. Panie, że nic nie ma poważniejszego, nic skromniejszego i czyściejszego, nad młodą dziewicę Wschodu; gdyż jak powiedziałem, chociaż urodzona w Grenedzie, pochodzi z najczyściejszéj krwi proroka, i przykrą nieszczęścia koronę nosi na czole; nie może więc posiadać owego swobodnego uśmiechu, téj wesołości słów jak kobiéty hiszpańskie, gdyż nie słysząc nigdy ani śmiéchu ani mowy, nie umie tego co hiszpanki, to jest nie wié jak przesyłać echo którego nie zna.
Don Pedro gryzł sobie usta, i zapalczywie przypatrywał się Aissie.
— Jeden dzień nie zmienia kobiéty, mówił daléj Mothril; te, które długo przechowują godności, przechowują i miłość. Donna Marya niedługo opiérała się Królowi, zapomniała się wkrótce.
W chwili, kiedy Mothril wymawiał te słowa, gałązka pomarańczowa, rzucona z ową pewnością z wyższych galeryi padła u stóp don Pedra, i jakby strzała trafiła do celu.
Dworzanie krzyknęli na zuchwalstwo; niektórzy z nich wychylili się na przód aby zobaczyć zkąd wypadłe rzucenie.
Don Pedro podniósł gałązkę do któréj bilet był przywiązany. Mothril chciał go pochwycić dla siebie, lecz don Pedro sięgnął ręką i rzekł:
— To do mnie należy, nie do ciebie.
Rozwinął list.
Na widok samego pisma wydał krzyk; po przeczytaniu kilku piérwszych wierszy, twarz jego nagle się wypogodziła.
Mothril patrzał z obawą na wrażenie jakie bilet ten wywierał.
Don Pedro nagle powstał.
Za nim dworzanie gotowi mu towarzyszyć.
— Zostańcie, rzekł don Pedro. Widowisko jeszcze nie skończone, życzę sobie żebyście pozostali.
Mothril nie wiedząc co myśléć o tém miespodziewanym wypadku, postąpił aby iść za swoim panem.
— Pozostań! tak chcę, rzekł Król.
Mothril powrócił do łozy Królewskiéj, gdzie wraz z dworzanami czynił rozmaite domniemania tego wypadku. Kazał wszędzie śledzić sprawcę téj nierozważnéj przesyłki, lecz poszukiwania były daremne.
Sto kobiét miały w rękach gałązki i kwiaty pomarańczowe; nikt zatém nie mógł się dowiedzieć zkąd pochodził rzucony bilet.
Mothril wracając do pałacu badał oto Aissę; lecz ta nic nie widziała, gdyż na nic nie zwracała uwagi.
Usiłował dostać się do Króla, lecz drzwi dla wszystkich były zamknięte.
Mothril przepędził okropną noc; piérwszy to raz tak ważny wypadek uszedł jego przebiegłości, nie mogąc swoich domniemań wesprzeć, żadném prawdopodobieństwem. Przeczuwał że jego wpływ ma ciężki szwank ponieść.
Jeszcze Mothril nie zamrużył oka, gdy już don Pedro kazał go przywołać.
Wprowadzony był do najbardziéj oddalonéj części pałacu.
Don Pedro wyszedł z swego pokoju na spotkanie Ministra, i starannie zamknął drzwi za sobą.
Król był bledszy jak zwykle; lecz nie
smutek sprawił mu to pozorne utrudzenie, przeciwnie, uśmiéch wewnętrznego zadowolnienia błądził po jego ustach, coś łagodniejszego i weselszego było jak zwykle w jego spojrzeniu. Usiadł, czyniąc przyjazny znak głową Mothrilowi; pomimo tego, Maur zauważał na jego twarzy niezwykłą stałość w jego z nim stosunkach.
— Mothrilu, rzecze, mówiłeś mi wczoraj o poselstwie przysłanym od Francuzów?
— Tak jest, N. panie odpowiedział Mothril, lecz J. K. Mość nic nie raczyłeś mi odpowiedziéć, nie sądziłem lóż stosowném nalegać więcéj.
— Przytém nie śpieszyłeś się z oznajmieniem, że ich téj nocy zamknąłeś na wieży, nieprawdaż? przydał don Pedro.
Dreszcz przebiegł Mothrila.
— Jak wiész o tém, N. Panie, wyjąkał.
— Wiem o tém, bo to jest rzecz ważna. Cóż to są za jedni?
— Francuzi, jak mi się zdaje.
— I dla czegóż ich zamykasz, kiedy się mianują posłami?
— Mianują się; lecz to nie dosyć, odrzekł Mothril odzyskując krew zimną.
— A ty utrzymujesz inaczéj, wszak prawda?
— Nie zupełnie N. Panie: bo nie wiem czy rzeczywiście...
— Nie wiedząc nie powinieneś ich zatrzymywać.
— Więc W. K. Mość poleca?...
— Aby ich tu natychmiast przyprowadzono.
Maur cofnął się.
— Lecz czy to być może, rzekł.
— Przez krew naszego Zbawiciela! czyżby im się co przytrafiło, spytał don Pedro?
— Nic, Królu.
— Pośpiesz nagrodzić swoją winę, bo zgwałciłeś prawa narodów.
Mothril uśmiechnął się; poznał bowiem uszanowanie swego Króla, dla tego prawa narodów którego teraz przyzywał.
— Nie pozwolę aby mój Król, wystawiał się bezbronny na grożące mu niebezpieczeństwo.
— Bynajmniéj; nie obawiaj się o mnie, zawołał don Pedro tupiąc nogami, obawiaj się o siebie!
— Nie obawiam się niczego, nie mając co sobie do wyrzucenia, odrzekł Mothril.
— Nic do wyrzucenia, mówisz? dobrze sobie wszystko przypomnij.
— Co chce przez to powiedzieć W. K. Mość?
— Chcę powiedziéć, że nie lubisz posłów, zarówno tych co przybywają z Zachodu, jak i tych, co przybywają ze Wschodu.
Mothril uczuł w sobie niespokojność. Powoli rozmowa groźny przybierała obrot; ponieważ nie wiedział z któréj strony ma nastąpić napad umilkł i czekał.
Król tak daléj mówił:
— Piérwszy raz zatrzymujesz posłów do mnie wysłanych?
— Piérwszy raz, odpowiedział Mothril, igrając z wyrażeniem, może ich już i stu przybyło, ale żadnego nie przepuściłem.
Król rozgniewany powstał.
— Jeżeli uchybiłem w czém, mówił daléj Maur, osłaniając pałac mego Króla od morderców nasyłanych przez don Henryka de Transtamare, lub Bertranda Guesclin, jeżeli poświęciłem kilku niewinnych z pomiędzy tylu przestępnych, głowa moja jest gotowa opłacić winę mojego serca.
Król uspokoił się, usiadł i rzekł:
— Mothrilu, dla usprawiedliwienia jakie składasz, i które może być prawdziwém, przebaczam ci; lecz niech ci się to więcéj nie przytrafia, i niech każdy, poseł do mnie wysłany widzi się ze mną. Rozumiesz? Czyby to był z Turgos lub Sewilli; dla mnie wszystko jest jedno. Co do Francuzów: oni są rzeczywiście posłami, wiem o tém, a zresztą, chcę się z niémi obejść jak z posłami należy. Niech więc natychmiast uwolnią ich z wieży, i zaprowadzą z honorami należnemi do najpiękniejszego domu w mieście. Jutro przyjmę ich na uroczystym posłuchaniu w wielkiéj sali pałacu.... Idź!

Mothril pochylił głowę, i powalony podziwem i przestrachem, wyszedł.

ROZDZIAŁ XXXIX
Posłuchanie.

Agenor i jego wierny germek żalili się, każdy po swojemu.
Musaron zręcznie przypominał swemu panu, że przepowiedział to, co obecnie sprawdzać się zaczyna.
Agenor mówił. że nawet wiedząc co się mogło przytrafić, musiał się na to narazić.
Na co Musaron odpowiadał: iż widział pewnych posłów wiszących na szubienicy, wyżéj może jak zwyczajnie, ale zawsze zarówno niebezpiecznie.
Mauléon już nic nie mógł na to odpowiedziéć.
Znano pośpieszną sprawiedliwość don Pedra. Kiedy kto mało ceni życie ludzkie, mniéj względnie z nim się obchodzi.
Dwaj więźniowie oddawali się więc tym smutnym myślom, i Musaron, już szukał cegły po ścianach, chcąc się przekonać, czyby która z nich nie dała się wyjąć, gdy w tém ukazał się Mothril, a za nim orszak dowódzców, których przy drzwiach zostawił.
Jakkolwiek tenże spiesznie wejść potrafił, Agenor znalazł czas spuszczenia swojéj przyłbicy.
— Francuzie! rzekł Mothril, odpowiadaj mi i nie kłam, jeżeli kiedykolwiek potrafisz mówić bez kłamstwa.
— Sądzisz o innych po sobie, rzekł Agenor nie chcąc tym sposobem powiększyć swego gniewu, i dozwolić więcéj obrażać się człowiekowi, którego najbardziéj nienawidził na świecie.
— Co chcesz mówić, ty psie! rzekł Mothril.
— Nazywasz mnie psem, ponieważ jestem chrześcijaninem; więc twój Król psem jest podobnież.
— Kto tu mówi o moim Królu i jego religii? zawołał Maur zapalony; nie mięszaj jego imienia z twoim, i nie wystawiaj sobie że mu jesteś podobny, dla tego, jeżeli on czci tego samego co i ty Boga.
Agenor usiadł wzniósłszy ramiona.
— Mścicielu! czyś tu przyszedł po to abyś mnie znieważał? zapytał rycerz.
— Bynajmniej; raczej mam ci uczynić ważne zapytania.
— Zobaczmy.
— Przyznaj się naprzód, jakim sposobem miałeś zręczność pisania do Króla.
— Do jakiego Króla, spytał Agenor.
— Uznaję tylko jednego, posłańcze buntowników, i ten jest moim Królem.
— Z don Pedrą pytasz mnie jakim sposobem miałem stosunki, z don Pedrą?
— Tak.
— Nie rozumiem czego żądasz.
— Zaprzeczasz więc iż domagałeś się mieć posłuchanie u Króla?
— Nie; ponieważ tylko od ciebie samego tego żądałem.
— Tak jest; ależ to nie ja oznajmiłem o tém Królowi... a jednakże...
— A jednakże?... powtórzył Agenor.
— Wié o twojém przybyciu.
— Ah! wykrzyknął Agenor z zadziwieniem, a jeszcze mocniejsze echo ah! dało się słyszéc wymówione przez Musarona.
— Niechcesz się zatém do niczego przyznać? zapytał Maur.
— Co chcesz, do czego mam się przyznać?
— Jakim sposobem udało ci się miéć stosunki z Królem.
Agenor po drugi raz wzniósł ramiona, mówiąc:
— Spytaj się naszych straży.
— Nie spodziewaj się nic otrzymać od Króla chrześcijaninie, póki nie pozyskasz mego zezwolenia.
— Ah! rzekł Agenor, przecież zobaczę się z Królem?
— Obłudniku! odparł Maur z wściekłością.
— Zdaje się, że już nie będzie potrzeby wybijać muru, przydał Musaron.
— Ciszej, rzekł Agenor.
Poczém odwracając się do Mothrila.
— Dobrze, ponieważ będę mówił z Królem, rzecze, zobaczemy więc Mothrilu, czy moje słowa są, tak małego znaczenia jak ci się zdaje.
— Przyznaj się coś uczynił takiego, iż Król wie o twojém przybyciu; powiedz mi warunki pod jakiemi chcesz traktować o zawarcie pokoju, a będziesz mieć wszelką z mojéj strony pomoc.
— Po co mam pomoc okupować, kiedy twój gniew jasno przekonywa w téj chwili, że się mogę bez niéj obejść, odrzekł z uśmiechem Agenor.
— Pokaż mi przynajmniéj twarz swoją! zawołał Mothril niepokojony jego śmiechem i dźwiękiem głosu.
— Zobaczysz mnie z twarzą i sercem otwartém, w obec Króla gdy z nim mówić będę, rzekł Agenor.
Nagle Maur uderzył się w czoło, i spojrzał po całym pokoju.
— Miałeś pazia zapytał.
— Tak.
— Cóż się z nim stało?
— Szukaj, pytaj, dowiaduj się: to do ciebie należy.
— Dla tego właśnie zapytuje o to ciebie.
— Twoich oficerów, żołnierzy, lub niewolników, ale nie mnie pytać możesz, gdyż do nich tylko a nie do mnie rozciąga się twoje prawo.
Mothril zawrócił się do swojéj świty i rzekł:
— Francuz miał przy sobie pazia, niechaj się dowiedzą co się z nim stało.
Nastąpiła chwila milczenia. W czasie, kiedy czyniono poszukiwania, każda z trzech osób oczekiwała z niecierpliwością jego skutków, co odmienne na ich twarzach wywołało odcienia. Mothril przechadzał się przy drzwiach jak szyldwach na stanowisku, albo raczéj jak hiena w swojéj klatce. Agenor siedział i czekał nieporuszony, jakby posąg żelazny. Musaron baczny na wszystko co się działo, zachował się spokojnie, milczał podobnie jak jego pan, i tylko oczami pożerał Maura.
Odpowiedziano, nareszcie że paź znikł od wczoraj, i nie pokazał się więcéj.
— Czy to prawda jest? spytał Maur rycerza.
— Twoim ludziom możesz wierzyć co mówią; czyż niewierni umieją także kłamać? odrzekł Agenor.
— Lecz dla czegóż ociekł?
Agenor wszystko zrozumiawszy odpowiedział:
— Aby się udał do Króla i powiedział mu, że jego pan został zatrzymany.
— Nie można dostać się do Króla, gdy Mothril czuwa obok niego, rzekł Maur.
Poczém nagle uderzając się w czoło, zawołał:
— Oh, kwiat pomarańczowy! Oh bilet!
— Wyraźnie Maur zgłupiał, odezwał się Musaron.
Nagle Mothrił zdawał się uspokoić. To co odkrył było mniéj straszném, jak to czego się naprzód obawiał.
— Dobrze, rzekł, niech tak będzie. Winszuję ci zręczności twego pazia: posłuchanie jakie miéć sobie życzysz, jest ci udzielone.
— Na który dzień?
— Na jutro, odpowiedział Mothril.
— Chwała Bogu! rzekł Musaron.
— Lecz strzeż się, mówił daléj Maur surowo do rycerza, żeby twoje widzenie się z Królem, nie skojarzyło szczęśliwego odkrycia, którego się spodziéwasz.
— Niczego się nie spodziewam; wypełniam tylko moje poselstwo, a to jest wszystko odpowiedział Agenor.
— Chcesz mojéj rady? rzekł Mothril nadając swemu głosowi wyraz prawie ujmującéj słodyczy.
— Dziękuję, odrzekł Agenor. Ja nic nie chcę od ciebie.
— Dla czegóż to?
— Ponieważ nic nie przyjmuję od nieprzyjaciela.
Rycerz wymówił te słowa z takim wyrazem nienawiści, że Maur słysząc je, zadrżał.
— Dobrze i tak, rzekł. Żegnam cię Francuzie.
— Żegnam niewierny, odezwał się Agenor.
Mothril wyszedł, bo wiedział to co chciał wiedziéć. Król dowiedział się o wszystkiém, lecz drogą mniej straszną. Nie było to właśnie czego się naprzód obawiał.
We dwie godzony po téj rozmowie, okazała straż przybyła do Agenora, zeszła z nim do progu wieży, i poprowadziła z oznakami wielkiego szacunku, do domu położonego na placu w mieście Sorji.
Obszerne apartamentu, wspaniale, jak tylko można było ubrane, czekały na przyjęcie posła.
— Oto jest twoje mieszkanie, Mości posle od Króla francuzkiego, rzecze kapitan dowodzący strażą.
— Ja nie jestem posłem od Króla francuzkiego, odpowiedział Agenor, i nie zasługuję aby mi były oddawane właściwe temu urzędowi zaszczyty. Jestem posłany od Konelabla Bertranda Duguesclin.
Lecz kapitan poprzestał na ukłonie i oddalił się.
Musaron chodził po wszystkich pokojach, oglądał obicia, matęrye i sprzęty, mówiąc przy każdym szczególe:
— Zapewne, tu nam lepiéj jak w wieży.
W czasie, gdy Musaron czynił przegląd, wielki rządzca pałacu wszedł i spytał rycerza, czyby mu nie podobało się uczynić jakie przygotowanie aby mógł stosownie ukazać się przed Królem.
— Żadnego, odrzekł Agenor, mam mój miecz, mój chełm i zbroję; jest to ubiór żołnierza, a ja właśnie nim tylko jestem, posłanym od swego wodza.
Wielkorządzca wyszedł i rozkazał trębaczom odezwać się.
W chwilę potém, przyprowadzono przed jego mieszkanie okazałego konia, pokrytego pysznym czarprakiem.
— Mam własnego konia, i nie potrzebuję innego, rzekł rycerz, niech mi tegoż powrócą, gdyż mi go odebrano: a to jest wszystko czego żądam.
W dziesięć minut późniéj przyprowadzono własność Agenora.
Niezmierny tłum otoczył przestrzeń, wprawdzie bardzo małą, oddzielającą dom Agenora, od pałacu królewskiego. W balkonach przepełnionych widzami, młody człowiek szukał wejrzeniem, czyby na którym z nich nie poznał, tak dobrze sobie znanéj towarzyszki podroży; lecz były to napróżne usiłowania, i prędko takowych zaniechał.
Cała szlachta wierna Królowi, rozstawiona w pałacu na podwórzu honorowym, tworzyła korpus kawaleryi. Zbroje i tkaniny złote sprawiały czarujący widok.
Zaledwie Agenor zsiadł z konia, zaczął się zaraz niepokoić. Nastąpiły tak szybkie zmiany, iż nie miał nawet, czasu pomyślenia o swojém poselstwie: bo był przytém zapewniony, że takowe nie da się uzupełnić.
Jego jeżyk zdawał się być przykuty do podniebienia; żadne postanowienie nie zajmowało jego umysłu. Wszystkie jego myśli bujały daleko, i rozbijały się jedne o drugie, podobnie jak obłoki w mglisty dzień jesienny.
Jego wejście do sali posłuchalnéj, podobne wejściu niewidomego, który nagle odzyskuje wzrok pod wpływem promieni słonecznych, złotym obłokiem pokrywających przedmioty.
Nagle rozległ się głos, drżący, glos, który zdawał mu się, iż go słyszał pewnéj nocy w Bordeaux, pewnego dnia, w namiocie Caverleya.
— Rycerzu, odezwał się tenże głos, życzyłeś sobie mówić z Królem, otóż przed nim jesteś.
Te słowa skierowały oczy rycerza w punkt w który patrzéć należało. Po prawéj stronie don Pedra siedziała kobiéta z twarzą zakwefioną, po lewéj, stał Mothril.
Maur był blady jak śmierć; poznał w rycerzu kochanka Aissy.
Spostrzeżenie było tak szybkie, jak myśl.
— Najmiłościwszy panie przemówił rycerz, nigdy nie spodziewałem się zostać zatrzymanym choć na chwilę, rozkazami J. K. Mości.
Don Pedro przygryzł usta, i odrzekł:
— Rycerzu, jesteś Francuzem, może więc przypomnisz sobie, że gdy się mówi z Królem Hiszpanii, na, żywa się go Królem. Najjaśniejszym panem.
— Istotnie uchybiłem, odpowiedział Agenor kłaniając się; jesteś Królem w Soria.
— Tak, Królem w Soria, powtórzył don Pedro, uważając odezwanie się rycerza jako uwłaczające tytułowi, gdyż on był przecież Królem tylu miast innych.
— Królu! rzecze Agenor, nie o tych ważnych szczegółach przychodzę mówić z tobą. Przybywam tu od Henryka de Transtamare twojego brata, z przedstawieniem korzystnego i zaszczytnego pokoju, który tak wielce potrzebny jest dla twego ludu, i który podobnież rozweseli serce braterskie.
— Rycerzu, jeżeli przyszedłeś tu aby rozprawiać ze mną w tym przedmiocie, powiedz nam dla czego dziś chcesz przedstawiać to, czemu przed ośmioma dniami odmówiono.
Agenor nachylił się.
— N. panie, rzekł, nie jestem wcale sędzią pomiędzy Waszemi Królewskiemi Mościami, przynoszę tylko wyrazy, które mi są powiedziane. Jestem głosem rozciągającym się z Burgos do Soria, z serca brata do drugiego serca.
— I nie wiesz dla czego dzisiaj chcą ofiarować mi pokój? zapytał don Pedro; a więc ja ci to powiem!
Oczekując na słowa królewskie, zgromadzenie uciszyło się. Agenor korzystał z téj chwili i raz jeszcze badał wzrokiem siedzącą kobietę i Maura. Kobiéta zakwefiona była ciągle milczącą i nieporuszoną jak posąg. Maur był blady i zmieniony, jak gdyby przez jedną noc doświadczył wszystkich przykrości, jakie człowieka przez całe życie dosięgnąć mogą.
— Ofiarujesz nam pokój w imię mojego brata, rzekł Król, ponieważ mój brat chce abym go nie przyjął, i o tém wié że go nie przyjmę pod warunkami jakie mi przedstawisz.
— N. Pan jeszcze nie zna tych warunków.
— Wiem, że chcesz mi ofiarować połowę Hiszpanji; wiem, czego będziesz domagać się odemnie; to jest zakładników, w liczbie których ma być mój Minister Mothril ze swoją rodziną.
Bladość Maura zmieniła się w siność; jego bystre oko, zdawało się, iż chce przeniknąć głos serca don Pedry, aby się przekonać czy będzie trwały w postanowieniu.
Agenor zadrżał, gdyż z temi myślami zwierzył się tylko przed cyganką, któréj kilka słów wspomniało tych szczegółach.
— Istotnie że W. K. Mość jest trafnie o wszystkiém zawiadomiony, chociaż nie pojmuję jakim sposobem stać się to mogło.
W téj chwili, kobieta siedząca obok Króla bez wymuszenia odsłoniła haftowaną zasłonę i opuściła ją na swych ramionach.
Agenor zaledwie wstrzymał krzyk podziwienia; albowiem w kobiécie siedzącéj po prawéj stronie don Pedra, poznał towarzyszkę podróży.
Krew nabiegła mu do twarzy; zrozumiał zaraz kto Królowi dał objaśnienia, które mu oszczędziły wyszczególnienie warunków, pod jakiémi pokój miał być zawarty.
— Rycerzu, ozwał się Król, wiedz o tém z moich ust i powtórz to słowo w słowo tym, co cię posłali, iż jakiekolwiek są warunki, które mi przedstawiają, jest pomiędzy niemi jeden taki, który odrzucam, a tym jest podział mego Królestwa, które całkowicie do mnie należy, i którém dowolnie chcę zarządzać. Zwycięzca ja, podam z kolei warunki.
— Zatém W. K. Mość chce wojny? spytał Ageor.
— Ja jéj nie chcę, lecz znoszę, odparł don Pedro.
— I taka jest nieodmienna wola W. K. Mości?
— Taka.
Agenor zwolna odpiął swoją stalową rękawicę, i rzucił w przestrzeń oddzielającą go od Króla i rzekł:
— W imieniu Henryka de Transtamare, Króla Kaslylji, wypowiadam tu wojnę.
Król powstał wśród wielkiego szmeru, i strasznego szczęku oręża.
— Wiernie uzupełniłeś powierzone ci poselstwo, rzekł; z naszéj strony pozostaje tylko chętnie dopełnić naszą powinność królewską. Darzémy cię więc na dwadzieścia cztery godzin, gościnnością w naszém mieście, a jeżeli ci się podoba, nasz pałac będzie twojém mieszkaniem, nasz stół również do ciebie należy.
Agenor zamiast odpowiedzi skłonił się nisko, i wzniósł oczy na kobiétę siedzącą przy boku Króla.
Ona patrzała na niego z słodkiém uśmiechem; zdawało mu się nawet, iż opierała palce na swoich ustach, jakby chcąc powiedziéć:

Bądź cierpliwy! i miéj nadzieję.

ROZDZIAŁ XL.
Miejsce zebrania się.

Pomimo téj milczącéj obietnicy, z któréj Agenor nie mógł sobie zdać tłómaczenia, wyszedł z posłuchania zostając w powątpiewaniu. Wszystko co mu się najbardziéj prawdopodobném wydawało, i niém być mogło, było to, iż ową nieznajomą cyganką, z którą tak poufale podróż odbywał, jest to niezawodnie sławna Marya Padilla.
Postanowienie Króla nie zatrwożyło go wcale, gdyż rozważywszy dobrze wszystko, don Pedro dowiedział się dnia poprzedzającego o tem, co powinien był usłyszéć dnia następnego. Agenor przypomniał sobie tylko, iż cygance powierzył swoją najdroższą i najpoufalszą tajemnicę, to jest miłość Aissy.
Kiedy raz zazdrość zbudzi się w téj strasznéj kobiécie, przeciwko biednéj Aissie, któż może przewidzieć, gdzie się zatrzyma jéj zaciekłość, która już tyle niewinnych głów poświęciła.
Wszystkie te smutne myśli zebrane w umyśle Agenora, nie dozwalały mu zbadać piorunujących spojrzeń, jakie Mothril i Maurowie rzucili na niego, kiedy w imieniu don Henryka Transtamare, przełożył żądanie, które obraziło ich dumę i interes.
Zapewne śmiały i waleczny rycerz francuzki byłby nie zachował, w obec wyzywających spojrzeń, spokojności, gdyby nie powaga tak konieczna dla posła.
Lecz nowe nastręczyło mu się roztargnienie. Zaledwie wyszedł z pałacu i przebył łańcuch straży który go otaczał, kobiéta odziana długą zasłoną, dotknęła jego ręki, i znakiem tajemniczym żądała, aby szedł za nią.
Agenor wahał się przez chwilę; wiedział bowiem iloma zasadzkami don Pedro i jego mściwa kochanka, otaczali swoich nieprzyjaciół, jakich używali środków i podstępów kiedy szło o zemstę, lecz w owéj chwili, rycerz, jakkolwiek dobrym był chrześcijaninem, mało wierzył w ów wschodni talizman, który człowiekowi nie dozwala wolnego wyboru i wydziera możność przewidywania i odwrócenia złego.
Tłumił więc rycerz wszelką obawę, i mówił sobie, iż walczy już od dosyć dawnego czasu; że dobrze będzie jakimkolwiek sposobem położyć temu koniec, i że, jeżeli przeznaczenie wybrało tę godzinę za jego ostatnią, będzie ją uważał jako pożądaną.
I szedł za przewodniczką przeciskającą się pośród zebranego ludu, z ową pewnością, że nie będzie poznaną pod swojém okryciem, prosto ku domowi, który był przeznaczony rycerzowi za mieszkanie.
Na progu tego domu, oczekiwał Musaron.
Gdy wszedł, Agenor prowadził starą, aż do najbardziéj oddalonego pokoju. Kobiéta szła za nim; a Musaron myśląc, iż zajdzie cóś niezwyczajnego, zamykał pochód.
Gdy przyszła nieznajoma na miejsce, podniosła zasłonę, a wówczas Agenor i jego germek poznali w niéj, mamkę cyganki.
Potém co zaszło w pałacu, ukazanie się mamki, już nie zdziwiło Agenora; lecz Musaron nie wiedząc o niczém, wykrzyknął z podziwienia.
— Panie, rzekła stara do rycerza, donna Marya Padilla chce pomówić z panem, i życzy sobie, abyś tego wieczora udał się do pałacu. Król będzie przeglądał wojska świeżo przybyłe, a Marya podówczas będzie sama jedna, Czy może spodziewać się pana? Czy przybędziesz na oznaczone miejsce?
— Ależ, rzekł Agenor, nie mogąc okazać dla Maryi dobrych skłonności, gdyż ich dla niéj nie uczuwał, dla czego donna Marya Padilla życzy sobie widziéć się ze mną?
— Czy to pan uważasz za wielkie nieszczęście, jeżeli kobiéta, jaką jest donna Marya Padilla, wybiera go, abyś z nią pomówił tajemnie? odrzekła z wdzięcznym uśmiechem mamka.
— Bynajmniéj; lecz przyznam się, iż lubi schadzki na otwarłem miejscu, gdzie nie brakuje przestrzeni, i gdzie człowiek może się udać na koniu i z włócznią.
— A ja z moją kieszą, rzekł Musaron.
Stara uśmiechnęła się na tę oznaki niespokojności.
— Widzę, rzekła, iż potrzeba abym zupełnie uskuteczniła moje polecenie.
I wydobyła z swojéj kaletki mały zwitek, w którym list się ukrywał.
Musaron, do którego w podobnym wypadku zawsze należała rola czytelnika, zajął się pismem, i tak zaczął:
„Jest to rękojmia bezpieczeństwa dana przez towarzyszkę pańskiéj podróży. Przybądź więc na miejsce i godzinę oznaczoną, abyśmy pomówili o Aissie!
Na te słowa Agenor zadrżał, że zaś imię kochanki jest wiarą kochanka, wspomnienie zatem imienia Aissy, zdawało mu się strażą bezpieczeństwa, wykrzyknął więc, iż niezwłocznie gotów jest udać się z mamką wszędzie, gdzie jéj się tylko iść podoba.
— Kiedy tak jest, rzekła, to nic łatwiejszego, oczekiwać będę Jego J. Wielmożności tego wieczora w kaplicy w pałacu. Kaplica rzeczona jest otwarta dla oficerów i naszego Króla; lecz o ósméj wieczór bywa zamykaną, wejdziesz pan zatém o w pół do ósméj i skryjesz się za ołtarz.
— Za ołtarz! rzekł Agenor potrząsając głową jako przesądny człowiek z północy, nie lubię spotkań dawanych za ołtarzem.
— Oh! nie lękaj się niczego odpowiedziała naiwnie stara, w Hiszpanji inne zwyczaje; przy tém niedługo pan będziesz czekał: za ołtarzem są drzwi prowadzące do mieszkania, z którego Król i osoby należące do jego dworu, mogą udawać się do kaplicy. Te drzwi ja panu otworzę, a tym sposobem wejdziesz, i nie będziesz od nikogo widzianym.
— Nie będę od nikogo widzianym! hum! hum! odezwał się po francuzku Musaron, to pachnie straszném ucięciem głowy. Co pan na to powiész?
— Nie obawiaj się niczego, odrzekł rycerz tym samym językiem, mamy jéj własny list, i chociaż podpisany tylko samem imieniem, zawsze jest to rękojmia. Jeżeli spotka mnie nieszczęście, powrócisz z tym listem do Konetabla i don Henryka, opowiesz im moją miłość, moje nieszczęścia, podejście jakim wciągnięto mnie w sidła, a ja ich znam obudwóch, będą umieli pomścić się na zdrajcach tak, iż zadrży cała Hiszpanija.
— Bardzo dobrze, odrzekł Musaron, ale tym czasem czy pana nie zarżną.
— Prawda i to; lecz jeżeli rzeczywiście Marya chce się widziéć ze mną, aby mówić o Aissie?...
— Panie, jesteś zakochany, to znaczy żeś stracił rozum, odrzekł Musaron. Taki człowiek zawsze ma słuszność, a nadewszystko gdy mówi nie dorzeczy. Przebacz mi panie, lecz to jest prawda. Poddaję się. Idź pan do djabła.
I poczciwy Musaron westchnął głęboko domówiwszy tych wyrazów.
— Ależ zresztą, odezwie się nagle, dla czegóż miałbym iść z panem.
— Ponieważ trzeba zanieść odpowiedź Królowi Kastylii don Henrykowi de Transtamare, odrzekł rycerz, i jeżeli ja umrę, ty sam będziesz mógł zdać sprawę z mego poselstwa.
Tu Agenor opowiadał germkowi, dobitnie i w porządku odpowiedź don Pedra.
— Ale przynajmniéj, rzekł Musaron, będę mógł czuwać około pałacu.
— A to po co?
— O ciało świętego Jakóba! zawołał germek, ażeby pana bronić moją kuszą, która powali na ziemię z pół tuzina tych żółtych twarzy, a tymczasem pan powalisz drugie pół tuzina swoim mieczem. Będzie to zawsze sposobność umniejszenia tuzina niewiernych: a to nam nie może przeszkodzić do zbawienia.
— Mój kochany Musaronie, przeciwnie, spraw mi ukontentowanie, i nie pokazuj się wcale. Jeżeli mnie zabiją, to tylko murom Alkazaru będzie o tém wiadomo; lecz słuchaj, mówił daléj rycerz z zaufaniem szczerego serca, nie zdaje mi się żebym czém obraził donnę Maryę, nie powinnaby miéć do mnie urazy, gdyż nawet oddałem jéj przysługę.
— Tak, ale Maur, ale Mothril, jego przecież dosyć i w rozmaitych miejscach znieważyłeś. Przytém, jeżeli się nie mylę, on jest rządzcą pałacu, i żeby pana lepiéj przekonać, jak on mu jest przychylny, chciéj sobie tylko przypomniéć, iż to on chciał pana zatrzymać przy wejściu do miasta, i wrzucić do lochu. Zapewniam pana, iż nie ulubionéj trzeba się obawiać, lecz ulubieńca.
Agenor był nieco zabobonny, przywiązywał niekiedy wiarę do natchnień swego sumienia, jak to zwykle czynią zakochani; odwrócił się zatém do staréj mamki, mówiąc:
— Jeżeli się uśmiéchnie, pójdę.
Stara uśmiéchnęła się.
— Powróć do donny Maryi, rzecze, i powiédz jéj, że o siódméj wieczorem będę w kaplicy.
— Dobrze; a ja będę oczekiwała z kluczem przy małych drzwiach. Żegnam panie Agenor, żegnam cię miły germku.
Musaron kiwnął głową; stara znikła.
— Teraz, przemówił Agenor, odwracając się do Musarona, nie potrzeba nic pisać do Konetabla; mogą cię przytrzymać w drodze, list odebrać. Powiedz mu tylko że wojna jest przyjęta, i że trzeba zacząć kroki nieprzyjacielskie. Masz nasze pieniądze, rządź się niemi; i staraj się przybyć jak najprędzéj na miejsce.
— Ale pan?.. bo koniec końcem, można się spodziewać że będziesz zabity.
— Ja nic nie potrzebuję, jeżeli mnie zdradzą, poświęciłem życie i trudy, które mi się już naprzykrzyły. Jeżeli przeciwnie, donna Marya mnie proteguje, dostarczy mi koni i przewodników, wyjeżdżaj Musaronie, wyjeżdżaj téj chwili nawet: to na mnie, a nie na ciebie zwrócone są tu oczy, wiedzą że tu jestem. Jedź, twój koń jest dobry, odwaga wielka. Co do mnie: spędzę resztę dnia na modlitwach. Idź!
Zamiar ten jakkolwiek awanturniczy, został przyjęty, i stosownie do położenia dobrze był obmyślony, Musaron się téż nie sprzeciwiał, nie tyle przez uległość dla swego pana, jak przez wewnętrzne przekonanie.
Germek w kwadrans po umówieniu się pojechał, i wyszedł z miasta bez trudności. Agenor, jak to powiedział, oddał się modłom, i o w pół do ósméj poszedł do kaplicy.
Stara oczekiwała go przy drzwiach, dając znak aby się pośpieszał; następnie, uchyliła małe drzwiczki wciągając za sobą rycerza.
Po długim przejściu przez korytarze i galerye, Agenor wszedł do dolnéj sali, wpół oświeconéj, otoczonéj w okrąg tarassem zarosłym kwiatami.
Pod baldahimem siedziała kobiéta wraz z niewolnicą, której kazała oddalić się jak tylko spostrzegła rycerza.
Skoro tylko stara wprowadziła Agenora, natychmiast odeszła przez uszanowanie.
— Dziękuję za słowność, rzekła donna Marya Mauléonowi; wiedziałam dobrze o pańskiéj szlachetności i śmiałości, chciałam tą podziękować mu, okazawszy pozornie przeniewierzenie się.
Agenor nic nie odpowiedział, gdyż dla mówienia o Aissie był wezwany, i po to tylko przyszedł.
— Zbliż się pan, rzekła Mąrya, jestem tak przychylna do Króla don Pedra, że musiałam w jego interessie, może naruszyć pański, lecz na wytłumaczenie się daję moją miłość, a pan, co jesteś zakochany, powinieneś mnie zrozumiéć.
Marya tym sposobem, zbliżyła się do celu schadzki. Agenor zaś poprzestał na ukłonie i milczał.
— Teraz, mówiła dalej Marya, skoro skończyłam mój interes, chcę mówić o twoim, panie rycerzu.
— O jakim? zapytał rycerz.
— O tym co pana najbardziej obchodzi.
Agenor na widok tego szczérego uśmiechu, przyjemnego poruszenia, i téj serdecznéj wymowy czuł się bezbronny.
— Siadaj pan tu, rzekła czarodziejka, wskazując mu ręką miejsce obok siebie . Agenor posłuszny był rozkazowi.
— Uważałeś mnie pan jako swoją nieprzyjaciółkę, rzec, ze młoda kobiéta, a jednakże tak nie jest, i na dowód, golowa jestem oddać panu przysługi podobne tym, jakie mi wyświadczyłeś.
Agenor patrzał na nią z zadziwieniem; Marya daléj mówiła:
— Bez wątpienia, bo czyż to nie pan byłeś moim dobrym obrońcą podczas drogi, i doradzcą chociaż mimo woli.
— Mimo woli, oto prawda, rzecze Agenor, gdyż nie wiedziałem z kim mówię.
— Nie zaniedbałam téż przysłużyć się Królowi, dzięki objaśnieniom od pana udzielonym, przydała z uśmiéchem Marya: przyznaj więc pan żeś mi był bardzo użyteczny.
— A więc!.. przyznaj?... Lecz co się tycze pani...
— Nie zdaje się panu, jak widzę, abym mogła być zdolną przysłużyć się. Oh! rycerzu, masz w podejrzeniu moją wdzięczność.
— Może sobie tego pani życzysz, ja nie przeczę.
— Życzę sobie, naprzykład: gdybyś był zatrzymany w Sorii.
Agenor zadrżał.
— Ja mogła bym panu ułatwić wyjście z miasta.
— Ah, pani! zawołał Agenor, tak działając, prawdziwie usłużysz interessom Króla don Pedra; bo on nie pozwoli, aby go posądzono o zdradę i nikczemność.
— Przypuśćmy, odparła młoda kobiéta, że jesteś zwyczajnym, nieznaném posłem; że przybyłeś dla spełnienia poselstwa politycznego, mogącego obudzić tylko w Królu nieufność i nienawiść; lecz przypomnij sobie, czy nie masz w Sorii innego nieprzyjaciela, osobistego nieprzyjaciela?
Agenor widocznie się zmięszał.
— Czy nie pojmujesz, gdyby tak było, mówiła dalej Marya, że ten nieprzyjaciel, jeżeli go masz, mógłby nie radząc się Króla, ale idąc za głosem prywatnéj urazy, stawiać na ciebie zasadzki i szukać zemsty; w razie zaś, gdyby żądano wytłómaczenia, czyż twoim rodakom nie trudno byłoby się usprawiedliwić? Bo przypomnij sobie, rycerzu, że przybyłeś tutaj czuwać nad twojémi i nad Henryka Transtamare irrteressami.
Agenor cicho westchnął.
— Ah! sądzę żeś mnie pan zrozumiał, rzekła donna Marya. A więc gdybym oddaliła grożące ci niebezpieczeństwo?..
— Zachowałabyś mi pani życie, a to tak ważna przysługa; lecz wątpię czy umiałbym być wdzięcznym za ową wspaniałość.
— Dla czego?
— Ponieważ nie dbam o życie.
— Pan, nie dbasz o życie?...
— Tak jest, odrzekł Agenor wstrząsając głową.
— Może pan masz jakie wielkie udręczenie?
— Tak pani.
— A gdybym ja też znała?
— Pani?
— Gdybym panu wskazała przyczynę?
— Pani! mogłabyś mi powiedziéć... mogła byś mi okazać...
Marya Padilla odwróciła się do kotary jedwabnéj osłaniającéj taras.
— Patrz! rzekła odchyliwszy ją.
Istotnie, pomiędzy gąszczem drzew pomarańczowych, granatów, i laurów różannych, widziéć można było taras, na którym, w pośród kwiatów i kipiącego słońca w złocistym piasku, w zawieszonym z purpury hamaku, kołysała się dziewica.
— A co? rzecze Marya.
— Aissa! wykrzyknął Mauléon, wyciągając ręce z uśmiechem.
— Tak, córka Mothrila, odpowiedziała Marya.
— Ah pani! zawołał rycerz pożerając wzrokiem przestrzeń oddzielającą go od Aissy. Tak, tam to, tam, prawdę pani mówię, tam jest szczęście mojego życia!
— Istotnie, tak blisko, rzekła z uśmiechem Marya, i tak daleko!
— Czy pani ze mnie żartujesz? zapytał z niespokojnością Agenor.
— Boże mnie od tego zachowaj; mówię tylko, że donna Aissa jest w téj chwili obrazem szczęścia, które często się zdaje, że tylko ręką sięgnąć aby je pochwycić, a jednakże oddziela nas od niego jakaś niewidzialna, do niepokonania przeszkoda.
— Niestety! wiem o tém, strzegą jéj, pilnują, odrzekł smutnie rycerz.
— Zamykają na dobre karty i mocne zamki.
— Gdybym przynajmniej mógł zwrócić jéj uwagę! zawołał Agenor, ujrzéć ją, i być od niéj widzianym!
— Czyby to było owém niwielkiem szczęściem dla pana?
— Jak największém!
— Przychylę ci go, rycerzu. Donna Ąissa nie widziała pana; gdyby cię ujrzała, jéj boleść byłaby tylko większą: bo dla kochanków przykry to środek wyciągać ręce, i w oddaleniu przesyłać, sobie pocałunki. Postąp inaczej, rycerzu.
— I cóż mam czynić?! powiedz pani, rozkaz, albo doradź mi.
— Czy widzisz pan te drzwi? rzekła Marya wskazując uboczne wejście na taras, oto jest klucz od nich; największym z tych trzech otworzysz zamek, i zejdziesz przez jedno piętro; poczém, udasz się przez długi korytarz, podobny do tego, przez który przechodziłeś idąc tutaj; korytarz ten styka się z ogrodem sąsiedniego domu. Tam znajdziesz Aissę. Ah! już zaczynasz pojmować, jak sądzę?...
— Tak, tak, rzekł Mauléon pożerając stopniowo słowa wychodzące z ust Maryi.
— Ten ogród, mówiła daléj, zamykają kraty, od których klucz znajduje się przy piérwszym Gdy już tam będziesz, możesz się zbliżyć do miejsca w którém się obecnie donna Aissa kołysze: tylko że mur tego tarassu jest stromy, i niepodobna go przebyć; lecz będziesz mógł zawołać swojéj kochanki, i z nią pomówić.
— Dziękuję, dziękuję! zawołał Mauléon.
— Jesteś pan już więcej zadowolniony, tém lepiéj, rzecze donna Marya zatrzymując go, pomimo tego, zawsze niebezpiecznie jest rozmawiać, bo można być usłyszanym. Mówię panu to tylko wyraźnie, że Mothrila nie ma, że towarzyszy Królowi w przeglądzie wojska nadeszłego z Afryki, i że nie powróci, jak o w pół do dziesiątéj lub dziesiątéj godzinie, a teraz jest ósma.
— Półtory godziny! Ah! pani, daj prędko, daj mi ten klucz, błagam cię!
— Oh! nie ma czasu do stracenia. Pozwól wpiérw zgasnąć ostatnim promieniom słońca, które czerwienią się zachodząc: jest to dzieło dwóch albo trzech minut czasu. Przy tém, przydała z uśmiéchem, czy chcesz pan abym ci powiedziała?...
— Co takiego?
— Nie wiem jak odłączyć ten drugi klucz od trzeciego; gdyż ten trzeci, dany był przez Maura samemu Królowi: wiele mnie kosztowało trudów zanim go dostałam.
— Królowi don Pedro? rzekł cały drżący Agenor.
— Tak jest, odpowiedziała Marya. Wyobraź sobie pan, że ten trzeci klucz prowadzi do samego tarassu, otwiera w dole ten mur nieprzebyty, i prowadzi bardzo wygodnemi schody do samego tarassu, gdzie w tej chwili marzy zapewne o panu Aissa.
Agenor wykrzyknął, przejęty szaloną radością.
— Tym sposobem, mówiła daléj, gdy zamkniesz te drzwi za sobą, będziesz mógł dowolnie i bez obawy rozmawiać półtory godziny z córką Mothrila; gdyż skoro przyjdą, a nie mogą iść inaczéj, tylko przez ten dom, możesz pan bezpiecznie i wygodnie cofnąć się tą stroną.
Agenor padł pa kolana i całowaniami pożerał rękę protektorki.
— Pani, rzekł, żądaj mojego życia, jeżeli kiedyś może ci być przydatne, a oddam ci go najchętniéj.
— Dziękuję, zachowaj go dla swojej kochanki, panie Agenor. Słońce już zaszło, za kilka chwil nastąpi noc ciemna; zostaje ci tylko godzina czasu. Idź i nie skompromituj mnie przed Mothrilem.
Agenor wybiegł przez małe drzwi tarassu i znikł.
— Rycerzu! wołała za nim Marya gdy uciekał, za godzinę znajdziesz swojego konia przy drzwiach kaplicy, lecz niechaj Mothril niczego się nie domyśla, bo byśmy oboje byli zgubieni.

— Za godzinę! przysięgam, odezwał się w dali głos rycerza.

ROZDZIAŁ XLI.
Widzenie się.

Aissa zamyślona i marząca stała na dolnym tarassie, przyległym mieszkaniu jéj ojca i swojemu, a gnuśna jak prawdziwa dziewica Wschodu, oddychała wieczornym powiewem, i spoglądała na ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Kiedy słońce schowało swoje promienie, jéj wzrok błądził po wspaniałych ogrodach Alkazaru, szukając jakby przez mury i drzewa przedmiotu, na którego wyglądała pod czas trwania horyzontu. Cała oddana tylko myślom, z których nie zdajemy sobie rachunku, ani z odległości ani z czasu, a które zowie się miłością, to jest wieczną nadzieją.
Marzyła o polach francuzkich, więcéj zielonych i cienistych, chociaż nie wonnych, i o tych bogatych ogrodach w Bordeaux, których cień osłonił najsłodszą chwilę jéj życia; że zaś umysł ludzki zastanawiając się nad jaką rzeczą, rozwikłuje jej wątek, jednocześnie przypominała sobie ogród Sevilli, gdzie po raz piérwszy z blizka widziała Agenora, jak z nim mówiła, jak dotykała jego ręki, i prawie czuła jeszcze jego ściśnięcie.
Myśli kochanków to przepaść; jak w umyśle obłąkanych ostateczności łączą się z sobą na skrzydłach marzeń, tak uśmiéch kochającéj dziewicy zmienia się często podobnie do uśmiechu Ofellii w gorzkie łzy, i rozdzierające łkanie. Aissa pod wpływem wspomnieli, uśmiechała się, westchnęła, i zalała się łzami.
Już płakała i miała przejść do łkania, kiedy pośpieszny chód rozległ się po kamiennych schodach.
Sądziła że Mothril już powraca, że spieszy; jak to czynił niekiedy, aby ją pochwycić w śród rozkosznych marzeń, i jak gdyby u tego jasnowidzącego człowieka, magiczna przezorność podobna była piekielnéj pochodni, która wszystko i w około oświeca, pozostawiając w ciemności, tylko jego myśl głęboką, niewzruszoną i wszechwładną.
Jednakże wątpiła czy to był Mothril, gdyż łoskot pochodził ze strony przeciwnej, którą Mothril powracał.
Wówczas ze drżeniem pomyślała o Królu, którego już zupełnie przestała się obawiać, od czasu przybycia Maryi. Schody z których powstawał łoskot, były te, które Mothril oszczędzał na przybycie dla swego Monarchy.
Pośpieszyła się, nie w celu osuszenia łez swoich; gdyż byłoby to tłumić wrodzone jéj uczucie, i sprzeciwić się swéj dumnéj wyobraźni, lecz aby tym sposobem ukryć zbyt słodkie wspomnienie przed nieprzyjacielem: albowiem gdyby to był Mothril, miała swoją wolę, gdyby zaś don Pedro, miała swój sztylet.
Potém, jak gdyby upewniona, iż w nieobecności Agenora nic niepomyślnego ani groźnego przytrafić się jéj nie mogło, oddaliła się od drzwi, i przygotowywała się tylko na usłyszenie przykrego słowa, o którém ją uprzedził złowrogi łoskot nabawiający drżeniem.
W tém nagle uczuła swe łono w objęciach żelaznych ramion; wydała krzyk pogardy i wstrętu, lecz jéj usta zatamowały dwa inne chciwe. Wówczas pożercze uczucie, które wpłynęło w jéj żyły, i silniéj niżeli spojrzenie dało jéj poznać Agenora klęczącego na głazie marmurowym przy jéj stopach.
Zaledwie zdołała stłumić powtórny okrzyk radości, który wydobywał się z jéj ust, i wzruszonego serca. Powstała, i silna jak młoda pantera, co wlecze swoją zdobycz w zarośle, uniosła, że tak powiem, Agenora na schody, które w swoim cieniu osłoniły radość dwojga kochanków.
Pokój Aissy osłonięty długiemi storami, dotykał tych schodów; schroniła się zatém do niego zawsze w objęciach swego kochanka; że zaś światło niebios przyćmione było gęstemi chmurami, że żaden głos nie dał się słyszéć przez ściany, słyszano tylko przez kilka chwil żarliwe pocałunki i westchnienia ognistej miłości, ginące w długich czarnych i woniejących splotach Aissy, które rozwiązały się w namiętnych uściskach i okryły ich obojga jakby zasłoną.
Nieobeznana z naszemi zwyczajami europejskiemi, nieumiejąca podniecić zapału oporem, Aissa oddała się swemu kochankowi, jak oddała się piérwsza kobiéta rządzona instynktem... i pociągiem szczęścia jakie się czuje, i które dla niéj zdaje się być największém.
— Ty, ty, mówiła cicho w upojeniu, ty w pałacu Króla don Pedry, ty oddany méj zapamiętałéj miłości. Oh! dnie zbyt długie zdają się być w samotności, a Bóg téż dwoma sposobami czas mierzy; chwile, w których się z tobą cieszę, przemijają jak cień, dnie zaś, w których cię nie widzę, zdają mi się być wiekiem!
Poczém ich głosy zamilkły na nowo, w pośród długich i słodkich pocałowali.
— Oh! więc ty moją jesteś, zawołał w końcu Agenor. Co mnie obchodzi nienawiść Mothrila? co mnie obchodzi miłość Króla? Teraz mogę umiérać.
— Omiérać! rzekła Aissa z zwilżonémi oczami i drżącémi usty, umierać. O nie! ty nie umrzesz, mój najdroższy! Ocaliłam cię w Bordeaux, ocalę cię i tutaj. Co do miłości Króla, patrz, jak moje serce jest obojętne, jak mało podnosi się pierś moja; czy sądzisz iż w tém sercu napełnionym tobą, i bijącém tylko dla ciebie, mogło być miejsce, nawet na cień innéj miłości?
— O Boże! strzeż mnie, abym choć przez chwilę mógł pomyśléć, iż moja Aissa zapomina o mnie odrzekł Agenor. Lecz tam gdzie przekonanie odstępuje, gwałtowność czasami jest zbyt wielka. Czy nie słyszałaś opowiadań o przygodach Leonory Ximenés, której grubijaństwo Króla nie zostawiło innego nad klasztor schronienia?
— Leonora Ximénes, nie była Aissą, i nigdyby nią nie była; przysięgam ci za jedno i drugie.
— Broniłabyś się, wiem dobrze o tém, lecz broniąc się, umarłabyś, być może!
— I cóż! czy nie kochałbyś mnie więcéj umarłą jak żyjącą, kiedy do innego bym należała.
— Oh! tak, tak, krzyknął młodzieniec przyciskając ją do swego serca. Oh! tak, umiéraj, umiéraj, jeżeli tego będzie potrzeba, lecz bądź tylko moją.
I otoczył ją swoim objęciem w uniesieniach miłości podobnych do szału.
Noc, która zaciemniła zewnętrzne mury pokoju, odjęła kształt wszystkim przedmiotom: jakże więc w owéj ciemności pełnéj słów miłosnych i palących oddechów, jak nie gorzéć ogniem, który trawi, podobnie jak te straszne płomienie, gorejące pod wodą.
Długi czas cichość grobowa, albo miłosna panowała w tym pokoju, gdzie rozlegały się dwa głosy, i dotykały się dwa serca jednozgodném biciem.
Agenor pierwszy wydarł się z tego niewymownego szczęścia. Przypasał miecz, którego szczęk żelaznéj pochwy rozległ się po marmurze.
— Co czynisz? spytała Aissa chwytając rękę Agenora.
— Powiedziałaś, odpowie Agenor, że czas dwie ma miary: minutami szczęście, wiekami rozpacz. Ja oddalam się.
— Oddalasz się, lecz mnie zabierzesz ze sobą, nie prawdaż? pojedziemy razem?
Młodzieniec z westchnieniem wydarł się z objęć swojéj kochanki i zawołał:
— Niepodobna.
— Jak to niepodobna?
— Tak, przybyłem tu w świętym charakterze posła, który mnie osłania, nie mogę go zgwałcić.
— Ale ja! zawołała Aissa nie opuszczę cię więcéj.
— Aisso, rzekł młodzieniec, przybywam w imieniu Konetabla; przybywam w imieniu Henryka de Transtamare, którzy mi powierzyli: piérwszy, sprawę i honor Francuzów; drugi, interes tronu Kaslylskiego, i cóżby oni powiedzieli dowiadując się, iż w miejsce uzupełnienia tego podwójnego poselstwa, zatrudniałem się moją miłością.
— I któż im o tém powie? Któż ci wzbroni ukryć mnie przed wszystkich oczyma?
— Mam powracać do Burgos, a droga z Burgos do Sorii potrzebuje trzy dni czasu.
— Jestem mocna, przyzwyczajona do prędkich marszów.
— Masz słuszność, bo pochód jazdy Arabskiéj jest śpieszniejszy niżeli naszéj. Za godzinę Mothril spostrzeże naszą ucieczkę, za godzinę będzie nas ścigał; a wówczas uciekając nie będę mógł się dostać do Burgos.
— Oh! mój Boże! mój Boże, zawsze się rozłączemy, rzekła.
— Przynajmniéj tym razem, przysięgam ci, rozłączenie nie będzie długie. Pozwól mi wywiązać się z mojego poselstwa, pozwól mi dostać się do obozu don Henryka, pozwól mi złożyć urząd jaki na mnie włożył, pozwól mi zostać Agenorem rycerzem francuzkim, który tylko ciebie kocha, który żyje dla ciebie jednéj, a wówczas, przysięgam ci raz jeszcze, Aisso, przybędę do ciebie, choć pod inném przebraniem, choćby nawet w stroju niewiernego, i natenczas przybędę do ciebie i wyrwę silą, jeżeli dobrowolnie iść nie zechcesz.
— Nie, nie, odrzekła Aissa, dzisiaj zaczęło się moje życie; do dzisiaj nie żyłam, bo nie należałam do ciebie; od dzisiaj nie będę mogła żyć bez ciebie, jak niegdyś nie mogłam wzdychać i płakać uciekając; od dzisiaj jestem twoją żoną. Niech więc umrą ci wszyscy, co sprzeciwiają się żonie dążącéj za swym małżonkiem.
— Nawet nasza protektorka, Aisso? nawet ta szlachetna kobiéta, która pomogła mi w przyjściu do ciebie, nawet ta biedna Marya Padilla, na któréj Maur mściłby się? A wiesz ty jak on mścić się potrafi!
— Oh! dusza mnie odstępuje, mówiła bledniejąc młoda dziewica; wiedziała bowiem że wyższa moc, rozumu oddzielała ją od kochanka. Lecz pozwól mi odprowadzić cię; mam dwa muły przewyższające biegiem najprędsze konie; wskaż mi miejsce, w którém będę mogła czekać lub połączyć się z tobą, a bądź spokojny, ja się połączę.
— Aisso, innemi drogami do jednego zdążamy celu, teraz zaś niepodobna! niepodobna!
Młoda dziewica machinalnie zgięła kolana, i dumna Maurytanka znalazła się u stóp Agenora w postawie błagalnéj i proszącéj.
W téj chwili smutny i żałosny ton guzli uleciał w powietrzu nad ich głowami, naśladując przyjacielskie wzywania. Oboje zadrżeli.
— Zkąd pochodzi ten dźwięk? spytała Aissa.
— Zgaduję, rzekł Agenor, pójdź, pójdź.
Oboje zwrócili się na tarass.
Oczy Agenora patrzały na tarass Maryi.
Mgła była gęsta; jednakże przy bladém świetle gwiazd dwoje tych ludzi mogło rozrźnić białą suknię, wychylającą się z za parapet i zwróconą w ich stronę.
Tylko być może, iż powątpiewali nie wiedząc czyby to było widziadło lub kobiéta. Lecz w tym samym czasie, złowrogie drganie stron powtórzyło się w tym samym kierunku.
— Marya mnie wzywa, mówił cicho Agenor, wzywa mnie, czy słyszysz?
— Pójdź! pójdź! wołał jakby z nieba przytłumiony głos Maryi.
— Czy słyszysz, Aisso? czy słyszysz? zapytał Agenor.
— Oh! ja nic nie słyszę, nic nie widzę, odrzekła z łkaniem dziewica.
W tymże czasie rozległ się odgłos trąb, które zwyczajnie odprowadzały Króla powracającego do pałacu.
— Wielki Boże! zawołała Aissa, zmieniona w kobiétę słabą i niespokojną; powracają; uciekaj mój drogi; uciekaj! — Jeszcze raz żegnam cię.
— Być może ostatni, dodała cicho dziewica, opierając swoje usta na ustach kochanka.
I skierowała młodzieńca na wschody.

Jeszcze nie umilkł łoskot jego kroków, jak chód Mothrila dał się słyszéć — drzwi prowadzące do Maryi Padilli zamknęły się, a otworzyły, Aissy.

ROZDZIAŁ XXLII.
Przygotowania do bitwy.

W trzy dni po upływie tego co powiedzieliśmy, Agenor tą samą drogą którą przybył, złączył się z Musaronem, i zdał sprawę z swego poselstwa don Henrykowi Transtamare.
Nikt nie taił niebezpieczeństw na jakie naraził się Agenor w uzupełnieniu włożonego nań poselstwa; Konetabl téż dziękował mu, chwalił go, i wybrał miejsce przy boku najwaleczniejszych Bretończyków, pod sztandarem niesionym przez Sylwestra Budes.
Wszędzie przysposabiano się do wojny; Król Nawarry dozwolił wolnego przejścia przez ziemie swoje Księciu Galii, który zdążał do Króla don Pedro, prowadząc mu znaczne wojsko, mające się złączyć z jego dzielnemi oddziałami afrykańskiemu.
Tymczasem awanturnicy angielscy przychylni sprawie don Pedry, obiecywali sobie wielkie korzyści na Bretończykach i Gaskończykach, jako swoich zażartych nieprzyjaciołach.
Ma się rozumiéć że najśmielsze, i tém samém najkorzystniejsze plany, tworzyły się w głowie naszego przyjaciela, pana Hugo Caverleya.
Henryk Transtamare nie zaniedbał również o potrzebnych przygotowaniach. Połączywszy się z dwoma braćmi don Tellezem i don Sanchem, którym powierzył dowództwo oddziałów, szedł małémi marszami na spotkanie brata swego don Pedra.
W całéj Hiszpanji dawało się czuć to gorączkowo usposobienie, które przechodzi, aby tak powiedziéć w powietrzu, i przepowiada o wielkich wypadkach.
Musaron zawsze przewidujący i zarazem filozof, napominał swego pana, żeby jadł najdelikatniejszą zwierzynę i pił najlepsze wino, aby tym sposobem nabrać sił do bitwy, co by mu zaszczyt przyniosło.
W końcu Agenor, którego miłość co raz bardziéj zwiększała się, rozważał wszystkie sposoby do wykonania podobne i niepodobne, jakby się zbliżyć do Aissy; wykraść ją, aby tym sposobem nie być przymuszonym oczekiwać wątpliwych i zmiennych tak często wypadków bitwy, gdzie się przybywa zdrów i z odwagą, lecz zkąd można być zmuszonym do ucieczki lub otrzymać śmiertelną ranę.
Dla tego téż jedynie, i mając sposobność przez hojność Bertranda kupił sobie dwa konie Arabskie, których Musaron objeżdżał codziennie dla przygotowania do długich marszów, i przyzwyczajenia do głodu i pragnienia.
W końcu dowiedziano się, że Książe Galii przeszedł już wąwozy i zdążał na równinę. Miał przy sobie armię, którą prowadził z Gvinei pod miasto Vittorię, położone niedaleko od Navaretty.
Z nim trzydzieści tysięcy konnicy, i czterdzieści tysięcy piechoty. Była to mniéj więcéj siła odpowiednia dowodzonej przez don Pedra.
Henryk Transtamare miał pod swémi rozkazami sześćdziesiąt tysięcy piechoty i czterdzieści tysięcy konnicy.
Bertrand obozujący z tylną strażą swoich Bretończyków, obojętny był na junakierją Hiszpanów, i pozwalał im cieszyć się z zwycięztwa, którego jeszcze nie odnieśli.
Miał on swoich szpiegów, którzy mu donosili codziennie, co się działo w armii don Pedry, a nawet i w armii don Henryka; wiadomemu również były wszystkie zamiary samego Caverleya, w chwili nawet, gdy płodna wyobraźnia awanturnika takowe rodziła.
Wiedział zatém, że gdy kapitan, zachęcony powodzeniem brania w niewolę Królów, ofiarował się Księciu Galii, aby jednym ciosem zakończyć wojnę.
Jego plan był jak najprostszy: zamyślał postąpić jak drapieżny ptak, który wzbija się w górne obłoki, staje się niewidzialnym, uderza niespodzianie na łup, i unosi w swych szponach, w chwili gdy się go nikt nie spodziewa.
Hugo Caverley zamierzył połączyć się z Janem Chaudos, Księciem Laucastre, częścią awangardy angielskiéj, i napaść znienacka na don Henryka, zabrać go razem z dworem, i tym sposobem otrzymać za jednym razem kilkadziesiąt okupów, z których każdy mógłby zbogacić sześciu awanturników.
Zgodził się na to Książę Galii, gdyż w tym przedsięwzięciu nic nie miał do stracenia, a wiele do zysku.
Na nieszczęście, Bertrand Dugucsclin, jak to już powiedzieliśmy, miał szpiegów, którzy mu donosili o wszystkiém co się działo w armii nieprzyjacielskiéj.
Na większe jeszcze nieszczęście, tchnął on od dawna, w ogólności do Anglików urazą bretońską, a do Caverleya miał osobistą nienawiść.
Zalecił więc swoim szpiegom, żeby nie zasypiali ani na chwilę, lub przynajmniéj aby spali tylko jedném okiem.
Tym sposobem wiadome mu były najmniejsze poruszenia Caverleya.
Godziną wprzód, kiedy godny kapitan opuszczał obóz Księcia Galii, Konetabl zebrał sześć tysięcy jazdy bretońskiéj i hiszpańskiéj, i pod dowództwem Agenora i Bégue Villaines, wysłał ich w przeciwną stronę od swego kierunku, dla zajęcia stanowiska w lesie przedzielającym wąwóz.
Oddziały te winny były zająć część lasu równoległe między sobą, i po przejściu Anglików zamknąć wąwozy za niémi.
Uwiadomiony o tém don Henryk, miał całe swoje wojsko gotowe pod bronią.
Takim sposobem Caverley, mając z przodu mur nieprzebyty, gdyby chciał się cofnąć, napotkałby inny mur żelazny.
Przy nadejściu nocy ludzie i konie byli już w zasadzce. Jeźdźcy leżąc brzuchem na ziemi trzymali w rękach cugle swoich koni.
Około dziesiątéj godziny Caverley i cały jego oddział wstąpili w wąwóz. Anglicy tak byli pewni swego, że nawet nie przejrzeli lasu, co zresztą ciemność nocy czyniła, jeżeli nie podobném, to przynajmniéj bardzo trudném.
Za Anglikami Bretończycy i Hiszpanie złączyli się jak dwa ogniwa rozdwojonego łańcucha.
Około pół nocy dał się słyszéć wielki hałas; był to attak Caverleya na obóz don Henryka.é Naówczas Bertrand mając Agenora z prawej, a Bégue Villaines z drugiéj strony, ruszył pędem z całym swoim oddziałem, wzywając Naświętszéj Panny Guesclin!
W tym samym czasie wielkie ognie zapaliły się na flankach i oświeciły scenę przedstawiającą Caverleyowi pięć lub sześć tysięcy awanturników, ścieśnionych dwiema armijami.
Caverley nie był to człowiek zdolny narażać życie dla saméj chwały bez korzyści. Na miejscu Edwarda III pod Crésy, ratowałby się ucieczką, na miejscu Księcia Galli, pod Povtiers, byłby się poddał.
Ze zaś nie poddają się, jak tylko w koniecznej ostateczności, tym więcéj, jeżeli poddając się można być powieszonym, puścił swego konia pędem, i wyjściem nieznaczném znikł, jak znika zdrajca w teatrze przez uboczne kulisy.
Wszystkie jego pakunki, znaczna summa pieniędzy, i skrzyneczka z drogiemi kamieniami i kosztownościami, owoce trzech-letnich łupów, w czasie których, aby uniknąć stryczka, trzeba było miéć więcéj geniuszu jak Alexander, Anibal lub Cesar, dostały się w ręce nieprawego syna de Mauléona.
Musaron przeglądał je, a w tymże czasie obdzierano umarłych i okowano jeńców; przekonał się wówczas, że służy u jednego z najbogatszych rycerzy chrześcijańskich.
Odmiana ta jakkolwiek była wielką, uporządkowała się jednak w przeciągu godziny.
Awanturnicy byli porąbani na kawałki: dwieście lub trzysta z nich zaledwie mogło się uratować.
Skutki tego dodały tyle odwagi Hiszpanom, że don Tellez, młodszy brat Henryka Transtamare, posuwając się na przód, chciał natychmiast, i to bez nowego przygotowania, wyruszyć na nieprzyjaciela.
— Chwilę czasu, panie Hrabio, rzekł Bertrand, zdaje mi się, że nie pójdziesz sam jeden na nieprzyjaciela, i nie wystawisz się aby być wziętym bez chwały.
— Lecz sądzę że cała armija pójdzie za mną, odparł don Tellez.
— Pewno nie, pewno nie, rzekł Bertrand.
— Niech Bretończycy pozostaną, jeżeli chcą, dodał don Tellez, lecz ja pójdę z Hiszpanami.
— Po co?
— Bić Anglików.
— Przebacz, rzekł Bertrand, Anglicy zostali pobici przez Bretończyków, i nie będą już zwyciężeni przez Hiszpanów.
— Co pan mówisz? zawołał porywczo don Tellez, posuwając się do Konelabla, i dla czego?
— Ponieważ, rzekł Bertrand bez wzruszenia, ponieważ Bretończycy są lepsi żołnierze jak Anglicy, ale Anglicy są lepsi żołnierze jak Hiszpanie.
Przemówienie to mocno rozgniewało młodego Księcia.
— Dziwna to rzecz, że tu na ziemi hiszpańskiéj dowodzi Francuz: ale zobaczmy czy don Tellez ma być posłusznym, lub sam dowodzić. Hej! za mną.
— Ośmnaście tysięcy moich Bretonów ani ruszą z miejsca, dopóki im nie dam znaku, rzekł Bertrand. Co się tycze Hiszpanów: jestem tylko wtenczas ich dowódzcą, kiedy wspólny wódz nasz, don Henryk Transtamare, rozkazuje im aby mnie słuchali.
— Jak ci Francuzi są roztropni! wykrzyknął don Tellez w uniesieniu, jakąż krew zimną zachowują nie tylko przed niebezpieczeństwem, ale nawet przed zniewagą! Winszuję panu, panie Konetabl.
— Tak panie, odrzekł Bertrand, moja krew zimną jest póki nie zburzona, lecz gorąca gdy płynie.
I Konetabl cały uniesiony gniewem, przyciskał swoje szerokie pięście do swego pancerza.
— Zimna jest, mówię to panu, rzekł młody człowiek, a to dlatego, że pan jesteś stary, przytém z wiekiem traci się odwaga.
— Traci się odwaga! zawołał Agenor dobiegając konno przeciw don Tellezowi, ktokolwiek raz ozwie się że Konetabl się lęka, niepowtórzy tego dwa razy.
— Uspokój się mój przyjacielu, odrzekł Konetabl, dozwólmy głupim czynić głupstwa. Cierpliwości! cierpliwości!
— Szacunek dla krwi królewskiéj! zawołał don Tellez, szacunek, czy słyszycie?
— Szanuj się sam jeżeli chcesz aby cię szanowano, ozwał się nagle głos, na który zadrżał Książę gdyż ten był głosem jego starszego brata, który dowiedział się o téj nieprzyjemnéj sprzeczce, i nie znieważaj przedewszystkiém naszego sprzymierzonego, naszego bohatera.
— Dziękuję, królu, odrzekł Bertrand, wspaniale postępujesz, oszczędzając mnie do przykréj powinności ukarania zuchwałych. Nie o panu tu mowa, Hrabio Tellez, bo sam spostrzegłeś że nie masz słuszności.
— Jak to? ja nie mam słuszności, wzywając do bitwy. Czyż nie wyruszamy na nieprzyjaciela? nieprawdaż Królu? zapytał don Tellez.
— Ruszyć na nieprzyjaciela... w téj chwili! to niepodobna, zawołał Duguesclin.
— Trudno mój kochany Konetablu, rzekł don Henryk, nie jest to niepodobną rzeczą, bo razem ze świtem bić się będziemy.
— Królu, będziemy pobici.
— A to dlaczego?
— Gdyż położenie miejsca jest nieodpowiednie.
— Nie ma nieodpowiedniego miejsca, nié ma jak tylko: waleczni i tchórze! wykrzyknął don Tellez.
— Konetablu, rzecze Król, moje szlachectwo domaga się bitwy, i nie mogę mu odmówić; przy tém widzieliśmy ucieczkę Księcia Galii, czyż także mamy się cofać.
— Zresztą, rzecze don Tellez, wolno będzie Konetablowi patrzéć na nas i wypoczywać, kiedy zwalczać będziemy.
— Panie Hrabio, odpowiedział Duguesclin, będę czynić to wszystko co będą czynili Hiszpanie, a nawet spodziewam się, że i jeszcze więcéj; gdyż zważ tylko dobrze: w dwie godzin rozpoczniesz, czy prawda?
— Prawda.
— A zatém za cztéry godziny będziesz uciekać przez równinę przed Księciem Galli, a ja i moi Bretończycy będziemy tu, gdzie obecnie jestem, i ani jeden żołnierz liniowy ani kawalerzysta, nie cofnie się na krok. Bądź pan tam, to zobaczysz.
— Konetablu, uspokój się, rzekł don Henryk.
— Królu! ja mówię prawdę, wszakże W. K. Mość chce rozpocząć bitwę.
— Tak, Konetablu, chcę tego, bo tak powinienem.
— Niech więc tak będzie.
Poczém odwracając się do swoich Bretonów, dodał:
— Moje dzieci, rozpocznie się bitwa. Przygotujcie się.... Wszyscy ci waleczni ludzie i ja, mówił daléj, tego wieczora będziemy zabici lub w niewoli; lecz niech przed wszystkiém spełni się wola twoja, Królu, tylko W. K. Mość chciéj na to pamiętać, że ja stracę życie lub wolność, a Król tronu się pozbawisz.
Król don Henryk opuści! głowę, odwrócił się do swoich przyjaciół i rzekł:
— Trudna sprawa dzisiejszego poranku, z poczciwym Konetablem; lecz jednakże bądźcie panowie gotowi.
— Czy istotnie dziś będziemy zabici? zapytał dość głośno Musaron, aby mógł słyszéć Konetabl.
— Tak, tak, mój dobry germku, odrzekł odwracając się z uśmiechem. To niezawodna prawda.

— Szkoda, odrzekł Musaron, brzękając złotem w kieszeniach swoich szerokich spodni, zostać zabitym wówczas właśnie gdy staliśmy się bogaci, i możni cieszyć się życiem.

ROZDZIAŁ XLIII.
Bitwa.

W godzinę po tém smutném rozmyślaniu poczciwego germka, gdy Bertrand zawołał Musarona, wzniesione słońce nad płaszczyznę Navarretty, było tak jasne i spokojne, jak gdyby wkrótce chciało sprzyjać jednéj z najsławniejszych bitew, które mają zakrwawić dzieje historyi świata.
Gdy słońce się wzniosło, płaszczyzna zastawiona była wojskiem don Henryka, podzieloném na trzy oddziały.
Don Tellez z swoim bratem Sanche, znajdował się na lewem skrzydle, na czele dwudziestu pięciu tysięcy ludzi.
Duguesclin stanowił straż tylną, mając w swoim oddziale, sześć tysięcy ludzi umiejących władać orężem, a w ogóle do ośmnastu tysięcy koni.
Don Henryk umieszczony mniej więcéj z prawéj strony tego samego stanowiska, co i dwaj bracia, kierował prawem skrzydłem z dwudziestu jeden tysięcy koni, i trzydziestu tysięcy piechoty składającym się.
Ta armija rozstawiona była w trzech odstępach, nakształt stopni schodów.
Składała się z rezerwy wojaków Aragońskich dobrze uzbrojonych, i dowodzonych przez Hrabiów d’Aigues, i Roquebertin.
Było to 3 kwietnia 1368 roku, i dzień poprzedzający, nieznośny był od kurzu i gorąca.
Król don Henryk, siedział na pięknym mule aragońskim, i przejeżdżał przez miejsca między szeregami łych szwadronów, jednych zachęcając, chwaląc drugich, i nadewszystko wystawiał im grożące niebezpieczeństwo, gdyby żywcem wpadli w ręce okrutnego don Pedry.
Konetabla, który zimny i niewzruszony stał na swojém miejscu, poszedł ucałować, mówiąc:
— Ta ręka da mi raz na zawsze koronę. Czemuż nie mam korony władzcy całego świata, ofiarowałbym ją tobie, gdyż ona tylko byłaby godną ciebie.
Królowie zawsze znajdują podobne słowa w chwili niebezpieczeństwa. Tylko że pamięć tych słów ulata za przemijającym niebezpieczeństwem, podobnie jak pył za pędem wichru.
Potém ukląkł na gołéj ziemi, modlił się do Boga, a wszyscy go naśladowali.
W téj chwili zapromieniło się wschodzące słońce z poza gór Navaretty, i żołnierze przypatrujący mu się, dostrzegli nasrożone włócznie Anglików, dążące nad skłonem gór, z których już zwolna zaczęli schodzić, piętrujące się na rozlicznych ich załamach.
Agenor, w sztandarach pierwszych szeregów poznał sztandar Caverleya, który wznioślejszy i okazalszy był wówczas, jak nawet w chwili nocnego attaku. Lancastre i Chaudos, którym podobnie jak naszemu kapitanowi udało się schronić pod czas nocnéj porażki, dowodzili z nim wspólnie, i zdawali się z niecierpliwością oczekiwać odwetu.
Wszyscy trzéj szli na stanowisko na przeciw Duguesclina.
Książę Galii i Król don Pedro stanęli na przeciw don Sancha i don Telleza. Wódz Buch, Jan Grailly posunął się na przeciwko Henryka Transtamare.
W miejsce przemówienia do swoich żołnierzy, Książę Czarny wzruszony widokiem tyle tysięcy ludu idącego na rzeź, wylewał łzy i prosił Boga, nie o zwycięztwo, lecz o te prawo, które jest dewizą korony Angielskiéj.
W tém odezwały się trąby.
Natychmiast pod ciężarem koni zadrżała ziemia, i łoskot podobny do dwóch zbliżających się grzmotów groził w powietrzu.
Jednakże dwie awangardy, złożone z ludzi mężnych, a nadewszystko wyćwiczonych zbliżały się zwolna.
Po wypuszczeniu strzał, które zachmurzyły przestrzeń, rycerze rzucali się jeden na drugiego, pasowali się z sobą w cichości: dla armii nie mającéj jeszcze udziału był to okropny widok, lecz razem i zachęcający.
Książę Czarny działał podówczas jak prosty żołniérz.
Pędem ruszył z całém swém wojskiem przeciw don Tellezowi.
Była to piérwsza walna bitwa w któréj znajdował się młody człowiek, podobnież ludzie walczący z nim podówczas, uważani byli za wzorowych żołnierzy w świecie.
Strach go przejął, cofnął się.
Widząc to orszak jego, zwrócił swoje konie, i w jednéj chwili całe jego lewe skrzydło rozproszyło się, skutkiem tych popłochów, które najwaleczniejszych przejmują czasami przerażeniem lub wstydem.
Powrócił około Bretończyków, którzy choć, z początku stanowili straż przednią, skutkiem zwrotu, jaki uczynił don Tellez, posuwając się naprzód, zostawali naówczas w straży tylnéj. Tenże przyspieszał biegu swego konia odwracając się od nich.
Don Sancho spotkał się z pogardzającém wejrzeniem Konetabla, zatrzymał się nagle, odwrócił do nieprzyjaciela, i popadł się w niewolę.
Don Pedro, który wraz z Księciem Galii, łaknącym korzystać z tego piérwszego powodzenia, ścigał uciekających, widząc lewe skrzydło rozproszone, zwrócił się niebawnie przeciw swemu bratu, który walczył śmiało przeciwko wodzowi Buch.
Ale napadnięty z boku przez siedm tysięcy włóczni świéżych i ożywionych powodzeniem, odstąpił.
Słyszano w pośród szczęku żelaza ścierającego się z sobą, rżenie koni, i walczących wyjących z wściekłości; głos don Pedry przemagał ten hałas.
Nié ma przebaczenia dla wichrzycieli! nie ma przebaczenia! krzyczał.
Don Pedro rąbał toporem pozłacanym, którego połysk od końca aż do rękojeści niknął we krwi.
Podczas tego, siła odwodowa napadnięta z tyłu przez Oliviera Elisson, i pana Ratz, którzy ominęli pole bitwy, została pomięszaną i zmuszona do ucieczki.
Tylko sam Duguesclin z swojémi Bretończykami, podług przyrzeczenia nie cofnął się ani kroku, i tworząc niedostępną gromadę, podobny był do żelaznéj skały, naokoło któréj, wiły się, jakby długie i chciwe, węże, bataliony zwycięzców.
Duguesclin rzucił szybkie wejrzenie na równinę, poznał straconą bitwę. Dostrzegł trzydzieści tysięcy żołniérzy uciekających w rozmaitych kierunkach, i widział zewsząd nieprzyjaciela tam, gdzie godziną przed tém byli sprzymierzeni i przyjaciele. Zrozumiał iż śmierć tylko pozostawiała, chcąc opierać się jeszcze nieprzyjacielowi.
Spojrzał w lewą stronę, i spostrzegł stary mur, szaniec spustoszonego miasta. Dwie kompanije Anglików odłączyły go od tego schronienia, do którego jeżeliby się dostał, byłby przynajmniéj z przodu tylko zaczepiany. Dał rozkaz swoim głosem dobitnym, dwie kompanije angielskie zostały zgruchotane, i Bretończycy znaleźli oparcie przy murze.
Tam Bertrand ustawił swój szereg i odetchnął na chwilę.
Bégue de Yillaines, i marszałek d’Anderchan, mieli również sposobność do krótkiego wypoczynku.
Agenor któremu konia zabito w téj walce, oczekiwał, oparty na załamku muru, na innego, którego mu Musaron prowadził.
Konetabl korzystał z téj chwili wypoczynku; odsłonił przyłbicę swego hełmu; otarł swą twarz spoconą i okrytą pyłem, i patrzał spokojnie na około siebie, rachując jak wiele zostało mu jeszcze żołnierzy, pytał:
— Gdzie Król? gdzie Król? umarł czy uciekł?
— Ani jest zabity, ani też ucieka, odrzekł Agenor, oto zapewnie odstępuje i powraca do nas.
Don Henryk zbryzgany krwią nieprzyjacielską, pomięszaną z jego własną, koroną na hełmie zgruchotaną cięciem topora, łączył się z Konetablem, wałcząc jak śmiały rycerz.
Istotnie, odważny Król, rozdrażniony, zdyszany, odstępował tylko a nie uciekał, nie przestawał ani na chwilę patrzéć za nieprzyjacielem, a postępując na swoim koniu zwolna ku Bretończykom, przyciągał za sobą tym wiernym sprzymierzonym tłum Anglików, którzy jak kruki łaknęli tego bogatego łupu.
Bertrand dał rozkaz stu ludziom iść dopomódz, i oswobodzić don Henryka.
Sto ludzi potoczyło się na dziesięć tysięcy; otworzyli przejście, i opasali Króla na około łańcuchem, w pośrodku którego mógł wolno oddychać.
Lecz skoro tylko Henryk był wolnym, zmienił wraz z germkiem konie; zrzucił swój hełm pogięty od uderzań; obejrzał swój miecz czy jeszcze był mocny, i silny jak drugi Antée, dla którego dosyć jest dotknąć się ziemi, rzekł:
— Przyjaciele, zrobiliście mnie Królem, patrzcie czy godzien nim być jestem.
I rzucił się w tłum walczący.
Widziano go naówczas cztéry razy podnoszącego swój miecz, i za każdym razem padającego nieprzyjaciela.
— Do Króla! do Króla! rzekł Konetabl ratujmy Króla!
Było to w sam czas wyrzeczone. Anglicy otoczyli don Henryka, podobnie jak morze otacza pływającego. Już miał być ujęty, gdy Kenetabl stanął przy jego boku.
Bertrand wziął go za rękę, i posuwając kilku Bretończyków pomiędzy Króla i nieprzyjaciela, rzekł:
Dosyć téj odwagi, więcej byłoby szaleństwem. Bitwa jest przegrana; uciekaj Królu; nam to pozostaje umrzéć tu ocalając twoje schronienie.
Król opierał się temu, Bertrand dał znak i cztérech Bretończyków pochwyciło don Henryka.
— Teraz w imię Najświętszej Panny Guesclin? zawołał Konetabl, na nieprzyjaciela! na nieprzyjaciela!
I opuszczając swą włócznię z pozostałemi mu ludźmi, oczekiwał natarcia trzydziestu tysięcy konnicy, natarcia okropnego, które zdawało się, iż przewróci nawet mur, o który mała garstka się opierała.
— Tutaj to, trzeba się pożegnać, rzekł Musaron wypuszczając ostatnią strzałę.
— Ah! panie Agenor, otóż i ci straszni Maurowie po za Anglikami.
— Więc żegnam cię, mój kochany Musaronie, rzekł Agenor, siedzący na swoim koniu, i dążący aby stanąć przy boku Konetabla.
Przybywała chmara ludzi, groźna i bliska wybuchu, i widziano przez kłęby kurzu zbliżający się, jakby las z włóczni horyzontalnie skierowanych.
Wtém nagle, z przestrzeni wolno zostającéj, z narażeniem zgruchotania się pomiędzy témi dwoma tłumami, wybiegł rycerz w czarnéj zbroi z hełmem czarnym i koroną, trzymając w ręku buławę hetmańską.
— Wstrzymajcie się, zawołał, wznosząc rękę do góry... Kto uczyni krok, śmiercią padnie.
Na ten głos donośny, Maurowie tak nagle powstrzymali swoich koni, iż niektórzy zaklękli na ziemi, swemi żylastemi pęcinami.
Wówczas Książe rzucił na Bretonów, gotowych upaść pod ciężarem przemagającéj liczby, spojrzenie, w którem błyszczał ten właściwy mu smutek, co mu w przytomności jaśniał wieńcem chwały.
— Dobrzy ladzie, waleczni rycerze, rzekł, ja nie chcę abyście w ten sposób umierali:
Któżby się oparł téj sile?
Potém odwracając się do Duguesclina, do którego postąpił krokiem witając:
— Dobry Konetablu. Jestem Książę Galii, i życzę sobie żebyś żył; śmierć twoja zrobiłaby zbyt wielką próżnię między walecznémi. Oddaj mi twój miecz, błagam cię o to.
Duguesclin, był człowiek znający się na prawdziwéj wspaniałomyślności; postąpienie téż Księcia ujęło go.
— To jest prawy rycerz, rzekł, pojmuję tę mowę.
I schylił swój miecz.
Anglicy na glos ich Księcia zbliżali się z opuszczonémi na dół włóczniami, lecz zwolna i bez gniewu.
Konetabl ujął za klingę swojego miecza, i zamierzał oddać go Księciu.
Niespodzianie don Pedro zbroczony krwią, w zbroi zgiętéj w kilku miejscach, przybył na swoim pieniącym się koniu.
Opuścił uciekających, dążył za témi co jeszcze pozostali.
— Cóż to! wykrzyknął rzucając się na Konetabla; cóż to! dozwalasz żyć jeszcze tym ludziom? Lecz my nigdy na to nie dozwolimy. Nie ma przebaczenia! Na śmierć! na śmierć!
— Ah! to jakieś dzikie bydlę, zawołał Duguesclin, i jako dzik niechaj też umrze.
Następnie, gdy Król nacierał na niego, podniósł swój miecz od końca ostrza, i rękojeścią żelazną ugodził tak w głowę don Pedry, że ten uginając się pod razem którym i byka zabićby można, padł na grzbiet swego konia, bez przytomności... na wpół martwy.
Duguesclin podniósł swój straszny cep. Lecz wówczas, gdy don Pedro biegł do Księcia Galli, zostawił za sobą próżne miejsce, zanim prześliznęło się dwóch Anglików; i wówczas, gdy Duguesclin podnosił do góry obie ręce, pochwycili go, jeden za hełm, drugi za pas.
— Ten co trzymał za hełm, ciągnął go w tył, ten co w środku pasa, usiłował zrzucić go z siodła.
— Konetablu, krzyczeli razem, poddaj się albo umrzesz.
Bertrand podniósł głowę, i mocny jak dziki byk rzucił tym sposobem z łęków Anglika, który uwiesił się u jego hełmu, a w czasie tego, drugiemu Anglikowi, który się uczepił u połowy jego ciała, wsunął koniec swojego miecza w naszyjnik, przeszył mu szyję, uśmierzając krwią pogróżkę.
Lecz sto innych Anglików potoczyło się za nim, gotowych każdy rzucić pocisk na olbrzyma.
— Zobaczymy, wołał Książe Czarny, głosem piorunującym, zobaczémy, który to śmiałek dotknie go palcem.
Natychmiast najbardziéj zażarci cofnęli się krokiem w tył, Duguesclin znalazł się wolnym.
— Dosyć tego, mój Książe, rzekł, dwa razy winien ci jestem mój miecz, jesteś najszlachetniejszy wojak na świecie.
I podał swój miecz Księciu.
Agenor ze swoim to samo uczynił.
— Czyś zmysły stracił? rzecze Bertrand, masz dzielnego konia, uciekaj; dostań się do Francyi, powiedz dobremu Królowi Karolowi, że zostałem jeńcem, a jeżeli on nic nie zechce dla mnie uczynić, wynajdź mego brata Oliviera, a on go zastąpi.
— O mój panie, rzekł Agenor.
— Nie zważają na cię, jedź, ja tak chcę.
— Baczność! baczność! rzeki Musaron, który tylko na to czekał, aby dostać się w pole; korzystajmy że dziś jesteśmy mali; powróciémy więksi.

Prawdziwie Bégue de Villaines, Marszałek, i dostojni kapitanowie byli powodem sprzeczki pomiędzy Anglikami; Agenor wyśliznął się z pomiędzy nich, Musaron za swoim panem, i obadwaj zmykając pędem, oddalili się pod gradem strzał, któren na nich za późno wypuścili: Caverley i Mothril.
ROZDZIAŁ XLIV.
Po bitwie.

Liczba jeńców w tym dniu zebranych była znaczną.
Zwycięzcy rachowali ludzi jak worki z talarami.
Caverley rycerz Zielony i kilku francuzkich awanturników, odznaczali się w tém chwalebném zatrudnieniu, które zasadzało się na odarciu jeńców, po staranném zapisaniu przez profesa ich imion, przezwisk tytułów i stopni.
Zwycięzcy podzielili między sobą jeńców; Książę Galii wziął sobie Duguesclina, i oddał go pod straż wodzowi Buch.
Jan Grailly zbliżył się do Bertranda; wziął go za rękę, i zaczął powoli ściągać mu rękawicę; następnie jego służalcy zaczęli obdzierać z rozmaitych części zbroję Konetabla.
Bertrand obojętnie na wszystko zezwolił, gdyż nie przedsiębrano przeciw niemu żadnego gwałtownego środka; rachował tylko i przeliczał swoich przyjaciół, wzdychając za każdym razem, że mu zawsze jakiegoś brakowało na to milczące wzywanie.
— Waleczny Konetablu, rzekł mu Grailly, byłem twoim jeńcem w Cocherel, patrz jak losy są zmienne: dzisiaj moim jesteś.
— Ho! ho! rzekł Bertrand, mylisz się; w Cocherel wziąłem pana w niewolę, w Nawarecie masz mnie tylko pod strażą, w Cocherel byłeś moim jeńcem, w Nawarecie jesteś moim stróżem.
Jan Grailly zarumienił się; lecz uszanowanie jakie podówczas zachowywano dla nieszczęścia, nie pozwoliło mu odpowiedziéć.
Duguesclin usiadł po nad rowem; przyzwał do siebie Bégue Villaina, Anderchana i innych, gdyż Książę Galii kazał zatrąbić i zgromadzić swoich żołniérzy.
— Będą się modlić, rzekł Konetabl. Jego Królewiczowska mość jest waleczny i bardzo pobożna Książę. Módlmy się zatém podobnież.
— Aby podziękować Bogu że nas ocalił? dodał Bégue Villaines.
— Aby go prosić o odwet! odparł Bertrand.
Istotnie, Książę Galii po oddaniu na klęczkach podziękować Bogu za te wielkie zwycięztwo, zawołał don Pedra, który na około spoglądał gniewliwie, i nie ukląkł ani na chwilę, będąc pogrążony w złowrogiém rozmyślaniu.
— Królu jesteś zwycięzcą, rzekł Książe Czarny, a jednakże straciłeś wielką bitwę.
— Jakto? zapytał don Pedro.
— Bo Król, który dla odzyskania korony musi przelewać krew swoich poddanych, zawsze jest zwyciężony.
— Ale to są wichrzyciele! zawołał don Pedro.
— I cóż! czy nie ukarał ich Bóg za to iż cię opuścili? drogi Królu! aby Wszechmocny i ciebie tak nic ukarał, jeżeli opuścisz tych, których ci powierza.
— Książę! mówił cicho don Pedro nachylając się, sobie winien jestem moją koronę; lecz przez litość, dodał bledniejąc od wstydu i gniewu, nie bądź więcéj nie ubłagany jak Wszechmocny.... Oszczędzaj ciosu temu, który ci dziękuje.
Ukląkł, Książę Edward podniósł go.
— Podziękuj Bogu, rzekł, mnie nie nie jesteś winien.
Poczém Książę udał się do swego namiotu dla posilenia się.
— Dzieci! zawołał don Pedro powodowany w końcu swojemi niepochamowanemi namiętnościami, obdzierajcie umarłych, do was należą łupy dnia dzisiejszego!...
I piérwszy puścił się na swoim rześkim koniu w płaszczyznę, przyglądając się każdemu stosowi trupów. Zmierzał ku brzegom rzeki, miejscu, w którém don Henryk Transtamare bił się z wodzem Buch.
Przybywszy tam, zsiadł z konia, założył za pas swój długi miecz, i brocząc nogami we krwi szukał w milczeniu.
— Jesteś więc pewny, rzekł w końcu do Grailly, widziałeś go padającego?...
— Jestem tego pewny, odpowiedział wódź, jego koń upadł ugodzony toporem, którym mój germek wymierza z nieporównaną zręcznością.
— Lecz on! lecz on!...
— Znikł pod chmurą strzał. Widziałem krew na jego zbroi i jak cały tłum żołnierzy runął na niego i pochłonął.
— Dobrze! dobrze!... Szukajmy... rzekł don Pedro z dziką radością. Ah! oto tam daléj widać złoty szyszak na hełmie.
I z popędliwością tygrysa skakał po trupach, i odrzucał z wierzchu tych co leżeli na rycerzu w szyszaku złotym.
Ręką drżącą, z okiem natężoném, odsłonił przyłbicę hełmu.
— Jego germek! rzekł, nic więcéj tylko germek!
— Lecz to są zbroje Księcia. Tylko że nie ma korony na hełmie.
— Nikczemny! nikczemny! Niegodziwiec ubrał germka w swoją zbroję, aby łatwiéj uciekać.... Lecz przewidziałem to wszystko, i kazałem otoczyć równinę, nie będzie mógł przebyć przez rzekę... Ale otóż i jeńcy, których moi wierni Maurowie prowadzą... niewątpliwie między niemi się znajduje.
— Szukajcie pomiędzy innemi trupami, rzekł Grailly do żołniérzy, którzy podwajali usiłowania; pięćset piastrów temu, kto go żyjącego wynajdzie.
— Tysiąc dukatów kto go znajdzie nieżywego, ozwał don Pedro. Idę na spotkanie jeńców prowadzonych przez Mothrila.
Don Pedro dosiadł konia; za nim liczni rycerze ciekawi ujrzéć nastręczającą się im scenę, dążył do miejsca, w którém można było widziéć oddział Maurów w ubiorach białych, pędzących przed sobą tłum zbiegów, których opodal zebrali.
— Zdaje mi się, że go widzę! zdaje mi się że go widzę zawył don Pedro przyśpieszając.
Wymówił te słowa jadąc koło jeńców bretońskich.
Dugueschn usłyszał je, powstał, i wejrzeniem przenikającym patrzał o podał, i rzekł.
— Co za nieszczęście. Mój Boże!
Słowa te dla don Pedra zdawały się zapewnieniem szczęścia, którego się spodziewał.
Aby zaś lepiéj go kosztować, chciał cieszyć się niém w przytomności Konetabla, i tym sposobem zadać wspólny cios swoim dwom największym nieprzyjaciołom.
— Zatrzymajmy się tu, rzekł. Panie Seneszal, każ Mothrilowi aby ze swojémi jeńcami przybył do mnie tutaj... W obec tych bohaterów bretońskich, wiernych przyjaciół przywłaściciela korony!... rycerzy sprawy, która ich nic nie obchodzi, i któréj wygrać nieumieli.
Na te złorzeczenia, na ten gniéw mściwy, niegodny człowieka, bohater bretoński nie odpowiedział ani słowa; udając jakby tego nie słyszał.
Siedział, ani się ruszył, i obojętnie rozmawiał z marszałkiem d’Andarchan.
Jednakże don Pedro zsiadł z konia, oparł się o swój długi miecz, i bawił się rękojeścią tegoż, czyniąc niespokojnie poruszenia nogą, jak gdyby tym sposobem chciał przyspieszyć przybycie Mothrila i jeńców.
Z najodleglejszego miejsca, jak tylko mógł głosem dosięgnąć, wołał do Mothrila.
— I cóż, mój waleczny Saracenie, mój odważny biały sokole, co za zdobycz mi niesiesz?
— Dobrą zdobycz! Najmiłościwszy panie, odpowiedział Maur, patrz na tę chorągiew.
Rzeczywiście miał owinięte ramię kawałem złotogłowa, naszytego herbami don Henryka de Transtamare.
— Masz go więc! zawołał don Pedro w uniesieniu radości, masz go!...
Bo jego ruch oznaczał rycerza w zupełnéj zbroi, z koroną na głowie, lecz bez miecza, bez włóczni, chociaż skrępowany tysiącami węzłów jedwabnego sznura, w końcach którego wisiały dwie wielkie kule ołowiane.
— Uciekał, rzekł Mothril, puściłem za nim dwudziestu koni z pustyni; mój dowódzca łuczników dopędził go, i otrzymał raz śmiertelny, lecz inny objął go węzłami sznura, pod któremi padł wraz z swym koniem. Trzymamy go, odebrawszy mu chorągiew. Nieszczęściem, jeden z jego przyjaciół potrafił nam umknąć.
Zrzucić koronę, zrzucić koronę! wołał don Pedro grożąc swym mieczem.
Jeden z łuczników zbliżył się, i strącił zuchwale hełm z koroną.
Król wydał krzyk przestrachu, krzyk szaleństwa; krzyk radości niewymownéj słyszano w gromadzie Bretończyków.
— Nieprawy syn de Mauléon! wrzasnęli Noél! Noél!
— To poseł!... O przekleństwo! mówił don Pedro.
— To Frank! wyjąknął Mothril z szaleństwem.
— Ja, rzekł skromnie Agenor, witając wejrzeniami Bertranda i swoich przyjaciół.
— My, ozwał się Musaron nieco blady, szturgając Maurów nogami w prawo i lewo.
— Więc Henryk żyje, rzekł don Pedro.
— Tak, Królu, odpowiedział Agenor. Zmieniłem się na hełm z J. K. Mością, i dałem mu mego konia.
— Ty zginiesz! zawył don Pedro oślepiony wściekłością.
— Dotknij go tylko! zawołał Bertrand czyniąc straszny skok, i wpadając między Agenora i don Pedrę. Zabić bezbronnego jeńca, oh! ten czyn nikczemny godny jest ciebie.
— A więc ty zginiesz, nędzny awanturniku, rzekł don Pedro drżący i z spienionymi usty.
I już chciał ugodzić długim mieczem w Bertranda, który nadstawił pięści jak gdyby dla upokorzenia byka.
Lecz ramię don Pedry wstrzymała ręka podobna do ręki Minerwy, która w Iliadzie Homera schwyciła Achillesa za włosy.
— Wstrzymaj się! zawołał Książę Galii, chcesz się hańbić Królu Kastylii! Wstrzymaj się i porzuć miecz, ja tego żądam!
I jego silna dłoń przygwoździła don Pedrę na miejscu. Żelazo wypadła z rąk zbójcy.
— Przedaj mi go przynajmniéj! wrzasnął szaleniec, zapłacę ci tyle złota ile on sam zaważy.
— Znieważasz mnie, Królu!.... Zawołał K. Galii, bądź, ostrożny rzekł Książę Czarny. Ja mogę Królowi zapłacić za Duguesclina kosztownemi kamieniami ile zaważy, gdyby on do Króla należał, i przedałbyś mi, jestem tego pewny. Lecz on do mnie należy, pamiętaj o tém! Na bok!
— O Król! szeptał Duguesclin głosem zaledwie usłyszéć się dającym, niegodziwy Król! Zabija swoich jeńców. My się spotkamy.
— Nie inaczej, rzekł don Pedro.
— Czekam, rzekł Bertrand.
— Zaprowadzić natychmiast Konetabla Francyi do mego namiotu, rzekł Książe Czarny.
— Chwilę jeszcze mój zacny panie, gdyż Król zostawszy z Mauléonem gotów go zadusić.
— Oh! ja temu nie przeczę, odrzekł don Pedro z dzikim uśmiechem. Ale on przecież do mnie należy?
Duguesclin zadrżał, spojrzał na Księcia Galii.
— Królu, rzekł tenże do don Pedry, dzisiaj nie będzie ani jeden z jeńców zabity.
— Dzisiaj zgadzam się na to, odpowiedział don Pedro rzucając na Mothrila przebiegłe wejrzenie.
— Piękny to dzień zwycięztwa, nie prawdaż? przydał Książę Galii.
— Zapewne.
— Król téż uczynisz dziś cokolwiek dla mnie?
Don Pedro nachylił się.
— Proszę o tego młodzieńca, rzekł Książę.
Głęboka cichość towarzyszyła tym słowom, na które don Pedro blady od gniewu nie odpowiedział natychmiast.
— Oh! dajesz mi uczuć że jesteś panem... mamże pominąć mą zemstę!..
— Jeżeli jestem panem, więc rozkazuję, zawołał z pogardą Książę Czarny. Niech oswobodzą z więzów tego rycerza, niech mu oddadzą jego zbroję i konia!...
— Niech żyje! niech żyje szlachetny Książę Galii! wrzasnęli rycerze bretońscy.
— Przynajmniéj niech da okup, zawołał Mothril chcąc zyskać na czasie.
Książę spojrzał ukośnie na Maura.
— Wiele, zapytał z pogardą.
— Maur milczał.
Książę odpiął z swej szyi krzyż dyamentowy i podał go Mothrilowi.
— Bież niewierny, rzekł: Mothril przestraszony opuścił głowę, i wymawiał imię proroka.
— Rycerzu, rzekł Książe Mauléonowi, jesteś wolny, wolny powrócisz do Francyi, i oznajmisz, że Książę Galii uradowany zaszczytem posiadania przemocy najwaleczniejszego z rycerzy w świecie, odsyła Bertranda Duguesclin po kampanii, i odsyła go bez okupu.
— Jałmużny dla tych ludzi z Francyi, szemrał don Pedro.
Bertrand usłyszał to.
— Książę rzekł mu, nie bądź tak wspaniałomyślny ze mną, twoi przyjaciele wymawiali by mnie to. Należę do Króla, który dziesięć razy zapłaci mój okup, jeżeli dziesięć razy ująć się dozwolę, i gdybym się nawet cenił tyle co Król.
— Oznacz więc twój okup, rzekł Książe z dworskością.
Bertrand namyślał się przez chwilę.
— Królu, rzekł mu, wart jestem siedmdziesiąt guldenów złotem.
— Chwała Bogu! zawołał don Pedro. Duma przyprawia go o zgubę! we Francyi nie ma ani połowy téj summy u Króla Karola V.
— Być może, odrzekł Bertrand, lecz ponieważ rycerz z Mauléonu udaje się do Francyi, zechce zapewne wraz z swoim Germkiem przebiedz Bretonię, i w kaźdém mieście, na każdéj drodze worać te słowa: „Bertrand Duguesclin jest jeńcem u Anglików! Przędźcie kobiéty Bretonii, bo on waszego oczekuje okupu!
— Uczynię to. Bóg jest moim świadkiem! zawołał Mauléon.
— I przyniesiesz summę Królowi wpiérw nim się tu znudzę, rzekł Bertrand. Zresztą, nie sądzę aby mi się przykrzyło w towarzystwie tak wspaniałomyślnego Księcia, chociażby niewola moja i całe życie trwała.
Książę Galii podał rękę Bertrandowi.
— Rycerzu, rzekł do Mauléona, gdy ten już był wolny, i miał swój miecz w ręku, pozbawiłeś nas całéj korzyści z bitwy ocalając don Henryka, ale nie mamy ci to za złe, gdyż, tym sposobem pozostawisz nam drugie pole do bitwy. Weź ten łańcuch złoty którego nie przyjął niewierny.
W tém spostrzegł, że don Pedro mówił pocichu z Mothrilem, i ten mu odpowiedział uśmiechem, którego znaczenia zdawał się Duguesclin obawiać.
— Niech nikt się ani ruszy! zawołał Książę, śmiercią ukarzę tego ktokolwiek przestąpi zakres mego obozu... choćby to był dowódzca, Książę, a nawet sam Król. Chaudos, dodał, jesteś Konetablem angielskim, i jako zacny rycerz, odprowadzisz pana Agenora do pierwszego miasta, i dasz mu potrzebny list bezpieczeństwa.
Mothril raz jeszcze zwalczony, widząc że jego ohydne zamysły odgadnięte zostały, zwrócił na swego pana zatrwożone wejrzenie.
Don Pedra opuściła radość, bo już nie mógł mścić się więcéj.
— Agenor przykląkł przed Księciem Galii, ucałował rękę Duguesclina; ten przycisnął go w swoich objęciach, i rzekł mu z cicha.
— Oznajmij Królowi że nasi pożeracze, nasycili się, i teraz na chwilę odpoczną, i jeżeli ze przyśle za mnie okup, zaprowadzę ich gdzie obiecałem. Powiedz mojéj żonie, niech przędą nasz ostatni kawałek ziemi, gdyż muszę dosyć Bretończyków wykupić.
Agenor rozczulony dosiadł silnego konia; wynurzył ostatnie pożegnanie swoim towarzyszom, i odjechał.
Musaron mamrotał:

— Któżby mi mógł powiedziéć, że bardziéj lubić będę Anglika jak Maura?
ROZDZIAŁ XLV.
Zawarcie przymierza.

Tym czasem, kiedy zwycięztwo przeważyło na stronę don Pedra, kiedy Duguesclin dostał się w ręce nieprzyjaciół, a Mauléon, na wezwanie Konetabla opuszczał pole bitwy, na które był przyprowadzony w ubiorze don Henryka, pewien kuryer, zmierzał ku wiosce Cuello.
Tam, dwie kobiéty, w odległości stu kroków jedna od drugiéj, piérwsza w swojéj lektyce z konwojem Arabów, druga siedząca na andaluzyjskim mule, przy orszaku kastylskich rycerzy, oczekiwały w największéj trwodze, nadziei, lub smutku.
Donna Marya lękała się aby przegrana bitwa nie przyczyniła zguby dla don Pedry i nie pozbawiła go wolności.
Aissa życzyła sobie, aby jakiekolwiek zdarzenie, zwycięztwo lub przegrana, przywiodło do niéj kochanka; mało ją obchodził upadek don Pedry lub wyniesienie don Henryka, aby tylko i czy piérwszy będzie w trumnie, lub drugi na wozie tryumfalnym, ujrzała przy sobie Agenora.
Dwie te kobiéty spotkały się pewnego wieczora, doznając tego podwójnego cierpienia. Marya nietylko że była niespokojną, ale jeszcze i zazdrosną; wiedziała że Mothril w razie zwycięztwa, zatrudniałby się tylko zabawami dla Króla; odgadła jego cały sposób postępowania, a Aissa, swoją otwartością utwierdziła jéj domniemania.
Mimo to, iż młoda dziewica zostawała pod strażą dwudziestu wiernych niewolników Maura, mimo to, że podług swego zwyczaju trzymał ją zamkniętą w lektyce, Marya nie spuszczała jéj z oczu.
Maur niechcąc kosztownego skarbu wystawić na łup i grubijaństwo Anglików, pozostawił lektykę w wiosce Cuello, zaludnionéj dwudziestu ludźmi, kilkoma zapadłemi domkami, i odległej mniéj więcéj u dwie mile od pola bitwy Nawaretty.
Swoim niewolnikom dał wyraźne rozkazy, czekać go i otwierać tylko jemu samemu, zamkniętą lektykę.
Jeżeliby nie powrócił, jeżeliby został zabity w potyczce, dał inne rozporządzenia, jak wkrótce zobaczémy. Aissa oczekiwała więc końca bitwy w wiosce Cuello.
Co do Maryi: don Pedro opuszczając Burgos, dobrą straż nad nią pozostawił. Tamto miała ona oczekiwać od niego wiadomości; miała z sobą znaczną summę pieniędzy, i drugich kamieni, a don Pedro tak był pewny jéj przywiązania, iż sądził, że w nieszczęściu bardziéj dla niego będzie przychylną; jako kiedy był w dobrém powodzeniu.
Lecz Marya nie chciała znosić udręczenia kobiét gminnych, to jest: zazdrości. Miała za zasadę, iż lepiéj być najnieszczęśliwszą jak niewiedziéć o zdradzie. Niedowierzała Mothrilowi; obawiała się zmienności don Pedra, wiedziała że między Cuello i Nawarettą jest zbyt mała przestrzeń.
Dla tego téż, z sześcioma germkami, i dwudziestu ludźmi, na których przyjaźń więcéj jak na usługę rachować mogła, niedostrzeżona, stanęła obozem przy wzgórku, za którym wznosiły się rudery wioski Cuello.
Zjechawszy na wzgórek, spostrzegła zbliżające się bataliony dwóch wojsk, mogła była widziéć i potyczkę, lecz serce odjęło jéj siły, z przyczyny ważnych wypadków.
Tam właśnie spotkała Aissę; natychmiast posłała na plac bitwy roztropnego kuryera, i oczekiwała nań nie w zbyt wielkiéj odległości od Maurytanki strzeżonéj przez niewolników, spoczywających na trawie.
Kuryer przybył, i oznajmił wygranie bitwy. Wojskowi i jeden z szambelanów pałacu don Pedra znał niektórych rycerzy z armii nieprzyjacielskiéj, mimo tego widział on Mauléona podczas przyjęcia go na uroczystym posłuchaniu w Soryi; zresztą Marya dokładnie mu go opisała, przytém odznaczał się herbem wykutym na swojéj tarczy.
Przybył więc oznajmić, że don Henryk został zwyciężony, Mauléon w ucieczce, a Duguesclin w niewoli.
Wiadomość ta pochlebiając życzeniu donny Maryi Padilliy zbudziła w jéj umyśle wszystkie obawy?
Albowiem gdy don Pedro zostanie zwycięzcą i przywrócony na tron, urzeczywistnią się jéj marzenia dumy i miłości, lecz don Pedro wystawiony na pokusy Mothrila był straszném widziadle téj saméj miłości.
Marya przedsięwzięła śmiałe postanowienie.
Rozkazała swemi orszakowi postępować za sobą, zjechała z wzgórza rozmawiając z posłańcem:
— Powiadasz pan, że nieprawy syn de Mauleéon — Tak pani, ale podobnie jak zmyka lew pod chmurą strzał?
Posłaniec mówił jéj o piérwszéj ucieczce Mauléona, gdyż on po odjeździe przyprowadzony był pod przebraniem don Henryka.
— Dokądże domyślają się że uchodzi!
— Do Francyi, jak ptak spłoszony ucieka do gniazda.
— Istotnie, odrzekła: poczém dodała po chwili namysłu. Rycerzu, wiele ztąd dni potrzeba na przybycie do Francyi?
— Dwanaście, jak dla pani.
— Lecz żeby nie być dościgniętym gdy się umyka... jak de Mauléon naprzykład?
— Oh! pani, trzy dni dosyć nawet przy najzawziętszéj pogoni. Lecz nie ścigali młodzieńca gdyż mają Konetabla.
— A cóż się stało z Mothrilem?
— Otrzymał rozkaz obsadzić drogi, aby przeszkodzić ucieczce zbiegów, a nadewszystko don Henrykowi Transtamare, jeżeli żyje jeszcze.
— Już nie ma potrzeby myśléć o Mauléonie, pomyślała Marya Za mną, rycerzu.
Postąpiła do lektyki Aissy: lecz na zbliżenie się jéj orszaku straż Maurów podniosła się z trawy, na któréj drzymali.
— Hola! zawołała Marya; kto tutaj dowodzi?
— Ja, odrzekł dowódzca dający się poznać po purpurowym zawoju i pasie.
— Chcę pomówić z młodą kobiétą ukrytą w téj lektyce.
— Niepodobna, odparł lakonicznie dowódzca.
— Być może że mnie nie znasz?
— Oh! i jak dobrze odrzekł Maur na wpół uśmiechając się. Pani jesteś donna Marya Padilla.
— Powinieneś zatém widziéć, że mam zupełną władzę od Króla don Pedry.
— Nad ludźmi Króla don Pedry, odrzekł posępnie Maur, a nie nad Saracenami Mothrila.
Donna Marya patrzyła z obawą na ten początek sprzeciwiania się.
— Masz więc przeciwne rozkazy? zapytała łagodnie.
— Tak, pani.
— Jakież przynajmniéj?
— Komukolwiek innemu odmówiłbym żądania, lecz tobie pani tyle władnéj, opowiem. Jeżeli bitwa jest przegraną, i jeżeli Mothril opóźni swoje przyjście, nie wolno mi nikomu oddać donny Aissy tylko jemu samemu, i winien jestem oddalić się z mojemi ludźmi.
— Bitwa jest wygraną, rzekła Marya.
— Więc Mothril przybędzie.
— A jeżeli zabity?
— Powinienem, mówił daléj Maur bez wzruszenia, zaprowadzić donnę Aissę królowi don Pedro gdyż bez wątpienia; on podejmie się opieki nad córką człowieka, który umarł dla niego.
Marya zadrżała.
— Lecz on żyje, powróci, a tymczasem mogę przecież pomówić z donną Aissą. Czy słyszysz mnie Senora? rzekła jéj.
— Pani, rzekł porywczo dowódzca zbliżając się do lektyki, nie zmuszaj donny Aissy aby mówiła z tobą, gdyż w takim razie mam rozkaz daleko straszniejszy.
— Jakiż to?
— Mam ją zabić własną ręką jeżeli jakikolwiek stosunek między nią i nieznajomym znieważy honor mego pana i naruszy jego wolę.
Donna Marya cofnęła się z przestrachu. Znała obyczaje kraju i ludu, obyczaje dzikie, niewyrozumiałe, ślepe wykonywanie wszelkiéj woli wyższéj, któréj poddają się z największym szacunkiem i pokorą.
Powróciła do rycerza, który z włócznią w ręku oczekiwał na nią wraz z innemi towarzyszami. Wszyscy byli nieporuszeni jak posągi żelazne.
— Potrzebaby mi téj lektyki, przemówiła, lecz ona jest pod silną strażą, i dowódzca Maurów grozi śmiercią kobiécie w niéj będącéj jeżeli się kto zbliży.
Rycerz był kastylijczyk, to jest pełen pomysłów i grzeczności, potrafił rozumem wynaleźć sposób a odwagą i siłą takowy wykonać.
— Pani, rzekł jéj, śmiać mi się chce z tego błazna z żółtą twarzą, i zły jestem na niego, że cię przestraszył. Ani się nie spodzieje jak go przygwożdżę do boku téj lektyki, wówczas już nie będzie mógł zabić osoby, która się w niéj znajduje.
— Oh! nie należy zabijać człowieka, który wypełnia rozkaz!
— Patrz pani jaki prędki, każę być w pogotowiu swoim towarzyszom.
Słowa te wymówione były czystą mową kastylską. Maurowie patrzeli na nich wielkiémi wytrzeszczonémi oczyma, bo jeżeli rozumieli mowę arabską, którą przemówiła do nich donna Marya, i przestraszające poruszenia Hiszpanów, to nie mogli zrozumiéć języka hiszpańskiego.
— Patrz pani, chcą nas piérwsi zaczepić jeżeli się nie oddalemy. Ci Maurowie to są zgłodniałe psy, rzekł rycerz, czując w sobie wielką ochotę popisać się zręcznym zwrotem włóczni, w przytomności pięknéj i szlachetnéj damy.
— Wstrzymajcie się! wstrzymajcie! rzekła Marya. Sądzicie, że oni nie rozumieją po kastylsku?
— Jestem tego pewny. Spróbuj pani pomówić z niemi.
— Mam inny zamiar odparła Marya Padilla. Donno Aisso rzekła głośno po hiszpańsku; lecz odwróciwszy się ku swojemu rycerzowi, jeżeli mnie słyszysz, daj znak twojemi firankami.
W tém dostrzedz można było kilkakrotne poruszenia firanek.
Maurowie ani się ruszyli, pogrążeni będąc w swpjéj baczności.
— Widzisz pani, że ani jeden się nie zwrócił.
— Może to podstęp, rzekła Marya, zaczekajmy jeszcze.
Następnie odzywała się w taki sam sposób, do młodéj dziewicy:
— Mają cię na baczności tylko z jednéj strony lektyki, Maurowie wszyscy zwrócili na nas swoją uwagę, przez co z przeciwnéj strony masz wolne wejście. Jeżeli lektyka jest zamkniętą, obetnij firanki, i opuść się po cichu na dół lektyki. Tam daléj, o dwieście kroków od miejsca w którém pozostajesz, znajdziesz duże drzewo, za które będziesz mogła się schronić. Nie utracaj czasu, idzie tu o spotkanie osoby o któréj wiész, daję ci do tego sposobność.
Zaledwie Padilla wymówiła te słowa, zakołysała się prawie niewidocznie lektyka. Rycerze na pozór okazali nieprzyjacielskie poruszenia Maurom, którzy zaczynali naciągać swoje luki i odczepiać maczugi.
Tymczasem Kastyljanie, mając zwrócone oblicze na Maurów, widzieli z drugiéj strony uciekającą jak gołębicę piękną Aisssę ku miejscu gdzie stało drzewo z rozłożystémi gałęziami.
Gdy Aissa już była na miejscu, ozwała się Padilla do Maurów:
— Nie obawiajcie się niczego, pilnujcie swojego skarbu, my go ani tkniemy. Bądźcie spokojni i dozwólcie nam przejścia.
Dowódzca, którego rysy natychmiast wypogodziły się, ukłonił się i usiadł na stronę, towarzysze jego naśladowali go.
Tym sposobem orszak donny Maryi przeszedł łatwo i bezpiecznie na miejsce między Aissę i tych, co chwilę przed tém byli jej stróżami.
Zrozumiała to wszystko Aissa; skoro tylko ujrzała ten mur opiekuńczy dwudziestu ludzi, dobrze uzbrojonych, rzuciła się w objęcia Maryi całując z rozczuleniem jéj ręce.
Dowódzca łuczników Maurytańskich spostrzegł próżną lektykę, odgadł postęp i wykrzyknął z szaleństwem! Widział się prawdziwie zgubionym!.. Przyszła mu myśl gonić za ludźmi Maryi; lecz rozważywszy nierówność sił, pobiegł cwałem ku polu bitwy.
— Nie ma czasu do stracenia, rzecze donna Marya rycerzowi, zapewniam ci wdzięczność, jeżeli dokażesz tego aby usunąć tę młodą kobiétę od Mothrila i zaprowadzisz ją na drogę, którą się udał de Mauléon.
— Pani, odpowiedział rycerz. Mothril jest ulubieniec naszego Króla, ta kobiéta jest jego córką, i tém samym do niego należy, ja więc ukradłbym jego córkę.
— Posłuchasz mnie, rycerzu?
— Więcej jak tego potrzeba, i gdybym nawet miał zginąć, oddałbym życie dla pani... Lecz jeżeli don Pedro spotka mnie nie na swoim miejscu, tylko obok ciebie pani, cóż mu odpowiem? Przewinienie będzie daleko większe, okażę się nieposłusznym Królowi.
— Masz słuszność, rycerzu; nie będzie powiedziane że życie i honor walecznego rycerza jakim jesteś zostały naruszone dla grymasu kobiéty!.... Wskaż nam drogę, donna Kissa dosiędzie konia i towarzyszyć będzie aż od drogi którą się udał de Mauléon, a tam... o tak! tam, opuściemy ją, a mnie odprowadzisz.
Lecz nie taki był zamiar donny Maryi, ona starała się tylko zyskać na czasie. Była to kobiéta przyzwyczajona do otrzymywania tego co żąda, rachowała więc na przyjazne jéj szczęście.
Rycerz dobrał konia równego w biegu koniowi donny Maryi; Aissie przyprowadzono białego, rączego i rzadkiéj piękności muła; orszak ruszył pędem, przerzynając równinę w lewą stronę od pola bitwy, i dążył ku drodze do Francyi, przedzierając się przez wielkie brzozy uginające się od wschodniego wiatru.
Nikt nic nie mówił, bo umysł każdego zajęty był tylko podwojeniem biegu pieniących się koni. Dwie mil ubieżono przez pola zasłane trupami, zalane krwią; przez rozproszone zbiory polne, powywracane drzewa, smutny przedstawiające widok, gdy Marya opodal dostrzegła cwałem biegnącego ku niéj rycerza.
Poznała zbroję i pas od miecza.
— Don Ayalos! wołała na roztropnego posłańca, który już przydawał sobie drogi chcąc uniknąć podejrzanego spotkania. Czy to pan jesteś?
— Ja szlachetna damo! ja to jestem, odpowiedział Kastylczyk poznając kochankę królewską.
— Cóż tam nowego? zapytała Marya, zatrzymując nagle swego konia w biegu.
— Rzecz szczególna: utrzymują, że ujęto Króla don Henryka dc Transtamare, że Mothril udał się w pogoń za zbiegami, lecz odsłoniwszy przyłbicę tego nieznanego, który miał na sobie hełm królewski, przekonano się, że to był nieprawy syn de Mauléon, ów poseł Francuzki, który w ucieczce dał się ująć dla ocalenia don Henryka.
Aissa wykrzyknęła.
— Więc go ujęto? rzekła.
— Ujęły jest, i gdy odjeżdżałem, Król uniesiony gniewem groził mu zemstą.
Aissa ze smutkiem wzniosła oczy w niebo.
— On go zabije? rzekła, to być nie może!
— O mało co nie zabił Konetabla.
— Lecz ja nie chcę żeby on umarł! krzyknęła młoda kobiéta dążąc na swoim mule ku polu bitwy.
— Aisso! Aisso! gubisz mnie! gubisz sama siebie! wołała donna Marya.
— Ja niechcę żeby on umarł, powtórzyła pełna fanatyzmu młoda dziewica.
I biegła daléj.
Donna Marya niespokojna i zdyszana, starała się odzyskać przytomność i czucie, gdy w tém dało się słyszéć drżenie ziemi pod ciężarem chmary szybkich jeźdźców.
— Jesteśmy zgubieni, rzecze rycerz wspinając się na swoich strzemionach, oddział Maurów jak wiatr pędzi do nas, a oto dowódzca ich poprzedza.
Rzeczywiście, zanim Aissa zboczyła z drogi, ta szalona banda, rozpościerając się jak fala, otoczyła ich, i zagarnęła ich towarzyszy, a donna Marya, mimo całéj swojéj odwagi, została chwiejącą się i bladą z lewéj strony rycerza, którego nieustraszoność nie zmieniła się.
Wówczas wybiegł Mothril na swoim koniu arabskim, chwycił za cugle muła Aissy, i głosem stłumionym od złości, zawołał:
— Dokąd dążysz?
— Szukam Agenora, którego chcesz zabić, rzekła.
Mothril spostrzegł wówczas donnę Maryę.
— Ah! w towarzystwie donny Maryi, zgrzytając zębami, zawołał:
— Zgaduję! zgaduję!...
Wyraz jego twarzy był lak przestraszający, że rycerz opuścił swoją włócznię, i rzekł:

— Dwudziestu, przeciw stu dwudziestu, jesteśmy zgubieni.

ROZDZIAŁ XLVI.
Zawieszenie broni.

Ale nie tak było jak sobie życzył Mothril.
Spojrzał na równinę, rzucił ostatnie spojrzenie na pole bitwy, i rzekł do Maryi Padilli.
— Sadziłem, iż nasz najmiłościwszy Król, wyznaczył pani miejsce zacisza, czyliżby zmienił postanowienie, a pani nowy wykonywasz rozkaz?
— Rozkaz, odparła dumna Kastyljanka, zapominasz się Saracenie, ze mówisz do téj, która przywykła dawać takowy, a nie wypełniać.
Mothril ukłonił się i rzekł;
— Pani, jeżeli możesz działać podług swego życzenia, nie mniemaj, że wolno ci jest powodować Aissą podług swój woli... Donna Aissa jest moją córką.
Aissa już popędliwie zabierała się aby co na to odpowiedzić, lecz Marya jéj przeszkodziła.
— Mothrilu, rzekła, niech mnie Bóg zachowa, abym miała czynić zamięszki w twojéj familii! lecz ci, co chcą aby miano wzgląd na nich, zachowują go i dla innych; widziałam donnę Aissę samą, zapłakaną, umierającą z trwogi, i dla tego zabrałam ją z sobą.
Aissa, która już dłużéj nie mogła się powściągnąć, zawołała:
— Gdzie jest Agenor, co uczyniłeś z moim rycerzem don Agenorem de Mauléon?
— Ah! rzecze Mothril, z smutnym uśmiéchem który zabłysł na jego mieniącéj się twarzy, czy to o niego tak się niepokoi moja córka?
Marya nic nie mówiła.
— Wszak to do tego rycerza prowadzisz pani łaskawie moją córkę zapłakaną, mówił daléj Maur do Maryi, przyznaj że pani.
— Tak, odparła Aissa, i ja nalegam na to aby go wynaleźć. Oh twój wzrok mnie przestrasza, mój ojcze. Idę wynaleźć don Agenora de Mauléon. Zaprowadź mnie do niego.
— Do niewiernego! zawołał Mothril, którego twarz co raz bardziéj mieniąca się zaczęła sinieć.
— Tak, do niewiernego, gdyż nim jest...
Wtém ozwała się Marya.
— Otóż Król zbliża się do nas.
Maur natychmiast dał znak swoim niewolnikom; Aissa została odłączoną od Maryi Padilli.
— Zabiłeś go, zabiłeś, ach i ja niech nie żyję.
I wydobyła ze swojéj pochewki złotej małe ostrze, zakrzywione jak język żmii, z któréj trysnęła słoneczna błyskawica.
Mothril przybiegł do niéj... cała złość go ominęła, wszelka dzikość ustąpiła miejsca najboleśniejszéj obawie.
— Nie, nie, rzekł, on żyje, żyje.
— Któż mi to zapewni? rzekła młoda dziewica badając Maura, swoim ognistém wejrzeniem.
— Spytajże się Króla, czy uwierzysz Królowi?
— Uwierzę, tylko sam go zapytaj.
Don Pedro nadszedł.
Marya rzuciła się w jego objęcia.
— Najmiłościwszy panie, rzekł pośpiesznie Mothril, któremu głowa zdawała się rozstępować, czy prawda że Mauléon, ten Francuz, umarł?
— Nie, nie do czarta, rzekł Król posępnie, nie mogłem dosięgnąć tego zdrajcę, szatana, ucieka nędznik wysiany przez Księcia Czarnego, ucieka do Francyi wolny, szczęśliwy, i drwiący jak gołąb przed jastrzębiem.
— Ucieka! powtórzyła donna Aissa, ucieka, czy to tylko prawda?
I wzrokiem badała, wszystkich obecnych.
Lecz po chwili, Marya Padilla, która wywiedziała s:ę stanowczo co się dzieje z Mauléonem, i mogła śmiało upewnić młodą dziewicę, iż jéj kochanek zdrów i szczęśliwy, dała znak Aissie aby pozostała.
Nagle cały szał jaki opanował młodą Maurytankę ustąpił; podobnie jak ustępuje burza za ukazaniem się słońca. Pozwoliła prowadzić się Mothrilowi, za którym postępowała z spuszczoną głową, nie zważając że don Pedro wlepił w nią swoje wejrzenie pałające, bo zajęta była myślą, że Agenor żył, i tą jedyną nadzieją, że go jeszcze ujrzéć będzie mogła.
Dostrzegła Marya to wejrzenie Króla, i zrozumiała co ono znaczy; lecz w tym samym czasie wyczytała z twarzy młodéj Maurytanki, wielki wstręt jaki sprawił na niéj don Pedro, wywołaniem okrutnych słów przeciw Agenora.
— Mniejsza o to, rzekła, Aissa nie zostanie na dworze, ona pojedzie, złącze ją z Mauléonem, bo tak mi uczynić należy! Mothril będzie się temu wszystkiemi siłami sprzeciwiać, lecz on, albo ja, zostaniémy zwyciężeni w walce.
I gdy kończyła swój zamysł, usłyszała Króla szepczącego do ucha Maura.
— Ale ona jest piękną, jeszczem jéj nigdy tak ładną, jak dziś, nie widział.
Mothril uśmiéchnął się.
— Tak! mówiła daléj Marya blada od zazdrości, otóż cała przyczyna wojny.
Wejście don Pedry do Burgos odbyło się z całą świetnością, jakiéj dodaje zwycięztwo do prawéj władzy.
Wichrzyciele nic więćéj nie mogli się spodziewać, poddali się więc, a zapał ich był tak wielki, jak napominania Księcia Galii aby zmienić weszłą w zwyczaj okrótność don Pedry.
Dla tego téż, ten Książę kazał powiesić kilkunastu mieszczan, wytępić parę set główniejszych buntowników, i uczynić na rzecz swoją, konfiskatę z najpiękniejszych miast w Hiszpanii.
A gdy już mu się naprzykrzyły te walki zażarte, gdy widział, iż mu się szczęście uśmiecha, gdy pod wesołém słońcem uczuwał potrzebę zabaw, dla siebie i swego serca, zrobił z Burgos stolicę. Bale i turnieje snuły się jedne po drugich, rozdano urzęda i nagrody, zapomniano o wojnie, zapomniano prawie o nienawiści.
Tymczaseni Mothril, w miejsce zajęcia się, jak na rozumnego ministra przystoi, wypadkami wznowić się wątpliwie mającéj wojny, usypiał Króla w zupełnéj spokojności.
Don Pedro odprawił Anglików, malkontentów; Książę Galii podał rachunek swemu sprzymierzonemu: summa była przestraszającą. Don Pedro, czając, iż niebezpiecznym było nakładać podatki w chwili restauracyi, żądał przedłużenia czasu do zapłaty. Lecz Książę angielski znał swego sprzymierzonego, i nie chciał czekać; widocznie zatém, don Pedro nawet przy swojém powodzeniu był dręczony takiémi uciskami, iż najnieszczęśliwszy i najbardziej zrujnowany z zwyciężonych Książąt, nie pomieniałby się na niego.
Była to chwila, na którą oczekiwał Mothril, a może ją i przewidział. Obojętnie uśmiechał się na pretensye Anglików, wmawiając w Księcia hiszpańskiego, że sto tysięcy Saracenów warci są prawie dziesięć tysięcy Anglików, a będą mniéj kosztować, i utorują Hiszpanii przejście do owładnienia Afryki, i że dwie koron będą następstwem tej polityki.
Pczém także i to mu nadmieniał, że jedyny sposób złączenia obydwóch koron na jedną głowę, byłby przez uczynienie przymierza; że córka dawnych Książąt arabskich z szlachetnéj krwi Kalifów, siedząca na tronie Kastylii, przy boku don Pedry, przyłączyłaby w jednym roku całą Afrykę, a nawet cały Wschód do tego tronu.
Rozumie się przecież, że tą córką Kalifów, była Aissa.
Od téj chwili wszystko sprzyjało Maurowi, zaczęły się spełniać jego marzenia; Mauléon nie przeszkadzał mu więcéj, ponieważ już pojechał. Lecz czy tylko on jeden był mu na przeszkodzie? bowiem któż to był ten Mauléon? Rycerz, kochanek, wierny i śmiały! Czyż taki przeciwnik zastraszyłby podstępnego Mothrila?...
Prawdziwa przeszkoda odnosiła się do Aissy i tylko niéj saméj.
Lecz cóż nie pokona wymowa, wypadało tylko przekonać młodą dziewicę, o niewierności Mauléona, a to było łatwo: bo odkąd że to Arabowie nie używali bądź szpiegostwa dla wykrycia prawdy, lub fałszywych świadectw dla ułożenia kłamstwa?
Drugą, większą przeszkodą, która zachmurzała czoło Maurowi, była ta śmiała i piękna kobiéta, która umiała jeszcze owładnąć umysł don Pedra.
Marya Padilla, od chwili w któréj pojęła zamiary Mothrila, pracowała nad ich zgładzeniem, z szczególniejszą i trafną w każdym kroku zręcznością.
Wiedziała o najmniejszym życzeniu don Pedry, baczyła pilnie za każdym jego krokiem, przygaszała do najmniejszéj iskierki ogień jakiego nie roznieciła.
Uległa dla samego don Pedry; dumna dla wszystkich innych, umiała nakazać sobie posłuszeństwo, widując się często z Aissą, z któréj uczyniła sobie przyjaciółkę, i powiernicę.
Mówiąc z nią ciągle o Mauléonie, przeszkadzała myśléć o don Pedrze; a zresztą, wierna młoda dziewica nie potrzebowała aby jéj przypominano o miłości, bowiem ta, tylko z jéj życiem wygasnąć miała.
Mothril nie mógł odgadnąć tych tajemniczych związków; już jego podejrzliwość ustawała, obawiał się tylko intryg Maryi Padilli: Mauléon, nie był mu na przeszkodzie.
Aissa nie okazywała się więcéj na dworze, oczekiwała tylko spełnienia obietnic zapewnionych sobie przez Maryę, to jest wiadomości o kochanku.
Tymczasem Marya wysłała do Francyi posłańca, zaleciwszy mu, wynaleźć Mauléona i wywiedziéć się o stanie interessów, i przynieść od niego jaką oznakę dla biednéj Maurytanki, omdlewającéj w oczekiwaniu przyszłego połączenia.
Posłaniec, był to zręczny góral na którego mogła rachować, syn staréj mamki, którą Mauléon spotkał w ubiorze cygańskim.

Otóż naczém zależało lak Hiszpanii jak i Francyi. Obecnie mieli się na uwadze dwie czynne strony, zażarci nieprzyjaciele, którzy aby się potoczyć na siebie, oczekiwali tylko chwili, w któréj odzyskają w zupełności swoje siły.
Możemy teraz powrócić do nieprawego syna de Mauléon, który zmierzał do swojéj ojczyzny, wesoły i dumny, z swojéj wolności, jak ów gołąb, o którym wspomniał Król Kastylski.

ROZDZIAŁ XLVII.
Podróż.

Zrozumiał Agenor całą przykrość swego położenia.
Wolność udzielona wspaniałomyślnością Księcia Galii, był to przywiléj, jakiego wielu z ludzi mogłoby mu zazdrościć powodzenia: Agenor też przyspieszał jak tylko mógł bieg swego konia, a Musaron czynił mu napomnienia, do których używał całéj wymowy, aby odmalować niebezpieczeństwo pogoni, i rozkosz z powrotu od ojczyzny.
Lecz poczciwy Musaron tylko napróżno czas tracił, bo Agenor go nie słuchał: jego dusza była w Hiszpanii, niespokojna, cierpiącą i ztrwożona, gdyż był rozłączony z Aissą.
Jednakże w owéj epoce, Mauléon, którego serce oburzało się na wspomnienie opuszczenia swojéj kochanki; i biło z radości na myśl tajemnego się z nią złączenia, Mauléon, powiadamy, śmiało odprawiał dalszą podróż narażając się nawet na stratę swéj pięknéj Maurytanki, aby uzupełnić poselstwo włożone nań przez Konetabla.
Koń Mauléona ztrudzony wojennemi znojami, i miłosnemi grymasami swego pana, opadły z sił w Bordeaux, niemógł mu daléj służyć do powrotu.
Odtąd, zmieniając konie i wynajdując sposób podróżowania, znany jeszcze przed Ludwikiem XI, nasz podróżny przestraszony, i opadły z sił, padł niespodzianie do nóg dobrego Króla Karola, który ogradzał swoje brzoskwinie w pięknym ogrodzie, należącym do pałacu Saint-Paul.
— Ho! ho! a cóż tam takiego, i co mi oznajmisz Mauléonie? zapylał Król Karol, którego natura obdarzyła przywilejem poznawania ludzi, chociażby którego raz tylko widział.
— Najmiłościwszy panie, odpowiedział Agenor zginając przed nim kolana, przychodzę oznajmić ci smutną wiadomość: twoje wojsko w Hiszpanii jest zwyciężone.
— Niech się dzieje wola Boża!... odrzekł Król bledniejąc. Lecz przecież się wojsko sformuje?
— Królu! już nie ma więcéj wojska.
— Bóg jest litościwy, rzekł Król ciszéj. Jakże się ma Konetabl?
— Królu, Konetabl jest jeńcem Anglików.
Król wydał przytłumione westchnienie, lecz nie odrzekł ani słowa.
Potém, prawie nagle czoło jego wypogodziło się, a po chwili przemówił.
— Opowiedz mi o bitwie, naprzód, gdzie miała miejsce?
— W Nawarecie, Królu.
— Słucham.
Agenor opowiadał klęski, pobicie armii, ujęcie Konetabla, i jakim sposobem prawie cudownie był ocalony przez Księcia Czarnego.
— Muszę wykupić Bertranda, rzekł Karól V. jeżeli nań tylko wyznaczą okup.
— Królu, okup jest postanowiony.
— Na wiele?
— Na siedmdziesiąt tysięcy florenów złotem.
— A któż to tyle oznaczył? zapytał Król drżąc nad ogromem summy.
— Sam Konetabl.
— Konetabl! Jakoś bardzo wspaniały mi się zdaje.
— Czy uważasz Królu, iż się więcéj ocenił aniżeli jest godzien?
— Gdyby się ocenił tyle co jest godzien, — wszystkie skarby chrześcijaństwa nie mogłyby nam go powrócić.
I tak Król przyznając zupełną sprawiedliwość Bertrandowi, padł w głębokie marzenie, którego Agenor nie mógł rozpoznać znaczenia.
— Królu, rzekł niebawnie, niech W. K. Mość nie troszczy się o okup Bertranda. Konetabl kazał mi pospieszać do swojej żony, pani Tifanii Raguenel, która ma jego sto tysięcy talarów, i które da na wykupienie swego męża.
— Ah! poczciwy rycerz, rzekł Karol rozweselając się, to on zarówno dobrym jest skarbnikiem jak wojakiem? Nie pomyślałbym o tém. Sto tysięcy talarów!... A to on jest bogatszy jak ja. Niechże mi więc pożyczy te siedmdziesiąt tysięcy florenów złotem, ja oddam mu wkrótce...
— Lecz czy pewny tylko jesteś że je ma?... A gdyby téż ich nie było!
— Dla czego, królu?
— Ponieważ pani Tifania Raguenel jest bardzo zazdrosna o sławę swego męża, i jest litościwa i wspaniała dama.
— Naówczas, Królu, w przypadku gdyby nie miała pieniędzy, poczciwy Konetabl dał mi inne zlecenie.
— Jakież?
— Oto kazał mi przejść Bretanią wołając: „Konetabl jest więźniem Anglików, Bretonowie zapłaćcie zań okup, a wy kobiéty prządźcie!”
— Król odrzekł pospiesznie, weź także jedną z moich chorągwi, i trzech ludzi z mojego wojska, wołajcie o tém po całéj Francyi! Tylko postąp tak sobie w ostateczności. Żeby można tutaj zaradzić temu nieszczęściu Navarety.... szkaradne imię! ten wyraz Navaretta sprawia tylko nieszczęście każdemu Francuzowi.
— Niepodobna Królu, ujrzysz wkrótce niewątpliwie uciekającego Henryka Transtamare. Usłyszysz Anglików ogłaszających zwycięztwo przez wszystkich trębaczy gaskońskich, a następnie biédnych Bretonów rannych i odartych wracających do swojéj ojczyzny, i opowiadających wszystkim swoją płaczliwą historyę.
— Prawda i to, jedź więc Mauléonie, a jeżeli się zobaczysz z Konetablem.
— Zobaczę się.
— Powiedz mu, że nic nie jest straconego, jeżeli on mi jest powrócony.
— Królu, miałbym jeszcze słowo od niego do ciebie.
— Cóż takiego.
— „Powiedz Królowi, szepnął mu do ucha, że nasz zamiar dobrze się wiedzie, że upały Hiszpanii sprawiają śmierć nie małéj liczbie szczurów francuzkich jako nie mogących się do nich przyzwyczaić.
— Waleczny Bertrand, jeszcze sam się naśmiewał w tak okropnéj chwili?
— On nigdy nie pokonany, Królu, zarówno przyjemnym jak w przegranéj, jak wielkim w zwycięztwie.
Tak więc pożegnał się Agenor z Królem Karolem VI, który kazał mu dać trzysta liwrów; za pomocą tak wspaniałego daru Agenor kupił dwa dobre konie wojenne, po pięćdziesiąt liwrów każdy, dziesięć liwrów dał Musaronowi, który z wielkiém zdziwieniem wsypał je w swój pas skórzanny, i odnowił swój rzęd przy ulicy Draperie, Agenor zaś w ulicy Haumerie kupił hełm nowego wynalazku zamykający się na sprężynę, i podarował go giermkowi, którego głowa tak łatwo nadstawiała się razom Saracenów.
Ten użyteczny i przyjemny podarunek odświéżył postać Musarona, i dodał mu na przeciw swego pana czułéj dumy giermka szlachetnego rodu.
Ruszono w drogę. Francya jest piękną! słodko jest, być młodym, odważnym, kochać i być kochanym, miéć sto pięćdziesiąt liwrów w ręku swego siodła i nosić na sobie nowy hełm. Mauléon téż nasycał się czystém powietrzem, a Musaron podskakiwał na siodle i prostował się jakby jaki żandarm, chcąc niejako aby powiedziano: „Patrzcie na mnie, kocham najpiękniejszą dziewicę Hiszpanii,” drugi: „Widziałem Maurów, bitwę Nawarety, i mam hełm za ośm liwrów, kupiony w Poinerot, w ulicy Heaumerie.“
Z tą radością, w tym pięknym rzędzie Agenor przybył do granicy Bretonii, i kazał zapytać się u panującego tam Księcia Jana de Montfort o pozwolenie odwiedzenia mieszkającej na jego posiadłościach damy Raguenel, i uzbierania potrzebnych pieniędzy na wykupienie Konetabla.
Drażliwe było poselstwo Musarona, zwyczajnego negocyanta Mauléona. Hrabia de Montfort, syn starego Hrabi tegoż imienia, prowadził wojnę przeciwko Francyi z Księciem de Lancastre, mógł więc zachować jaką złą urazę do Bertranda, szczególniéj za zburzenie stolicy de Dinan, lecz powiedzieliśmy że to był czas pięknych czynów i serc szlachetnych.
Młody Hrabia de Montfort dowiedziawszy się o nieszczęściu Bertranda, zapomniał zupełnie o nieprzyjaźni.
— Czy ja pozwolę! rzekł, oh! nawet tego zadam. Niech nałożą na moję posiadłości taką kontrybucyę jaką zechcą, nie tylko chcę go widziéć wolnym, lecz i moim przyjacielem, jeżeli powróci do Bretonii, a nasza ziemia szczycić się tém kiedyś będzie.

To powiedziawszy, hrabia przyjął Agenora z okazałością, obdarzył go podarkiem stosownym dla Ambasadora królewskiego, a dodawszy mu konwój, kazał zaprowadzić do pani Tifanii Raguenol mieszkający w Roche-d’Avien, w jednéj z wsi dziedzicznych.

ROZDZIAŁ XLVIII.
Pani Tifanija Raguened.

Tifanija Raguenel, córka Roberta Raguenel możnego obywatele w Bellierze, wice-hrabi i człowieka pierwszego rzędu, była jedną z tych ukształconych kobiét, jakich łatwo się nie napotka, więcéj, chyba że Bóg zleje swoje kosztowne dary na jakie rodzeństwo jeżeli zasługa jednego z małżonków uświetni drugiego.
Tifanija Raguenel w swojéj młodości była przez Bretonów nazwany Tifanija, Bogini czarów. Znała się na doktorstwie i astrologii, ona to z dwóch sławnych potyczek przepowiedziała Bertrandowi zwycięztwo, które wielce zdziwiło strwożonych Bretończyków, ona to Bertranda strudzonego służbą, gdy chciał powrócić do swego majątku, skłoniła swemi radami i przepowiedniami do życia, którego uwieńczyła sławą, i którego poczerpnie szczęście i niewygasłą chwałę.I prawda, od czasu prowadzenia wojny pomiędzy Królem de Blois i Janem de Montfort, do któréj Bertrand powołany był na wodza, bohaterowie bretońscy nie mieli sposobności odznaczenia sił, zręczności i odwagi, téj całéj oznaki rycerza pojedynkującego się, i wodza partyzantów.
Tifanija Kaguenel wywierała na swego małżonka i całą okolicę wpływ nieporównany.
Była piękną, z znacznego rodu, jéj wykształcony umysł czynił ją wyższą od wielu mądrych ludzi, i łączyła do tych kosztownych przymiotów szczególną nieinteresowność o swego małżonka.
Skoro się dowiedziała, iż do niéj przybył posłaniec od Bertranda, wyszła na jego spotkanie z swoim dworem.
Niespokojność malowała się na jéj twarzy. Jakby niechętnie ubrała się w żałobne suknie, które w obecnym stanie rzeczy, przejęły zabobonym strachem właścicieli i poddanych siedziby la Roche-d’Ainen, gdyż w ogóle niewiedziano o nieszczęściu Navaretty.
Tifanija zatém wyszła na most zwodzony i przyjęła na nim Mauléona.
Mauléon zapomniał o całéj swojéj wesołości, aby tym sposobem nadać swej twarzy powierzchowność posłańca z złą wróżbą.
Skłonił się, poczem przykląkł na ziemi, bardziéj powodowany okazałą powierzchownością szlachetnej damy, ważnością słów jakie przynosił.
— Mów rycerzu! rzekła Tifanija, wiem że przynosisz mi od mego małżonka bardzo złe wieści, lecz mów!
Na około rycerza nastąpiła jakby posępna cisza, a na wszystkich twarzach bretońskich malowała się najboleśniejsza obawa. Spostrzeżono jednak, że rycerz nie przypiął czarnéj krepy do swéj chorągwi lub miecza, a to było w zwyczaju w razie śmierci.
Agenor zebrał przytomność umysłu, i zaczął smutne opowiadanie, których Tifanija słuchała bez najmniejszéj oznaki podziwienia, i tylko cień pochmurzający jéj rysy stawał się coraz bardziéj widoczniejszy. Tifanija Raguenel powiadamy, słuchała téj smutnéj historyi.
— Rycerzu, ty więc przybywasz od mego małżonka? rzekła, gdy wszyscy zasmuceni Bretonowie krzyknęli z przestrzeni, i zaczęli modły wznosić.
— Tak pani, odpowiedział Mauléon.
— A on jest jeńcem w Kastylii? czy będzie nań wyznaczony okup?
— Sam na się okup wyznaczył.
— Wieleż?
— Siedmdziesiąt tysięcy florenów złotem.
— Nic nadzwyczajnego, że tak wielkiego wodza... Lecz zkąd spodziewa się poczerpnąć téj summy.
— Czeka jéj od pani.
— Nie inaczéj, czyż nie masz pani stu tysięcy talarów złotem, które Konetabl przyniósł z ostatniej wyprawy, i złożył w depozyt do zakonu Mont-Saint-Michel?
— Prawda, było sto tysięcy liwrów, lecz się wypopotrzebowało.
— Wypotrzebowało!... powtórzył mimowolnie Mauléon, który sobie przypominał słowa Króla, wypotrzebowało....
— Sądzę, że nawet tak, jak tam niémi rozporządził, mówiła daléj, wzięłam pieniądze od zakonników aby wysztyftować stu dwudziestu wojowników, aby przyjść w pomoc dwunastu rycerzom naszego kraju, wychować dziewięć sierotek, a że już nic nie pozostało na wyprawę ślubną dla dwóch córek jednego z naszych przyjaciół i sąsiadów, zastawiłam moje srebra i klejnoty... w domu zostały tylko same niezbędne rzeczy. Jednakże, jakkolwiek zostaliśmy ogołoceni, spodziewam się żem sobie postąpiła tylko podług życzeń Bertranda, i pewna jestem, że przyznałby mi to sam, i podziękował, gdyby się tu znajdował.
Te słowa, gdyby się tu znajdował, wyrzeczone z rozczuleniem przez szlachetne usta, i z tą szczytną wymową pobudziły wszystkich do łez.
— Istotnie pani, rzekł Mauléon; pozostaje tylko Bertrandowi podziękować ci, bo na to zasługujesz, i oczekiwać pomocy Boga.
— I swoich przyjaciół przydali niektórzy w uniesieniu.
A że mam zaszczyt być wiernym sługą pana Konetabla, rzekł Mauléon, zacznę więc od spełniania obowiązku jaki na mnie włożył Duguesclin. Mam trębacza królewskiego i sztandar francuzki, idę gonić po kraju i oznajmić wiadomości. Ci co będą chcieli widzieć Konetabla wolnego pójdą i dopomogą mi.
— Mogłabym to sama uczynić, lecz lepiej będzie gdy się pan tém zajmiesz, ale za pozwoleniem rządzącego Księcia Brétanii.
— Mam już jego pozwolenie.
— Teraz, mówiła daléj Tifanija spoglądając na coraz bardziéj gromadzący się tłum, słuchajcie sami panowie, ci co będą chcieli przekonać rycerza, iż są za sprawą Duguesclina, raczą łaskawie uważać jego posłańca jak przyjaciela.
Wtém ozwał się głos rycerza, który tylko co przybył i zatrzymał się za zgromadzeniem, ja Robert, hrabia de Laval dałbym czterdzieści tysięcy liwrów na okup mego przyjaciela Bertranda. Te pieniądze, zaraz moi paziowie przyniosą.
Niechaj szlachta bretońska naśladuje cię wspaniały przyjacielu, stosownie do swéj możności, a Konetabl dziś wieczór jeszcze wolnym będzie, rzekła Tifanija wzruszona tém oświadczeniem.
— Pójdź rycerzu, rzeki Hrabia de Laval do Mauléona, ofiaruję ci gościnność w moim domu... Z dzisiejszym dniem zaczynaj składkę, a na moje słowo zbierzesz ją. Pani Tifanija dość ma swoich trosków.
Mauléon z uszanowaniem ucałował rękę szlachetnéj damy, i postępował za Hrabią wśród licznych błogosławieństw.
Musaron nie posiadał się z radości. O mało nie został zgnieciony przez pospólstwo, które mu naciskało na łydkę i całowało strzemiono, a to tak samo, jak gdyby był banneretem.
Gościnność Hrabiego Laval obiecywała kilka przyjemnych dni, przezornemu giermkowi, bo trzeba przyznać Musaronowi, iż miał jakąś słabość patrzenia na dużo złota, zapewne dla jego koloru.
Już kwesty zaczęły się powiększać. Niska chatka poświęcała dzień pracy, zamek dawał wartość dwóch wołów, albo sto liwrów, mieszczanie dzielili się potrawą z ich stoki, i kwiatolitym ubiorem z ich żon.
W ośm dni Agenor zebrał w Rennes sto sześćdziesiąt tysięcy liwrów.

Co więcéj, jest pewny, jak o tém legenda wspomina, że kobiéty Bretanii ochoczej przędą na kołowrotkach za wolność Duguesclina, jak gdyby tego było potrzeba na wyżywienie ich synów; lub przystrojenia swych mężów.

ROZDZIAŁ XLIX.
Posłaniec.

Po ośmiu dniach mieszkania Agenora blisko Rennes u Hrabiego de Laval, pewnego wieczora, w chwili, kiedy powracał obładowany worem złota, pomiędzy zamkiem i miastem; w wąwozie otoczonym płotami, spostrzegł dwóch sobie nieznajomych, spieszących z niespokojnością.
— Co to za jedni ci ludzie? zapytał rycerz swego giermka.
— Przysięgam na duszę, możnaby ich uważać za Kastylanów! zawołał Musaron.
Był to jeździec, a za nim paź. Każdy z nich miał małego andaluzyjskiego konia, szyszak na głowie, i tarczę na piersiach. Zatrzymali się przy płocie aby się przyjrzeć zbliżającym się Francuzom.
— Istotnie to jest zbroja Hiszpana, tylko że długie i płaskie miecze mają Kastyljanie.
— A czy to pana nie upewnia? spytał Musaron.
— Prawda i to.... ale mi się zdaje, że ten jeździec chce ze mną pomówić.
— Albo uprzątnąć nasz worek. Szczęście, że mam mój łuk.
— Daj pokój twemu łukowi, widzisz że jak jeden tak drugi ani tknęli swych broni.
— Sehnor! zawołał nieznajomy po hiszpańsku.
— Czy to do mnie pan mówisz, odparł Agenor tą samą mową.
— Tak.
— Co żądasz odemnie.
— Jeżeli łaska, wskaż mi drogę do zamku Laval, rzekł jeździec z ową grzecznością, która się zawsze odznacza, nawet i w najpospolitszym Kastyljanie.
— Jadę tam mój panie odpowiedział Agenor, i mogę ci służyć za przewodnika; tylko uprzedzam, że właściciel miejsca jest teraz nieobecny, dziś rano wyjechał spacerem w sąsiedztwo.
— I w zamku niema nikogo? rzekł nieznajomy z widoczném niezadowolnieniem. Czy jeszcze czas?!
— Ależ ja nie mówiłem, żeby nie było nikogo.
— Może pan sobie nie dowierzasz, rzekł nieznajomy podnosząc przyłbicę swego hełmu, która dotąd również jak i Mauléona była zapuszczoną. To roztropne nawyknienie przyjęli wszyscy podróżni, którzy w owych czasach podstępnych i rozbójniczych, obawiali się zawsze napaści lub zdrady.
Lecz zaledwie jeździec odkrył twarz, Musaron krzyknął:
— O Jezus!..
— Cóż tam znów? spytał Agenor zdziwiony tém wezwaniem.
— To Gildaz, szepnął Musaron do ucha swemu panu.
— Któż to jest Gildaz? zapytał Mauléon.
— Towarzysz Maryi, którego spotkaliśmy w drodze, syn téj dobréj staréj cyganki, co oznaczyła panu schadzkę w kaplicy.
— Łasko miłosierdzia! zawołał Agenor powodowany niespokojnością, po cóż oni tu idą.
— Może nas śledzić.
— Bądź roztropny.
— Oh! pan wiész, że tego nie potrzeba mi przypominać.
Podczas téj rozmowy Kastylianin przypatrywał się dwom rozmawiającym, cofając się zwolna z obawą.
— Eh, co nam mogą, zrobić Hiszpanie w śród Francyi? rzeki Agenor po chwili namysłu.
— To prawda, chyba tylko jaką wiadomość udzielić, ozwał się Musaron.
— Oh! to właśnie co drżeniem mnie przejmuję. Więcéj lękam się wypadków jak ludzi, ale cóż czynić, zapytajmy się ich.
— Przeciwnie, miejmy się na baczności, a gdyby to byli jacy emisaryusze wysłani ze strony Mothrila?
— Przecież sobie przypominasz, że widziałeś tego człowieka z Maryą Padillą.
— A pan nie widziałeś Mothrila z don Fryderykiem.
— Prawda i to.
— Miejmy się więc lepiéj na baczności, rzekł Musaron zakładając sobie łuk na piersi.
Kastylianin uczynił jawne wzruszenie, i rzekł:
— Czego się pan obawiasz? rzekł Kastylianin nie jesteśmy nieprzyjacielami. Czy przedstawiliśmy się nie tak; jak grzeczność zaleca? lub téż czy moja twarz sprawia panu niemiłe wrażenie?
— O nie, rzekł Agenor z przerywaniem ale... cóż pan masz za interes w zamku Hrabi de Laval?
— Zaraz to panu powiem. Potrzeba mi widzieć się z rycerzem, który mieszka u Hrabiego.
Musaron przez otwory swojéj przyłbicy rzucił na Agenora przemawiające wejrzenie.
— Z rycerzem... to jak on się nazywa?...
— Oh panie, nie zniewalaj mnie abym przysługę jaką mi czynisz, odpłacił niegrzecznością. Wołałbym poczekać na innego, mniéj ciekawego przechodnia.
— Słusznie. Już nie będę dopytywał się więcéj.
— Powziąłem wielką nadzieję słysząc pana odpowiadającego językiem mego kraju.
— Jaką nadzieję?
— Prędkiego uzupełnienia mojego poselstwa...
— Do tego rycerza.
— Cóż to panu szkodzi, że mi powiész jego nazwisko, chciałbym je widziéć zanim przybędziemy do zamku.
Naówczas będę pod dachem człowieka, który nie cierpi aby się ze mną źle obchodzono.
Musaron miał szczęśliwe natchnienie, zawsze był śmiały gdy jego panu groziło niebezpieczeństwo.
Podniósł przyłbicę, i przybliżył się do Kastyljanina.
Volga me Dios! zawołał tenże.
— Ah Gildaz! dzień dobry.
— Pan to jesteś którego szukam! zawołał Kastykjanin.
— I ja jestem, rzekło Musaron dobywając swoje ciężkie nożysko.
— A to rzecz wielkiéj wagi, rzekł Gildaz, czy to twój pan ten rycerz?
— Co za rycerz i co za pan?
— Ten rycerz, czy to jest don Agenor de Mauléon?
— Ja nim jestem rzekł Agenor, niech spełni się moje przeznaczenie, chcę prędzéj wiedziéć dobre lub złe.
— Naówczas Gildaz patrzał na rycerza z jakąś niepewnością.
— A jeżeli mnie pan zwodzisz? rzekł.
Agenor gwałtownie się obruszył.
— Przyznaj pan, że dobry posłaniec powinien się miéć na ostrożności, rzekł Kastyljanin.
— Poznałeś przecie mojego germka, głupcze!
— Tak, ale nie znam jego pana.
— To mi więc nie dowierzasz łajdaku? wołał Musaron rozgniewany.
— Niedowierzam całemu światu, kiedy wypada jak należy spełnić moją powinność.
— Strzeż się żółty pysku, żebym cię nie poskromnił!... Mój nóż jest kończasty.
— I mój rapier podobnież rzekł Kastylianin. Nie masz zastanowienia... Jeżeli ja umrę, czyż tém będzie spełnione moje polecenie?... albo téż jeżeli wy zostaniecie zabici, cóż z tego wyniknie?... Jedzmy lepiéj wolno do zamku Hrabi de Laval, a tam niech ktokolwiek, nie będąc o niczém uprzedzony, wskaże mi rycerza de Mauléon, to natychmiast spełnię rozkaz mej pani. Na te słowa Agenor podskoczył, i wykrzyknął:
— Słusznie mówisz dobry giermku, źle postąpiliśmy sobie, gdyż być może przybywasz do mnie od Maryi Padilli.
— Wkrótce się pan o tém dowiész, jeżeli istotnie jesteś don Agenor de Mauléon, rzekł uparły Kastylianin.
— Pójdź więc zawołał młodzieniec z tą gorączkową niecierpliwością, pójdź... tylko spiesz się, oto tam daléj, już widać wieże zamkowe!.. Przekonasz się wkrótce mój giermku... Spieszmy, Musaronie spieszmy.
— Tylko proszę pana, pozwól mi pan jechać naprzód, rzekł Gildaz.
— Rób jak chcesz, tylko spiesz się.
— I czterech jeźdźców popędzali swych koni.


ROZDZIAŁ L.
Dwaj posłańcy.

Jak tylko Agenor wstąpił do zaniku Hrabiego de Laval, germek, który na wszystko miał baczną uwagę, usłyszał stróża wieży, odzywającego się w te słowa:
Witaj nam panie Agenor de Mauléon.
Nienawistne wejrzenia, jakiemi Musaron spoglądał na posłańca, oraz tylko co wymówione słowa, dostatecznie go o prawdzie przekonywały.
— Czy mogę na osobności pomówić i Jego J. Wielmożnością? zapytał niebawnie młodzieńca.
— To miejsce zarosłe drzewami czy będzie do tego dogodne? zapytał Agenor.
— Jak najdogodniejsze.
— Wiesz, że nie taję się w niczém przed Musuronem, bowiem uważam go raczéj za przyjaciela, aniżeli za sługę, co zaś do twego towarzysza....
— Panie, jak widzisz jest to młody Maur, którego napotkałem od dwóch miesięcy na drodze z Burgos do Soryi, gdzie prawie umierał z głodu. Młode dziecię okazywało skłonność do religii Chrystusa, ludzie Mothrila bili go za to bez litości, a sam Maur groził mu śmiercią. Znalazłem go wybladłego, i zbroczonego krwią, zaprowadziłem do mojej matki, którą Wasza J. Wielmożność zna, być może, przydał germek z uśmiechem, opatrzyliśmy go, pożywili, i od tego to czasu jest nam niewypowiedzianie przychylny. I właśnie dwa tygodnie temu, gdy wasza dostojna pani donna Marya...
Tu germek przestał mówić.
— Donna Marya!.. mówił do siebie cicho Agenor.
— Tak panie, gdy moja dostojna pani, donna Marya, kazała mnie zawołać, w celu poruczenia mi ważnego i niebezpiecznego poselstwa, rzekła mi: „Gildaz, siadaj na koń, i jedź do Francyi, weź z sobą dużo pieniędzy, i opatrz się w dobry miecz. Będziesz uważał na drodze do Paryża jednego szlachcica (i moja pani odmalowała mi rysy jego J. Wielmożności) który jedzie zapewne do dworu Króla Karola Mądrego, weź z sobą towarzysza, któremu mógłbyś zaufać, bowiem powtarzani ci, poselstwo jest przerażające.“
Pomyślałem zaraz o Hafizu i rzekłem mu:
— „Hafiz bież twój sztylet i siadaj na koń.
— „Dobrze panie, odrzekł; tylko pozwól mi iść do meczetu.
„Gdyż u nas Hiszpanów, jak to panu wiadomo, rzekł Gildaz z westchnieniem, dziś są kościoły dla Chrześcian, a meczety dla niewiernych, jak gdyby Bóg miał dwa mieszkania. Dozwoliłem dziecięciu iść do meczetu, sam osiodłałem konia dla siebie i dla niego, zawiesiłem u siodła sztylet, i w pół godziny po jego powrocie, odjechaliśmy. Donna Marya napisała do pana list, który mam z sobą.“
Gildaz odchylił pancerz, rozpiął swój kaftan i rzekł Hafizowi:
— Masz twój sztylet!
Podczas całego tego opowiadania Hafiz zachował spokojność i niewzruszoność kamienną Dopóki dobry germek wyliczał jego przymioty, chwalił wierność i poczciwość, na wszystka był obojętny. lecz skoro wspomniał o półgodzinnym oddaleniu się jego do meczetu, naówczas jakaś bladość i posępność okazała się na jego licach, piętnując jego wejrzenie niespokojnością i udręczeniem.
Na żądanie sztyletu, spokojnie i zwolna wyjął ostrze z pochwy i oddał je Gildazowi, który odpruł podszewkę u kaftana i wydobył z niej list w jedwabnéj kopercie.
Naówczas Mauléon zawezwał do pomocy Musarona. Germek umiał się znaleźć w podobnem zdarzeniu. Wziął list, oderwał pieczęć i zaczął czytać dalszy ciąg Mauléonowi, a podczas tego, Gildaz i Hafiz stanęli opodal z uszanowaniem.
„Oto są słowa Padilli: „Panie don Agenor. Jestem pod baczną strażą, i wielkiém niebezpieczeństwem, lecz osoba, o któréj pan wiész, jeszcze w większym jak ja się znajduje. Niewymownie jestem panu wdzięczna; osoba zaś o któréj piszę, kocha pana więcéj odemnie. Myśleliśmy, że dziś, gdy jesteś pan na ziemi Francuzkiéj, będzie mu bardzo przyjemném posiadać to, co sobie życzysz.
„W miesiąc od otrzymania mego zawiadomienia, bądź pan blisko granicy Rinazares, o czasie stanowczym przybycia na wspomniane miejsce, dowiem się przez wiernego posłańca, którego do pana wysyłam; chciéj więc, nic nie mówiąc, oczekiwać cierpliwie, a któregokolwiek wieczora, ujrzysz; już nie zbliżającą się lektykę, którą znasz, lecz rączego muła unoszącego przedmiot wszystkich twoich usiłowań.
„Wówczas panie de Mauléon uciekaj; zaprzestań rycerstwa, lub przynajmniéj nie pokazuj się nigdy w Kastylii. Zaklinam cię na słowo chrześciańskie i rycerskie, a bogaty z majątku, jaki ci przyniesie twoja żona, szczęśliwy z jéj miłości i piękności, strzeż bacznie twego skarbu, i błogosław czasem Maryi Padilli, biednéj nieszczęśliwéj kobiécie, od któréj ten list przyjm za pożegnanie.“
Mauléon czuł w sobie wzmagający się zapał miłosny.
Skakał wyrywając list z rąk Musarona, całując go wielokrotnie.
— Pójdź, rzekł mu pójdź, niech cię uściskam, bo ty może obsypałeś kwiatami, szaty téj, która jest moim aniołem opiekuńczym.
Hafiz nieporuszony na swojém miejscu, nie tracił ani jednego szczegółu lej sceny.
— Powiedz Maryi... wykrzyknął Mauléon.
— Ciszej! panie, odparł Gildaz, to imię... nie mów tak głośno...
— Masz, słuszność, rzekł Agenor. Powiedz zatém donnie Maryi, że za piętnaście dni.
— Wybacz panie... odrzekł Gildaz, tajemnice mojéj pani wcale do mnie nie należą, ja tylko jestem jéj posłańcem, a nie powiernikiem.
— Jesteś wzorem wierności, i chwalebnego przywiązania, i choć nie jestem bogaty, dam ci co mogę.
— Dziękuję panu; dość mnie za to donna Marya wynagrodzi.
— To przynajmniéj twemu wiernemu towarzyszowi.
Hafiz otworzył swoje wielkie oczy. Widok złota przejął go dreszczem.
— Nie wolno ci jest cokolwiek przyjmować, rzekł Gildaz do Hafiza.
Rozgniewało to przezornego Musarona.
— Maurowie są chciwi w ogólności, rzeki Gildazowi, a on, to więcéj jak Maur i żyd razem, a na domiar, rzucił nieprzyjemne wejrzenie na towarzysza Gildaza.
— Ba! wszyscy Maurowie są tacy, Musaron i djabeł tylko znają się na nich, rzekł Gildaz z uśmiechem.
I oddał Hafizowi sztylet, który tenże prawie gwałtownie pochwycił.
Musaron na dany znak przez swego pana, przysposabiał się aby odpisać donnie Maryi.
Gdy to miało miejsce, nadszedł pisarz Hrabiego de Laval, któremu Musaron oddał pargamin i pióro.
„Szlachetna pani, przepełniasz mnie szczęściem; za miesiąc, to jest siódmego dnia przyszłego miesiąca będę oczekiwać w Rinazares, na przyjęcie obiecanego mi przedmiotu. Nie zaprzestanę walczyć, gdyż chcę odznaczyć się w męztwie, aby tym sposobem przynieść zaszczyt mojéj najdroższéj kochance, lecz przysięgam pani na Boga, że Hiszpanija nie ujrzy mnie więcéj, chyba że ty byś mię pani wzywała, lub jakie nieszczęście przeszkadzało mi w połączeniu się z Aissą, gdyż w takim wypadku, pobiegnę choćby na dno piekieł aby ją wynaleźć. Żegnam cię szlachetna damo, módl się za mnie.”
Rycerz zrobił znak krzyża, a Musaron dopisał pod nim:

To znaczy:
„don Agenor de Mauléon.”

Kiedy Gildaz chował pod swój pancerz lisi od Mauléona, Hafiz szpiegował na swoim koniu każde poruszenie jego; dostrzegł miejsce w które go schował i od téj chwili pozornie obojętnym był na wszystko, jak gdyby nic więcéj nie zwracało jego uwagi.
— Cóż teraz uczynisz dobry germku? spytał Agenor.
— Odjadę na moim niezmordowanym koniu; za dwanaście dni muszę być z powrotem u mojéj pani; tak mi rozkazała. Winienem pospieszać. Prawda że nie bardzo mam ztąd daleko, powiadają że jest jakaś droga przerzynająca Poitiers.
— Tak jest... Do widzenia Gildaz! żegnam cię dobry Hafizie! jeżeli nieprzyjąłeś wynagrodzenia, to nie odrzucisz podarku od przyjaciela, rzekł Agenor.
Zdjął swój łańcuch złoty, wartości sto liwrów, i zarzucił na szyję Gildaza.
Hafiz uśmiechnął się; lecz na jego opalonych licach zajaśniał ów uśmiéch piekielny.
Gildaz zdziwiony przyjął go; ucałował rękę Agenora, i pojechał.

Za nim Hafiz, jakby ciągniony połyskiem zioła, lśniącego się na szerokich barkach jego germka.

ROZDZIAŁ LI.
Powrót.

Mauléon zabrał się natychmiast do odjazdu. Nie posiadał się z radości; bowiem od tej chwili myślał o nieprzerwaném połączeniu się z swoją kochanką i o jej miłości. Bogata, piękna, kochająca Aissa wydawała mu się jak sen, którego Bóg udziela ludziom, aby im dać poznać cóś więcéj, jak życie doczesne.
Musaron podzielał uniesienie swego pana, gdyż przepełniona tłumem wyobraźnia poczciwego germka Agenora, zajęta słodkiémi urojeniami, przedstawiała sobie, już to wybudowanie wielkiego domu w tym bogatym kraju Gaskonii, gdzie ziemia dostatecznie wyżywia leniucha, zbogaca pracowitego, i staje się rajem, już to mieniem pod rozkazami służących, poddanych, chodowaniem zwierząt, ujeżdżaniem koni i polowaniem.
Już sądził Mauléon, że przez rok przynajmniéj zaprzestanie wojować, że Aissa zabiorze mu wszystkie wolne chwile, bowiem on do niej należał, a jemu téż potrzeba było z rok czasu spokoju i szczęścia na wynagrodzenie tylu bolesnych godzin.
Z niecierpliwością więc oczekiwał powrotu Hrabiego de Laval.
Hrabia zbiérał u rozmaitéj szlachty bretońskiéj znaczne summy przeznaczone na okup Konetabla; pisarze Króla i Księcia Bretonii porównywali swoje rachunki, które ich przekonywały, że połowa siedmdziesięciu tysięcy florinów złotem już była złożoną.
Nie pragnął więcej Mauléon, spodziewał się że Król Francyi dopełni resztę; znał także Księcia Galii i wiedział, że skoro połowę zapłaci się Anglikowi, to wypuszczą Konetabla na wolność, jeżeli tylko polityka nie zaleci zatrzymać go.
Lecz Mauléon, dla uzupełnienia swego sumiennego postanowienia, jeździł dalej po Bretonii ze sztandarem królewskim, przemawiając do ludu Bretońskiego.
Za każdym razem, jak się ukazał na mieście, powstawały żałosne głosy: „Poczciwy Konetabl jest jeńcem Anglików, Bretończycy, pozwolicież mu być w niewoli?“ za każdym razem, mówiémy, kiedy napotykał tych nabożnych, melancholicznych i smutnych Bretończyków, zawsze słyszał te same użalania i skargi. Biedacy, mówili sobie „bierzmy się ochoczo do pracy, pożywajmy mniéj naszego chleba, a zbierajmy co można na okup Bertranda Duguesclin.
Tym sposobem Agenor uzbierał drugie sześć tysięcy florinów, które powierzył ludziom Hrabiego, będącym na statku Tifanii Raguenel, do któréj przed odjazdem poszedł na pożegnanie.
Lecz naówczas tę okoliczność miał na uwadze, że jeżeli mógł odjechać, powinienby iść zabrać swoją kochankę, a włożone na niego poselstwo nie zupełnie jeszcze było spełnione, a kiedy przyrzekł donnie Maryi nigdy nie pokazać się w Hiszpanii, winien był jednakże oddać Bertrandowi uzbierane swojém staraniem pieniądze lak bardzo pożądane, i do których bez wątpienia wzdychał jeniec.
Agenor miotany temi dwoma obowiązkami, długo się wahał: bo jeżeli uczyniona donnie Maryi przysięga, była mu świętą, to przychylność i szacunek dla Konetabla, zdawały mu się nierównie świętszémi.
Zwierzył się zatem Musaronowi.
— Nic łatwiejszego, rzecze dowcipny germek, zażądaj pan od Tifanii konwoju z kilkunastu uzbrojonych okrętów, dla odprowadzenia piéniędzy; Hrabia de Laval doda ze czterech włóczników; Król Francyi téż czém pomoże, byle go tylko nic nie kosztowało; a tym sposobem, pod strażą kilkunastu ludzi, z orszakiem, któremu pan będziesz przywodził aż do granicy, pieniądze będą w bezpieczeństwie, a gdy się pan dostaniesz do Rinazares, napiszemy do Księcia Galli, ten przyśle nam list bezpieczeństwa, i pieniądze w nienaruszoności dostaną się do Konetabla.
— Ale ja... moja nieobecność?
— Wymówka, rzecz bardzo łatwa.
— Kłamstwo!
— To przecie nie kłamstwo, ponieważ rzeczywiście przysiągłeś pan Maryi... Zresztą, niech sobie będzie i kłamstwo, dla szczęścia warto zgrzeszyć.
— Musaron!
— Eh, mój panie, nie udawaj tak bardzo nabożnego, ożenisz się z Saracenką... A jak mi się zdaje, to jest grzech śmiertelny.
— Prawda, odrzekł z westchnieniem Agenor.
— Bo téż, mówił daléj Musaron, pan Konetabl byłby za bardzo wymagający, gdyby chciał i pana i piéniędzy.... Wierzaj mi pan, ja znam ludzi, jak tylko zabłysną pieniądze, zapomną o panu... Zresztą, jak Konetabl będzie we Francyi, i zechce pana widziéć, to zobaczy, przecież, jak myślę, nie zakopiesz się w ziemię.
— Agenor jak zawsze, ustąpił germkowi.
Musaron miał téż i zupełną słuszność. Hrabia de Laval wysłał swoich ludzi; Tifanija Raguenel uzbroiła dwadzieścia okrętów; setnik Menu na rozkaz Króla, dostarczył dwunastu ludzi, i Agenor łączyć się z jednym z młodszych braci Duguesclina, pojechał spiesznie do granicy, dążąc, aby w dwa lub trzy dni, stanął na oznaczoném przez Padillę miejscu.
Odsetka trzydziestu sześciu tysięcy florinów, przeznaczonych na okup Konetabla, podobna była do tryumfalnego marszu; niektórzy bowiem towarzysze pozostali we Francyi, od czasu odjazdu oddziałów, stali się rabusiami, których jednak ta bardzo piękna zdobycz, była nie podobną do zagarnięcia; woleli zatém, widząc przechodzących koło ich szponów, pozdrawiać wykrzykami rycerskiemi, błogosławić imię więzionego, i udać zmyślony szacunek, jak postępować inaczéj, i zostawić swoje kości na pobojowisku.

Mauléon tak przyspieszał swój marsz, iż istotnie na czwarty dzień przybył do Rinazares, małego mieściny, które mimo spustoszenia, odznaczało się przez czas niejaki używanym przejściem z Francyi do Hiszpanii.

ROZDZIAŁ LII.
Rinazares.

Agenor, aby łatwiéj rozpoznał drogę, obrał sobie mieszkanie nad pagórkiem.
Tym czasem oddział wypoczywał, bo téż i wszystkim wypoczynek był konieczny.
Musaron wygotował w najpiękniejszym stylu przemowę do Konetabla, i do Księcia Galii, aby tym sposobem zawiadomić jednego i drugiego o nadejściu uzbieranych pieniędzy.
W tym celu wysłano jednego z ludzi z okrętów Tifanii do Burgos, gdzie jak mówiono, z powodu niespokojności wojennych, niedawno wynikłych w kraju, miał się ówcześnie Książę znajdować.
Mauléon codziennie rozliczał postęp marszu Gildaza i Hafiza.
Podług jego rachuby, posłańcy najmniéj od piętnastu dni powinni już byli przebyć granicę.
W tych piętnastu dniach, mieli czas wynaleźć donnę Maryę, a ta mogła ułatwić ucieczkę Aissie. Dobry muł ubiega dziennie dwadzieścia mil, przeto pięć do sześciu dni wystarczyłyby pięknéj Maurytance na przybycie do Rinazares.
Mauléon nieznacznie wywiedział się którędy mógł przejeżdżać germek Gildaza; nie zdawało się niepodobném żeby pominęli wąwozy w Rinazares, jako położone w okolicach znanych i bezpiecznych.
Lecz górale zapewniali go, iż w tym czasie widzieli tylko jednego Maura na koniu, młodego i dosyć srogiej postawy.
— Młodego Maura?
— Może miał najwięcéj dwadzieścia jeden lat, odpowiedział wieśniak.
— Czy niebył w czerwonym stroju?
— Tak, i w czapce saraceńskiéj.
— Uzbrojony?
— W szeroki puginał wiszący u łęku siodła na jedwabnym sznurze.
— I mówisz że sam jechał przez Rinazares?
— Sam jeden.
— Cóż mówił?
— Chciał cóś powiedzieć po hiszpańsku; wymówił kilka słów prędko i niezrozumiale; zapytywał czy droga w skale była bezpieczną dla koni, i czyli małą rzeczułkę płynącą tam daléj można brodem przebyć; poczém na nasze zapewnienia puścił swego czarnego konia, i znikł.
— Sam! to cóś szczególniejszego, rzekł Mauléon.
— Hum! rzekł Musaron, sam, to...
— Zapewne innym punktem chciał Gildaz przejść granicę, aby tym sposobem uniknąć podejrzenia. Jak myślisz, Musaronie?
— Ja myślę, że Hafiz miał szkaradną postać.
— Zresztą kto może nas upewnić, odparł zamyślony Mauléon, że ten, co przebywał drogę z Rinazares, był Hafiz?
— Istotnie, lepiéj tak myśléć jak nie.
— Bo to zauważałam, dodał Mauléon, że człowiek, który dosięga szczebla swego szczęścia niedowierza nikomu, i we wszystkich znajduje przeszkody.
— Ah, panie! prawda że dochodzisz do szczęścia, i to dziś jeszcze, jeżeliśmy tylko nie oszukani, iż ma przybyć Aissa... Dobrze byłoby, żebyśmy pilnie baczyli w okolicach rzeczułki.
— Tak jest, tylko nie chciałbym żeby nasi towarzysze widzieli jéj przybycie; obawiam się wrażenia jakie na ich ciasnym umyśle ta ucieczka sprawić by mogła: bo czyż to nie dosyć dla zachwiania odwagi i najmężniejszym, widziéć chrześcijanina zakochanego w Maurytance; wówczas przypisanoby mi wszystkie wydarzone nieszczęścia jako kary Boskie. Ale mimo tego wszystkiego, ten Maur czerwono ubrany, sam jeden z sztyletem u siodła, to podobieństwo z Hafizem zbyt mnie zajmuje.
— Jeszcze kilka chwil, kilka godzin, kilka dni najwięcéj, a będziemy wiedzieli czego się trzymać, odpowiedział filozof, do owego zaś czasu, kiedy nie mamy powodu się smucić, mój panie, żyjmy wesoło.
Agenor też żył wesoło i czekał cierpliwie.
Lecz minął piérwszy i siódmy dzień miesiąca, i nic nie ukazało się na drodze, prócz kramarzy z wełną, żołnierzy ranionych, albo rycerzy uciekających z Nawarrety, którzy nadwątlonemi silami odbywali małe marsze przez lasy, albo naddawali sobie znacznie drogi po górach, i tym sposobem odzyskiwali swój kraj rodzinny po tysiącznych cierpieniach i poszkodowaniach.
Agenor dowiedział się od tych biédaków, iż w wielu okolicach rozpoczęła się wojna, że drogość don Pedry podsycana przez Mothrila, nieznośnie dokuczała Kastylianom, że wielu szpiegów mniemanego zwycięzcy Nawaretty, przebiegają miasta, podsycając lud przeciw nadużyciom ustanowionéj władzy.
Zbiegi ci zapewniają, iż widzieli już kilka korpusów wysztyftowanych z nadziei prędkiego powrotu don Henryka: powiadają także, że znaczna liczba z ich towarzyszy widziała listy tego Księcia, któremi obiecywał im prędki powrót z korpusem uformowanym w Francyi.
Wszystkie te wrzawy wojenne podniecały umysł zapalonego Agenora, a że Aissa nie przybywała, miłość téż nie mogła uśmierzyć w nim téj febry, którą obudzą w młodych ludziach szczęk zbroi.
Musaron już zaczął powątpiewać, marszczyć brwi bardziéj jak zwykle, i dosyć niekorzystnie odzywał się na stronę Hafiza, któremu uporczywie przypisywał, jak złemu szatanowi, opóźnienie Aissy.
Co do Mauléona, len podobny do ciała szukającego duszy, błądził bezustannie po drodze, a jego oczy obeznane dobrze ze wszystkiemi jéj zakrętami, znały każdy krzak, kamień, każdy cień, i poznawały tentent muła o dwie mile zdala.
Lecz ani Aissa, ani nikt nie przybywał z Hiszpanii.
Ale za to co chwila prawie nadchodziły z Francyi oddziały wojsk, i zabierały stanowisko w okolicach, i jakby oczekiwały na hasło, za którém mają wejść niespodzianie.
Wodzowie tych różnych oddziałów spotykali się z każdym nowo przybyłem wojskiem, dawali mu niezwłocznie potrzebne rozporządzenia; zresztą, wszyscy inni wojownicy, żyli z sobą w stosunkach i najlepszéj zgodzie.
Pewnego dnia, kiedy Mauléon mniéj zatrudniony Aissą, ciekawy był wiedziéć co znaczą te przechody, oznajmiono mu, że te rozmaite wojska oczekiwały na przybycie najstarszego wodza, i na nowe zasiłki, aby wejść do Hiszpanii.
— Jak się nazywa ten wódz? zapytał.
— Nie wiémy; czekamy aby sani oznajmił swoje nazwisko.
— Więc wszyscy prócz mnie mają iść do Hiszpanii!... zawołał Agenor zasmucony. Oh moja przysięga! moja przysięga!
— Eh! mój panie, przez te zgryzoty jeszcze stracisz rozum. Już nie ma przysięgi, kiedy donna Aissa nie przybywa, i nie przybywa; ruszajmy daléj...
— Jeszcze nie czas, Musaronie; mam nadzieję, że zawsze ona moją będzie, gdyż nigdy kochać ją nie przestanę.
— Chciałbym tylko koniecznie, choć z pół godziny pomówić z tym małym czarniawym Hafizem, mówił do siebie cicho Musaron, chciałbym... widziéć go tylko... popatrzéć mu w twarz...
— Eh! co znaczy Hafiz przeciw najmożniejszéj woli donny Maryi?.. Z nią by to trzéba pomówić, z nią... albo téż z moim nieprzyjaznym szczęściem!
Jeszcze ośm dni przeszło, i nic nie przybyło z Hiszpanii. Agenor o mało nie oszalał z niecierpliwości, a Musaron z gniewu.
W końcu tych ośmiu dni, pięć tysięcy ludzi zbrojnych rozpostarło się na granicy.
Ludzie hrabiego de Laval, i Tifanii Raguenel z niecierpliwością oczekiwali powrotu ich posłańca, celem dowiedzenia się, czy Książę Galii zgadzał się na oswobodzenie Konetabla.
Nareszcie powraca posłaniec, i Agenor biegnie z niecierpliwością na jego spotkanie.
Widział on się z Konetablem, ucałował go, był przyjęty z uczczeniem przez angielskiego Księcia; otrzymał od Księżniczki Galii okazały podarunek; przyczém, raczyła mu oznajmić, iż oczekiwała na zacnego rycerza Mauléona, aby wynagrodzić jego poświęcenie i cnotę, która mu zaszczyt przynosi.
I to także mówił posłaniec, że Książę przyjął na rachunek trzydzieści sześć tysięcy florinów, i że Księżniczka, widząc go nieco wąchającego się, rzekła:
— Małżonku mój, chcę żeby zacny Konetabl był wolnym za mojém staraniem; szanuje go jak mojego współrodaka, bo też my, z tamtéj strony Wielkiéj Bretanii, jesteśmy nieco Bretończykami; zapłacę więc trzydzieści sześć tysięcy florinów złotem za okup Bertranda.
Skutkiem tego Konetabl został wolny, jeżeli już nim był nawet przed zapłaceniem.
Wiadomość ta uradowała Bretończyków odwożących okup, a że wesołość przemaga boleść, wszystkie zatém oddziały zebrane nad Rinazares, dowiedziawszy się o skutkach poselstwa, wykrzyknęły hurra tak głośno, iż zatrzęsły się stare góry i ich granitowe korzenie.
— Wejdźmy do Hiszpanji, wrzasnęli Bretonowie, i zabierzmy naszego Konetabla!
— Słusznie mówią; tak uczynić należy, rzekł z cicha Musaron Agenorowi, nie ma się co oglądać na Aissę, ani na przysięgę. Jedźmy panie, bo czas się traci.
A Mauléon w brew swojéj niecierpliwości, odpowiedział:
— Jedźmy!
Mały orszak, odprowadzony pozdrowieniami i błogosławieniami, przebył wąwozy w dziewięć dni, po czasie oznaczonym przez Maryę Padillę na przybycie Maurytanki.
— Może ją tu napotkamy w drodze, rzekł Musaron, aby tém uspokoić swego pana.

Co do nas, wyprzedzając go na dworze don Pedra, może się dowiémy i oznajmiemy czytelnikowi przyczynę opóźnienia téj złéj wróżby.

ROZDZIAŁ LIII.
Gildaz.

Donna Marya znajdowała się na terasie, licząc dni i godziny, gdyż w nieprzerwanéj spokojności Maura przewidywała nieszczęście dla siebie lub dla Aissy.
Tylko że Mothril bardzo nie zasypiał, najbardziéj wówczas nie umiał powściągnąć pragnienia zemsty, kiedy nie miał żadnych wiadomości o swoich nieprzyjaciołach.
Cały zajęły zabawami dla Króla, zbieraniem zioła do skarbca don Pedry, zawsze gotowy wprowadzić pomocniczych Saracenów do Hiszpanji, i złączyć dwie obiecane korony na głowę swego pana. W tych nieodstępnych zatrudnieniach zaniedbywał Aissę: widywał ja raz tylko w wieczór, i prawie zawsze w towarzystwie don Pedry, który młodéj dziewicy posyłał najokazalsze i najkosztowniejsze podarunki.
Aissa zakochana w Mauléonie, ozięble przyjmowała podarki, obojętną była dla Księcia. Nie wątpiła, iż tym sposobem drażniła jego gwałtowne chęci; lecz starała się, aby tém rozumném postępowaniem otrzymywać w spojrzeniu Maryi podziękowanie, gdy ta wychodziła na jej spotkanie.
Donna Marya mawiała do niéj w ten sposób:
— Nie trać nadziei; plan jaki ułożyliśmy co dzień jest bliższy wykonywania; mój posłaniec powróci, i przyniesie ci wiadomość od twego pięknego rycerza i wolność, bez któréj nie ma prawdziwéj miłości.
W końcu, zabłysł ten dzień tak pożądliwie dla Maryi upragniony.
Było to pewnego ranku, jaki świta wiecie pod piękném niebem Hiszpanji; jeszcze nie oschła rosa, drżała na każdym liściu w zarosłych kwiatami terassach, gdy Marya ujrzała wchodzącą do jéj pokoju starą kobiétę, z którą się już znamy.
— Senora! Senora! rzekła z ciężkiém westchnieniem.
— A cóż tam?
— Senora, Hafiz jest.
— Hafiz!... kto to jest Hafiz?
— Towarzysz Gildaza.
— Tylko Hafiz, a Gildaza nie ma?
— Sam Hafiz, Gildaza nie ma!
— Mój Boże! niechaj wejdzie. Nie wiész, co to takiego.
— Nic zgoła. Hafiz nic nie chciał powiedziéć; tylko płacze, oh! spokojność Hafiza jest okrutniejszą jak najstraszniejsze czyjekolwiek słowa.
— Pójdźmy, uspokój się; rzekła Marya drżąc cała, uspokój się, to nic nie jest zapewne prócz opóźnienia.
— A dla czogóż Hafiz nie opóźnił się?
— Dzięki Bogu! widzisz że powrót Hafiza czyni mnie spokojniejszą; Gildaz nie byłby go zatrzymał przy sobie, tylko wiedział o swojéj niespokojności, i odesłał go, to przecież oznacza dobre wieści.
Nie łatwo było można uspokoić mamkę; zresztą, mało było prawdopodobieństwa w pocieszeniach jéj pani.
Hafiz wszedł.
Był spokojny i pokorny jak zazwyczaj.
— Cóż to, sam? rzekła Marya Padilla.
— Sam, pani, odrzekł bojaźliwie Hafiz.
— A Gildaz?
— Gildaz, odpowiedział Saracen patrząc na około siebie, Gildaz umarł.
— Umarł! zawołała Marya Padilla, załamując ręce z rozpaczą, umarł, biédne dziecię, czy to być może?
— Dostał w drodze gorączki.
— On, tak silny.
— Silny, to prawda; lecz wola Boska jest silniejszą, odpowiedział z tkliwością Hafiz.
— Gorączka, ah!... czemuż mnie wprzódy nie dosięgła.
— Pani, obadwa przebywaliśmy wąwóz w Gaskonji, i byliśmy napadnięci przez góralów, których brzęk złota przywabił.
— Brzęk złota, o nieroztropni!
— Rycerz Francuzki był szczodry, i dał nam złota.
Gildaz sądził, iż sam tylko ze mną znajduje się w górach; ochota go wzięła przeliczyć podarek: wówczas to, nagle ugodzony został strzałą, i spostrzegliśmy kilkunastu ludzi uzbrojonych. Gildaz się bronił, stawialiśmy opór.
— Mój Boże!
— Kiedy byliśmy zwyciężeni, gdyż Gildaz został raniony, krew mu płynęła.
— Biédny Giidaz!... a ty?
— Ja podobnież, rzeki Hafiz odsłaniając zwolna szeroki rękaw, który okrywał blizny; gdy zostaliśmy ranni, odebrano nam złoto, i rabusie natychmiast uciekli.
— A potém, o mój Boże! potém?
— Potém Giidaz wpadł w gorączkę, i czuł się bliskim śmierci...
— I czy nic ci nie powiedział?
— Gdy jego oczy zamglewały, rzekł. „Masz i uchodź a bądź wierny jak ja nim byłem; biegnij do naszej pani, i oddaj w jéj ręce depozyt, który mi powierzył rycerz Francuzki.” Oto jest ten depozyt.
Hafiz dobył jedwabnę kopertę, całkowicie pokłutą sztyletem i zbroczoną we krwi.
Donna Marya z drżeniem odebrała ją i pilnie przypatrując się, rzekła.
— Ten list był otwarły.
— Otwarty! powtórzył Saracen z wielkiemi zdziwionemi oczyma.
— Nie inaczéj: pieczątka jest naruszona.
— Nie wiém o tém, rzekł Hafiz.
— To ty ją otwierałeś?
— Ja nie umiem czytać.
— Więc kto inny.
— Bynajmniéj; patrz pani lepiéj; widzisz około pieczęci ten otwór: strzała górala przeszyła pieczęć i pergamin.
— Ah, prawda! prawda! zawołała Marya, lecz jeszcze nie dowierzając, rzekła:
— Krew Gildaza na około rozdarcia.
— Prawda! biedny Gildaz.
I młoda kobiéta rzucając ostatnie wejrzenie na Saracena, znajdowała dziecinną twarz tak spokojną, szczerą, i naturalną, że nie mogła miéć w niém podejrzenia.
— Hafiz, opowiédz mi koniec.
— Koniec jest taki: Gildaz zaledwie zdołał oddać mi ten list, umarł, a ja, choć biédny i zgłodniały, natychmiast spiesznie pobiegłem, byle tylko złożyć poselstwo.
— Oh, będziesz hojnie nagrodzony moje dziecię, rzekła Marya wzruszona do łez, tak, ty mnie nie opuścisz, a jeżeli jesteś wierny... jeżeli jesteś przytomny...
Błyskawica zajaśniała na czole Maura; lecz jak prędko zajaśniała tak prędko zgasła.
Naówczas Marya czytała list, którego treść jest nam wiadoma; porównywała daty i powodowana wrodzoną porywczością swego charakteru, rzekła do saméj siebie:
— Daléj, daléj, do dzieła!
Saracenowi dała pewną ilość złota, mówiąc:
— Odpocznij, mój Hafizu; za kilka dni będę cię potrzebować; bądź gotów.

Młody Saracen odszedł uradowany; już dotykał progu unosząc wesołość i złoto, kiedy narzekania mamki powstały z większą jeszcze mocą. Dowiedziała się smutną nowinę.

ROZDZIAŁ LIV.
O poleceniu, jakie miał Hafiz, i jak go wypełnił.

Poprzedzającego dnia, gdy Hafiz oddawał lisi donnie Maryi, list z Francyi, pewien pasterz przybył do bram miasta i żądał pomówienia z Ministrem Mothrilem.
Jakkolwiek poseł ten nic nie znamionował dostojnego ani ważnego, Maur jednakże, zaprzestał swych modłów w meczecie, aby się widziéć z tym szczególnym przybyszem.
Mothril zaledwie wyszedł z miasta z swoim przewodnikiem, spostrzegł przy lando małego andaluzyjskiego konia, żywiącego się drobną zaroślą, leżącego w porosłéj gdzie niegdzie między krzemieniem i trawie, i Saracena Hafiza, który czatował swemi wielkiemi oczyma, na wszystkich wychodzących z miasta.
Pasterz hojnie nagrodzony przez Mothrila, biegł ochoczo nad pagórek zapędzić swoje wychudłe kozy. Mothril, pierwszy minister, zapomniał zupełnie o etykiecie, i zasiadł przy posępnym Maurze.
— Niech ci Bóg pomaga, Hafizu! powracasz przecie.
— Jestem, panie.
— Zapewne zostawiłeś dosyć daleko swojego towarzysza, żeby nic się nie dorozumiał?...
— O tak, panie, bardzo daleko; zapewne niczego się nie dorozumiewa.
Mothril znał swego posłańca... wiedział przytém iż Arabowie mają zwyczaj unikać przykréj mowy; dla tego téż, o ile można, stara ją się jak najbardziéj, aby nie wymówić wyrazu, śmierć.
— Czy masz list?
— Mam.
— Jakżeś go dostał?
— Gdybym go żądał, byłby mi odmówił; gdybym chciał dostać przemocą, biłby mnie i niewątpliwie zabił. On mocniejszy odemnie.
— Jakże sobie postąpiłeś?
— Czekałem, aż przybyliśmy na szczyt góry, która stanowi granicę między Hiszpaniją a Francyą, konie były strudzone, Gildaz dał im wypocząć, a sam na mchu pod wielką skałą zasnął. Wówczas, zbliżyłem się pełzając do Gildaza, i ugodziłem go w piersi sztyletem. Naprężył się wydając głuche westchnienie, a jego ręce krew zrosiła.
Lecz jeszcze nie skonał, byłem tego pewny, i mógł by pochwycić swój nóż i ugodzić mnie w lewą rękę; przeszyłem mu serce moim sztyletem, i zaraz żyć przestał.
List był w tym kaftanie; wydobyłem go, i całą noc dążyłem na moim małym koniu, a trupa i drugiego konia, zostawiłem na pastwę wilkom i krukom. Przeszedłem granicę i nie obawiając się niczego, doszedłem do miejsca. Oto jest list, który obiecałem.
Mothril wziął pargamin, pieczątka była nienaruszoną, jednakże na wskroś przeszyta sztyletem.
Odpieczętował go, i chciwie czytał.
— Dobrze, rzekł, zejdziemy się na to rendez vous.
Maur rozmyślał. Gildaz czekał.
— Co mam czynić panie?
— Powrócisz konno, i zabierzesz ten list, z przyjściem jutrzenki zapukasz do drzwi donny Maryi, i oznajmisz jéj, że górale napadli na Gildaza, nabawili go ran strzałami, i sztyletami, że przy śmierci oddał ci ten list, a to jest wszystko.
— Dobrze, panie.
— Idź, i choćbyś miał przemoknąć do nitki, a twego konia spocić, biegnij całą noc; a przybądź tam nad rankiem: następnie czekaj moich rozkazów, i przed ośmią dniami nie powracaj do mego domu.
— Postąpienie moje czy podoba się prorokowi?
— Podoba.
— Dzięki ci, panie.
— Otóż sposób jakim odpieczętowano list; otóż burza jaka groziła nad głową Maryi.
Jednakże Mothril nie zadowolił się tém co już uczynił, oczekiwał ranka, a za jego nadejściem, odział się w najokazalsze suknie i poszedł do Króla don Pedro.
Maur wchodząc do Króla, znalazł go rozpartego w szerokim fotelu axamitnym, i machinalnie igrającego z uszami młodego wilka z którym lubiał się bawić.
Z lewéj strony w podobnym fotelu siedziała donna Marya blada i jakby niespokojna: bo téż od chwili znajdowania się razem z don Pedrą, który zajęty bez wątpienia innemi myślami, nie przemówił do niéj ani słowa.
Donna Marya, dumna, jak kobiéty jéj kraju, była dla niego z równém milczeniem: a że nie miała wilka do ułaskawienia, to natomiast, zajmowała się układaniem w swojém sercu podejrzliwości nad podejrzliwościami, zemsty nad zemstami, projektów nad projektami.
Ukazanie się Maura, nastręczyło sposobność donnie Maryi do prędkiego wyjścia.
— Pani odchodzisz? rzekł don Pedro mimowolnie niepokojony tém odejściem, do którego zmusił prawie swoją kochankę.
— Tak jest, odchodzę rzekła, i nie chcę nadużywać łaskawości, jakiéj zbiór czynisz Król zapewne dla Saracena Mothrila.
Usłyszał to Mothril; lecz to nie zdawało się go gniéwać. Gdyby donna Marya mniéj była popędliwą, spostrzegłaby, że spokojność Maura tchnęła jakąś tajemniczą pewnością, bardzo bliskiego tryumfu.
Lecz gniéw nié ma rozwagi: jest on rzeczywistą żądzą, kto się nią nasyci jest zadowolony.
— Najmiłościwszy panie, rzekł Mothril, udając boleść głęboką, widzę że mój Król nie jest szczęśliwy.
— Nie, odparł z westchnieniem don Pedro.
— Mamy dosyć złota, doda) Mothril, Korduba nam dostarczyła.
— Tém lepiéj, rzekł z niedbałością Król.
— Sewilla uzbroiła dwanaście tysięcy ludzi przydał, zyskujemy dwie prowincje.
— Ah! rzekł Król tym samym tonem. Jeżeli uzurpator powróci do Hiszpanji, od dziś za ośm dni, myślę zamknąć go w jakiéj warowni, ująć go...
Jeszcze nigdy to słowo: uzurpator, nie wymówił. Król bez burzy, tą razą raczył je wyrzec bez gniewu.
— Niechno tu przybędzie! każemy go osądzić i uciąć mu głowę.
Mothril naówczas zbliżył się do Króla.
— Tak mój Król jest bardzo nieszczęśliwy, rzekł.
— Dla czego, przyjacielu?
— Ponieważ złoto więcéj cię nie bawi, ponieważ władza cię nudzi, ponieważ nie znajdziesz nic przyjemnego w zemście, ponieważ na koniec nie umiész spojrzéć łagodnie na twoją kochankę.
— Nie inaczéj, nie kocham ją więcéj, i z przyczyny téj próżni w mojém sercu, nic już niezdaje mi się pożądaném.
— Kiedy serce zdaje się być próżne, nie prawdaż Królu, że jest pełne życzeń? Życzenie, Król wiész, jest to powietrze zamknięte w naczyniu.
— O tak, ja wiem, moje serce jest pełne życzeń.
— Więc kochasz?
— Tak, sądzę że kocham...
— Król kochasz Aissę, córkę władnego Monarchy. Oh! żałuję, i zazdroszczę ci zarazem Naj. panie, gdyż możesz być bardzo szczęśliwym i bardzo politowania godnym.
— To prawda Mothrilu, jestem godzien politowania.
Królu! chcesz tém powiedziéć, że ona cię nie kocha.
— Nie, ona mnie nie kocha.
— Czy sądzisz Królu, że Aissa dałaby się powodować jakąkolwiek żądzą, któraby przemogła każdą inną kobiétę? Aissa, to nie dziewica dla haremu Księcia pożądliwego, to Królowa, która uśmiéchnie się tylko na tronie. Bo są takie kwiaty, widzisz mój Królu, które zbierają się tylko na wierzchołku gór.
— Tron... Ja mam zaślubić Aissę! Mothrilu, a cóż powiedzą chrześcijanie?
— Któż może ci powiedziéć, Królu, że donna Aissa kochając cię ponieważ będziesz jéj małżonkiem, nie poświęci ci swego Boga: ona oddałaby ci duszę.
Prawie gwałtowne westchnienie, wymknęło się z piersi królewskiéj.
— Ona kochałaby mnie!
— Kochałaby cię.
— Nie, Mothrilu.
— Więc, najmiłościwszy panie, doznawaj boleści, albowiem nie jesteś godzien być szczęśliwym, jeżeli powątpiewasz przed czasem.
— Aissa odemnie ucieka.
— Sądziłem że chrześcijanie łatwiéj odgadują serca kobiéce. U nas pozornie żądze się koncentrują wzmagają i uśmierzają pod ciężarem niewolnictwa, lecz nasze kobiéty, którym wolno mówić o wszystkiém, a tém samém ukryć wszystko, dozwalają nam jaśniéj czytać w swoich sercach. Jakże więc chcesz żeby dumna Aissa kochała tego, za którym chodzi kobieta, rywalka wszystkich kobiét, które kochałyby don Pedrę?
— Czyżby Aissa była zazdrosną?
Uśmiéch Maura był odpowiedzią; poczém dodał:
— U nas, synogarlica zazdrości swojéj towarzyszce, a szlachetna pantera rozdziera zębami i pazurami drugą panterę w przytomności tygrysa.
— Ah! Mothrilu, kocham Aissę.
— Ożeń się z nią, Królu.
— A donna Marya?
— Kto kazał zabić swoją żonę, aby nie zniechęcić sobie kochanki, niepowinien wahać się porzucić ją, gdy tym sposobem mógłby owładnąć pięć miljonów poddanych, i pozyskać miłość nieporównaną.
— Masz słuszność, lecz donna Marya umarłaby z udręczenia.
Maur jeszcze się uśmiechnął.
— Więc Króla bardzo kocha?
— Powątpiewasz o tem? czy mnie kocha!
— Tak, Królu.
Don Pedro zbladł.
„Kocha ją jeszcze, pomyślał Mothril, nie obudzajmy w nim zazdrości, gdyż miłość dla Maryi jeszcze by się podwoiła.
— Wątpię o tém, odparł, nie dla tego żeby była niewierną, o tém nie sądzę, lecz widząc się mniéj kochaną upierała by się żyć przy tobie.
— Miałżebym to nazywać miłością, Mothrilu.
— Ja nazywam to uczucie ambicyą.
— Wypędziłbyś Maryę.
— Dla otrzymania Aissy jak najchętniéj.
— Oh, nie... nie.
— A więc cierp, Królu.
— Sądziłem rzekł, don Pedro wlepiając w Mothrila rozognione wejrzenie, że gdybyś widział cierpiącego twego Króla, nie miałbyś odwagi powiedzieć mi „Cierp“!... Sądziłem, że gotów byłbyś odezwać się: „Ja cię pocieszę, mój Królu.“
— Tylko nie z uszczerbkiem honoru mego wielkiego Króla, nie, wprzód umrzéć gotów jestem.
Don Pedro zostawał pogrążony w posępném marzeniu; poczém rzekł:
— Więc umrę, ponieważ kocham ją albo raczéj z złowrogim głosem zawołał: nie, ja nigdy nie umrę.
Mothril znał dobrze Króla, i wiedział również, iż żadna zapora nie zdołała by wstrzymać żądzy tego nieugiętego człowieka.
„Posunął by się do ostateczności, pomyślał sobie przeszkodźmy temu“
— Naj. panie, rzecze Mothril, Aissa, to wzniosła dusza, ona uwierzy przysięgom... Jeżeli Król przysiężesz jéj że się z nią ożenisz, i stanowczo porzucisz donnę Maryę, sądzę że Aissa zaufałaby swoje przeznaczenie twojéj miłości.
— Ty zajął byś się tém?
— Zająłbym się.
— Więc przysięgam! zawołał don Pedro, porzucę donnę Maryę.
— To co innego: podaj Król zatém swoje warunki.
— Porzucę donnę Maryę, i dam jéj milion talarów, a tym sposobem w kraju, który sobie obierze za rezydencyą, nie będzie bogatszéj księżniczki.
— Niech i tak będzie, byle z tego kraju wyłączyć Hiszpaniją!
— Zgoda?
— Aissa nie będzie zadowoloną: chyba że nie przebyte morze, odłączy dawną od nowéj kochanki.
— Uczynię tak jak mówisz, Mothrilu.
— Dobrze, N. panie.
— Lecz wiész, że ja Król, od nikogo nie przyjmuję warunków.
— To słusznie, Królu.
— Trzeba więc, aby targ, podobnie jak między żydami, miał między nami miejsce.
— Jak to?
— Trzeba żeby donna Aissa dana mi była w zakład.
— Nic więcéj? zapytał szyderczo Mothril.
— Nierozumny! czy nie widzisz że miłość mię dręczy, i pożera, że igram w téj chwili z uczuciami któremi uśmiéchać się każą; czy lew miałby wzgląd na swój głód! Czy tego nie widzisz, że jeżeli będziesz się targował o Aissę, każę ją porwać? a ciebie za to że kołujesz swemi rozłoszczonemi oczyma, każę uwięzić i powiesić, a całe rycerstwo chrześcijańskie będzie się patrzéć na twoje ciało wiszące na szubienicy, i umizgać się do mojéj nowéj kochanki.
— Prawda i to, pomyślał sobie Mothril, lecz donna Marya, Królu?
— Miłości pragnę, mówię ci, a donna Marya zobaczy jak umarła donna Blanka de Bourbon.
— Twój gniéw jest straszny, mój Królu, odrzekł uniżenie Mothril, bardzo głupi ten co nie ulegnie twéj woli.
— Oddasz mi Aissę?
— Oddam, kiedy tego chcesz, mój Królu; lecz jeżeli nie szedłeś za mojemi radami, jeżeli nie rozłączyłeś się z donną Maryą, jeżeli nie wytępiłeś jéj przyjaciół, którzy są twojemi nieprzyjaciółmi, jeżeli nie zajmiesz się wszystkiemi szczegółami względem Aissy, pamiętaj o tém, Królu że jéj nie posiężesz: ona się zabije!
Było to jedno za drugie co powiedział Mothril Król zadrżał i rozmyślał.
— Cóż więc chcesz? zapytał.
— Życzę sobie, żebyś Król ośm dni czekał, tylko mi nie przerywaj!.. przez ten czas nie zważaj na niechęć Maryi... Aissa odjedzie do królewskiego zamku, aby tylko nikt nie zgadywał jéj ucieczki lub celu podróży; a król przecie będziesz umiał nakłonić tę młodą dziewicę: stanie się twoją i kochać cię będzie.
— A donna Marya? mówię ci.
— Uspokojona tém, zbudzi się po zwyciężeniu. Niech się dręczy i gniewa: wszakże tym sposobem Król zamienisz metressę za kochankę, Marya nigdy nie przebaczy Królowi téj niewierności, i sama się usunie od ciebie.
— Tak, prawda, ona jest dumną. Ale myślisz że Aissa przybędzie?
— Ja nie myślę, ja to wiém.
— Wówczas Mothrilu, zażądaj odemnie połowy królestwa, ono jest dla ciebie.
— Nigdy lepiéj nie wynagrodzisz Król chętniejszego sługi.
— A więc za ośm dni?
— Tak, mój Królu; z ostatnią godziną ósmego dnia, Aissa wyjedzie z eskortą jednego Maura. Ja ci ją przyprowadzę.
— Idź, Mothrilu.
— Do owéj chwili nie obudzaj Król podejrzeń w donnie Maryi.
— Nie bój się niczego. Dobrze ukrywałem moją miłość i boleść, czy sądzisz że nie będę umiał ukryć méj radości?
— Oznajmijże, mój Królu, że chcesz odjechać do wiejskiego zamku.

— Uczynię to, rzekł don Pedro.

ROZDZIAŁ LV.
Jakim sposobem Hafiz, wprowadził swoich towarzyszy podróży na mylną drogę.

Tymczasem donna Marya, od chwili powrotu Hafiza, odnowiła przyjazne stosunki z Aissą.
Maurytanka nie umiała czytać; lecz widok pargaminu, zapisany ręką jéj kochanka, a nadewszystko krzyż, oznaka jego niezmiennego postanowienia, przepełniły radością serce młodéj dziewicy, i oparły na piśmie kilkadziesiąt razy jéj usta upojone miłością.
— Kochana Aisso, rzekła jéj Marya, za ośm dni pojedziesz bardzo daleko, lecz zbliżysz się do ukochanéj ci osoby, a ja nie sądzę żebyś żałowała tego kraju.
— Oh! nie, nie, bo prawdziwém szczęściem mojém jest żyć z nim razem.
— Więc będziecie złączeni... Hafiz jest to wierne i roztropne dziecię; zna drogę; ty się go nie obawiasz, i jestem pewna że nawet śmieléj podróżować z nim będziesz mogła, a jako z człowiekiem twego kraju rozmawiać z nim będziesz ojczystą mową. Ta szkatuła zawiéra wszystkie twoje klejnoty: wiedz, iż we Francyi i największy bogacz nie posiada połowy tego co ty niesiesz twemu kochankowi. Przytém, moje dobrodziejstwa towarzyszyć będą młodzieńcowi, choćby się udał z tobą na koniec świata. Gdy już będziesz we Francyi, nie obawiaj się niczego. Przewiduję tu wielką zmianę. Trzeba żeby Król uczynił wiele zmian w Hiszpanji, żeby wypędził z niéj Maurów, nieprzyjaciół naszej religii. W twojéj nieobecności wezmę się bez zachwiania do dzieła.
— Kiedyż więc ujrzę Mauléona? rzecze Aissa, która o niczém więcéj nigdy nie słyszała, prócz o imieniu swego kochanka.
— W pięć dni po wyjeździe z miasta, możesz być w jego objęciach.
— Będę tam prędzéj jak sobie możesz pani wyobrazić.
Było to już po rozmowie, kiedy donna Marya kazała zawołać Waliza, i pytała go, czyby niechciał po wrócić do Francyi, aby towarzyszyć siostrze Gildaza.
— Biédne dziécię, dodała, nie może uspokoić się po śmierci swego brata, chciałoby oddać jego nieszczęśliwym zwłokom, powinność chrześcijańską.
— Bardzo chętnie, rzeki Hafiz, wyznacz mi pani dzień odjazdu.
— Jutro dam ci muła na którym pojedziesz, siostra Gildaza także miéć będzie mula dla siebie, i drugiego, dla mojej mamki, a jéj matki, i niektórych rzeczy potrzebnych do obrządku.
— Dobrze pani, jutro jadę. O któréj godzinie?
— Wieczór, gdy zawrą bramy i ognie przygasną.
Hafiz prawie jeszcze nie otrzymał rozkazu jak go już oznajmił Mothrilowi.
Maur pospieszył wynaleźć don Pedrę.
— Naj. panie, oto siódmy dzień, czy przyjedziész do swego zamku?
— Pojadę, odparł Król.
— Jedź więc, mój Królu, już czas.
— Wszystkie przygotowania już są zrobione. Pojadę tém chętniéj, gdyż Książę Galli jutro przez pewnego bohatéra zażąda odemnie pieniędzy.
— A dziś kassa jest próżną, czy wiész o tém mój Królu; mamy tylko w pogotowiu summę przeznaczoną na uśmierzenie gniewu donny Maryi.
— To dobrze, więcéj nie potrzeba.
Don Pedro kazał wszystko przygotować do wyjazdu, nie zaniedbał zaprosić do téj podróży kilkanaście dani z dworu; lecz donnie Maryi nie uczynił o tém wzmianki.
Mothril czekał na skutek jaki sprawi zniewaga na Hiszpance, lecz donna Marya nie żaliła się wcale.
Spędzała dnie z swojémi towarzyszkami grającymi na lutni, i bawiła się śpiewem ptaków.
Z nadejściem wieczoru, gdy cały dwór pojechał, i Marya uczuła się bardzo znudzoną, rozkazała osiodłać sobie muła.
Aissa była sama jedna w domu, ponieważ Mothril towarzyszył Królowi. Donna Marya usłyszawszy jéj hasło zeszła, dosiadła muła, okrywszy się szerokim płaszczem.
Dążyła sama przez tajemne przejście, aby wynaleźć Aissę, poprzednio jednak napotkała Hafiza, który od godziny śledził w ciemnościach swemi przenikliwemi oczyma.
Donna Marya przeszła obok straży i dała hasło.
Bramy się rozwarły; w pół godziny późniéj, muły szybko biegły po płaszczyźnie.
Hafiz jechał naprzód, donna Marya zauważała iż kierował na lewo, w miejsce trzymania się drogi prostéj.
— Nie mogę się do niego odezwać, gdyż poznałby mój głos, rzekła cicho swojéj towarzyszce, ciebie nie pozna, zapytaj go dla czego zmienia drogę.
Aissa zapylała po arabsku, zdziwiony Hafiz odparł:
— Ponieważ na lewo jest daleko bliżéj.
— Dobrze, rzekła Aissa, tylko nie zbłądź czasem.
— Oh! wiém dokąd idę, rzekł Saracen.
— Bądź spokojny, on jest wierny, rzekła Marya, przytém ja jestem z tobą, i towarzyszę ci tylko w jednym celu oswobodzenia, gdyby przypadkiem jaki zastęp chciał zatrzymywać cię w okolicach. Rano już ujedziesz piętnaście mil! Mothril czuwa, lecz tylko w zakreślonym obrębie. Pożegnam cię, udasz się w dalszą drogę, a ja powrócę do pałacu królewskiego; znam don Pedrę, on płacze mojéj nieobecności, i przyjmie mnie z roztwartemi rękami.
— To więc niedaleko z ląd jest ten zamek? rzekła Aissa.
— O siedem mil od miasta, z którego wyjeżdżamy, ale znaczniéj na lewo, położony jest na górze, którą spostrzeglibyśmy tam daléj na widnokręgu, gdyby księżyc chciał rozjaśnić.
W tém księżyc, jak gdyby usłuchał głosu donny Maryi, wysunął się z po za czarnéj chmury osrebrzywszy jéj brzegi. Natychmiast światło przyjemne i czyste okryło pola i drzewa, tak iż podróżni niespodzianie znaleźli się otoczeni jasnością.
Hafiz odwrócił się do swoich towarzyszy, patrzał około siebie, droga ustąpiła miejsca obszernym stepom, otoczonym wysoką górą, na któréj stał zamek okrągły, koloru niebieskiego.
— Zamek! zawołała donna Marya, zbłądziliśmy!
Hafiz zadrżał; zdawało mu się iż poznał głos Maryi.
— Zbłądziłeś? rzecze Aissa Maurowi.
— Niestety! czyż tak było istotnie? rzekł Maurowi Hafiz.
Jeszcze nie skończył mówić, jak z głębi wąwozu ocienionego zielonemi dębami i oliwnemi drzewami wyskoczyło cztérech jeźdźców, których rącze konie z rozognionémi nozdrzami, i powiewającemi grzywami biegły z pochyłości.
— Co to ma znaczyć?.... mówiła cicho zatrwożona Marya. Czyby nas poznano?
I owinęła się w swój płaszcz, ustąpiwszy milczeniu.
Hafiz zaczął przeraźliwie krzyczéć, jak gdyby z obawy, lecz jeden z jeźdźców przyłożył mu chustkę na usta, drugi prowadził jego muła.
Dwóch innych najeźdźców poganiało muły dwóch kobiét, tak, że zwierzęta pędem biegły ku zamkowi.
Aissa chciała krzyczeć, bronić się...
— Bądź cicho! rzekła jej Marya, przy mnie nie obawiaj się don Pedry, kiedy ja z tobą nie obawiam się Mothrila. Cicho bądź!
— Cztérech jeźdźców, podobnie gdyby zapędzali trzodę do chlewu, spieszyli ze zdobyczą do zamku.
„Zdaje się, że na nas czekano, pomyślała sobie Marya. Bramy są otwarte mimo sygnału trębacza.”
Tymczasem cztéry konie, i trzy muły wjechały z wielkim hałasem w podwórze pałacowe.
Jedno z okien było oświecone. Przy tém oknie stał mężczyzna.
Wykrzyknął radośnie widząc wjeżdżających mułów.
— To jest don Pedro, to on czeka, mówiła do siebie donna Marya, która poznała głos Króla, cóż to wszystko znaczy?
Jeźdźcy rozkazali kobiétom zsiąść z mułów, i zaprowadzili je do sali zamkowéj.
Donna Marya prowadziła całą drżącą Aissę.
Don Pedro wsparty na Mothrilu wszedł do sali, z błyszczącymi od radości oczyma.
— Kochana Aisso, rzekł pośpieszając ku młodéj dziewicy, która drżała z pogardy, a jéj niespokojne usta, zdawały się zapytywać swéj towarzyszki o przyczynę zdrady.
— Kochana Aisso, przebacz mi, powtórzył, Król żem ciebie i tę biédną kobiétę tak nastraszyła, pozwól się przywitać.
— A mnie, rzekła donna Marya odsłaniając kaptur swego płaszcza, mnie Król nie powitasz?
Don Pedro krzyknął i cofnął się z przestrachu.
Mothril pod obelżywém wejrzeniem swojéj nieprzyjaciołki, zbladł i czuł opuszczające go siły.
— Gospodarzu, każ nam dać mieszkanie, mówiła daléj Marya, gdyż jesteś naszym gospodarzem, Królu don Pedro.
Don Pedro chwiejący się, i upokorzony, opuścił głowę i powrócił do galeryi.
Mothril uciekł... jego szał ustąpił miejsca obawie.
Dwie kobiéty tuliły się wzajemnie, i czekały w milczeniu. W chwilę potém słyszały zamykające się bramy.
Marszałek zamku przyszedł z największym szacunkiem prosić donnę Maryę, aby raczyła się udać do swego apartamentu.
— Nie opuszczaj mnie! zawołała Aissa.
— Mówię ci, nie obawiaj się niczego, patrz dziécię, pokazałam się, spojrzałam tylko, i to dostateczne było na uśmierzenie tych dzikich zwierząt... Pójdźmy, idź za mną... wiedz, że ja czuwam nad tobą.
— Pani! oh! lękaj się i o siebie!

— O mnie! rzekła Marya Padilla, z dumnym uśmiéchem, i któżby śmiał?... Ja wcale nie mam potrzeby obawiać się w tym zamku.

ROZDZIAŁ LVI.
Patio w letnim pałacu.

Mieszkanie, do którego zaprowadzono donnę Maryę, było jéj dobrze znane, gdyż przebywała w nim w błogich chwilach szczęścia i powodzenia. Wówczas to, w Palio, całemu dworowi znane były to galerye ozdobione złotemi filarami, gdzie ogród z drzew pomarańczowych i waza marmurowa tworzyły punkt środkowy. Widziano tam wówczas tylko paziów, przy bogato ubranych złotogłowiem podwojach, i krzątających się służalców, spełniających swoje usługi, pod galeryami okazale oświéconémi.
Tam na dole, pod gęstemi gałęziami kwitnących drzew, ukrywały się symfonie maurytańskie, nacechowane tak rozkosznym smutkiem, iż zdawały się być delikatną wonią spływającą z nieba, w chwili, kiedy je usta śpiéwaka lub palce muzyka wykonywały.
Dziś tylko cisza pozostała, bo oddzielona galerya od pałacu wydawała się posępną i pustą. Drzewa, chociaż zachowały te same liście, były smętne; marmur wyrzucał z siebie potok srebrzysty, lecz już ze szumem podobnym do rozhukanego morza.
W najodleglejszéj stronie tego równoległo boku, małe drzwi, ozdobione lukiem szpiczastym, stanowiły przejście z galeryi Aissy do zajmowanéj przez don Pedra.
Był to długi korytarz marmurowy, wązki jak kanał; poprzednio don Pedro chciał, aby był obity kosztownemi materyami, a posadzka usypana kwiatami; lecz przez tak długi przeciąg czasu dwóch jego pobytów, ściany zbrukały się, a poschłe kwiaty kruszyły się pod nogami.
Wszystko co wzmaga miłość, więdnie z skonem miłości. Podobnież dzieje się z témi roślinami, które kwitną wysoko, i wiją się bujno około drzewa jakie sobie upodobają, schną one i opadają bezwładne, gdy uczuwają brak soku i życia ich sprzymierzonych.
Skoro tylko donna Marya wstąpiła do swego apartamentu, niebawnie zażądała usługi.
— Senora, odpowiedział Marszałek dworu. Król nie przybył tu na mieszkanie, nie ma z sobą służby i czeka tylko na zaczęcie polowania.
— Mniejsza z tém, ależ gościnność królewska, czyż ścierpi aby odwiedzający go brak potrzeb doznawali.
— Pani, jestem na twoje rozkazy, choćby one były...
— Daj więc nam co orzeźwiającego, i pargaminu do pisania.
Marszalek dworu skłonił się i wyszedł.
Nadeszła noc; niebo pokryły gwiazdy, a w najodleglejszym odstępie od Patio, żałosne jęki puszczyka, uciszały słowika siedzącego pod oknami Maryi.
Aissa w téj ciemności, pod wpływem smutnych wypadków, Aissa przestraszona milczącym gniewem swojéj towarzyszki, ze drżeniem stała wgłębi pokoju.
Widziała ona przechadzającą się, bladą jak cień donnę Maryę, z ręką opartą na ustach, wzrokiem zatopionym w odmęcie, lecz pałającym jakiémś nieznaném przedsięwzięciem.
Nie śmiała nic do niéj mówić: bo obawiała się naruszyć jéj gniewu i boleści.
W tém powrócił marszałek dworu; przyniósł świecznik i postawił go na stole.
Za nim niewolnik z srebrną pozłacaną tacą z dwoma srebrnémi czarkami, owocami, konfiturami, i dużą flaszką wina Xeres.
— Pani, rzecze marszałek dworu, oto jest czego żądałaś.
— Nie widzę pargaminu i atramentu, rzecze donna Marya.
— Ah! ozwał się marszałek dworu z pomięszaniem. Król nié ma swego kanclerza, a pargamin jest w jego biurku.
Marya zchmurzyła powieki.
— Rozumiem. Dobrze: zostaw nas same.
Marszałek dworu był posłuszny.
— Pragnienie mi dokucza, rzecze Marya Aissie, lube dziecię, daj mi się napić.
Aissa spiesznie napełniła kubek winem, i podała swéj towarzyszce, która wypróżniła go chciwie.
— Czy nie ma wody? to wino zamiast uśmierzyć podwaja mi pragnienie.
Aissa szukała i spostrzegła naczynie jakie na wschodzie bywa pospolicie używane na przechowywanie wody świeżéj nawet na słońcu.
Poczerpnęła z niego kubkiem czystéj wody, a Marya dolała resztę wina z drugiego.
Lecz już jéj umysł nie zatrudniał się więcéj potrzebami cielesnemi, jej myśl pogrążona w czém inném, ogarnęła czarna powłoka.
— Po cóż tu jeszcze jestem? mówiła do siebie, po co czas tracić?... powinnam albo poskromić zdrajcę albo spróbować go nauczyć.
Porywczo odwróciła się do Aissy, która z obawą patrzała na każde jéj ruszenie.
— Patrz młoda dziewico, bo twój wzrok jest tak czysty, iż zdaje się że można w nim duszę spostrzegać, i odpowiedz kobiécie, kobiécie najnieszczęśliwszéj na ziemi: czy ty umiész być dumną?... Czy nie zazdrościłaś mi czasem blasku mego powodzenia? czy w złowrogich chwilach nocy niesłuchałaś szeptów jakiego złego ducha, który odwodził cię od miłości, aby natknąć dumą? Oh! odpowiedz mi! oh, pomnij sobie, że całe moje przeznaczenie zależy od wyrazu jaki wymówisz, odpowiedz mi jakbyś odpowiedziała Bogu, czyś wiedziała co w tém zamiarze uwiedzenia? miałaś o nim jakowe podejrzenie? spodziewałaś się go?
— Pani, odpowie Aissa z tonem jednocześnie smutnym i łagodnym, ty moja dobra protektorko, widziałaś mnie jak dążyłam do mego kochanka, a pytasz, czy chciałabym innego!
— Masz słuszność, rzecze pospiesznie Marya, lecz ta odpowiedź jakkolwiek tchnie całą czystością twéj duszy, jeszcze zdaje mi się nie zupełnie prawdziwą, a to dla tego, że moja dusza nie równa się twojéj, i że wszystkie żądze ziemskie, burzą ją i zaciemniają, powtarzam ci więc moje zapytanie: czy jesteś szlachetną, i czy przeniosłabyś kiedy utratę twojéj miłości za nadzieję wielkiego szczęścia?... tronu?
— Pani, rzekła z drżeniem Aissa, nie umiém się wysławiać, i nie wiém czy będę zdolną ukoić boleść twoją, lecz przysięgam ci na Boga w niebie, iż na przypadek, gdyby don Pedro miał mnie w swéj mocy, i chciał nakazywać miłość dla siebie, będę miéć sztylet aby przeszyć moje serce, albo pierścień jak ty, aby zażyć śmiertelny trucizny.
— Pierścień, krzyknęła donna Marya, cofając się raptownie i ukrywając swój palec pod rękaw. Ty wiész...
— Wiém; ponieważ wszyscy w tém pałacu mówią o tém w cichości, że z przywiązania do don Pedry, i po kilku przegranych bitwach, z obawy dostania się w ręce nieprzyjaciół, miałaś pani zwyczaj nosić w tym pierścieniu truciznę dla zażycia jéj w razie potrzeby... I w moim kraju jest taki zwyczaj, i ja nie inną będę dla mego Agenora, jeżeli zobaczę, iż on ma utracić swoje mienie....
Donna Marya ścisnęła ręce Aissy, a nawet ucałowała jéj czoło z niewymowną tkliwością, i rzekła:
— Jesteś szlachetne dziécię; twoje słowa przypomniały mi moją powinność; gdyby mi tylko szło nie o świętszą rzecz na téj ziemi, jak o moja miłość... Tak, musiałabym umrzéć, straciwszy moją przyszłość i sławę, lecz któż czuwałby nad tym podłym i niewdzięcznym, którego kocham jeszcze? kto chroniłby go od haniebnéj śmierci, od jeszcze haniebniejszego upadku? Nie ma ani jednego przyjaciela, ale za to nie brak mu najzaciętszych nieprzyjaciół. Ty go nie kochasz, ty nie dasz się powodować żadném namowom, wiém o tém, i więcéj nie pragnę, gdyż przeciwne postąpienie byłoby dla mnie rzeczą do nieprzezwyciężenia. Otóż jestem spokojną. Teraz, droga, po któréj mam postępować jest oznaczoną. Jutro za nim zaświta jutrzenka, zajdzie w Hiszpanii zmiana, o któréj świat cały głosić będzie.
— Pani, rzecze Aissa, pomnij na gwałtowne uniesienia twoje... Pomnij, że ja sama jestem na święcie, i nie mam innéj nadziei i szczęścia, jak w tobie i przez ciebie.
— Myślę o tém wszystkiém, dusza moja cierpi udręczenia już nie mam egoizmu, bo nie ma we mnie pałającéj miłości: Słuchaj Aisso, już dokonałam swego, idę zobaczyć się z don Pedrem, ty szukaj dobrze w szkatułce okutéj w złoto, która powinna się znajdować w drugim pokoju, znajdziesz w niéj klucz, od tajemnych drzwi stykających się z mieszkaniem don Pedry.
Aissa pobiegła, i przyniosła wspomniony klucz.
— Czy sama będę zostawać w tém smutném mieszkaniu, rzekła młoda dziewica.
— Mam dla ciebie bezpieczniejsze schronienie; idź w głąb tego pokoju z którego przyniosłaś klucz, a znajdziesz tam jeszcze jeden pokój bez wyjścia.
opasany murem, zamknę cię w nim, to już nie będziesz miała czego się obawiać...
— Samą! oh nie! samą bać się będę.
— Dziecię, możesz mi towarzyszyć! nie obawiaj się Króla, przecież i ja przy nim będę...
— Tak pani, rzekła Aissa, to prawda... odważę się... albo nie, w tym posępnym i oddalonym pokoju, o nie! nawet i tu nie zaczekam. Na tych poduszkach gdzie ty spoczywałaś, tam, gdzie wszystko przypomina mi twoją obecność, twoją protekcyę.
— Potrzeba jednak żebyś wypoczęła.
— Nie czuję się być strudzoną.
— Czyń co chcesz, Aisso; podczas mojéj nieobecności módl się do boga, aby mi pozwolił tryumfować, gdyż jutro ze świtem dziennym udasz się w drogę prowadzącą do Rinazares, i opuszczając mnie, będziesz mogła powiedzieć: „Idę do mego małżonka, i już mnie nikt od niego nie odłączy.”
— Dzięki ci pani! dzięki! zawołała młoda dziewica, oblewając pocałunkami ręce swojéj szlachetnéj przyjaciółki. O tak! będę się modlić, a dobry Róg proźb moich wysłucha.
W chwili kiedy te dwie młode kobiéty wzajemnie żegnały się czule, można było widziéć z głębi Patio, przesuwającą się zwolna pod gałęziami pomarańczowemi ciekawą głowę, która zatrzymała się w galeryi pośród największego cienia.
Przyczajona postać w gęstwinie, stała nieporuszona.
Donna Marya opuściła młodą dziewicę, i szła do drzwi tajemnych.
Wspomniona głowa nieporuszając się skierowała swoje wielkie białe oczy na Maryę, przysłuchiwała się i widziała jak wchodziła w korytarz tajemny.
Wkrótce szelest skrzypiących drzwi na zardzewiałych zawiasach dał się słyszéć w oddaleniu, a głowa jak gdyby węża uciekającego z pośpiechem, znikła w pośród drzew.
Był to Saracen Hafiz, on to spuszczał się z wysokiego pnia cytrynowego.
Na dole stała droga podobna postać, która nań czekała.
— I cóż! Hafiz? już schodzisz?
— Tak, panie; nic nie mogę widziéć w mieszkaniu donny Maryi, gdyż z niego wyszła.
— Dokąd się udała?
— Na koniec galeryi, na prawo, i znikła.
— Znikła;... oh święte imię proroka! poszła do tajemnych drzwi, będzie mówić z Królem: jesteśmy zgubieni!
— Wiész że jestem na twoje rozkazy, rzekł bledniejąc Hafiz.
— Dobrze! idź za mną do apartamentów królewskich, i to téj saméj chwili, obecnie niema ani straży, ani dworzan. Dojdziesz przez Patio aż do jéj okna, i tam, tak jak tutaj, będziesz się przysłuchiwał.
— Panie, jest jeszcze prostszy sposób... nawet i tam będziesz mógł słyszéć.
— Jakiż? h spiesz się, wielki Boże!
— Postępuj pan za mną; wejdę na filar w Patio, i dostanę się do okna, z którego będę mógł prześliznąć się na drugą stronę drzwi, które ci otworzę. Tym sposobem łatwo będziesz mógł słyszéć co don Pedro i donna Marya mówić ze sobą będą, lub co mówią w téj chwili.

— Słusznie, mój Hafizu, prorok daje ci natchnienie. Uczynię wszystko co mówisz, wskaż mi tylko drogę.

ROZDZIAŁ LVII.
Wyjaśnienie.

Rzeczywiście donna Maryn była w jak największém niebezpieczeństwie.
Don Pedro przeciążony wiekiem, stał się obojętny i zniechęcony, już to przez zbytek, już przez przeciwności jakich doznawał, potrzebował w miejsce dolnych doradców, podżegaczy do złego.
Wypadło zmienić jego usposobienia; nie było to rzeczą niepodobną, lecz, trzeba się było obawiać, czy w sercu don Pedra była jeszcze miłość dla donny Maryi.
Powtarzamy więc, iż Marya szła po drodze oświeconéj dla Mothrila jéj nieprzyjaciela, lecz nic nie widziała.
Nikt nie zwątpi, że gdyby lam napotkała Maura, i gdyby miała z sobą swój sztylet, byłaby go nim nielitościwie przeszyła, bowiem uczuwała, że od roku, jakaś przeklęta żądza miotała jéj sercem, i zaczynała nią powodować.
Pomyślała o tém wszystkiém Marya gdy otworzyła tajemne drzwi apartamentu Królewskiego.
Don Pedro przestraszony i niespokojny błądził jak cień w galeryi.
Cichość donny Maryi, jéj gniéw spokojny, wprawiły go w najżywszą obawę i szał najniebezpieczniejszy.
— Zbyt śmiało podchodzą do mego dworu, pokazują mi że nie ja jestem tu panem, i prawda, ja nim nie jestem, ponieważ przybycie jednéj kobiéty niszczy wszelkie moje zamiary, i wygładza nadzieję wszystkich moich uciech. Muszę się uwolnić z tego jarzma... Jeżeli sam wszystkiemu nie podołam, przyjdą mi w pomoc:
Wymawiał te słowa kiedy Marya przesuwając się po taflach z wypolerowanego fajansu, jak bogini czarów. pochwyciła go za rękę i rzekła:
— Któż ci pomoże, Królu?
— Donna Marya! zawołał Król jak gdyby spostrzegł upiora.
— Tak, donna Marya, przychodzi zapytać cię Królu! czy jarzmo które ci się tak nazwać podobało, szlachetnéj Hiszpanki, kobiety, która cię kocha, więcéj spotwarza i jest ci nieznośniejsze, jak jarzmo narzucone Królowi chrześcijańskiemu przez Maura?
Don Pedro ścisnął pięście z wściekłością.
— Nie masz potrzeby niecierpliwić się, ani téż gniéwać, rzekła Marya, nie jest to ani czas, ani miejsce po temu Król jesteś u siebie, a ja twoja poddana, nie chcę cię nauczać jak masz sobie postępować, nie przyczyniaj sobie gniewu. Lew nie kłóci się z mrówką.
Don Pedro zdziwiony tą uniżonością, swojéj kochanki, powściągnął się i rzekł:
— Cóż więc pani żądasz?
— Nic nadzwyczajnego, Królu! kochasz jak się zdaje inną kobietę; niechcę zgłębiać, czy postępowanie twoje jest dobre albo złe, gdyż nie jestem twoją żoną, a gdybym nią była, przypomniałabym sobie, żeś dla mnie również nabawił smutkami i męczarniami te, co były twemi małżonkami.
— Czynisz mnie za to wyrzuty? rzekł drżący don Pedro szukając sposobności do gniewu.
Donna Marya z tém samém spojrzeniem rzekła:
— Nie jestem Bogiem, aby wyrzucać Królom ich zbrodnię! tylko kobiétą dziś żyjącą, jutro martwą, jestem jak źdźbło, powiew, znikomość, lecz mam głos i używam go aby ci powiedziéć to wszystko, co tylko odemnie usłyszéć możesz. Królu don Pedro, kochasz, lecz za każdym razem, gdy miłość odzywa się w twém sercu, jakaś chmura przechodzi przed twemi oczyma i zasłaniała ci świat cały... Cóż to... odwracasz głowę... Cóż słyszysz? co cię tak zajmuje?
— Zdawało mi się, rzecze don Pedro, słyszéć chód w pokoju sąsiednim... Nie, to być nie może...
— Dla czego to być nie może? wszystko tu przytrafić się zdoła... Królu, patrz tam... proszę cię... Czyby nas podsłuchiwano?
— Do tego pokoju niéma drzwi, przy mnie nié ma żadnéj służby, to powiew wieczorny odchylił drzwi, lub uderza okiennicami.
— Powiedziałam ci, rzekła Marya, że ponieważ nie kochasz mnie więcéj, postanowiłam oddalić się.
Don Pedro wzruszył się.
— To czyni cię wesołym, bardzo mi ziem dobrze, rzecze obojętnie Marya, oddaliłabym się ztąd i nie słyszał byś nigdy więcéj o mnie. Od téj chwili, Królu, już nie masz kochanki donny Maryi de Padilli, tylko uniżoną sługę dającą ci poznać twoje położenie.
Wygrałeś bitwę, lecz powiedzą że inni ją za ciebie wygrali, twój sprzymierzeniec jest twoim panem, i przekona cię o tém prędzéj czy późniéj, teraz już nawet Książę Galii domaga się o swoje znaczne summy... nie masz jeszcze piéniędzy, jego dwanaście tysięcy włóczników którzy walczyli dla ciebie, odwrócą się przeciw tobie, jednakże Książę Henryk twój brat, znalazł pomoc we Francyi. Konetabl, kochany od każdego co tylko nosi imię francuzkie, powróci spragniony odwetu, będziesz musiał walczyć z temi dwoma wojskami, a czemże im stawisz opór? Armią Saracenów? o Królu chrześcijański! masz tylko jeden sposób do powrócenia w związek Książąt kościoła, a utrącasz go, chcesz mimo klęsk doczesnych ściągnąć na siebie gniew Papiéża i wyklęcie! Pamiętaj o tém, Hiszpanie są pobożni, a wówczas cię opuszczą, dziś nawet sąsiedztwo Maurów przestrasza ich i zniechęca. To jeszcze nie wszystko... Ten, który cię wtrąca w zgubę, nie jest jeszcze zupełnie zadowolony widziéć cię w nędzy i upadku, to jest, wygnańcem i pozbawionym prawa do tronu; on chce ci nakazać niegodne sprzymierzę, i uczynić z ciebie odstępcę wiary. Bóg moim świadkiem: nie mam nienawiści dla Aissy, kocham ją, proteguję, bronię jak moją siostrę, gdyż znam jéj serce, i jéj postępowanie, ale Królu, gdyby Aissa była nawet i córką Króla Saracenów, chociaż tak nie jest i o czém mogę cię przekonać, Aissa nie jest przecież godniejszą być twoją żoną, od córy rycerzy kastylskich, odemnie szlachetnéj dziedziczki z oddawnych pradziadów, dziewicy, godnéj Królów chrześcijańskich. Jednakże czy żądałam kiedy, abyś poświęcił naszą miłość małżeństwem?... przecież łatwo mogłabym była to uczynić, powtarzam, łatwo, Królu don Pedro, bo mnie kochałeś!
Don Pedro westchnął.
— To jeszcze nie wszystko, Mothril wspomina ci o miłości Aissy, a nawet, co mówię? może już ją i obiecuje.
Don Pedro patrzył z niespokojnością i słuchał słów Maryi z widoczném zajęciem, chcąc niejako jeszcze wprzódy je pochwycić, zanim one z ust jéj wyjdą.
— Obiecuje ci że cię kochać będzie! czyż nie tak?
— I kiedyż się to ziści?
— Nie wiém, mój Królu: chociaż zasługujesz więcéj jak na miłość.
Czoło don Pedry rozjaśniło się, bo donna Marya zręcznie umiała poruszyć najdelikatniejsze czucia w jego duszy.
— Tylko że Aissa Króla nie kocha, przydała Marya, gdyż jest kim innym zajętą.
— Czy to prawda, rzekł z wściekłością don Pedro, czy to nie jest czasem potwarzą.
— Nie inaczéj i pewnie nie jest potwarzą, a nawet jeżeli zapytasz się Aissy, zanim będzie mogła widziéć się ze mną, powtórzy słowo w słowo, to coś odemnie usłyszał.
— Powiedz pani, powiedz: tym sposobem uczynisz mi prawdziwą przysługę, kogo Aissa kocha? Któż to taki?
— Rycerz Francuzki, który się zowie Agenor de Mauléon.
— Ten ambassador którego mi przysłano do Soryi? I Mothril wie o tém?
— Wié.
— Pani to potwierdzasz?
— Przysięgam!
— Więc Mothril bezczelnie kłamał, zdradzał mnie.
— Bezczelnie kłamał, zdradzał cię.
— Potrafisz pani o tém przekonać.
— Skoro tylko rozkażesz, Królu.
— Powtórz że mi to, niechaj się zastanowię.
Donna Marya umiała panować nad Królem, obudzać dumę i zazdrość.
— „Przysięgam na Boga, tylko co mówiła mi Aissa, i słowa te jeszcze obijają się o moje uszy, przysięgam pani, że w przypadku gdyby don Pedro dostał mnie, i miał pod swoją mocą, będę miała sztylet aby sobie przeszyć serce, lub pierścień, jak twój, aby zażyć śmiertelnéj trucizny. I wskazała mi ten pierścień który mam na palcu.
— Ten pierścień?... rzekł z przestrachem don Pedro. Cóż masz w nim takiego?
— Gwałtowną truciznę. Noszę ją od dwóch lat, aby zabezpieczyć wolność mego ciała i duszy, w przypadku, jeżeliby kiedykolwiek nieszczęsna zmiana losu twego, którą tak wiernie znosiłam, wydała mnie w ręce nieprzyjaciół.
Don Pedro uczuł boleść, na widok tego szczérego i czułego heroizmu.
— Jesteś szlachetne serce, Maryo, rzekł, i ja nigdy nie kochałem bardziéj innéj kobiéty, jak ciebie... lecz nieszczęście...
Jak on mnie kochał! myślała sobie Marya bledniejąc, lecz żeby się nie zdradzić, nie mówi już więcéj, jak mnie kocha!
— I tak to myśli Aissa, odrzekł don Pedro po chwili milczenia:
— Tak, a nie inaczéj, Królu.
— Ona ubóstwia tego rycerza francuzkiego.
— Jest to miłość podobna jaką miałam dla ciebie, Królu, odpowiedziała Marya.
— Co pani miałaś? rzekł don Pedro bardziej osłabiony jak jego kochanka, i dając poznać boleść swoją.
— Tak, Królu!
Don Pedro zmarszczył brwi.
— Mogęż zapytać się Aissy?...
— Kiedy się tylko podoba.
— Czy będzie mówić przed Mothrilem?
— Przed Mothrilem oh! będzie mówić.
— Powie o wszystkich szczegółach twojéj miłości.
— Nawet przyzna to co sprawia wstyd kobiécie.
— Maryo! zawołał don Pedro z strasznym popędem, Maryo! coś powiedziała?
— Tylko prawdę, odparła obojętnie.
— Aissa jest zhańbioną!..
— Aissa, którą chcę posadzić na twoim tronie i umieścić w łożu, jest narzeczoną Mauléona związkami, które tylko sam Bóg zerwać byłby w stanie, gdyż to są związki dopełnionego małżeństwa...
— Maryo! Maryo! rzekł Król w uniesieniu.
— Winna ci jestem to ostatnie wyznanie... Ja to starałem się wprowadzić Francuza do pokoju w którym Mothril trzymał ją zamkniętą, ja pomagając ich miłości; miałam ich złączyć na ziemi francuzkiéj.
— Mothrilu! Mothrilu! wszelkie kary są za małe wszelkie męczarnie za łagodne, abyś odcierpiał za tak podłe postępowanie! Przyprowadź mi Maryo Aissę, proszę cię o to.
— Królu idę do niéj, lecz namyśl się, proszę cię; zdradziłam tajemnicę téj młodéj dziewicy, aby usłużyć honorowi mego Króla.
— Czy nie lepiéj abyś zaufała mojemu słowu? Czy nie możesz mi uwierzyć, oszczędzając téj próby która odsłoni honor biédnemu dziecku?
— Ah! wahasz się, oszukujesz mnie!
— Królu, ja nie waham się, staram się być niejako usłużną dla Waszéj Królewskiej Mości. Tę próbę możemy miéć za kilka dni bez wrzawy, bezpotwarzy, która zgubi tę młodą dziewicę.
— Chcę się natychmiast przekonać i domagam się od pani abyś mi dopomogła; jeżeli chcesz abym uwierzył twoim oskarżeniom.
— Królu, jestem ci posłuszną, rzekła Marya boleśnie wzruszona.
— Czekam z wielką niecierpliwością.
— Królu, twój rozkaz uzupełni się.
— Maryo! jeżeli mówiłaś prawdę, jutro nie będzie w Hiszpanii ani jednego Maura.
— Zatém jutro będziesz wielkim Królem a ja nieszczęśliwym zbiegiem, biedną opuszczoną; będę dziękować Bogu za największą łaskę, jaką mi wyświadczył w tym świecie: zapewnienie twojego szczęścia.
— Pani bledniejesz, i chwiejesz się, czy chcesz abym przywołał?
— Nie wołaj, Królu, powrócę do siebie... każę sobie podać wina; przysposobiłam orzeźwienie, które mnie czeka na stole, żar mnie pali, a jak to przejdzie, będzie mi zupełnie dobrze; nie myśl więcéj o mnie, proszę cię. Lecz przysięgam ci, rzekła nagle Marya zwracając się ku pokojowi sąsiedniemu, przysięgam! że tam ktoś był, tą razą słyszałam chód, teraz nie mylę się.
Don Pedro wziął świecznik, Marya drugi, i oboje pobiegli do owego pokoju, lecz już nikogo nie spostrzegli, prócz małych drgających jeszcze drzwiczek.
— Nié ma nikogo! rzecze zdziwiona Marya, jednakże dobrze słyszałam.
— Powiedziałem pani że to niepodobna... Oh! Mothrilu! Mothrilu! jakiéjże zemsty użyję za zdradę!
— Maryo, odchodzisz?
— Czas uprzedzić Aissę.
To powiedziawszy, Marya pożegnani Króla, który w swéj niecierpliwéj gorączce, łączył wdzięczność za wyświadczoną mu usługę i przypomnienie przeszłéj miłości.
Bo téż rzeczywiście donna Marya, była piękną i namiętną kobiétą, któréj nie można było zapomniéć gdy się ją widziało.
Pyszna i śmiała, nakazywała szacunek i miłość, nie raz don Pedro ów despota, drżał, widząc ją rozgniewaną, a jeszcze częściéj jego zobojętniało serce biło z oczekiwania jéj przyjścia.
Dla tego to, kiedy po téj rozmowie oddaliła się, don Pedro chciał biegnąć za nią aby jéj powiedziéć: co mnie obchodzi Aissa, co mnie obchodzą podłości jakie knują się w cieniu? „Ty jesteś tą którą kocham, ty jesteś owoc którego tak wielkie mam pragnienie.“

Lecz donna Marya zamknęła żelazne drzwi, a Król nic więcéj nie usłyszał, prócz chrzęstu jéj sukni obijającego się po ścianie, i trzeszczenia zeschłych gałęzi kruszących się pod nogami.

ROZDZIAŁ LVIII.
Pierścień Maryi, i sztylet Aissy.

Nogi Mothrila lekko dotykały ziemi, gdy donnie Maryi zdawało się słyszéć stąpanie w pokoju. Mothril zdjął swoje sandały, aby podejść do ściany i słuchać co się knuło przeciw niemu.
Myśl o odkryciu tajemnicy Aissy, przejmowała go strachem. Nie wątpił, że donna Marya czuła dla niego zemstę, i że starała się go potępić, czerniąc jego sposób polityki, lecz nie mógł przenieść na sobie myśli, że don Pedro stawał się obojętnym dla Aissy.
Aissa narzeczona Agenora, Aissa ogołocona z najkosztowniejszéj czystości, stawała się dla don Pedra przedmiotem bez powabu i wartości: a nie podsycać miłości don Pedry do Aissy, było to zerwać wodze utrzymujące nieujeżdżonego rumaka.
W kilku chwilach runęło to rusztowanie z takim wielkim trudem wzniesione. Aissa zaufana w protekcyi Maryi, poszła z nią do don Pedry, wyznała przed nim otwarcie swoją tajemnicę.... Wówczas donna Marya powróciła do swoich praw, Aissa zaś je utraciła, wówczas Molhril zawstydzony, jak nędzny fałszerz, musiałby uciekać ze swemi współtowarzyszami. Otóż, co się przedstawiało Maurowi, w czasie gdy Marya mówiła z don Pedrą, i gdy jéj słowa spływały jedne po drugich, jak roztopiony ołów na żywą ranę tego podstępcy.
Zdyszany, nieprzytomny, już zimny jak głaz, lub wrzący jak siarka kipiąca, Mothril, czynił sobie pytania, dla czego ręka wsparła na wiernym sztylecie, nie zabiła od jednego razu człowieka który słuchał, i téj która mówiła, to jest; dla czego nie ochronił swego życia i sprawy.
Gdyby don Pedro miał przy sobie innego anioła stróża w miejsce Maryi, ten anioł nie pominąłby go zapewne, i w téj chwili wystawiony był na wielkie niebezpieczeństwo.
Nagle czoło Mothrila rozjaśniło się, pot zaczął z niego mniéj spływać, mniejszy dreszcz go przejmował. Dwa słowa Maryi otworzyły mu drogę do zbawienia, ale i do występku.
Dozwolił jéj więc spokojnie dokończyć mowy, mogła była wyjawić się z całą swoją myślą przed don Pedrein. Było to wówczas gdy kończyła rozmowę, kiedy widział iż się więcej niczego nie dowié. Wyszedł z swojéj kryjówki.
Gdy Mothril wyszedł, zatrzymał się na czas dwóch sekund i rzekł:
— Trzy razy więcéj musi nadłożyć drogi przez tajemny korytarz, jak ja, przez Palio, zanim wejdę do jéj pokoju.
— Hafiz, rzekł uderzając po ramieniu młodego Saracena czekającego na każdy jego rozkaz, biegnij na galeryę, zatrzymaj Maryę gdy się pokaże, proś jéj przebaczenia, oskarż mnie przed nią, myśl, czyń co ci się tylko podoba, lecz zatrzymaj ją pięć minut, zanim zdoła powrócić do galeryi.
— Dobrze panie odrzekł Hafiz, i włażąc na filar jak jaszczurka, dostał się na miejsce w którém już zbliżający chód Maryi słyszéć się dawał.
Mothril przez ten czas obiegł na około ogród; wszedł na schody prowadzące do galeryi i dostał się do donny Maryi.
W jednéj ręce trzymał swój sztylet, w drugiéj, mały flakonik zloty, który ukrywał pomiędzy szerokimi fałdami swéj sukni.
Gdy wszedł, wypalona świéca płynęła strumieniem po świeczniku; Aissa z zamkniętemi oczami spała na poduszkach w śnie rozkosznym: z jéj ust w połowie otwartych wyziewało słodkie imię wraz z wonnym jéj tchnieniem.
— Ona to, rzekł Maur z pochmurnym wejrzeniem, gdy umrze, nie przyzna co donna Marya każę jéj wyrzec... Oh!... mam ugodzić moje dziécię!... moje śpiące dziécię... ono, któremu być może, jeżeli się nie obawiam, Najwyższy zachowuje koronę! zaczekajmy!... niechaj umiéra ostatnia, teraz jeszcze chwilę nadziei sobie zachowam.
Zbliżył się niebawnie do stołu, wziął czarkę srébrną, jeszcze w połowie nalaną napojem przygotowanym przez samą Maryę, i napełnił całkowicie płynem z flakonu złotego.
— Maryo! rzekł cicho z strasznym uśmiechem, ta trucizna, którą ci wléwam, być może, nie warta téj którą ukrywasz w swoim pierścieniu, lecz my wszyscy biedni Maurowie, jesteśmy okrutnicy, wybacz mi; jeżeli ten napój nie podoba ci się, ofiaruje ci mój sztylet.
Zaledwie kończył tak mówić, gdy błagalny głos Hafiza doszedł do jego ucha z wołaniem bardziéj jeszcze ujmującém donny Maryi, rozlegającym się w korytarzu tajemnym.
— Przez litość, mówił Hafiz, przebacz mojéj miłości: sądziłam, że to mój pan mi rozkazał.
— Puść mnie, odpowiedziała Marya. Wypytam się i przekonam o zapewnieniach prawdy, jaką przedemną ukrywasz.
Mothril poszedł niebawnie przyczaić się za zasłoną okrywającą okno. Mógł tam wszystko widziéć i słyszéć: mógłby rzucić się na Maryę, gdyby chciała wyjść.
Hafiz znikł niewidzialnie w ciemności galeryi.
Wówczas można było widzieć Maryę powracając do swego apartamentu, i przypatrując się z niewymowném wzruszeniem Aissie pogrążonéj we śnie.
— Zprofonowałam słodką tajemnicę, rzekła, zczerniłam twoją piękność gołębią, lecz krzywda którą ci wyrządziłam, będzie wkrótce nagrodzona. Biédne dziécię, spisz pod moją opieką... śpij! te chwilę zostawiam jeszcze twoim słodkim marzeniom.
I postąpiła krokiem ku Aissie.
Mothril trzymał swój szeroki puginał.
Zbudziła się na poruszenie, jakie zrobiła Marya zbliżając się do stołu. Widziała czarkę srebrną i napój którego tak chciwie pragnęły jéj oschłe usta.
Wzięła ją i wychyliła do dna.
Jeszcze ostatnia kropla została na jéj podniebieniu a już zimno pożerczéj śmierci ogarnęło jéj serce.
Zachwiała się, jéj oczy stanęły słupem, położyła swoje obie ręce na piersiach, i spodziewając się w téj niepojętéj boleści nowéj spokojności, nowéj zdrady być może, spoglądała bojaźliwie na około siebie, jak gdyby chcąc wezwać, samotności i snu tych dwóch ciemnych świadków cierpienia.
Ból wzmagał się w jéj łonie jak pożar: Marya rumieniła się; jéj ręce załamywały się, zdawało się że jéj serce pęknie; otworzyła usta aby wołać.
Szybko jak błyskawica przysunął się do niéj Mothril i dusił ją nielitościwie.
Napróżno wydzierała się Marya z rąk jego, napróżno gryzła palce Saracena, które jéj zatykały usta.
W tym czasie, kiedy Mothril przytrzymywał ręce i tłumił głos nieszczęśliwéj, zagasił świecę, a Maryę ogarnęły jednocześnie ciemności i śmierć.
Jéj nogi uderzały z niespokojnością przez kilka sekund w posadzkę, obudzona tém Aissa wstała, i posuwając się w ciemności nastąpiła na trupa.
Padła w ręce Mothrila, który pochwycił ją, obalił przy Maryi, i skaleczył jej ramię draśnięciem sztyletu.
Zalana krwią Aissa zemdlała. Mothril zerwał z palca Maryi pierścień, w którym była trucizna.
Wylał z niego truciznę do czarki srebrnéj; po czém włożył go na palce swojéj ofiary.
Następnie zanurzając we krwi puginał, który młoda Maurytanka zwykle nosiła u pasa, położył go przy Maryi, tak, aby jéj palce dotykać go mogły.
To okropne przedsięwzięcie, uzupełnił w mniejszym przeciągu czasu, jakiego potrzeba Indyjskiemu wężowi czatującemu na uderzenie gazelii igrającéj na obszernéj łące.
Ażeby Mothril nie jako domierzył swego przedsięwzięcia, pozostało mu tylko zasłonić się od podejrzenia.
Nic nie było mu łatwiejszego; powrócił do Patio spytał się, czy król jeszcze nie położył się. Odpowiedziano mu że go widziano chodzącego z niespokojnością po galeryi.
Mothril kazał przynieść swoje poduszki, i przeczytać kilka ustępów z Alkoranu; po czém zdawał się bydż pogrążony w śnie głębokim.
Hafiz nie radząc się swego pana, sam z własnego natchnienia błądził pomiędzy strażami don Pedra.
Tak upłynęło pół godziny, przy największéj ciszy w pałacu.
Nagle krzyk straszny, przerażający, rozległ się W głębi galeryi królewskiéj, i głos Króla mógł słyszéć te przerażające słowa:
— Na pomoc! na pomoc!
Wszyscy spieszyli ku galeryi, straże z dobytemi mieczami, służalcy, z piérwszą lepszą bronią jaka podpadła im pod ręce.
Mothril przecierając sobie oczy, i przeciągając się, jak gdyby był snem ociężały, pytał:
— Cóż to jest?
— Król! Król! odpowiadał ciągnący tłum.
Mothril wstał i szedł za niémi, ujrzał zbliżającego się w tę samą stronę Hafiza, który przecierał sobie oczy i zdawał się tracić przytomność z podziwienia.
Widziano na ówczas don Pedrę na progu apartamentu donny Maryi z świecznikiem w ręku, był blady, krzyczał, i kiedy niekiedy odwracając się ku pokojowi, podwajał swoje jęki i narzekania.
Mothril cisnął się przez tłum, który w milczeniu otoczył pozbawionego przytomności króla.
Dziesięć pochodni rzuciło na galerję swoje krwawe światło.
— Patrzcie! patrzcie! wołał don Pedro, oto umarły, umarły obydwie!
— Umarły, powtórzył lud posępnie.
— Umarły! rzeki Mothril, kto umarły, królu?...
— Patrz, bezczelny Saracenie! odparł król z najeżonémi na głowie włosami.
Maur wziął chustkę z rąk jednego z żołniérzy, wszedł z wolna do pokoju, cofnął się, albo raczej udawał, iż chce unikać widoku dwóch trupów i krwi co zbroczyła posadzkę.
— Donna Marja!... donna Aissa!... Allach!
Tłum powtarzał z drżeniem.
— Donna Marja! donna Aissa! umarły!
Mothril ukląkł i przypatrywał się dwom ofiarom, z bolesném współczuciem.
Król milczał... Mothril dał znak. Wszyscy zaczęli odchodzić.
— Królu mój, ozwał się Maur z tonem czułego ubolewania. To jest jakaś zbrodnia popełniona.
— Zbrodniarzu, zawołał don Pedro, widzę cię tu, tyś to mnie zdradził.
Królu mocno cierpisz, ponieważ tak nazywasz swoich najlepszych przyjaciół, rzekł z niezmienioną słodyczą Morhril.
— Marja.., Aissa... powtarzał w udręczeniu don Pedro, umarłe.
— A ja nie użalam się królu, rzekł Mothril.
— Ty jeszcze chcesz się użalać, niegodziwcze! I na cóż żalić się będziesz?....
— Na to, iż widzę w ręku donny Maryi broń, która wylała drogą krew moich królów, zabiła córkę mego potężnego władcy wielkiego Kalifa.
— Prawda, mówił cicho don Pedro, sztylet jest w ręku donny Maryi... ależ ona ona, któréj rysy cechują tak przestraszający widok, któréj oko grozi, usta się pienią;.. Któż zabił donnę Marję.
— Jakże mogę o tém wiedziéć, królu, ja spałem i wszedłem za tobą.
I Saracen przypatrzywszy się z siniałéj twarzy Maryi, potrząsł głową, nic nie powiedział, tylko z ciekawością zastanawiał się nad czarką w połowie jeszcze nalaną.
— Trucizna, mówił cicho.
Król nachylił się nad trupem, pochwycił zdrętwiałą rękę i z wielkim przestrachem zawołał:
— Ach! pierścień jest wypróżniony!
— Pierścień? powtórzył Mothril udając zdziwienie, co za pierścień?
— Pierścień z trucizną śmiertelną, rzekł Król. Ah! patrz! Marja zadała śmierć sobie, Marja, na którą oczekiwałem, Marja, która mogła się spodziewać mojéj miłości.
— Królu, mylisz się, donna Marja była zazdrosną i od dawnego czasu wiedziała, że twoje serce zajmuje się inną kobiétą; donna Marja, przypomnij sobie tylko mój królu, była wielce zniechęconą i obrażoną w swéj dumie, widząc zbliżającą się, do ciebie Aissę, którą kazałeś przywołać. Jéj gniew przełożył śmierć nad oddalenie... przytém nie umarłaby bez zemsty, a dla Hiszpanki zemsta, jest to przyjemność którą chętnie nad życie przełoży.
Zręcznie była prowadzona ta rozmowa przeniewiercza: ton naiwnéj poufałości miał chwilowo wpływ na don Pedrę, lecz powodowany boleścią i urazą, zawołał chwytając Maura za szyję.
— Kłamiesz, Mothrila, igrasz sobie ze mnie przypisując — śmierć donny Maryi mojemu opuszczeniu, ty nie wiész z czém się odzywasz. Ja przekładałem nad wszystko Maryę, moją szlachetną przyjaciółkę.
— Królu nie wspominałeś mi wówczas o tém, kiedy mówiłeś że ci się naprzykrzyła.
— Nie mów mi tego przeklęty, w przytomności jéj trupa!
— Naj. panie, wprzód uciąłbym sobie język, odebrałbym życie, zanim uczynił to, co niepodobało by się memu Królowi, lecz chciałem tylko uspokoić boleść jego, i staram się o to jak wierny przyjaciel.
— Maryo! Aisso! mówił don Pedro bezprzytomny. Moje Królestwo dałbym za okupienie godziny waszego życia.
— Wié Bóg co czyni, rzekł posępnie Maur. Odebrał mi radość podeszłych dni moich kwiat życia, perłę niewinności, która mój dom zbogacała.
— Niedowiarku! zawołał don Pedro, w którém wyrzeczenie tych słów obudzały egoizm i gniew, śmiész mi mówić o czystości i niewinności Aissy, kiedy wiedziałeś o jéj miłości dla rycerza francuzkiego, i o zniesławieniu jéj honoru!
— Ja! odparł Maur głosem przytłumionym, ja widziałem o zniesławieniu honoru Aissy? Aissa jest zniesławioną?..
— Ah! rzekł zapłoniwszy się od gniewu, któż to powiedział?
— Ta, dla któréj twoja nienawiść nie przyniesie więcéj uszczerbku, ta, która nie kłamała, ta, która mi kłamała, ta, którą mi śmierć wydarła.
— Donnie Maryi, rzekł z pogardą Saracen, tak wypadało mówić... mogła to nierównież powiedziéć przez miłość, gdyż dla niéj umarła, mogła także wyrzec przez zemstę, ponieważ zabiła, mszcząc się.
Don Pedro milczał, i czynił sobie przypomnienia, skutkiem oskarżań tak wymownych i śmiałych.
— Gdyby donna Aissa nie była ranioną sztyletem, może powiedziano by ci Królu, za to ona chciała zamordować donnę Maryę.
To ostatnie upewnienie przechodziło wszystkie granico śmiałości, don Pedro odparł:
— Dla czego nie?... donna Marya odkryła mi tajemnicę twojéj Maurytanki, czyliż ona, nie mogła była się pomścić nad wyjawicielką?
— Zastanów się, mój Królu, odpowié Mothril, że pierścień donny Maryi jest próżny, któż go wysączył jeżeli nie ona sama? Król widocznie jesteś zaślepiony, ponieważ nie widzisz przez śmierć tych dwóch kobiet, że donna Marya oszukała cię.
— Jak to? ona miała mnie przekonać, przyprowadzić Aissę, aby mi powtórzyła słowa Maryi!
— Czy przyszła?
— Bo umarła.
— Gdyż dla przekonania trzeba było powrócić, a ona nie mogła przekonać.
Don Pedro tą razą jeszcze, opuścił głowę błądzącą w strasznych ciemnościach.
— Prawda! kto mi prawdę powie.
— Ja już jéj powiedziałem.
— Ty! zawołał Król podwajając nienawiść, ty poczwaro prześladująca Maryę, który chciałeś aby mnie opuściła, ty, co jéj śmierć przyczyniłeś... kiedy tak uciekaj z mojego państwa, idź na wygnanie, oto jedyna łaska jaką ci wyświadczyć mogę.
— Ciszéj Królu! cud! odparł Mothril nie zważając na to gwałtowne obejście się don Pedry; serce Aissy bije pod moją dłonią, ona żyje, żyje!
— Żyje! wrzasnął don Pedro, jesteś tego pewny.
— Czuje bicie serca.
— Rana czy nie jest czasem śmiertelną... doktora!..
— Nikt z pomiędzy chrześcijan, rzekł Mothril z stanowczą powagą, nie dotknie się ręką szlachetnéj dziewicy mego rodu; może Aissa nie będzie ocaloną, lecz jeżeli jest, to tylko przezemnie samego.
— Ratuj ją! Motlirilu, ocal ją... aby mówiła.
Mothril oparł na Królu stanowcze wejrzenie i rzekł.
— Aby mówiła? mój Królu, mówić będzie.
— Dobrze Mothrilu, przekonamy się wówczas.
— Tak, Królu, przekonamy się czy jestem potwarcą, i czy Aissa jest zniesławioną.
Don Pedro klęczący nad dwoma trupami, przypatrywał się naówczas posępnéj twarzy Maryi, nacechowanéj okropną śmiercią, a następnie spokojnéj i miłéj twarzy Aissy pogrążonéj w swojém omdleniu.
— Istotnie, mówił sam do siebie, donna Marya była bardzo zazdrośną, i przypominam sobie, że nie broniła śmierci Blanki de Bourbon, którą dla niéj zabić kazałem.
Powstał nie chcąc się dłużéj wpatrywać w młodą dziewicę.
— Ocal ją Mothrilu, rzekł do Saracena.
— Nie obawiaj się niczego Królu, chcę żeby żyła, i żyć będzie.
Don Pedro wpadł w jakiś zabobonny przestrach; zdawało mu się, iż duch donny Maryi, podnosił się z ziemi i szedł za nim przez galerję.
— Jeżeli młoda dziewica będzie mogła mówić przyprowadź mi ją, lub każ o tém zawiadomić.
To było ostatnie jego słowo.
Powrócił do siebie, bez żalu, bez miłości, bez nadziei.
Mothril kazał pozamykać wszystkie drzwi, Hafizowi naznosić rozmaitych balsamów, które przykładał na ranę Aissy, zręczniéj zrobioną sztyletem, jakby lancetem chirurga.
Aissa za pomocą kilku działalnych aromatów przyszła do siebie; była osłabioną, lecz kiedy powróciła jéj pamięć i odzyskała siły, najpierw wydała krzyk przestrachu.

Postrzegła bezwładne ciało Maryi Padilli, leżące przy jéj nogach, i oko jeszcze nacechowane groźbą i smutkiem.

ROZDZIAŁ LIX.
Więzienie Konelabla.

Duguesclin zaprowadzony był do Bordeaux, rezydencyi Księcia Galli, gdzie obok oznaków największego szacunku miano nań baczną uwagę.
W zamku w którym go osadzono, był rządca i dozorca więzienia. Sto ludzi zbrojnych stanowiło straż, nie dozwalając nikomu ani zbliżyć się do Konetabla.
Najznakomitsi oficerowie z wojska Angielskiego uważali sobie za zaszczyt odwiedzać więzionego, Jan Chandos, d’Albert, i znaczniejsi obywatele Guineii, otrzymywali często pozwolenie objadować i wieczerzać z Duguesclinem, a on, jako ochoczy współbiesiadnik i wesoły towarzysz, wyśmienicie ich przyjmował, a dla lepszego uczczenia, zapożyczał na swój majątek w Bretanii pieniądze w Bordeaux.
Już prawic Konetabł zaczął zmniejszać względem siebie podejrzenia, i niejako przyzwyczajać się do swego więzienia, nie okazując chęci do wolności.
Kiedy Książe Galii odwiedzał go, i wspominał ze śmiechem o jego okupie, odpowiadał:
— Cierpliwości MKsiążę, zbiera się.
Naówczas Książę zawierzał mu swoje tajemnice.
Duguesclin nawykły do szczerego postępowania, wyrzucał mu, iż swój geniusz i siły poświęcił niecnej sprawie, jaką jest don Pedra.
— I jakże to rycerz podobnego znaczenia i zasług mógł się tak poniżyć, broniąc tego łupieżcę, mordercę i odstępcę wiary?
— Tak polityka wymaga, odparł Książę.
— I chęć nabawienia niespokojnością Francyę, przydał Konetabl.
— Ah Bertrandzie! nie zmuszaj mnie mówić o polityce.
I śmiano się.
Czasami Księżna Galii przysyłała Bertrandowi owoce i napoje chłodzące, i podarki wypracowane własnemi rękami, a te słodkie uprzejmości czyniły mu znośniejszym pobyt w fortecy.
Lecz nie miał nikogo przy sobie aby wylać swoje troski, a one były bolesne. Widział że czas przemijał, czuł że wojsko sformowane z tylą trudami, rozpierzchało się codziennie, i stawało się trudniejszym do zebrania w razie potrzeby.
Miał prawie przed oczami widok tysiąca kilkuset oficerów, wojaków i swoich towarzyszy wziętych do niewoli pod Navarettą, którzy zostawszy wolnymi, z pożądliwością zbierali szczątki téj rozpierzchłéj siły, zwalczonéj w jednym dniu nieprzewidzianą niepomyślnością.
Często myślał o Królu Francyi, zapewne będąc o niego w wielkim kłopocie.
Jakby widział wśród ciemności swego więzienia, ukochanego i czcigodnego, Króla przechadzającego się z opuszczoną głową pod szpalerami w ogrodzie Saint-Paul, już to ubolewającego, już w nadziei odzywającego się cicho: „Bertrand! oddaj mi moje legiony.“
„A pod czas tych ciągłych wewnętrznych miotań, przydawał Dugueslin, Francya jest pożeraną napływem wojska, Caverley i Rycerz Zielony, podobni do szarańczy, nurtują resztki biednego żniwa.“
Następnie myślał Duguesclin o Hiszpanii, o srogich nadużyciach don Pedry, o niekorzystném położeniu don Henryka zruconego na zawsze z tronu, którego już ręką dotykał.
Wówczas to Konetabl nie mógł się wstrzymać od skarg na bezecną niedbałość Księcia, który w miejsce usilnéj działalności, poświęcenia swego majątku i życia, oburzenia połowy rodu chrześcijańskiego przeciw niewiernym Hiszpanom przywiązanym do don Pedry, spędzał czas na niczém, przy jakiéj nieznanéj Kasztelance.
Kiedy ten ogrom myśli, przeciążał umysł poczciwego Konetabla, więzienie wydawało mu się ochydném; oglądał kraty żelazne, jak Samson zawiasy bram Gazy, zdawało mu się, iż pchnięciem ramienia mur skruszy.
Lecz roztropność zalecała mu niebawnie miéć wesołą postać; a że Duguesclin do swojéj szczerości bretońskiéj łączył chytrość normandzką, że był jednocześnie przebiegłym i mocnym, Konetabl nigdy nie okazywał tyle radości, nigdy tak dużo nie napijał się jak w chwilach odwagi i znudzenia.
Dla tego téż, i udało się mu uwieść najchytrzejszych Anglików.
Wszelako wyższa władza miała nad więzionym najściślejszą baczność. Konetabl zbyt dumny aby się żalić, nie widział komu i czemu przypisać to surowe postępowanie, które rozciągało się aż do zatrzymywania listów przysyłanych mu z Francyi.
Dwór Angielski uważał niewolę Konetabla jako najszczęśliwszy wypadek przy zwycięztwie Navaretty.
Prawda że Konetabl był istotnie ważną przeszkodą dla Anglików, dowodzonych przez bohatera, jakim był Książę Galii.
Król Edward słuchając dobrych rad, chciał zwolna rozszerzyć swoją władzę, w tym kraju spustoszonym wojną domową. Czuł on to dobrze, że don Pedro sprzymierzeniec Maurów, prędzéj lub późniéj będzie zrzucony z tronu, Henryk zwyciężony i zabity, że wówczas nie będzie komu ubiegać się o tron Kastylski, gdyż zwycięztwo łatwo otrzyma mężne wojsko Księcia Galii.
Lecz z wolnością Bertranda zmiéniłaby się postać rzeczy, mógłby wejść do Hiszpanii, odzyskać stratę poniesioną w Navarecie, wypędzić Anglików i don Pedrę, a natomiast osadzić Henryka Transtamare. Taki to plan, zajmował od pięciu lat wyłącznie radę Króla Angielskiego.
Edward mniéj sądził o waleczności ludzi, jak jego syn. Miał w porozumieniu Konetabla, że mógł by się wymknąć, a jeżeli by tego nie uczynił, mógłby zostać wykradzionym, i nawet, że jako jeniec w okowach, zamknięty w cztérech murach, mógł dawać dobre rady i plany stronie zwyciężonéj.
Dlatego téż, Edward pozostawił nad Dugnesclinem dwóch bacznych stróżów, niedających się przekupić, to jest, rządcę pałacu, i dozorcę więzienia.
Edward nie zwierzał się przed Księciem Galii, z obawy, aby mu się w czém nie sprzeciwiał.
Koniec końcem, Monarcha Angielski w żaden sposób nie chciał wydać jeńca za okup, spodziewając się, iż gdy zyska na czasie, odsunie go z rąk Księcia Galli, i każę zaprowadzić do Londynu, gdzie na podobny skarb, wieża zdawała mu się pewniejszym depozytarjuszem, jak zamek w Bordeaux.
Rzecz pewna, że gdyby Książę Galii wiedział o tém postanowieniu, uwolniłby Konetabla, jeszcze przed otrzymaniem urzędowego rozkazu. Dla tego téż oczekiwano w Londynie na polepszenie się sprawy Angielskiéj, na ustalenie się don Pedry na tronie tak, aby niespodziewaném wezwaniem lub rozkazem wielkiéj rady, można było powołać Księcia wraz z jeńcem do Londynu.
Mimo tego, monarcha Angielski oczekiwał przyjaznéj chwili.
Duguesclin nie przeczuwał burzy; pokładał zaufanie swoje w wszechwładnéj dłoni, która go zwyciężyła pod Navarettą.
W końcu, zabłysł nareszcie Duguesclinowi ów dzień tak pożądany.
Hrabia de Laval przybył do Bordeaux z okupem i oznajmił Księciu Galli o celu swego poselstwa.
Było to w południe, słońce ukośnie padało do pokoju Konetabla, który w téj chwili sam, przypatrywał się ze smutkiem łamiącym się o ścianę promieniom słońca.
Ozwały się trąby, uderzyły bębny. Bertrand sądził iż to z przyczyny jakich wielkich odwidzin.
Książe Galli wszedł do niego z odkrytą głową; i twarzą uśmiechającą się.
— No! Konetablu, rzekł mu w chwili gdy Duguesclin z zgiętym kolanem na ziemi witał go. Czy niechciałbyś dziś zobaczyć słońce?... a piękny mamy poranek.
— Cóż robić M. Książę, odrzekł Duguesclin, przyjemniéj było by mi słuchać słowików w moim kraju, jak pisk myszy w Bordeaux, lecz co Bóg przeznacza, człowiekowi, to cierpliwie znosić powinien.
— O przeciwnie mój Konetablu: czasami Bóg proponuje, a człek dysponuje. Wiész co nowego z twego kraju
— Nie, MKsiążę, rzekł Bertrand głosem wzruszonym, bo mu to miłe wspomnienie wzbudzało żal i radość w sercu.
— Oto będziesz wolnym Konetablu, piéniądze nadeszły.
Poczém, Książę pożegnał zdziwionego Bertranda, i śmiejąc się rzekł.
— Za drzwi:
— Rządco odezwał się, do oficera któremu polecono pilnować jeńca, — dozwól Bertrandowi przyjmować przyjaciół i odbiérać piéniądze jakie mu z Francyi nadejdą.
Tu powiedziawszy, wyszedł.
Rządca, zachmurzony i niespokojny, sam został z Konetablem.
Niespodziewane przybycie hrabi de Laval, zniszczyło wszystkie zamiary rady Angielskiéj. Duguesclin mimo wszelkich zabiegów został wolnym.
Bez wyraźnego rozkazu Króla Edwarda, rządca nie mógł sprzeciwiać się woli Księcia Galli, a rozkaz ten nie nadszedł.
Tymczasem rządca wiedział o zamiarach rady Angielskiéj, wiedział że wyjście Konetabla będzie źródłem nieszczęść dla jego ojczyzny, i smutkiem dla Króla Edwarda. Postanowił więc sam zrobić to, czego nawet rząd niemógł wykonać. W miarę, o ile działalność Mauléona była pośpieszna, o tyle czynniéj Bretonowie działali na korzyść oswobodzenia swoich bohaterów.
— Więc już jesteś wolnym, Konetablu: utracać cię jest to dla nas prawdziwe nieszczęście.
Duguesclin uśmiéchnął się.
— W czém takim? zapytał żartobliwie.
— Bo to zbyt wielki zaszczyt, dla pospolitego, jak ja. rycerza, miéć pod strażą Bertranda Duguesclin wsławionego wojaka!
— Ja téż, odrzekł Konetabl z swoją zwykłą słodyczą, jestem jeden z tych, co łatwo dają się zabiérać podczas wojny. Książę wkrótce mnie znów weźmiesz w niewolę, i to niezawodnie, natenczas powtórnie będziesz mnie miéć pod strażą. A przysięgam, że dobrze pilnujesz.
Rządca westchnął.
— Jedna pociecha mi zostaje, rzekł.
— Jakaż?
— Mam pod strażą wszystkich twoich towarzyszy; tysiąc kilka set Bretonów jeńców, jak ty... Pomówię z niemi o tobie.
Duguesclin czuł opuszczającą go radość, słysząc iż jego przyjaciele zostawali w niewolnictwie na ów czas, kiedy on z niego oswobadzał się i miał ujrzeć ojczyste słońce.
— Ci godni ludzie, dodał rządca, będą się smucić twoim odjazdem, lecz dobrém obchodzeniem się z niémi ukrócę im nudy niewoli.
Nowe nastąpiło westchnienie Bertranda.
— Oh! mówił daléj rządca, jak to dobrze miéć geniusz i znaczenie. Człowiek przez swój rozum i zasługi wart jest tysiąc kilka set ludzi.
— Jak to rzeki Bertrand?
— Gdyż summa przyniesiona przez hrabiego Laval, wystarczyłaby na okup wszystkich twoich towarzyszy.
— Prawda i to, odrzekł Konetabl, bardziéj jak przed tém niespokojny i zamyślony.
— Piérwszy to raz, mówił daléj Anglik, widocznie się przekonałem, iż jeden człowiek stanowi wartość całego wojska. Wierzaj mi Konetablu. twoje tysiąc kilka set Bretonów są prawdziwą armiją, i sami mogą odbywać Kampaniją. O Święty Jerzy! gdybym ja był na twojém miejscu, i do tego bogaty, jak ty, nie wyszedłbym ztąd z niemi jak wielkim wodzem.
— Oto zacny człowiek, mówił do siebie Konetabl, wskazuje mi moją powinność... Tylko że nie przystoi, ażeby jeden człowiek, co ma takie same ciało i kości jak drudzy, kosztował tyle swój kraj, ile tysiąc kilka set walecznych i poczciwych chrześcijan.
Rządca bacznie uważał na wzrastające zamyślenie Konetabla.
— Tak, rzekł nagle Bertrand, czy sądzisz że okup Bretonów kosztować będzie tylko siedmdziesiąt tysięcy florinów.
— Jestem tego pewny Konetablu.
— I że jak summa będzie wyliczoną, Książę ich uwolni?
— Bez targu.
— Zaręczysz mi za to?
— Honorem i duszą, odrzekł rządca drżącz radości.
— Więc zgoda. Wprowadzę tu hrabiego de Laval, mojego współrodaka i przyjaciela. Niech także przyjdzie mój pisarz, ze wszystkiém co potrzeba do ułożenia ceduły w należytéj formie.
Rządca nie tracił czasu; tak był uszczęśliwiony, iż zapomniał prawie o zakazie nie przypuszczania nikogo do Konetabla, prócz Anglików lub Nawarczyków, jego największych nieprzyjaciół.

Powtórzył zdziwionemu dozorcy, rozkaz Bertranda, a sam pobiegł zawiadomić Księcia Galii.

ROZDZIAŁ LX.
Okup.

Przybycie hrabiego Laval do Bordeaux, oraz wprowadzenie jego cztérech mułów obładowanych złotem, i wejście pięćdziesięciu wojskowych, niosących sztandary Francyi i Bretonii, napełniło miasto wielką ciekawością.
Znaczny tłum postępował za tym okazałym orszakiem. Złość i niespokojność malowały się na wszystkich twarzach angielskich, radością zaś i tryumfem przejęci byli Gaskończykowie i Francuzi.
Hrabia de Laval witany był, już to powinszowaniami lub marsowymi wejrzeniami, które przyjmował spokojnie i obojętnie. Postępował tuż za trębaczami na czele orszaku, jedna z rąk jego oparta na sztylecie, druga trzymała cugle czarnego rumaka, a z pod odsłoniętéj przyłbicy pozierał na ciżbę ciekawego tłumu.
Tak przybył przed zamek, w którym Duguesclin był więziony; zsiadł z konia, oddał go germkom, i rozkazał, aby z czterech mułów zniesiono szkatuły.
Rozkaz jego został spełniony. Gdy z kolei zdejmowano szkatuły, i gdy ciekawi chciwie tłoczyli się na około konwoju, jakiś rycerz ze spuszczoną przyłbicą, zbliżył się do hrabiego, i rzekł mu czysto po francuzku:
— Panie, zobaczysz w szczęściu dostojnego jeńca, jeszcze w większém szczęściu, oddając go na wolność; następnie, zaprowadzisz go w grono tych walecznych ludzi, którzy idą za tobą. Ja, który jestem jeden z dobrych przyjaciół Konetabla, bydź może nawet nie będę miał sposobności pomówienia z nim i słowa, lecz panu, czy nie podoba się abyśmy razem poszli na wieżę?
— Rycerzu, rzekł hrabia de Leval, głos twój pieści ucho moje, bo mówisz moim ojczystym językiem; lecz ja ciebie nie znam, i gdyby mi się zapytano o twoje imię, nie umiałbym odpowiedziéć.
— Powiédz pan, rzekł nieznajomy, że jestem nieprawy syn de Mauléon.
— Pan nim nie jesteś, odrzekł pośpiesznie do Laval, ponieważ nieprawy syn de Mauléon odjechał od nas, spiesząc do Hiszpanii.
— Jestem od niego przysłany; panie, nie odmawia mi tego, mam tylko słowo do powiedzenia Konetablowi, jedno słowo tylko...
— Powiédz mnie, ja mu powtórzę.
— Tylko jemu samemu mogę to powiedziéć, i to jeżeli mu odsłonię twarz moją. Przysięgam ci na honor rycerstwa francuzkiego i na Boga, iż jestem jeden z najgorliwszych jego obrońców; nie odmawiaj mi tego.
— Wierzę temu, rzekł hrabia, lecz pan tak mało okazujesz mi zaufania... wiedząc kto jestem, dodał z uczuciem obrażonéj dumy.
— Jak się dowiész, hrabio kto ja jestem, nie odezwiesz się do mnie w podobnym sposobie Od trzech dni jeżdżę po Bordeaux, usiłując dostać się do Konetabla, i ani złoto, ani podstęp w tém mi nie pomogły.
— Uważam pana zupełnie za podejrzanego, odparł Urabia, i nie obciążę dla pana mego sumienia kłamstwem; przytém, co masz za konieczność iść do Konetabla: on wyjedzie za dziesięć minut, i będzie na tém samém miejscu gdzie pan jesteś obecnie, naówczas powiesz mu słowa wielkiéj wagi.
Nieznajomy okazał niecierpliwość i rzekł, nie jestem pańskiego zdania, i nie uważam wolnym Konetabla. Cóś mi przepowiada, że przy wyjściu z więzienia napotka trudności, jakich sobie nie wystawia, a nawet przypuszczając, że wyjdzie za dziesięć minut, byłbym zyskał czas do zamierzonéj drogi, i uniknął tych wszystkich ceremonii, za puszczenie na wolność Konetabla: wizyty Księciu, podziękowania rządcy, uczty przy pożegnaniu. Proszę pana zaprowadź mnie z sobą... bądź mi użytecznym.
Nieznajomy zatrzymany został w téj chwili przez dozorcę więzienia, który już był na progu, dla zaprowadzenia hrabiego na wieżę.
Hrabia opryskliwie rozstał się z naprzykrzającym mu się.
Rycerz nieznany, który zdawał się bydź drżeniem przejęły pod swoją zbroją, schował się za filar po za orszakiem, i oczekiwał, jak gdyby się tego spodziewał; iż zaginie ostatnia szkatuła.
Kiedy hrabia de Laval szedł po schodach, widziano przez otwartą galerję, łączącą się z dwoma skrzydłami zamku, przechodzącego Księcia Galii, poprzedzał go rządca, następnie szedł Chandos, i kilku oficerów.
Zwycięzca Navaretty szedł odwiédzić Duguesclina.
Cały naród wołał; do Księcia Galii!
Noel! niech żyje święty Grzegórz!
Trąby francuzkie odezwały się na cześć bohatera, który dworsko się skłonił.
Poczém zamknięto bramy i cały tłum zbliżając się do stopni, czekał z niespokojnością i szemraniem na wyjście Konetabla.
Serce biło gwałtownie żołnierzom wojsk Bretońskich, mającym ujrzéć swego wielkiego wodza, bo oddali by życie za wolność jego.
Pół godziny tak upłynęło; Bretończykowie zaczęli się niecierpliwić i obawiać.
Rycerz nieznany, z niecierpliwości targał swoje rękawice.
Widziano ukazującego się na otwartej galeryi, Chandosa prowadzącego żywą rozmowę z oficerami, którzy zdawali się bydź zdumieni podziwieniem.
Następnie gdy brama zamku otwarła się, zamiast ustąpienia miejsca bohatérowi, mającemu bydź wolnym, ukazał się Hrabia Laval, blady, opadły z sił, drżący z współczucia i szukający kogoś w zgromadzeniu.
Kilkunastu oficerów bretońskich pobiegło ku niemu.
— Oh! wielki smutek, niepojęte zdarzenie!... odpowiedział hrabia. Gdzie jest ten nieznajomy, ten prorok nieszczęścia?
— Oto jestem, rzekł tajemniczy rycerz, oto jestem... czekałem na pana.
— Czy pan jeszcze życzysz sobie widzieć Konetabla?
— Więcéj jak przedtem.
— Pośpieszaj zatem, gdyż za dziesięć minut będzie za późno. Pójdź! pójdź! Teraz bardziej niż kiedykolwiek jest więźniem.
— Zobaczémy, odparł nieznajomy zwolna wstępując na stopnie; a za nim hrabia.
Dozorca więzienia otworzył bramę z pośpiechem, a cały tłum zebrany czynił sobie tysiączne domniemania nad opóźnionym wyjściem Konetabla.

— Hej! rzekł z cicha dowódca Bretonów do swoich, miecz w rękę i baczność!

ROZDZIAŁ LXI.
Jakim sposobem w miejsce oddania jednego więźnia, rządca uwolnił całą armię.

Nie omylił się Anglik, gdyż znał swego jeńca.
Zaledwie hrabia de Laval otrzymał rozkaz pójścia do zamku, zaledwie rzucił się w objęcia Konetabla, zaledwie w końcu przeszła piérwsza chwila téj wzajemnéj radości, Duguesclin pozierając na służalców wnoszących szkatuły do jego pokoju, zawołał:
— Mój kochany przyjacielu, co tu pieniędzy.
— Jeszcze nigdy nie złożono chętniéj podatku, odpowie Laval dumny ze swojego rodaka, i niewiedząc jak go inaczéj przekonać o szacunku i przyjaźni.
— Pan to najpiérwszy i moi zacni bohatérowie, rzekł Konetabl, tyle uszczerbku sobie zrobiliście.
— Pieniądze jak plewy sypały się w worek kwestarzy, zawołał hrabia Laval, chcąc wyraźnie przez len zapał niepodobać się Angielskiemu rządcy, który właśnie słuchał go z uwagą, bo już powrócił od Księżnéj.
— Siedmdziesiąt tysięcy flurinów złotem, co za summa! raz jeszcze powtórzył Konetabl.
— Znaczna, kiedy się o nią postarać trzeba, lecz mała kiedy już jest zebrana, i kiedy się ją daje!
— Mój przyjacielu, przerwał Duguesclin, siadaj proszę cię, wiedz o tém, że tu jest tysiąc dwieście współ rodaków, jeńców, jak ja.
— Niestety, wiem o tém.
— Ja wynalazłem sposób uwolnienia ich. Moją wini zostali ujęci, dziś błąd mój naprawię.
— Jak to? rzekł hrabia Laval zdziwiony.
— Czy jest pisarz? spytał rządcy.
— Czeka przy drzwiach na twoje rozkazy, panie Konetablu, rzekł Anglik.
— Niech wejdzie.
Rządca tupnął nogą; dozorca wprowadził pisarza, który zapewnie już uprzedzony, przygotował pargamin, pióro, i pięć wychudłych palców.
— Pisz co podyktuję, mój przyjacielu, rzekł Konetabl.
— JW Panie.
Dyktował mu.
„My Bertrand Duguesclin, Konetabl Francyi i Kastylii!, Hrabia Soryi, czyniémy wiadomo niniejszym: wielce ż iłujemy iż w uniesieniu nierozważnéj dumy, oceniliśmy naszą wartość osobistą tysiącem dwu stu uczciwych i walecznych rycerzy, którzy niewątpliwie więcéj od nas mają wartości.
„Przepraszamy jak najpokorniéj za to Boga i naszych braci, mówił daléj Duguesclin, a dla poprawienia naszego błędu, poświęcamy siedemdziesiąt tysięcy florinów złotem, na wykupienie tysiąc dwieście jeńców zabranych pod Navarettą, przez JW Mość Księcia Galli.
— Oddajesz swoje dobra! zawołał de Laval, panie Konetablu, to jest oznaka nadzwyczajnej wspaniałomyślności.
— Nie, mój przyjacielu, moje dobra już są zmarnowane, i ja mogę wystawić Tiphanię na nędzę, już ona za wiele dla mnie cierpiała.
— Cóż więc czynić zamyślasz?
— Czy piéniądze które mi przyniosłeś niewątpliwie do mnie należą?
— Tak jest. ale...
— Dosyć na tém... jeżeli do mnie należą, rozporządzam niemi podług mego życzenia. Daléj pisarzu.
„Do okupu jaki przyniósł za mnie hrabia de Laval, dodaje siedmdziesiąt tysięcy florinów złotem.
— Ależ Konetablu, będziesz niewolnikiem... zawołał hrabia zdziwiony.
— I okryły sławą nieśmiertelną, przerwał rządca.
— Niepodobieństwo, mówił daléj de Laval, pomyśl nad tém.
— Napisałeś już? zapytał Konetabl pisarza.
— Już, JW Panie.
— Daj, podpiszę się.
— Konetabl wziął pióro i prędko podpisał.
W téj saméj chwili trąby oznajmiły przybycie Księcia Galii.
Rządca już pochwycił pargamin.
Gdy Hrabia Laval spostrzegł Księcia Angielskiego, pobiegł ku niemu i zgiąwszy kolano, rzekł:
— M. Książę, otóż piéniądze żądane za okup Konetabla, przyjmujesz je?
— Całém sercem, jak to już powiedziałem, odrzekł Książę.
— To są już twoje własne piéniądze, mówił daléj hrabia, bierz je.
— Chwilę czasu, rzekł rządca. J. K. Mość nie jest zawiadomioną o wypadku jaki zaszedł. Niech zechce łaskawie przyjąć ten pargamin.
— Aby go zwinąć? zawołał de Laval.
— Aby go spełnić, rzekł Konetabl.
Książę rzucił wzrokiem na cedułę, a przejęty uwielbieniem, rzekł:
— Otóż piękny postępek, pragnąłem tego czynu.
— Niepotrzebowałaś tego W. K. Mość, odparł Duguesclin, gdyż jesteś zwycięzcą.
— Zapewne niepotrzebowałbym, gdyby tylko wyjść zechciał, rzekł Książę.
— Ale ja chcę zostać, ozwał się de Laval, to moja powinność, spytaj się Książę tych panów co o tém myślą.
Chandos, Albert i drudzy wynurzali głośno swoje zadowolenie.
— i cóż! rzekł Książę, niech rachują pieniądze, a wy panowie puśćcie na wolność jeńców Bretońskich.
Było to natenczas, gdy wychodzili wodzowie angielscy, i kiedy de Laval w połowie nieprzytomny z boleści, przypomniał sobie złowrogą wróżbę nieznajomego rycerza, wybiegł z zamku aby go wezwać na pomoc.
Już w zamku jeden z oficerów czynił przegląd więźniów, już szkatuły były próżne, złoto ułożone w stosy, gdy Laval powrócił z nieznajomym.
— Powiedz teraz Konetablowi, że masz z niém co pomówić, szepnął Laval do ucha rycerzowi, wówczas gdy Książę poufale rozmawiał z Duguesclinem; a ponieważ masz tyle władzy magicznej lub naturalnéj, namów go, żeby wziął sobie piéniądze przeznaczone na okup; w miejsce dawania ich drugim.
Nieznajomy zadrżał: posunął się dwa kroki naprzód, a szczęk jego złotéj ostrogi rozległ się po taflach.
Książę odwrócił się na ten łoskot.
— Co to za rycerz? spytał rządcy.
— Jeden z moich towarzyszy, odparł Laval.
— Niech więc odsłoni swoją przyłbicę i niech się do nas zbliży, rzekł Książę.
— M. Książę, przemówił nieznajomy głosem, który sprawił drżenie Dugucsclinowi; postanowiłem sobie miéć twarz zasłoniętą, pozwól mi więc to uzupełnić.
— Niech i tak będzie, rycerzu; lecz nie zamierzasz zostać nieznanym dla Konetabla?
— Dla wszystkich, M. Książę.
— W takim razie, ozwał się rządca, będziesz musiał wyjść z zamku, gdyż mam rozkaz wpuszczać tylko ludzi znanych.
Rycerz skłonił się, jakby dla okazania, iż był gotów do posłuszeństwa.
— Jeńcy są wolni, rzeki Chandos wchodząc do sali.
— Żegnam cię panie de Laval, żegnam, zawołał Konetabl. Rządca pochwyciwszy za ręce Bertranda, rzekł mu:
— Na Boga, jeszcze czas, odstąpisz pan?
— Nie, jak mi życie jest miłe, nie, odparł Konetabl.
— Wymagasz że pan tyle od jego honoru? rzekł rządca, jeżeli dziś nie jest wolnym, to bydź nim nie może za miesiąc Piéniądz zawsze się znajdzie; tylko sposobności do chwały, jak ta, nie napotyka się dwa razy.
Książę i jego towarzysze, zdawali się bydz tém uradowani.
Rycerz nieznany zbliżał się z wolna do rządcy, i głosem poważnym przemówił:
— Rządco! chyba nie chcesz sławy swego Księcia, jeżeli dozwalasz mu na jego postępowanie.
— Co mówisz? zawołał rządca bledniejąc, pan mnie obrażasz: ja miałbym powstawać na honor mego Księcia. O Boże! nikczemnie skłamałeś.
— Nie rzucaj swojéj rękawicy, nie wiedząc czy jestem godzien ją podnieść; mówię głośno i prawdę. J. W. K. Galii postępuje wbrew swojéj chwały, zatrzymując Duguesclina w tym zamku.
— Kłamiesz, kłamiesz, ozwały się głosy rozjątrzone i w tym samym czasie miecze wydobyto z pochew.
Tyle ta zaczepka zdawała się bydź przykrą i niesprawiedliwą, iż Książę i otaczający go, pobledli.
— Któż więc, zapytał, będzie mi okazywał tu wolę swoję? Czy to Król przemawia do swego syna? Konetabl może zapłacić za okup i wyjść, jeżeli nie zapłaci, zostanie. Po co te nieprzyjazne skargi.
Nie zatrwożyło to nieznajomego rycerza.
— M. Książę, dodał, oto co słyszałem i co mówiono po całéj mojéj drodze: „Okup za Konetabla nic nie pomoże, gdyż Anglicy bardzo się boją jego wolności.
— Wielki Boże, tak mówią? szepnął Książę.
— Wszędzie, M. Książę.
— Widzisz że się mylą, ponieważ Konetabl jest wolnym... Czyż nie prawda, Konetablu?
— Prawda, M. Książę, odpowiedział Bertrand, że jakaś niepojęta, jakaś do niewyrażenia niespokojność spostrzegać się daje od kilku chwil.
— Przytém, — rzekł rządca — ponieważ pan Konetabl już rozporządził summą, przeznaczoną na jego okup, trzeba czekać, aż druga podobna nadejdzie...
Książę zostawał chwilę w zamyśleniu.
— Nie, rzekł w końcu, Konetabl nie będzie czekał. Oznaczam nań okup sto liwrów.
Zadowolenie przebiegło zgromadzonych.
Bertrand chciał się odezwać, lecz rycerz nieznany stanął pomiędzy nim a Księciem.
— Bogu dzięki! — rzekł wznosząc rękę w górę, Francya może zapłacić dwa razy okup za swego Konetabla: Duguesclin niepowinien nikomu zaciągać długu wdzięczności. Oto w tym zwoju są przekazy do Lombardu w Agostii i Bordeaux na osiemdziesiąt tysięcy florinów, mających być wypłaconemi za okazaniem. Za nim dwie godzin ubiegnie, ja sam wyliczę summę.
— A ja — przerwał Książę z gniewem, mówię że Konetabl wyjdzie z tego zamku, zapłaciwszy sto liwrów, albo że z niego nie wydali się! Jeżeli pan Bertrand uważa sobie za urazę bydź moim przyjacielem, jak to powiedział, nie tracę wszakże nadziei, że zechce mnie kiedy uznać równym sobie rycerzem.
— Oh! M. Książę, zawołał Konetabl przyklękając przed Księciem Galii, przyjmuję z wdzięcznością włożoną na mnie powinność, a sto liwrów wypożyczę u wodzów, i zapłacę.
Chandos i inni oficerowie natychmiast oddali mu swoje piéniądze; on wyliczył je, i odniósł Księciu, który całując go, rzekł:
— Jesteś wolny, panie Bertrandzie; niech otworzą bramy, i niech nie będzie więcéj mówiono; że Książę Galii obawia się kogo na tym świecie.
Rządca przelękniony kazał sobie powtórzyć ten rozkaz: nieszczęśliwy tak sobie nietrafnie postąpił, iż w miejscu jednego więźnia, stracił cale wojsko wraz z wodzami.
W tym czasie, kiedy Książę i Laval wypytywali swoich oficerów, kto był tym tajemnym sprawcą owego wypadku politycznego, nieznajomy zbliżył sie do Duguesclina i rzekł mu z cicha:
— Fałszywa wspaniałomyślność trzymała cię w więzieniu, fałszywa wspaniałomyślność oswobadza cię z niego. Jesteś wolny: za piętnaście dni zobaczémy się pod Toledo!
I jeszcze uniżeniéj kłaniając się przed Księciem Galii, zostawił zdziwionego Bertranda i znikł.
W godzinę późniéj, Konetabl wolny i wesoły jechał przez miasto ze swojemi Bretończykami, którzy wykrzykiwali z radości.
Jedna tylko osoba nie łączyła się z orszakiem Duguesclina, gdyż być może niechciała podzielać radości swoich towarzyszy. Był to jeden z oficerów Księcia Galli, jeden z tych wodzów wielkich oddziałów, których nazywano kapitanami, i którzy mieli głos na radzie, chociaż ich zdanie nie miało znaczenia.
Była to, jednym słowem osoba już nam znana, która wszedłszy z Chandosem do pokoju Bertranda, zwróciła swoim głosem uwagę rycerza nieznanego i nie spuszczała go z wzroku ani na chwilę.

Dla tego téż, zaledwie rycerz znikł, jak wspomniony kapitan zebrał kilkunastu z swoich ludzi, kazał dosięść koni, sam zaś, wywiedziawszy się co potrzebował, puścił się w drogę do Hiszpanii.

ROZDZIAŁ LXII.
Polityka Musarona.

Tym czasem Agenor miotany wewnętrzną niespokojnością, iż nie otrzymuje wiadomości, zbliżał się szybko ku don Podrze.
Podróżując po Francyi połączył się z Bretończykami, którzy po dopełnionym okupie szli, aby spotkać Duguesclina i z nim walczyć.
Napotkał także znaczną liczbę rycerzy hiszpańskich, dążących na wyznaczone miejsce przez Henryka Transtamare, który jak powiadano, miał powrócić do Hiszpanii, i zaczynał wchodzić w stosunki z Księciem Galli, zniechęconym dla don Pedra.
Agenor w każdém mieście lub wiosce przybywszy na odpoczynek, wywiadywał się o Hafiza, Gildaza i o Maryę Padillę; zapytywał, czy niewidziane przejeżdżającego kuryera szukającego francuza, albo młodéj i pięknéj Maurytanki z dwoma służalcami, dążących do granicy francuzkiéj.
Każdy raz, kiedy przecząca odpowiedź odbijała się o jego ucho, młodzieniec z wielkim zapałem spinał swego konia ostrogami.
Natenczas Musaron mawiał swoim filozoficznie przybranym tonem:
— Panie, musisz bardzo kochać tę młodą kobiétę, kiedy dla niéj tyle trudów poświęcasz.
Skutkiem marszu, Agenor przybliżał się; skutkiem dopytywać, wiedział co się dzieje.
Dwadzieścia mil jeszcze oddzielały go od dworu Burgos.
Widział on, iż wojsko nowe, przywiązane, i dobrze wyćwiczone, a tém samém niebezpieczne dla don Pedry, czekało tylko sygnału, aby się złączyć i stawić opór zwycięzcy Navaretty.
Agenor pytał się bez ustanku Musarona, czy by nie było właściwém, przed rozpoczęciem jakichkolwiek układów politycznych, zacząć układy miłosne z Maryą Padillą.
Musaron przyznawał, iż dobrą była dyplomatyka;
lecz wznosił, iż zabierając don Pedrę, Marję, Mothrila i Hiszpanią, zabierze się i Burgos, w którym nie powinno brakować Aissy, jeżeli jest w niém jeszcze.
Pocieszało to Agenora, i przysparzało mu kilka mil więcéj.
Otóż, jakim sposobem rozszérzy się z wolna obręcz, przeznaczona na opasanie don Pedry, zaślepionego powodzeniem, intrygami ulubieńców, naówczas gdy wypadło myśleć o koronie.
Najupartszy z ludzi Musaron, nadewszystko kiedy czuł się bogatym, nie mógł z ścierpiéć, aby jego pan awanturował się, posuwając się do Burgos, w niém zostać i widywać się z donną Marją.
Korzystał z jego utrudzeń i usposobień miłosnych, aby go zatrzymać w pośród Bretończyków i stronników Henryka Transtamary; co sprawiło, iż młodzieniec został w końcu wodzem znacznego zastępu, już to przez poselstwo do Francyi, jak i przez swoją gorliwość zachęcenia do wojny.
Przyjmował przybywających, mając dla nich stół otwarty, korrespondował z Konetablem i z jego bratem Olivierem, który się sposobił na wyprawę ku granicy, z pięcioma tysiącami Bretonów, aby przynieść pomoc swemu bratu i wygrać pierwszą bitwę.
Musaron zrobił się taktykiem; spędzał dnie całe na kreśleniu planów bitwy, na liczeniu talarów, jakie Caverley mógł zebrać od ostatniego wypadku, chcąc miéć zadowolenie, czy nieomyli się po piérwszéj przegranéj.
Gdy się to działo, nadeszła wieść bardzo ważna, Agenor mimo czujności Musarona, dowiedział się od jednego z emisaryuszów, iż don Pedro pojechał do zamku dla przepędzenia czasu, i o zniknieniu Aissy i Maryi, będących w podróży królewskiéj.
Ten sam emisaryusz wiedział, że Gildaz został zabity w drodze, i że Hafiz. sam powrócił do donny Maryi.
Agenor za te wszystkie wiadomości dał trzydzieści talarów pewnemu krajowcowi, który wywiedział się o tém od mamki Maryi, a matki biédnego Gildaza.
Gdy Agenor wiedział czego się trzymać, nie zważając na Musarona, ani na swoich towarzyszy, dosiadł najlepszego konia i pobiegł drogą do zamku, który don Pedro wybrał sobie za rezydencyę.

Musaron przeklinał i złorzeczył; lecz jechał za swoim panem.... bo cóż miał robić?

ROZDZIAŁ LXIII.
Jakim sposobem zbrodnia Mothrila miała szczęśliwe powodzenie.

W zamku don Pedry jeszcze większa i smutniejsza nastała żałoba, gdy dzień oświécił apartamenta Maryi.
Król nie mógł się uspokoić; jego słudzy utrzymywali, iż słyszeli go płaczącego.
Mothril spędził noc, na swoje interessa, w sposób najkorzystniejszy. Ułożył sobie jakim sposobem zatrzéć zupełnie ślad swego występku.
Sam zostając z Aissą, okazując jéj najczulsze starania, z zręcznością najdoświadczeńszego doktora, zaczął zaraz od początku swojéj rozmowy, giąć, jakby wosk miękki, bujający jeszcze umysł młodéj dziewicy.
Skoro téż Aissa krzyknęła, widząc zwłoki donny Maryi, Mothril udał mimowolny przestrach, i zarzucił płaszczem, martwe zwłoki kochanki królewskiéj.
Następnie, gdy Aissa patrzała na niego z trwogą, rzekł jéj:
— Biédne dziécię, podziękuj Bogu, że cię ocalił.
— Mnie ocalił? spytała młoda dziewica.
— Od strasznéj śmierci, tak, kochane dziecię.
— Któż mię ugodził?
— Ta, któréj dłoń trzyma jeszcze sztylet.
— Donna Marya, tak dobra, tak szlachetna, to bydź nie może.
Mothril uśmiéchnął się z tém pogardliwém współczuciem, które towarzyszy zawsze umysłom mającym na uwadze ważność interesu.
— Kochanka królewska szlachetna i dobra dla Aissy, którą Król ubóstwia!... Nie wierzysz temu, moja córko.
— Przecież ona chciała mnie oddalić? rzekła Aissa.
— Aby cię złączyć, jak mówiła, z tym rycerzem francuzkim, nie prawdaż? rzekł Maur spokojnym i łaskawym tonem.
Aissa zbladła, widząc iż tajemnica jéj miłości, odkryta jest człowiekowi, najbardziéj starającemu się ją przytłumić.
— Nie obawiaj się niczego, mówił dalej Maur, co Marya przez swoją zazdrość i miłość dla Króla zrobić nie mogła, ja to uczynię. Aisso, powiadasz że kochasz, ja postaram się dopomódz ci w tém, byle tylko córka Królów moich żyła, i żyła szczęśliwa: bo ja nic więcéj nie żądam na ziemi.
Aissa osłupiała, słysząc lak mówiącego Mothrila; nie mogła zaprzestać nań patrzyć, oczami jeszcze strudzonemi snem i widokiem śmierci.
— Oszukuje mnie, mówiła do siebie.
Następnie, myśląc o zwłokach donny Maryi.
— Donna Marya umarła! powtarzała z nieprzytomnością.
— Otóż ta jest przyczyna, moja luba córko, Król bardzo cię kocha, powiedział o tém donnie Maryi.... ta powróciła do siebie miotana gniewem i zazdrością. Don Pedro zamierzał połączyć się z tobą przez związek małżeński, lecz tego właśnie pragnęła zawsze donna Marya; widząc niepodobieństwo wyrzekła się życia. Wysączyła swój pierścień w czarę srébrną, i żeby nie zostawić po sobie tryumfującéj i Królowéj, oraz, aby się zemścić jednocześnie na don Podrze, i na mnie, którzy cię tyle kochamy z rozmaitych względów, ugodziła cię twoim własnym sztyletem.
— To zapewne wtenczas gdy spalam, bowiem nic nie przypominam sobie odrzekła Aissa: jakaś powłoka zaćmiła wzrok mój; słyszałam jak gdyby uderzenia przygłuszone i uśmierzane chrapanie.
Zdaje mi się, że się podnosiła; że czułam dłoń na moich rękach, i jednocześnie, zimne, przenikające żelazo...
— Było to ostatnie wysilenie twojéj nieprzyjaciółki, ona to wówczas padła przy tobie; tylko że trucizna mniejszy skutek wywarła na niéj, jak na tobie, sztylet... spostrzegłem w tobie iskrę życia, obudziłem ją i powiodło mi się szczęśliwie ocalić cię.
— Oh! Maryo! Maryo! mówiła do siebie cicho młoda dziewica, ty jednak byłaś dobrą!
— Dla tego lak mówisz, moja córko, ponieważ <i pobłażała w miłości z Agenorem, rzekł Mothril za bardzo uniesiony i niechcący więcej ukrywać tłumionego gniewu, ponieważ ona wpuściła go do twego mieszkania w Soryi.
— Wiész o tém?...
— Wiém wszystko... i król wié o wszystkiém podobnież. Przed zabiciem, Marya zniesławiła cię przed don Pedrą; lecz obawiając się, aby król tego wszystkiego ci nie przebaczył: gdyż jest się tak pobłażającym kiedy się kocha!... chciała cię pozbawić życia.
— Król wie że Agenor...?
— Król szaleje z gniewu i miłości... Król nawet przekupił Hafiza aby cię sprowadzić do zamku, gdyż ja me wiedziałem o niczém; król mówię ci, będzie oczekiwał twego powrotu do zdrowia, aby cię na nowo do siebie przyciągnąć... Nie ma się czemu dziwić, moja córko: on cię kocha.
— Umrę, rzekła Aissa, gdyż, moja ręka nie zachwieje się, nie ześliżnie z mego łona jak z Maryi Padilli.
— Ty masz umrzeć! ty moje bóstwo! ty dziécię moje ulubione!... zawołał Maur przyklękając.... Nie; mówiłem ci, że żyć będziesz szczęśliwa i błogosławiąca na zawsze imię moje.
— Bez Agenora ja żyć nie będę.
— On jest innéj religii jak twoja, kochana córko.
— Przyjmę jego religję.
— On mnie nienawidzi.
— Przebaczy, gdy będzie widział iż się nam nie sprzeciwiasz. Zresztą, mniejsza o to...
— Ani nawet tego który cię ocalił dla twego kochanka?... odrzekł uniżenie Mothril udając boleść, która głęboko przejęła serce młodéj dziewicy. Czynisz sobie ze mnie poświęcenie, nawet wtenczas, kiedy ja wystawiam się na śmierć dla ciebie.
— Jak to?
— Nie inaczéj, Aisso; gdyż jeżeli chcesz być razem z Agenorem... dopomogę ci w tém.
— Ty!
— Tak! ja, Mothril.
— Zwodzisz mnie.
— Dla czego?
— Przekonaj mnie o twojéj szczerości.
— Bardzo łatwo... jak widzę boisz się Króla; więc ja cię ochronię od niego. Czy ci się to podoba?
— Nie zupełnie.
— Pojmuję... życzysz sobie widzieć Francuza.
— Przedewszystkiém.
— Zaczekaj aż będziesz mogła jechać; wówczas, zaprowadzę cię do niego; oddam mu życie moje.
— I Marya tak samo mnie prowadziła do niego...
— Ona starała się uwolnić od ciebie, wolała nawet targnąć się na zabójstwo... Kiedy się stanie przed Bogiem, przed jego sądem, morderca ciężko będzie ukarany.
Wymawiając te straszne słowa, Mothril dozwolił widzieć chwilowo na swojéj bladéj twarzy, owe cierpienia potępieńców, którzy nie mają wypoczynku w udręczeniach i mękach.
— Cóż więc uczynisz na ówczas, mówiła daléj Aissa.
— Będę cię pielęgnował, dopóki nie wyzdrowiejesz;.. następnie, jak ci to już powiedziałem, złączę cię z Mauléonem.
— Ja też wiecéj nie żądam; tak postępując, staniesz się dla mnie prawdziwém bóstwem. Lecz Król...
— Oh! gdyby wszystkiémi siłami sprzeciwiał się, gdyby poznał nasz zamiar;.. wówczas, śmierć mi tylko pozostanie.. umrę, a ty Aisso jego pozastaniesz.
— Albo zmuszoną umrzéć.
— Czy wolisz umrzéć jak żyć dla Francuza?
— Nie... oh nie! powiedz! powiedz!
— Trzeba, kochane dziecię! jeżeli przypadkiem don Pedro przyszedłby do ciebie, pomówić, zapytać się o Agenora; trzeba, mówię ci, żebyś śmiało utrzymywała iż donna Marya skłamała, twierdząc, że kochała tego Francuza, a nadewszystko, żeś mu dała dowód swojéj miłości... Tym sposobem Król nie będzie mu już nie dowierzał, nie będzie baczył na nasze postępowanie, zostawi nas wolnych i szczęśliwych... Wypada tylko koniecznie abyś sobie przypomniała to, co ci Marya mówiła, wpierw nim cię ugodziła... mówiła ci, żebyś wyznała przed Królem o swojém zniesławieniu... ty odmówiłaś... a ona cię ugodziła.
— Nic sobie nie przypominam! zawołała przestraszona Aissa, któréj umysł wystawiony był na tę piekielną teorję Maura; nic sobie nie chcę przypomniéć, ale również nie chcę zaprzeczać mojéj miłości dla Mauléona: ta miłość, jest mojém światłem i religją! jego imię moją gwiazdą, która mnie wspiera w mojém życiu. Jestem dumną z tego że do niego należę, i nie myślę ukrywać to co chciałam ogłosić przed wszystkiémi na świecie. Nie rachuj na moje kłamstwo: jeżeli don Pedro zapyta się, powiem mu wszystko otwarcie.
Mothril zbladł: ta ostatnia, ta błacha przeszkoda niweczyła całą korzyść zabójstwa; uporczywość dziécięcia krępowała nogi i ręce człowiekowi, który idąc mógłby cały świat za sobą pociągnąć.
— Moja córko, mówił daléj, będziesz działać jak ci się podoba. Cokolwiek przedsięweźmiesz, czy to podług twego serca, czyli podług upodobania ze wszystkiego będę zadowolniony. Co zechcesz, ja na to przystaję... Nie mów więc królowi że... Wiém dobrze iż twoje wyznanie strąciłoby moją głowę, gdyż ja zawsze głosiłem twoją niewinność i czystość, nigdy nie dozwoliłem miéć żadnego podejrzenia o tobie: niech więc moja głowa twój błąd okupi, ona jest dla twojego szczęścia... Allah tak chce... niech więc się stanie wola jego.
— Nie mogę jednakże kłamać, odrzekła Aissa. Pocóż zresztą pozwalasz aby król mógł mówić zemną? oddal go... to tak łatwo, czy niemożesz mnie przenieść w jakie odosobnione miejsce: jedném słowem, ukryć..? Moja rana czyż jest nie dostateczną do tego przyczyną?... Prawie sama ci w tém dopomagam; lecz skłamać! oh nigdy! zaprzéć się Agenora, nigdy!
Napróżno Mothril usiłował ukryć radość jaką wzbudzały w jego duszy słowa Aissy... Pojechać z Aissą, usunąć ją na jakiś czas przed don Pedrą, osłabić tym sposobem gniéw, nienawiść i żal... wspomnienia o donnie Maryi... zyskać miesiąc czasu, były to sposobności, któremi wszystko mógł sobie wynagrodzić, przytém ten zbawienny pomysł podała sama Aissa... Mothril silnie, go uchwycił.
— Chcesz tak, moja córko, rzekł, to pojedziemy do zamku Montiel. Czy masz jaką odrazę do zamku Montiel? król tam mnie obrał rządcą.
— Ja mam tylko odrazę do króla don Pedro. Pójdę gdzie zechcesz.
Mothril pocałował rękę i szaty Aissy; potém zaprowadził ją, trzymając w swoich objęciach, do sąsiedniego pokoju... Kazał wynieść zwłoki donny Maryi, a zawezwawszy dwie kobiet z jéj kraju, na których wierności mógł polegać, zostawił je przy młodej ranionéj dziewicy, zalecając najmocniéj, aby nic nie mówiły do Aissy i niepozwalały, aby do niéj było mówiono.
Rzecz tak ułożywszy, poszedł spotkać się z królem.
Don Pedro tylko co otrzymał rozmaite listy, oznajmiono mu, że emisarjusze z Bretanii i Anglii ukazali się w okolicach... że niespokojności wojenne słyszéć się dawały, że Książę Galii rozpościerał około nowéj stolicy swój żelazny łańcuch, aby natrzeć na niezwyciężone wojska, swego protegowanego w Navarecie, zmusić go do zapłacenia kosztów wojennych, albo raczéj zamienić swoją wdzięczność na złoto.
Wiadomości te zasmuciły don Pedrę, lecz go nie zniechęciły. Kazał poszukać Mothrila, który wchodził do pokoju Królewskiego w téj saméj chwili, kiedy widoczne było na królu, życzenie jego przybycia.
— Czy zobaczę Aissę? zapytał don Pedro.
— Królu, jej rana jest niebezpieczną, głęboką... nie ocalémy téj ofiary.
— Jeszcze tego nieszczęścia!... zawołał do Pedro. Oh! to za wielki cios... Stracić donnę Marję! która mnie tak kochała, Aissę którą kochani do szaleństwa; rozpoczynać zażartą, okropną wojnę, to zawiele Mothrilu, za wiele na jednego człowieka.
Po czém, pokazał swemu ministrowi depeszę, przysłaną przez rządcę Burgos, od miast sąsiednich.
— Mój królu, trzeba na chwilę zapomniéć o miłości, rzekł Mothril, trzeba się przygotować do wojny.
— Skarb jest próżny.
— Podatek go napełni... racz naznacz królu podatek, o którym już wspominałem.
— Tak trzeba będzie... Czy mogę zobaczyć Aissę?...
— Aissa jest jak kwiat nad przepaścią, jedno dmuchnięcie może jéj śmierć przyspieszyć.
— Czy co mówiła?
— Mówiła, królu.
— Cóż powiedziała?
— Kilka słów, które wystarczą na wszystko. Zdaje się że donna Marya chciała ją zmusić do zniesławienia, przyznaniem, które by pozbawiło króla dla niéj szacunku, lecz śmiałe dziecię nie zgodziło się na to. Donna Marya powodowana zazdrością, ugodziła ją.
— Aissa to powiedziała?
— I powtórzy, skoro odzyska swe siły... lecz drżę, aby już nikt w świecie jej głosu nie usłyszał.
— O mój Boże! zawołał król.
— Jeden tylko środek może ją uratować... Podług podań mego kraju, raniony może się uleczyć, jeżeli w nocy, na nowiu, dotknie się blizną swoją, pewnéj magicznéj rośliny.
— Trzeba się o nią postarać, odrzekł król powodowany miłością i przesądem.
— Nie rośnie w tém miejscu; widziałem ją tylko w Montiel, mój królu.
— W Montiel... posyłaj do Montiel Mothrilu.
— Powiedziałem, królu, że trzeba żeby tę ranę odwilżyło ziele będące jeszcze na swojéj łodydze... O to jest nieochybne lekarstwo! Chętnie bym zaprowadził Aissę do Montiel, lecz czy można będzie z nią podróżować?
— Niech jedzie Mothrilu, niech jedzie! tylko ty zostań zemną, odrzekł don Pedro i dodał:
— Zaniosą ją tak lekko, jak się niesie sam ptak, kiedy pływa zawiesiwszy się na swoich skrzydłach...
— Ale ja tylko sam potrafię używać lekarstwa.
— Więc ja sam pozostanę?
— Nie, królu; gdyż jak Aissa wyzdrowieje, Król powrócisz do Montiel, i nie odstąpisz jéj więcéj.
— Tak, Mothrilu, tak, masz słuszność... nie opuszczę jéj więcéj; naówczas będę szczęśliwy... A z ciałem donny Maryi cóż się robi? Spodziewani się że największe honory będą jéj oddane?
— Słyszałem królu, odrzekł, Mothril, mówiących, że podług przepisów twojéj religii ciało samobójcy jest pozbawione godności obrzędu pogrzebowego, chyba zatajemy przed kościołem o samobójstwie donny Maryi.
— Nawet i przed wszystkimi.
— Lecz twoja służba, królu?...
— Powiem przed całym dworem, że donna Marya umarła na febrę; a skoro ja tak się odezwę, nikt ani słowa nie powie...
Zaślepiony! szaleńcze! pomyślał sobie Mothril.
— Więc ty pojedziesz z Aissą zapytał król?
— Jeszcze dzisiaj nawet, królu.
— Ja zajmę się pogrzebem donny Maryi; podpiszę edykt i zawezwę moje wojsko i szlachtę. Ja oddalę burzę.

A ja, pomyślał sobie Mothril odsunąłbym się od tego zupełnie!

ROZDZIAŁ LXIV.
Jakim sposobem dowiedział się Agenor o spóźnieniu.

Agenor zostawiwszy żołnierzy, oficerów i lubowników wojny w największych zamiarach, planach i strategjach, zmierzał do celu, to jest: do wynalezienia Aissy, swego najdroższego skarbu.
Miłość zaczynała przemagać jego ambicją, a nawet powinności; gdyż młodzieniec niecierpliwy dostania się do Hiszpanii, aby miéć wiadomość o Aissie, obojętnie patrzył, jak to już widzieliśmy, że posłowie króla Francyi i hrabia de Laval szli do Bordeaux, zapłacić okup za Konetabla, jaki sam za siebie naznaczył.
Niemieliśmy tych wiadomości do naszéj historyi, ponieważ brak jéj był w historyi Agenora; i czynieéy o niéj wzmiankę dla tego, iż jesteśmy zmuszeni powiedziéć: że Guinea jęczała z boleści wówczas gdy Książę Galli, wspaniały jak zawsze, uwolnił z Bordeaux jeńca wykupionego za złoto z całéj Francyi.
Dodajemy także, że najpiérwszém staraniem Bertranda, było udanie się do Paryża, dla podziękowania Królowi. Odtąd jesteśmy dla Konetabla szczéremi i beztronnémi historykami.
Agenor więc i jego wierny Musaron, przyspieszali wielkiemi marszami do zamku, w którym don Pedro oczekiwał na Aissę.
Agenor widział iż nie ma czasu do stracenia; znał także dobrze don Pedrę i Mothrila, nie mógł się téż cieszyć nadziejami.
Któż wié, mówił do siebie, czy sama Marya Padilla, przez słabość i obawę nie naruszyła swojéj godności, czy nie uległa namowom Mothrila, i czy udając nieprzebłaganą, nie spostrzega grymasów swego kochanka.
— Myśli te podwajały cierpienia Agenora. Już nie mówił jak zakochany, bo czynił sobie domniema ma podług zdrowego rozsądku, i z wielkiém doprawdy podobieństwem.
Przypatrując się drodze, wywijał włócznią, która padała, to na wierzchowca Musarona, to na grzbiet poczciwego germka; o ile téż Agenor go naglił, o tyle tenże przyspieszał swą jazdę; tym sposobem odbywała się podróż, pośród rozmów których, zaniechamy treści, aby niewznawiać i nieobznajmiać z niemi czytelnika.
— Widzisz Musaronie, mówił Agenor, jak tylko godzinę pomówię z donną Marją, rozpoznam całą teraźniejszość i będę wiedział jak postępować na przyszłość.
— Ale pan się niczego niedowiész, i jeszcze wpadniesz w ręce tego łajdaka Maura, który czyha na ciebie, jak pająk na muchę.
— Zawsze jedno i to samo klepiesz. Czy Saracen wart już chrześcijanina?
— Saracen, kiedy sobie co postanowi, lepszy już jak trzech chrześcijaninów: jest to zupełnie tak, jakgdybyś pan chciał powiedziéć: „Czy kobieta warta jest mężczyzny? „Jednakże codziennie widziéć można mężczyzn pod ich panowaniem i mocą; a wiesz pan dla czego?... ponieważ kobiéty zawsze myślą o tém co chcą czynić, a zaś mężczyźni, nie czynią prawie nigdy tak, jak myśleć powinni.
— Zatém wnosisz?...
— Ze Saracen przeszkodził donnie Maryi jakąś intrygą, wysłać ci Aissę.
— Dalej?
— Daléj... że Mothril, który potrafił przeszkodzić panu w przysłaniu jego kochanki, oczekuje na pana z nasrożoném sercem i dłonią, że pana złapie w sidła jak skowronka w niedojrzałym zbożu, że pana zabije, i że nie będziesz miéć Aissy.
Agenor wrzasnął tylko ze złości, i popędzał swego konia.
Tym sposobem przybył do zamku, którego widok uderzył go jak by boleścią. Miejscowość gdzie nie gdzie bywa wymowną, jej słowa pojętne są dla serc tkliwych.
Przy blasku xiężyca młodzieniec wpatrywał się wbudowlę, która obejmo wała całą jego miłość, całe jego życie. Właśnie w owym to czasie, spełniał się w jego tajemniczych i okiem niedosięgłych pawilonach, tryumf ochydnego złoczyńcy Mothrila.
Agenor strudzony długą podróżą, i niepewném powzięciem wiadomości, omylony nadzieją posiadania ulubionego przedmiotu, którego szukał, po kilku godzinném rozmyślaniu i przypatrywaniu się murom, dostał się z Musaronem do malej wioski, położonej z drugiéj strony góry.
Tam, jak to wiemy, mieszkają owczarze. Agenor zażądał od nich noclegu, hojnie im za niego zapłacił; postarał się o pargamin, atrament, i kazał Musaronowi napisać do donny Maryi list, pełen obawy i nieufności, używszy do tych wyrażeń całéj delikatności i dowcipu francuzkiego; aby zaś być pewniejszym swojéj posyłki, chciał użyć do tego Musarona, lecz germek zwrócił uwagę swemu panu, iż, jako znany Mothrilowi, na daleko większe narażony będzie niebezpieczeństwo, jak jakikolwiek posłaniec.
Agenor usłuchał Musarona, i wypełnił zdanie jego.
Sam zaś, położył się tuż przy jego boku na baranich skórach i czekał.
Lecz sen zakochanych, podobny jest do snu obłąkanych i łatwo się przerywa.
Po dwugodzinnym spoczynku Agenor wstał, poszedł na szczyt pagórka, z którego, mimo znacznéj odległości widzieć było można bramę zamkową, i czekał na powrót swego posłańca.
Otóż co zawierał list jego:
„Szlachetna damo, tyle litościwa, tyle poświęcająca się w interessie biednych kochanków, powróciłem do Hiszpanii, miéj więc litość i donieś mi w obszernych wiadomościach o sobie i Aissie. Jestem w wiosce Quebera, gdzie oczekuję na twoją odpowiedź, która mi śmierć lub życie przyniesie. Co się stało? czego mam się spodziewać lub obawiać.
Owczarz jeszcze nie powrócił; w tém nagle otworzyły się bramy zamkowe, Agenor uczuł bicie serca; lecz to nie ten wyszedł na którego oczekiwał.
Długie pasmo żołnierzy, kobiét i dworzan wychodziło niewiadomo zkąd, gdyż Król do swéj rezydencji nie z zbyt licznym przybył dworem. Był to jakby jaki orszak, postępujący za lektyką obejmującą trupa.
Przekonywały o tém żałobne ozdoby będące przy téjże lektyce.
Agenor mówił sobie, że wróżba była złowrogą.
Zaledwie przeszła mu lt myśl, bramy zamknęły się.
— W tém spóźnieniu jest cóś szczególnego, rzekł Musaronowi, który z swéj strony okazywał niezadowolenie. Idźże, dowiedz się, przydał Agenor.
Sam usiadł na wzgórku, pomiędzy okrytémi pyłem krzakami.
Kwadrans czasu nie upłynął, jak Musaron powrócił, prowadząc z sobą żołnierza, który zdawał się wielce dać prosić, aby szedł za nim.
— Mówię, że mój pan zapłaci, i zapłaci hojnie.
— Kto zapłaci, i za co? zapytał Agenor.
— Panie, mamy wiadomości...
— Jakie wiadomości?
— Ten żołnierz należy do orszaku prowadzącego ciało do Burgos.
— O Boże! co za ciało?
— Ah, panie mój! kochany panie, mnie możebyś nie chciał uwierzyć, lecz jemu, bydź może, uwierzysz: prowadzi do Burgos ciało donny Maryi Padilli!
Agenor wykrzyknął powodowany smutkiem i niespokojnością.
— Tak jest, przydał żołnierz, muszę się spieszyć, powrócić na swoje miejsce.
— Nieszczęście! nieszczęście! zawołał Mauléon. Mothril jest w zamku?
— Mothril pojechał do Montiel.
— Pojechał! z swoją lektyką?
— Obejmującą w sobie umiérającą młodą dziewicę, tak panie.
— Młodą umierającą dziewicę! ah Musaronie, Aissa już nie żyje, rzekł z westchnieniem nieszczęśliwy rycerz, i potoczył się na ziemię, jak gdyby sam rzeczywiście umarł. Przestraszyło to dobrego germka, jako nieprzyzwyczajonego do podobnych wypadków swego pana.
— Rycerzu, rzecze żołnierz, oto wszystko co wiém, i to tylko przez wypadek; ja to téj nocy wyniosłem młodą dziewicę, ranioną sztyletem i otrutą Maryę Padillę.
— O przeklęta nocy! o nieszczęście! nieszczęście, powtórzył młodzieniec w połowie bezprzytomny. Oto masz mój przyjacielu, weź te dziesięć florinów, jak gdybyś mi nieoznajmił o nieszczęściu mego życia.
— Żegnam i dziękuję ci rycerzu, rzekł żołnierz oddalając się.
Musaron z wzniesioną dłonią nad swemi oczami przypatrywał się widnokręgowi.
— Patrz, patrz mój kochany panie, tam bardzo daleko, widzisz pan tych ludzi i lektykę, którzy przechodzą po za górą? widzisz pan na końcu w białéj opończy Saracena naszego nieprzyjaciela?
— Musaronie, Musaronie, rzekł rycerz w bolesném uniesieniu, siadajmy na koń i zgruchotajmy tego nędznika, jeżeli Aissa ma umiérać, niechże przynajmniéj ja, uniosę jéj ostatnie tchnienie.
Musaron pozwolił sobie oprzéć dłoń o ramię swego pana, i rzekł:
— Panie, niemożna dobrze sądzić o rzeczy dopiéro co wydarzonéj, nas dwóch, a ich dwunastu, jesteśmy strudzeni, a oni przy swoich siłach; przytém jak nam wiadomo idą do Montiel, to się z niémi w Montiel spotkamy. Przedewszystkiém, mój panie, trzeba znać historyą nad którą uboléwasz; żołnierz nie potrafił ją dokładnie opowiedzeić, musiémy się dowiedziéć, dla czego donna Marya była otruta i umarła, i dla czego donna Aissa jest ranioną sztyletem.
— Masz słuszność, mój wierny przyjacielu, czyń ze mną co się podoba.
— Uczynię z pana człowieka tryumfującego i szczęśliwego.
Agenor wstrząsł głową ze smutkiem. Musaron widział iż nie było innego lekarstwa na tę chorobę, jak tylko mocny ruch ciała i umysłu.

Odprowadził swego pana do obozu gdzie wierni Henrykowi Bretonowie i Hiszpanie, mniéj się ukrywali i głośniéj mówili o swoich zamiarach, od czasu jak otrzymali wiadomość o oswobodzeniu Duguesclina, i jak czuli się na większych siłach.

ROZDZIAŁ LXV.
Pielgrzymi.

Na kilka mil od Toledy, w piasczystéj drodze, wytkniętej krętemi sosnami, Agenor i wierny Musaron jechali smutnie pod wieczór, szukając jakiéj venty, aby odpocząć i kazać upiec zająca, którego strzała Musarona nie pominęła na noclegu.
Nagle usłyszeli w piasku po za sobą spieszny ruch: był to pęd rączego muła, który na swoich szerokich bokach niósł pielgrzyma; miał on twarz zasłoniętą szerokiemi skrzydłami kapelusza, a lepiéj jeszcze okrywał mu ją pewien rodzaj kwefu, przyczepiony do skrzydeł tego kapelusza.
Ten pielgrzym bódł ostrogą muła i kierował go jak człowiek umiejący należycie jeździć konno.
Przewybornej rasy zwierzę leciało raczéj jak biegło po piasku, i uchodziło tak szybko z widoku naszych podróżnych, iż nie mogli rozróżnić dźwięku głosu, którym odezwał się przemykając, Vayan ustedes con Dios (jedzcie z Bogiem).
Nie wyszło i dziesięć minut, jak Musaron usłyszał drugi szelest podobny do piérwszego. Odwrócił się, i zaledwie zdążył wziąść konia rycerza swego, gdy czterech jeźdźców nadjechało jak błyskawica.
Jeden z nich, który nieco naprzód postępował był ubrany w suknię pielgrzyma, podobną do ubioru piérwszego, którego podróżni niedawno co widzieli.
Tylko że pod tém ubraniem, roztropny pielgrzym chował zbroję; miał nawet twarz zakrytą przyłbicą; ciekawy był to widok mimo nocnéj pory, twarz tego rycerza pod kapeluszem z szerokiémi skrzydłami.
Nieznajomy, jeżeli tak powiedziéć można, wietrzył naszych podróżnych, jak pies gończy; lecz Agenor przytomnie zapuścił przyłbicę swego hełmu i oparł dłoń na mieczu.
Musaron był w gotowości do odporu.
— Panie, ozwał się niezrozumiale po hiszpańsku, ciekawy głos wychodzący z po za pagórka, czy nie widziałeś jednego przejeżdżającego mego towarzysza, pielgrzyma jak i ja, na czarnym mule, szybkiém jak wiatr?
Dźwięk tego głosu sprawił Agenorowi nieprzyjemne wrażenie, lecz powinnością jego było odpowiedziéć, co téż uczynił z grzecznością.
— Pielgrzymie albo rycerzu, odparł równie po hiszpańsku, osoba o któréj mówisz, przed dziesięcioma minutami przejeżdżała tą okolicą: prawda, że siedziała na mule, tak rączym, iż mało koni na świecie mogło by mu w biegu wyrównać.
Musaronowi zdawało się spostrzegać, iż głos pielgrzyma obudzał w Agenorze pewne zdziwienie, zbliżywszy się, rzekł śmiało:
— Te wiadomości droższe mi są jak sobie wystawić możesz rycerzu; przytém są udzielone z tak dobrą chęcią, że jestem powodowany zaznajomić się z tym od którego je odbiéram... Widzę po twoim akcencie nieznanym, że obadwa pochodziémy z północy, a to jest właśnie przyczyna, abyśmy byli z sobą w poufałości.
— Odsłoń pan zatém swoją przyłbicę, abym miał zaszczyt podziękować ci przed odkrytą twarzą.
— Sam się odsłoń panie rycerzu, odparł Mauléon którego ten głos i żądanie jeszcze bardziéj do niego zniechęcało.
Pielgrzym nie wiedział co miał począć, a nawet w końcu zupełnie odmówił, przez co przekonał, jak dalece jego żądanie było zdradzieckie i interesowne.
I nie wyrzekłszy ani słowa, dał znać swoim towarzyszom i pobiegł pędem w drogę, po któréj przejechali dwaj piérwsi pielgrzymi.
— Oto bezczelnik! rzekł Musaron, na ówczas jak go już więcéj nie widział.
— Ale co za głos szkaradny, mój Musaronie; zdaje mi się, że go słyszałem w niepomyślnych chwilach.
— Ja tak samo myślę jak i pan, i gdyby nasze konie nie były tak strudzone, puścilibyśmy się za témi dudkami, inaczej zaś pomijamy może jaką dobrą ciekawość.
— Co nas to obchodzi, Musaronie? odparł Mauléon, jako człowiek którego już nic więcéj nie zajmuje; jedziemy do Toledy, gdzie mają się ścierać nasi przyjaciele: Toleda jest niedaleko Montiel a więcéj nic mnie nie obchodzi.
— W Toledzie będziemy mieli wiadomości o Konetablu. rzekł Musaron.
— Zapewnie i o don Henryku, przydał Agenor, otrzymamy rozkazy i zostaniemy machinami, automatami, jest to jedyny środek, jedno pocieszenie jakie bydź może dla ludzi, którzy straciwszy nadzieje nie wiedzą co mają mówić, albo czynić w życiu.
— Tam! tam! rzekł Musaron zawsze będzie czas powątpiewać... W ostatni dzień zwycięztwa, jak niesie przysłowie naszego kraju.
— Albo śmierci... nieprawdaż? a tego właśnie bałeś się dodać.
— I cóż! mój panie, raz się tylko umiéra.
— Czy sądzisz że się boję!
— Oh! pan się wcale nie boisz i to właśnie co mię gniéwa.
Tak rozmawiając doszli do upragnionéj venty.
Był to dom spustoszały, jak zwykle w Hiszpanii bywają owe schronienia, owe ucieczki opatrzności, służące podróżnym od dziennego spisku i nocnego zimna, miejsca tak wielce pożądane, a tak często nieprzebyte, jak piasczyste oazy w pustyni, gdzie trzeba by umrzéć z głodu i pragnienia nim się drugie napotka.
Gdy Agenor i Musaron, pozostawili swoje konie w stajni, albo raczéj, jak godny germek sam się tém zajął, Agenor spostrzegł w podziemnej sali w ventie, przed roznieconym ogniskiem, mocno uśpionych mulników i dwóch pielgrzymów, którzy w miejsce rozmawiania z sobą, odwrócili się jeden od drugiego plecami.
— Ah! sądziłem że to byli towarzysze, mówił do siebie zdziwiony Agenor.
Pielgrzym z zasłoną jeszcze bardziéj ukrył się w cieniu, gdy ujrzał wchodzących dwóch nieznajomych podróżnych.
Co do pielgrzyma w przyłbicy, ten zdawał się czatować z niewypowiedzianą ciekawością, i oczekiwać chwili, w któréj by uchyliła się jakakolwiek część kwefu swego mniemanego towarzysza.
Lecz pożądana chwila nie nadeszła. Niema, niewzruszona i tajemnicza postać nie przemówiła ani słowa do swego natrętnego towarzysza, udając sen głęboki.
Już z wolna mulniki odziani w płaszcze wychodzili na podwórze, aby spocząć blisko ognia, przy swoich wierzchowcach, w ventie został się tylko Mauléon, który powrócił z wieczerzy wraz z swoim germkem. Każdy z dwóch pielgrzymów ciągle zajmował się czuwaniem nad snem swego mniemanego towarzysza.
Mężczyzna w przyłbicy zaczął rozmowę z Agenorem, tłómacząc się niejako dla czego tak pozostawił go w drodze.
Późniéj zapytywał: czy by nie chciał iść wkrótce na spoczynek do swego pokoju, gdzie zapewne lepiéj spać będzie jak na prostéj ławie.
Agenor ciągle zasłonięty, opierał się temu, może, aby tém sprzeciwić się nieznajomemu, gdyż mu na myśl przyszło, iż zostając nic się nie dowié; albowiem drugi pielgrzym widocznie dla niego nie spał, i że zajdzie coś nadzwyczajnego pomiędzy témi dwoma ludźmi, z których każdy tak pragnął samotności.
Agenor żył w czasie i kraju, w którym ciekawość ocala często życie ciekawym.
Poszedł w końcu do wskazanego mu miejsca, zatrzymał się za drzwiami, które chociaż duże i mocne nie schodziły się szczelnie aby zasłonić widok ogniska.
Miał słuszność: gdyż mu się przedstawił ciekawy widok.
Gdy pielgrzym w przyłbicy ujrzał się sam na sam z drugim, i gdy sądził że tenże zasnął, powstał i postąpił kilka kroków, aby się przekonać o rzeczywistości snu drugiego.
Uśpiony pielgrzym nie poruszył się.
Naówczas mężczyzna w przyłbicy zbliżył się na palcach, i wyciągnął rękę w celu odkrycia z jego twarzy zasłony.
Lecz zaledwie się jéj dotknął, pielgrzym powstał i głosem rozgniewanym rzekł:
— Czego żądasz? dla czego mi sen przerywasz?
— Który nie bardzo jest głęboki, mości pielgrzymie, odpowiedział mu żartobliwie.
— Lecz który powinien być szanowany, ciekawcze z żelazną twarzą.
— Zapewne pielgrzymie masz do tego słuszne powody, aby nie widziano, czy twoja jest z żelaza lub z ciała.
— Co komu do moich przyczyn zakrywam się dla tego, że nie chcę być od nikogo widziany: to przecież jest wyraźnie.
— Jestem bardzo ciekawy, i zobaczę cię, rzekł żartobliwie mężczyzna w przyłbicy.
Pielgrzym niebawnie odchylił swą suknię i dobywszy długi puginał, rzekł:
— Naprzód to zobaczysz!
Naówczas mężczyzna w przyłbicy namyślał się przez chwilę, następnie zasunął mocne rygle od drzwi za któremi słuchał i patrzał Agenor.
W tym samym czasie otworzył okno wychodzące na drogę, i wprowadził przez nie cztérech uzbrojonych pancerników.
— Widzisz że obrona była by próżną, a może nawet i niepodobną: chciéj więc, jeżeli cenisz swoje życie, które jak sądzę, jest bardzo drogie, odpowiedziéć mi na następujące pytania:
Pielgrzym z sztyletem w ręku drżał z wściekłości obawy.
— Czy nie jesteś don Henryk de Transtamare? rzekł napastnik.
Pielgrzym zachwiał się.
— Na zapytanie, uczynione w tym sposobie, iż tyloma ostróżnościami nie należy się odpowiadać, jeżeli jest się tém jak mówisz, nie oczekując śmierci...
— Będę więc bronił mego życia, gdyż rzeczywiście jestem Księciem, którego wymówiłeś nazwisko.
I poruszeniem nakazującym odsłonił swoje szlachetne lica.
— To Książę! zawołał Mauléon za drzwiami, usiłując je wysadzić.
— To on! zawołał mężczyzna w przyłbicy z dziką radością, byłem tego pewny. Towarzysze, zbyt długo za nim goniliśmy od Bordeaux. Schowaj twój puginał, mój Książę, nie trzeba cię zabijać, tylko nałożyć okup. Najświętsze ciało! bądźmy w zgodzie. Schowaj Książę swój sztylet, schowaj.
Agenor wybijał obiema nogami we drzwi chcąc je wysadzić, lecz łańcuch był na przeszkodzie.
— Idźcie tamtą stroną do drzwi i zobaczcie kto kołacze, rzekł mężczyzna w przyłbicy do swoich ludzi, a mi pozostawcie Księcia.
— Rozbójniku! rzekł Henryk z pogardą chcesz mnie wydać memu bratu.
— Jeżeli mi więcéj jak Książę zapłaci, czemu nie.
— Czy nie mówiłem że lepiéj umrzeć tutaj. Na pomoc! na pomoc! wołał Książę.
— Ah! Książę! odparł bandyta, jesteśmy zmuszeni zabić ciebie, chociaż twoja głowa mniéj się opłaci jak cała żyjąca osoba; lecz zresztą, i tém trzeba się kontentować, zaniesiemy twoją głowę don Pedrze.
— To jeszcze zobaczémy! krzyknął Agenor wysadzając gwałtowném usiłowaniem drzwi, które rozdwoiwszy się, padły na cztérech ludzi i rozbójnika.
— Teraz już musiémy go zabić, rzekł ten ostatni wydobywając miecz na don Henryka, Książę masz niezręcznego przyjaciela, każ mu uspokoić się.
Lecz jeszcze nie skończył bandyta, jak weszła trzecia osoba, któréj się nie spodziewano.
Nie miała ona maski ani zasłony; uważała się dostatecznie ubraną w odzieży pielgrzyma, jéj szérokie barki, ogromne ręce i duża głowa, oznaczały silnego i nieustraszonego rycerza.
Zbliżył się do progu, przypatrywał się obojętnie i bez obawy rozruchom w sali gościnnéj.
— Hola! Tu jest bójka, zawołał, chrześcijanie, kto ma słuszność a kto krzywdę?
Jego głos donośny i nakazujący, uciszył zamieszanie?
Szczególniejszą była postawa bijących się, na prosty głos zawezwawczy.
— Książę, wykrzyknął z radości i podziwienia, mężczyzna w przyłbicy cofnął się, Musaron zawołał:
— Przysięgam na życie, to jest pan Konetabl!
— Konctablu! Konetablu! na pomoc wzywał Książę, chcą mnie zabić!
— Ciebie, mój Książę? ryknął Duguesclin rozdzierając na sobie suknie, aby módz swobodniéj władać, i któż to taki.
— Przyjaciele, rzekł rozbójnik do swoich towarzyszy, trzeba albo zabić tych ludzi albo umrzéć tutaj. Jesteśmy uzbrojeni a oni bezbronni, djabeł nam ich nasłał: w miejsce sto tysięcy florinów, nawet dwakroć nas czeka.
Konetabl z nieporównaną krwią zimną sięgnął ręką za nim rozbójnik mógł słów swoich dokończyć pochwycił go za szyję, zręczniéj jak barana, i przewalając pod swe nogi, gruchnął na ziemię, następnie wyrwał mu miecz i rzekł:
— Ja teraz jestem uzbrojony, trzech na trzech, moje nocne ptaszki.
— Jesteśmy zgubieni, wrzasnęli towarzysze bandyty uciekając przez okno jeszcze otwarte.
Tymczasem Agenor przyskoczył, odpiął przyłbicę leżącemu bandycie i zawołał:
— Caverléy! Ja to zgadłem.
— To jest jadowita bestja, którą trzeba zdeptać, rzekł Konetabl.
— Ja się tego podejmuję, rzekł Musaron, gotowy szlachtować swoim nożem.
— Litości! przebaczenia! wołał rabuś nie nadużywajcie przemocy.
— Tak, rzekł Książę całując Duguesclina z wielkiém uniesieniem radości, tak, litości zajmiemy się podziękowaniem Bogu, za to że nas złączył, a nie tym nędznikiem, niech żyje i niech idzie, powieszą go gdzieindziéj!
Caverley rozczulony wdzięcznością, całował stopy wspaniałego Księcia.
— Niech więc zmyka, zawołał Duguesclin.
— Ruszaj złoczyńco! mruczał Musaron otwierając mu drzwi.
Caverley nie dał sobie tego powtórzyć; zmykał tak prędko, iż końmi by go nie dogoniono, gdyby Księciu podobało się zmiénić postanowienie.
Po wzajemném zwierzeniu się, Książę, Konetabl i Agenor rozmawiali z sobą o nastąpić mającéj wojnie.
— Widzisz Książę że jestem słowny na randez-vous, zmierzałem do Tolledy, jak mi to zaleciłeś w Bordeaux. Czy Książę rachujesz na Tolledę.
— Mam wiele nadziei, rzekł don Henryk, jeżeli Tolleda otworzy mi bramy swoje.
— To nie jest rzecz pewna, odpowiedział Konetabl. Od czasu jak podróżuję w tej sukni: to jest, od cztérech dni, więcéj wiém jak mogłem był dowiedziéć się przez cztéry lata. Tolledanie są za don Pedrem. Trzeba by ich oblężeć.
— Kochany Konetablu wystawić cię dla mnie na tyle niebezpieczeństw!
— M. Książę, trzymam się tylko jednego słowa. Obiecałem ci, że będziesz panować w Kastylli, i albo tak się stanie, albo ja umrę; przytém muszę się jeszcze czém więcéj zająć, gdyż zaledwie twojém trafném postępowaniem, uwolniłeś mnie w Bordeaux; w dziesięć dni potém widziałem się z Królem Karolem i przeszedłem granicę. Od ośmiu dni biegam w Hiszpanii po twoich śladach, gdyż mój brat Olivier i Bégue de Villaines, otrzymali wiadomość iż powracasz z Burgos dążąc do Tolledy.
— Prawda, przyszedłem i oczekuję pod Tolledą tych wielkich dowódców mojego wojska, przebrałem się pod Burgos.
— Oni mnie naprowadzają na myśl, mój Książę, że tym sposobem przejdą niedostrzeżeni dla przygotowania kwater żołnierzom. Ubiór pielgrzyma jest w modzie, w Hiszpanii każdy chce dziś odbywać pielgrzymkę, i to tak dalece, że ten łajdak Cavarley przybrał strój podobny naszemu. Przecież żeśmy się zeszli, obierzesz teraz rezydencją i zawezwiesz do siebie Hiszpanów, którzy do ciebie należą, mnie, wszystkich rycerzy i żołnierzy z całego kraju. Nie traćmy czasu; Don Pedro jeszcze buja, utracił on swego najlepszego doradcę, to jest donnę Marję, jedyną istotę, którą kochał w tym świecie, korzystajmy z jego zamyślenia się, wypowiedzmy mu wojnę, zaczém będzie miał czas przyjść do siebie.
— Donna Maria umarła, rzekł Henryk, czy to jest z pewnością?
— Jestem tego pewny, odpowiedział smutnie Agenor, widziałem jak wieźli jéj zwłoki.
— A don Pedro co robi?
— Z pewnością nikt nic nie wie; kazał pogrzebać w Burgos biédną ofiarę, poczém znikł.
— Znikł, czy to być może! Lecz powiadasz, że donna Marja jest jego ofiarą, opowiédz mi to Konetablu, od ośmiu dni ani z jedną duszą żyjącą nie śmiałem mówić.
— Otóż co zaszło, rzekł Konetabl, donieśli mi szpiegi, iż don Pedro kochał Maurytankę córkę przeklętego Mothrila... Donna Marya powątpiewała o tém, lecz sama odkryła stosunki pomiędzy Królem i Maurytanką; która przejęta gniewem, otruła się, przebiwszy serce swojéj rywalce.
— Oh! zawołał Agenor, oh to nie podobna M. Książę, to byłoby ohydną zbrodnią, zdradą tak czarną, iż same słońce zaćmiło by się od gniewu.
Król i Konetabl patrzyli z zadziwieniem na młodzieńca, który tak się wyrażał; lecz nie mogli otrzymać od niego żadnego objaśnienia.
— Przebaczcie mi! rzekł uniżenie Agenor, mam tajemnicę młodzieńczą, tajemnicę świętą, którą donna Marya uniosła w połowie do grobu, a drugą połowę ja chcę zachować religijnie.
— Biédne dziécię, zakochane, rzekł Konetabl.
Agenor milczał, i tylko rzekł:
— Jestem na wasze rozkazy, golowy umrzéć w waszych usługach.
— Wiém, rzekł Henryk, że jesteś szczery przyjaciel zacny, zręczny, i niezmordowany sługa; rachuj téż na naszą wdzięczność; lecz powiédz nam, czy wiész cokolwiek co by dotyczyło miłostek don Pedry?
— Wiém wszystko, M. Książę, i jeżeli rozkazujesz mi abym powiedział....
— Gdzie może być w téj chwili don Pedro? oto wszystko co obcięlibyśmy wiedziéć.
— Chciejcie mi dać osiem dni, a opowiem wam z pewnością.
— Osiem dni, rzekł Król, co myślisz Konetablu?
— Królu, odparł Bertrand, ośm dni będą nam potrzebne do uporządkowania naszego wojska i oczekiwania na posiłki i piéniądze z Francyi, zupełnie na tém nic nie traciémy...
— Tym lepiéj, dodał Mauléon, bo gdy mój zamiar powiedzie się, będziesz miał w swojéj władzy rzeczywisty przedmiot wojny, to jest don Pedrę, którego ci dostarczą z wielką radością.
— Trafnie mówi, rzekł Król, z ujęciem jednego z nas, skończy się wojna w Hiszpanii.
— Oh! bynajmniéj M. Książę! zawołał Konetabl, przysięgam ci to, że gdybyś został jeńcem co przy pomocy Boskiéj nie stanie się, choćby mnie miano porąbać w kawałki będę ścigać tego odszczepieńca don Pedrę, który z zimną krwią każę zabijać swoich jeńców.
— Podług mego zdania, odparł Książę, Bertrandzie nie zajmuj się mną, jeżeli będę ujęty; jeżeli zaś zabity, oblecz moje ciało w zwycięztwo, i bezwładnie umieść na tronie Kaslylskim aby zdrajca, zabójca leżał u stóp tego tronu, a ja uważać się będę za szczęśliwego i tryumfującego.
— M. Książę, dosyć na tém, dodał Konetabl. Teraz dajmy wolność temu młodzianowi.
I randez-vous? rzekł Mauléon.
— Pod Tolledą, którą zagarniemy...
— Za ośm dni?
— Za ośm dni!
Henryk ucałował młodzieńca zdumionego tym zaszczytem.
— Pozostaw to mnie — rzekł Król, chcę ci dowieść, że podzielając mój los niepomyślny, nabyłeś prawa, być uczestnikiem w szczęściu.
— A ja, dodał Konetabl, ja, który winien mu jestem w części moją wolność jakiej używam, obiecuję mu moją pomoc, jeżeli éj kiedy potrzebować będzie, wszędzie przeciwko komukolwiek, i dla kogokolwiek.
— Oh panowie, panowie! zawołał Mauléon przepełniacie mię radością i dumą. Dwaj możni Książęta takie mi czynią zaszczyty!... Ależ Książę! ty mi Boga pokazujesz na téj ziemi, otwierasz mi Niebo.
— Wart jesteś tego Mauléonie, rzekł Konetabl, czy potrzebujesz piéniędzy?
— Nie, mój panie, nie.
— Jednak któż wie; zamiar jaki przedsiębierzesz może będzie cię kosztował zachodów i piéniędzy:
— M. Książę, Konetablu, odpowiedział Mauléon, przypominasz sobie, że już raz zabrałem szkatułę tego rozbójnika Caverleya, był w niéj skarb Królewski to przecież nie mało, a jednak straciłem ją bez żalu. Od czasu jak jestem w Francyi, otrzymałem od Króla sto liwrów, te mi wystarczą.
— Co to za ładne słowa! szepnął Musaron w kącie ze łzami w oczach.
Król to usłyszał.
— Czy to twój germek? rzekł.
— Wierny i odważny sługa, odpowiedział Mauléon, który mi osładza życie ocaliwszy już nie raz.
— I on będzie wynagrodzony. Masz germku, rzekł Król odpinając z siebie jedne z gwiazd przypiętych do sukni, bierz, i jeżeli kiedyś zabraknie ci czego, tobie twojéj familii, lub komu kolwiek bądź, przyniesiesz tę gwiazdę mnie lub moim następcom, a otrzymasz znaczne piéniądze. Teraz dobry germku idź.
Musaron przykląkł z sercem rozczuloném chcącém mu jakby piersi rozstąpić.
— Teraz Królu, rzekł Konetabl korzystajmy z nocy, i spieszmy do miejsca gdzie cię twoi oficerowie oczekują, szkoda żeśmy tak wypuścili tego Caverleya, on gotów jest wrócić za nami z potrójnemi siłami, i znów nam zaskoczyć choćby tylko dla pokazania że ma rozum.
— Zatém na koń, rzekł Król.
Wzięli, swoje zbroje ufni w odwagę i oręż, dosięgli las w którym trudno ich było na nich nacierać, i nie podobna za niemi gonić.
Wówczas Agenor zsiadł z konia i pożegnał się z dwoma możnémi protektorami, którzy życzyli mu szczęścia i dobréj podróży.
Musaron czekał rozkazów aby odprowadzić konie do jednego z cztérech końców świata.
— Gdzie idziemy, rzekł?
— Do Montiel... moja zemsta mi powiada że prędzéj lub późniéj znajdziemy tam don Pedrę.

— Przynajmiéj że czasem zazdrość jest przydatną: można przez nią więcéj zobaczyć jak się zamierza. Ruszajmy więc do Montiel.

ROZDZIAŁ LXVI.
Jaskinia w Montiel.

I szybko ruszyli; w dwa dni Agenor osiągnął cel swego poselstwa i miłości.
Przybył pod Montiel w towarzystwie Musarona, ale tak ostrożnie, że nikt nie mógł się pochwalić, iż ich widział w okolicy.
Tylko że w miarę przedsiębranych ostrożności oddalał się od istoty rzeczy, bo kto nic nie mówi, nic dowiedziéć się nie może.
Skoro Musaron ujrzał Montiel położone na fundamentach skalistych jak olbrzym z granitu wznoszący głowę w obłoki, a nogi kąpiący w Tagu, skoro rozpoznał przy świetle odblasku księżyca, drogę zarosłą krzakami, owe załamki poprzerzynane ukośnie, tak, iż na dwadzieścia kroków nic dojrzéć nie można, a zaś przeciwnie, z góry najmniejsza straż mogła wszystko widziéć, Musaron rzekł swemu panu:
— To prawdziwe gniazdo jastrzębia; jeżeli gołąb w nim jest zamknięty, nigdy nie będzie można go dostać.
Istotnie, Montiel tylko głodem możnaby zwyciężyć, a dwom ludziom niepodobna było tego dokonać.
— Oto chciałbym wiedziéć, rzekł Agenor, czy Mothril mieszka w téj jamie z Aissą, jak ją uważają nasi nieprzyjaciele, a jedném słowem, jak sobie teraz postępuje don Pedro.
— Cierpliwości mój panie, a o wszystkiém się dowiemy, rzekł Musaron, tylko że dłużéj jak cztéry dni nie możemy czekać cierpliwie. Pomyśl pan o tém.
— Będę czekał dopóki nie ujrzę Aissy lub kogokolwiek co mi o niéj powié.
— To trzeba się wybrać na polowanie, tylko dobrze się pan namyśl, albowiem jak będziemy polować, to z tego zamku Mothril, albo jaki Hafiz wypuści na nas strzałę lub iglicę i przygwoździ jak żabę. Przypatrz się pan tylko... to miejsce jest dobrze wybrane.
— Prawda.
— Trzeba użyć jakiego mędrszego środka. Ja temu wierzę że Aissa jest w tej jamie, i że Mothril ją zamknął. Co do pewności, czy i don Pedro tam się znajduje, o tém za dwa dni przecie się dowiemy.
— Dla czego?
— Ponieważ ten zamek jest nie wielki, mieści w sobie małą załogę, — i że dla zaopatrzenia Króla w potrzeby powinno się często z niego wychodzić.
— A gdzie mieszkać będziemy?
— Nie pójdziemy ztąd bardzo daleko: już nawet widzę nasze siedlisko.
— Te jaskinię?
— To rozpadlina w skale, jakieś źródło z niéj płynie, mokro ale bezpiecznie, nikt tam nie przyjdzie; chyba napić się albo poczerpnąć wody, schowamy się wewnątrz, capniemy piérwszego lepszego co się nadarzy, obietnicą lub pogróżką, każemy sobie opowiedziéć, a tym czasem będziemy w chłodzie.
— Jesteś zacny i śmiały towarzysz, mój Musaronie.
— Oh! wierzaj mi pan, że i Król don Pedro niewielu ma takich doradców jak ja. Przyjmujesz pan jaskinię?
— Zapominasz o dwóch rzeczach: o naszém pożywieniu, którego nie znajdziemy przecież w téj jamie i o koniach których wprowadzić do niéj nie będzie można.
— Prawda... ale trudno pomyśléć o wszystkiém. Zacząłem, niech pan kończy.
— Zabijemy nasze konie i rzuciémy w Tag.
— A co jeść będziemy?
— Poczekamy aż się kto nasunie, jak będzie szedł z zapasami żywności; naówczas wypadniemy zabierzemy i będziemy jedli.
— Wyśmienicie, odrzekł Musaron, ale jak w zamku spostrzegą że ich wysłaniec niepowraca, będą się mieli na ostrożności.
— Mniejsza oto, ale się dowiemy o tém czego potrzebujemy.
Postanowiono przywieść do skutku obydwa zamiary: ale Agenor na wspomnienie zabijania koni uczuł boleść w sercu.
— Biédne zwierzę, rzekł, tak mi dobrze służyło.
— I mogło by jeszcze lepiéj posłużyć, dodał Musaron, gdybyś pan wykradł Aissę.
— Mówisz jak wyrocznia. Nie zabiję mego biednego konia; idź Musaronie, rozkiełzłaj go, schowaj rzęd w jaskinię, może chodzić i żywić się sam, mając więcéj do tego przemysłu jak człowiek: a w najgorszym razie, dla niego i dla nas, jak dostrzegą, zabiorą go sobie do zamku, my zaś, zawsze gotowi bronić się, wszakże tak?
— Tak, mój panie.
Musaron odwiązał konia, zdjął rzęd i schował go w rozpadlinie, któréj dno składało się z wilgotnéj gliny, a dla zabezpieczenia się od słabości wysypał go piaskiem i obciętemi gałęziami, które przyniósł w płaszczu, uzbiérawszy na brzegu Tagu.
Resztę nocy spędzono na takiém zajęciu się, a w dzień nasi awanturnicy byli w swojém samotném schronieniu.
Szczególniejsza rzecz obijała się o ich uszy.
Na drodze prowadzącej jakby okrągłemi schody, od spodu pagórka aż do samego zamku, słyszéć było można głos ludzi przechadzających się na pokładzie.
Głos zamiast się wznosić, jak to zwykle bywa, odbijał się o ściany téj próżni, a następnie, jak wodotrysk wzbijał się w powietrze.
Koniec końcem Agenor w głębi swojéj siedziby, to jest więcéj jak na trzysta stóp nad głową, słyszał mowę.
Piérwsza fortyfikacja umieszczoną była nad zdrojem, do niéj każdy łatwo mógł się dostać; lecz kraj tak był spustoszały i zrujnowany, iż wyjąwszy ludzi należących do zamku, nikt nie ośmielał się wchodzić do tego labiryntu.
Agenor i Musaron smutnie spędzili pierwszą połow ędnia; pili wodę ponieważ mieli wielkie pragnienie, lecz nic nie mogli jeść mimo wielkiego głodu.
Przy schyłku dnia dwóch Maurów wyszło z zamku, prowadzili z sobą osła po zapasy i zmierzali do sąsiedniego miasteczka odległego o milę.
W tym samym czasie nadeszło z miast i cztérech ludzi do zdroju z naczyniami na wody.
Zaczęła się rozmowa pomiędzy Maurami i ludźmi; lecz mowa ich była tak barbarzyńska, iż nasi awanturnicy ani słowa zrozumieć nie mogli.
Wszyscy udali się do miasta i powrócili we dwie godziny późniéj.
Zła to jest rada głód, Musaron też nielitościwie chciał zabić tych biédaków i rzucić W Tag, aby korzystać z zapasów.
— Nie zasłużémy sobie u Boga tém postępowaniem, rzekł Agenor. Oto tak zróbmy Musaronie: droga jest ciasną, noc ciemną, osłowi z koszami będzie bardzo trudno leźć drożyną w zdłuż skały, pchniemy go więc jak będzie przechodził, to się na dół stoczy: sami zaś zabierzemy zapasy jakie się rozproszą.
— Doskonale, mój panie, to będzie nawet po chrześcijańsku, rzekł Musaron, ale tak mi głód dokucza, że byłem nielitościwy.
Co postanowili to i wykonali. Awanturnicy tak silnie pchnęli małego osła, iż przewrócił się na stromą pochyłość...
Maurowie wrzasnęli ze złości, i bili zwierzę jak by tém chcieli sobie szkodę wynagrodzić, ale to nie napełniło im wypróżnionych koszów. Powrócili zupełnie ogołoceni: piérwszy, z pobitym osłem do miasteczka, drugi z wielkiemi narzekaniami, do zamku.
Tymczasem nasi wygłodnialce pobiegli ochoczo zbierać po dolach i skalach, chlub, rodzenki, i co tylko było.
W jednéj chwili mieli żywność na ośm dni czasu.
Z tak obfitym zasiłkiem nabrali nadziei i odwagi. Bo trzeba przyznać, że go i potrzebowali.
Przez czas drugich dwóch dni, nasi czuwacze nic nie dostrzegli, nic nie usłyszeli, prócz głosu Hafiza przechadzającego się na pokładzie, Mothrila dającego rozkazy i ćwiczeń żołnierzy, nic nie oznajmiało żeby Król był w Montiel.
Musaron miał ochotę wyjść do pobliskiego miasta aby się o czém dowiedziéć. Agenor wypytywał się, lecz napróżno. Kiedy zaczyna się rozpaczać, czas podwaja swój lot.
Krytyczne było położenie naszych dwóch szpiegów: w dzień nie śmieli pokazywać się, a w nocy wychodzić, przytém w czasie ich nieobecności mógłby kto wejść, i właśnie mógłby to bydź Król.
Lecz gdy półtrzecia dnia ubiegło, Agenor pérwszy stracił odwagę.
W nocy Mauléon powrócił z miasta, lecz tylko w nim kieskę wypróżnił, i nic się nie dowiedział.
Znalazł Musarona w jamie pogrążonego w smutku i wyrywającego sobie włosy z głowy, których już miał nie wiele.
Kiedy przypatrywał się dobremu słudze, przypomniał sobie, iż znudzony samotnością w jaskini zasnął, i że w czasie jego snu, jakby jaki jeździec pojechał do zamku, czego jednak nie mógł widzieć Musaron.
— Trzebaż bydź tak nieszczęśliwym! zawołał germek.
— Nie rozpaczaj, to nie mógł bydź Król; znają go ludzie w mieście; przytém nie jechałby sam, jego orszak byłby cię przebudził; nie; to nie Król; on nie przybędzie do Montiel. W miejsce tracenia czasu, ruszajmy prosto do Tolledy.
— Masz słuszność, mój panie, nie możemy tu na nic dobrego oczekiwać, chyba usłyszeć tylko głos Aissy: było by to bardzo przyjemnie, ale głos ptaka, jeszcze nie jest samym ptakiem, jak mówią w Béarn.
— Spiesznie do dzieła, zabierz zaprzęgi, konie, wyjeżdżajmy ztąd. Daléj w drogę Musaronie.
— To mi nie zajmie długiego czasu; nie uwierzysz pan jak mi nudno w téj jaskini.
— Pójdź, rzekł Agenor.
W téj saméj chwili kiedy się podnosił, rzekł Musaron.
— Cicho!
— Cóż tam.
— Cicho! mówię panu, słyszę chód.
Agenor wrócił do jamy a Musaron tak był niepokojony; tém co słyszał, iż śmiał pociągnąć swego pana za rękę.
Istotnie, na drodze prowadzącéj do zamku, można było chód słyszéć.
Noc była ciemną: nasi Francuzi skryli się w głąb jaskini.
Wkrótce ukazało się im trzech ludzi; szli ostrożnie i przychylali się aby nie bydź dostrzeżonymi z warowni.
Przybywszy na kilka kroków od źródła, zatrzymali się. Ubrani byli po wiejsku, lecz każdy z nich miał topór i nóż.
— Zapewne jechał tą drogą, rzekł jeden z nich: oto na piasku znać ślady konia.
— Zminęliśmy go, dodał drugi z westchnieniem, do czarta, nieszczęści nam się od jakiegoś czasu.
— Polujesz na zbyt grubą zwierzynę, przydał piérwszy.
— Lesby, prawisz jak głupiec, Kapitan tu samo ci powie.
— Ale...
— Cicho bądź... gruba zwierzyna jest posiłkiem dla polującego na piętnaście dni: dziesięć skowronków i jeden zając stanowią tylko skromną biesiadę.
— Tak, ale zając i skowronek da się czysto pochwycić, a jeleń albo dzik, rzadko.
— Cała rzecz na tém, żeśmy go wówczas chybili, nieprawdaż kapitanie.
Ten którego nazwano Kapitanem, za całą odpowiedź ciężko westchnął.
— A przytém, mówił daléj uparty Lesby, dla czego ciągle zmiéniać trop i zdobycz? Jednego ściga się i zabiéra.
— A wziąłeś go przy wencie, tamtej nocy; tego za którym chodziémy od Bordeaux.
— A co? rzekł Musaron do ucha swemu panu.
— Sza! odparł Mauléon przysłuchując się.
Człowiek którego towarzysze nazwali wodzem poprawił się, i głosem nakazującym rzekł:
— Cicho bądźcie obadwa, nie poprawiajcie moich rozkazów. Cóż wam obiecałem? Dziesięć tysięcy florinów każdemu, będziecie je mieli, i cóż więcéj chcecie?
— Nic, dowódzco, nic.
— Henryk de Transtamare wart jest przecie sto tysięcy florinów dla don Pedra, a don Pedro tyleż dla Henryka Jednego z nich próbowałem już złapać alem się omylił, ledwie umknąłem z lwiéj paszczy, byliście tego świadkami, więc kiedy lew darował mi życie, zawdzięczając mu, powinienem ująć jego nieprzyjaciela. O ją go dostanę, i prawda że oddam go Transtamarowi nie darmo, bo go sprzedam, ale mniejsza oto, byleby on go dostał, tym sposobem będziemy zadowoleni.
Szmer zadowolenia był odpowiedzią tych ludzi.
— A niech mię djabli porwą, to musi bydź Caverley; mam go pod ręką, rzekł Musaron do ucha swemu panu.
— Cicho! powtórzył Agenor.
Caverley, bo to istotnie był on, tak dalej mówił:
— Don Pedro opuścił Tolledę, znajduje się w tym zamku; odważny to człowiek, a przy ostrożności sam odbył całą drogę: prawda że sam jeden człowiek nigdy nie jest dostrzeżony...
— Nie, rzekł Lesby, on jest ujęty.
— Ah! nie można przewidziéć wszystko, odparł Caverley, teraz dokończmy nasze przedsięwzięcie: ty, Lesby, złączysz się z Philiphsem który trzyma konie, Becker zostaniesz ze mną. Król nie wyjdzie z zamku późniéj jak jutro, ponieważ jest oczekiwany w Tolodzie: my o tém wiemy.
— Potém? rzekł Becker.
— Jak przejedzie, będziemy czatować, trzeba niedowierzać jednéj rzeczy...
— Jakiej?
— Czy nie dał czasem rozkazu jeźdźcom Toledańskim wyjść na przeciw niemu... musiémy więc sami wszystko tu załatwić... Lesby, ty co jestes przebiegły, umiész polować na lisa, znajdź, nam jaką dobrą jamę w tych skałach, to się w nią schowamy.
— Kapitanie, słyszę szmer wody... to musi bydź jakieś źródło, strumyki zwykle wyrabiają sobie łożyska w skałach, a więc musi być w téj stronie jakaś jaskinia.
— Jesteśmy zgubieni, oni przyjdą tutaj, odpowiedział Musaron, któremu Agenor przycisnął dłoń na usta.
— Patrzcie, zawołał Lesby, oto tu jaskinia.
— Bardzo dobrze, rzekł Caverley. Idź sobie Lesby połącz się z Philipsem, i niech z brzaskiem dnia konie na nas czekają w pobliskości.
Lesby oddalił się, Caverley i Becker pozostali sami.
— Widzisz co to jest rozum, rzekł bandyta do swego towarzysza, teraz podobny jestem do korsarza na lądzie, i ze wszystkich polityków ja jeden dobrze zrozumiałem stan rzeczy. Dwóch ludzi walczą o tron; niech jeden zginie, to się wojna skończy, a więc działając tak jak ja działam, postępuje się w duchu chrześcijańskim, jako filozof; oszczędza się krew ludzką. Powiédz mi teraz Becker, czyż nie jestem cnotliwy?
I bandyta zaczął się śmiać, usiłując tłumić swój głos.

— Zobaczmy, rzekł w końcu, wejdźmy do téj dziury... Daléj Becker, do rzeczy, do rzeczy.

ROZDZIAŁ LXVII.
Jakim sposobem Caverley stracił swoją kieskę a Agenor miecz.

Położenie groty było takie: Strumyk spadał ze sklepienia skały przezroczystą falą na kamienisty grunt, i na nim już utworzył sobie łożysko.
W głębi, kręta jaskinia, do któréj wchodzono przez dwa naturalne stopnie.
Jaskinia ta i w dzień była ciemną, a w nocy trzeba by miéć wzrok lisa, aby ją dostrzedz.
Caverléy pominął prostopadle spadający strumyk, i wdrapał się, macając po stopniach.
Becker przemyślniejszy i większy wygodniś, postąpił w głąb, aby znaleść lepszo schronienie, i cieplejsze miejsce.
Agenor i Musaron słyszeli ich, czuli i prawie widzieli.
Nareszcie Becker usiadł, obrócił się do Caverleya i rzekł:
— Chodź Kapitanie, dosyć tu miejsca i dla dwóch.
Caverléy dał się namówić i wszedł.
Ale ponieważ nie łatwo było mu postępować, mrucząc więc z nieukontentowaniem, rzekł:
— Miejsce na dwóch, łatwo to powiedziéć.
I wyciągnął ręce aby się nie uderzyć o sklepienie łub o ścianę jaskini.
Na nieszczęście napotkał nogę Musarona, schwycił ją więc i wołał na Beckera.
— Becker! mamy trupa!
— Mylisz się, odpowiedział odważny Musaron ściskając mu gardło, jest to człowiek i do tego żywy, który zaraz cię zadusi mój przyjacielu...
Caverley obalony na ziemię, nie mógł ani słówka dodać! Musaron trzymał go za ręce i zaczął wiązać postronkiem jaki miał pod ręką.
Agenorowi trzeba było tylko wyciągnąć rękę aby tak samo schwycić Beckera, w połowie umarłego z przestrachu.
— Teraz mój kochany Kapitanie pomówmy o okupie. Rozważ dobrze, że nas tu jest znaczna liczba, że najmniejszy gest, lub krzyk, ściągnie na ciebie ze wszystkich stron tysiące pchnięć sztyletem.
— Ani się ruszę, ani słówka nie powiem, pisnął cicho Caverléy, tylko oszczędź mnie.
— Musiemy się naprzód zabezpieczyć, rzekł Musaron, obdzierając u Cavérleya jedne po drugiéj jego zaczepne i odporne bronie, zręczniej jak małpa wyłuskująca orzech.
Po skończeniu téj pracy, to samo uczynił z Beckerem.
Odjęte bronie Musaron włożył do worka. W tém działaniu palce jego były daleko delikatniejsze jak sumienie, ozdobne pasy i pełne kiesy, przeszły na korzyść Musarona.
— I ty także rabujesz, rzekł mu Agenor.
— Panie, pozbawiam ich sposobu szkodzenia.
Gdy przeszła piérwsza chwila przestrachu, Caverléy prosił o pozwolenie przedstawienia niektórych spostrzeżeń.
— Możesz je czynić, rzekł Agenor, jeżeli mówić będziesz po cichu.
— Kto pan jesteś? spytał Caverléy.
— Co do tego, to kwestja mój kochany, odparł Musaron, na to nic nie odpowiémy.
— Pan słyszałeś całą rozmowę z memi ludźmi?
— Nie utraciwszy z niéj ani słowa.
— Do djabła, więc plan mój znasz?
— Jak i ty.
— Cóż więc chcesz robić ze mną i moim towarzyszem Beckerem?
— Nic nadzwyczajnego, jesteśmy w służbie don Pedra, wydamy więc cię don Pedrowi, i opowiemy to co względem niego zamyślasz.
— To nielitościwie, odparł Caverléy, który jeszcze bardziéj zbladł w ciemnościach. Don Pedro jest okrutnik, każę mi cierpiéć tysiąc męczarni. Zabij mnie więc od razu, dobrym pchnięciem w serce.
— My nie zabijamy, odparł Mauléon.
— Ale don Pedro mnie zabije.
I długie milczenie jego zwycięzców dało poznać Caverleyowi, że ich przekonał, ponieważ nic mu nie mieli do odpowiedzi.
Agenor się namyślał.
Niespodziewana obecność Caverleya przypomniała mu obecność don Pedry w Montiel. Był to człowiek, co jak pies połowy zwietrzą niechybnym węchem zdobycz swemu panu. Przysługa jaką uczynił Mauléonowi, wydawała mu się dosyć zasługującą na łaskawość, przytém jego nieprzyjaciel był pozbawiony oręża, i nie mógł mu szkodzić.
Uwagi te czynił Musaron z swéj strony, bowiem tak nawykł do jednomyślności swego pana, że w dwóch ich umysłach zradzały się jednocześnie jednakie natchnienia.
Lecz téj spokojności Caverléy użył tylko jako człowiek przebiegły i zręczny.
Namyślił się, iż od początku owéj nieprzyjemnéj rozmowy jaką wszczął z nieznajomymi, dwa glosy tylko mówiły; chodząc po omacku i wykręcając się, przekona, się, że jaskinia była ciasną i nie wystarczającą więcéj jak na cztérech ludzi.
Prócz oręża, strony były więc sobie równe.
Lecz aby miéć ten oręż, trzebaby pracować rękami, a ręce były przywiązane.
Owa ponura opatrzność, która proteguje występców, i która jest tylko słabą stroną wspaniałych ludzi, owa opatrzność mówiémy, przyszła na pomoc Caverléyowi.
— Ten Caverléy, rzekł do siebie Agenor będzie mi wiele na przeszkodzie. Na moim miejscu pozbyłby się trudów jednym pchnięciem sztyletu, i moje ciało rzuciłby w Tag, są to środki jakich ja nie chcę używać. Będzie mi na przeszkodzie, powiadam, gdy będę chciał z tąd odejść, a nawet chciałbym to zaraz uczynić, jak tylko otrzymam pewną wiadomość o Aissie i don Pedrze.
Po takim rozmyśleniu, Mauléon jako czynny człowiek, schwycił Caverleya za ramię i wziął się do odwiązywania go, mówiąc:
— Mości Caverléy, niechcący wyświadczyłeś mi przysługę, wszakże tak, don Pedro zabił by cię, ale ja nie chcę żebyś umierał, kiedy są jeszcze dobre szubienice w Anglii i Francyi.
I nierozważny za każdém słowem odplątywał węzeł.
— Wiec, doję ci wolność, mówił daléj Mauléon, korzystaj z niéj, uciekaj i staraj się poprawić.
To powiedziawszy skończył odwiązywać ostatni postronek.
Zaledwie Caverléy miał wolne ręce, rzucił się na Agenora, usiłując mu zerwać miecz;
— Z wolnością rzekł, oddaj mi moją kiesę! Już nawet trzymał żelazo, już wymierzył ręką chcąc nim ugodzić, gdy Mauléon tak go pięścią uderzył, iż potoczył się po stopniach groty i wpadł w wodę.
Caverléy podobny rybie, która wymknęła się z sieci rybaka, uczuł nowe życie; odetchnął powietrza ze smakiem, podskoczył przed jaskinią, i ze wszystkich sił począł zmykać daléj.
— O Święty Jakubie! rzekł z gniewem Musaron, doskonale mu zrobiłeś pozwól mi pan ja pobiegnę zanim i dogonię.
— A to po co? rzekł Agenor, kiedy ja chciałem go puścić.
— Głupstwo, wielkie głupstwo! ten łajdak wypłata nam figla, zwróci się, powié...
— Cicho bądź mazgaju, rzekł Agenor trącając łokciem Musarona, aby tym sposobem nie skompromitował go przed Beckerem, jeżeli powróci, wydamy go don Pedrze, nawet dziś wieczór, uprzedziwszy go o tém.
— To co innego, mówił do siebie cicho Musaron, rozumiejąc podejście.
— Daléj przyjacielu, rozwiąż także ręce tego szanownego Beckera, i powiédz mu, że jeżeli Caverléy, Philips, Lesby i Becker, ci czterej dostojni rycerze, znajdują się jeszcze w okolicach, jutro będą wszyscy powieszeni pod Montiel, gdyż z téj strony jest lepsza policya, jak we Francyi.
— Oh! nie zapomnę o tém, moi panowie, rzekł Becker upojony radością i wdzięcznością.
Ten już nie myślał jak by uzbroić się przeciw swoim dobroczyńcom, pocałował rękę i lekki jak ptak znikł.
— Oh! mój panie, rzekł z westchnieniem Musaron, co za wypadki.
— Oh mości germku, rzekł Agenor, musisz się jeszcze długo uczyć nim będziesz co wiedział. I cóż! nie widzisz, że Caverléy odkrył nam don Pedrę, że nie widząc kto jesteśmy, myśli że należémy do straży don Pedra, że tym samym jeszcze prędzéj z kraju ucieknie. Z resztą, czegóż więcéj trzeba? wszak masz oręż i pieniądze.
— Panie, moja wina.
— Przecież.
— Lecz bądźmy baczni, i dobrze baczni, mój panie. Caverléy i djabeł są bardzo sprytni.
— Sto ludzi nie poradzi nam w téj jamie, możemy w niéj spać na przemiany, odparł Mauléom, i oczekiwać wiadomości od mojéj drogiéj kochanki, kiedy niebo dało nam już wiadomości o don Pedrze.
— Panie, już teraz o niczém nie powątpięwam, a nawet gdyby mi ktoś rzekł: „Aissa przyjdzie odwiedzić pana w tém gnieździe dla wężów“ uwierzę temu i odpowiem:
„Dziękuje ci za tę wiadomość, zuchu.“
W téj chwili mały szelest w oddaleniu, lecz stopniowo wzmagający się, doszedł do wyćwiczonego ucha Musarona.
— Doprawdy, miałeś pan słuszność, rzeki, to Caverléy pędzi cwałem. Przysięgam, słyszę cztéry konie. Złączył się z swojemi Anglikami, i wszyscy uciekają od szubienicy jaką ich obiecałeś utraktować... Przynajmniéj żeby tu nie przyszli, zawsze jednak... Ale nic, szelest oddala się, ucisza... Dobréj podróży, żegnam cię dowódzco czartów... do zobaczenia się!
— Eh Musaronie! nagle zawołał Agenor, niemam mojego miecza.
— Dudek ją porwał, szkoda tak dobréj sieczy!... rzekł Musaron.
— Na głowni było wyryte imię moje. Ach Musaronie, pozna mię rozbójnik!
— Ale nie przed wieczorem... a wieczór, wierzaj mi będzie ztąd bardzo daleko. Przeklęty Caverléy musi zawsze cóś ukraść.
Nazajutrz z brzaskiem słońca, usłyszeli schodzących z zamku dwóch ludzi, prowadzących żywą rozmowę. Był to Mothril i don Pedro. Ten ostatni prowadził konia w ręku.
Na ten widok krew zawrzała w Agenorze.
Chciał wypaść na swoich nieprzyjaciół, aby ich zakłóć sztyletem, i zakończyć walkę, lecz Musaron go powściągnął, mówiąc:
— Czyś pan rozum stracił. Cóż znowu, chcesz zabić Mothrila nie widząc Aissy?... A któż to zaręczy że ci co w Navarecie pilnują Aissę, nie mają rozkazu zabić ją, jeżeli Mothril umrze, lub gdy go weźmiesz do niewoli?
Agenor zadrżał.
— Oh! ty prawdziwie mnie kochasz, tak ty mnie kochasz.
— Rozumie się... Boże mój! czy pan sądzisz że to nie byłaby dla mnie przyjemność, zabić tego szkaradnego Maura co tyle narobił złego?... O! ja go żałuję. lecz przy sposobności, i do tego dobréj.
Widzieli jak blisko koło nich przeszli te dwa przedmioty ich słusznéj zemsty, których prawie się dotknęli, a nie śmieli na nich się targnąć.
— Los czyni sobie z nas igraszki! zawołał Agenor.
— Żalisz się więc, mój panie, ty, co bez Caverleya, byłbyś wczoraj odjechał, nie wiedząc nic o don Pedrze, nie mając wiadomości o Aissie. Ale cichość. Słuchajmy ich.
— Dziękuję ci, mówił don Pedro do swego ministra, sądzę że wyzdrowieje i mnie pokocha.
— Nie powątpiewaj nawet o tém Królu Wyzdrowieje. ponieważ Hafiz i ja pójdziemy zbierać zioła o których ci wspominałem. Kochać cię będzie, ponieważ nic więcéj na twoim dworze nie będzie do jéj nieupodobania!.. Lecz pomówmy o rzeczach ważniejszych. Przekonaj się czy wiadomość jest pewną. Dziesięć tysięcy moich współrodaków powinno wylądować z Lizbony i podpłynąć Tagem do Toledy. Udaj się Król do Toledy, tam cię kochają. Dodaj tylko chęci tym wiernym obronicielem, a jak kiedy don Henryk będzie w Hiszpanii, weźmiesz go od razu wraz z wojskiem. Saracenów jego sprzymierzeńców, na czele którego ja pójdę stanąć, gdy Henryk będzie blisko Tolledy. Jest to dobry, prawdziwy i nieochybny skutek jaki ci mój Królu podaję.
— Mothrilu. jesteś wyborny minister, co bądź niech się stanie, powiem że byłeś mi przychylny.
— Szkaradna postać Maura kiedy chce bydź przyjemnym! rzekł Musaron do ucha swemu parni.
— Zanim cię opuszczę mój Królu aby powrócić do Zamku, rzekł Mothril jeszcze ostatnia rada. Odmówić zupełnie Księciu Galii oddania piéniędzy dopóki nie stanie na twojéj stronie. Anglicy są wiarołomni.
— Tak, a jak potém zabraknie pieniędzy.
— Tém bardziéj dla tego. Żegnam Króla, od téj chwili jesteś zwycięzca i szczęśliwy.
— Żegnam cię, Mothrilu.
— Żegnam W. K. Mość.
Dwóch awanturników musieli jeszcze wycierpiéć męczarnie patrząc zwolna na odchodzącego Mothrila, który z piekielnym uśmiechem na ustach powracał do zamku, tak chciwie pożądanego przez Agenora.
— Idźmy z nim, rzekł młodzieniec, schwyćmy go żywego, powiedzmy, że jeżeli nie odda nam Aissy, zabijemy go. On nam ją wyda.
— Tak, ale w drodze, kiedy znów będziemy schodzić, zarzuci nas kamieniami, wtenczas dobrze na tém wyjdziemy. Cierpliwości, mówię panu, Bóg jest dobry.
— Mniejsza z tém! lecz jeżeli odmawiasz wszystkiego dla Mothrila, nie odrzucaj przynajmniéj sposobności jaka ci się nastręcza względem don Pedra. Jedzie sam, nas jest dwóch, schwyćmy go i zabijmy jeżeli będzie się opiérał, a jeżeli nie, zaprowadźmy do don Henryka Transtamary, aby mu dowieść żeśmy go wynaleźli.
— Wyborna myśl! przyjmuję ją! zawołał Musaron. Służę panu.
Czekali aż Mothril przyszedł pod zamek, naówczas odważyli się wyjść z jamy.
Lecz kiedy zatopili swój wzrok w płaszczyznę, widzieli don Pedrę na czele oddziału najmniéj z czterdziestu ludzi zbrojnych, jadącego spokojnie do Toledy.
— Ah! przebóg! byliśmy bardzo nierozważni... wybacz panie, bardzo łatwowierni, rzekł Musaron. Mothril by tak nie puścił samego Króla, dwie straże wyszły z miasta na przeciw niego.
— Któż im dał znać o tém?
— Sygnał zamkowy jeszcze wieczór wczoraj.

— Słusznie mówisz: nie myślmy więcéj o widzeniu Aissy, ale o powrocie do don Henryka, jeżeli to bydź może.

ROZDZIAŁ LXVIII.
Hafiz.

Oczekiwana sposobność nie łatwo się nastręcza.
Nikt nie wychodził z zamku, oprócz liwerantów.
Szedł wprawdzie posłaniec, lecz trąba zanikowa oznajmiła jego przybycie. Nasi awanturnicy nie osądzili téż stosowném zatrzymywać go.
Pod wieczór, kiedy wszystko ucichło, kiedy dźwięki podnoszące się z łona wód, do szczytu gór, zdawały się uciszać i milknąć, kiedy niebo pobladło na widnokręgu, a cała natura jakby utraciła swoją świeżość, nasi dwaj przyjaciele usłyszeli prędką rozmowę dwóch znanych już głosów.
Mothril i Hafiz kłócili się schodząc z pokładu zamkowego ku drożynie dotykającej bramy.
— Panie, mówił Hafiz. kazałeś mnie zamknąć przed Królem, a obiecałeś przedstawić mnie don Pedrze, i dać mi dużo piéniędzy; nudzę się przy téj młodéj dziewicy, do któréj zmuszasz mnie abym ją pilnował; chcę bić się wraz z mojémi rodakami, którzy powracają z kraju, i płyną w téj chwili po Tagu na okrętach z białemi żaglami. Zapłać mi więc, mój panie, a ja pójdę wraz z Królem.
— Chcesz mnie opuścić, mój synu? rzekł Mothril, czy jestem dla ciebie złym panem.
— Nie, ale ja już wcale nie chcę miéć pana.
— Mogę cię zatrzymać, rzekł Mothril, ponieważ cię kocham.
— Ale ja ciebie nie kocham. Kazałeś mi spełniać niecne czyny, które rodzą w moim śnie przestraszające marzenia: jestem za młody abym tak postępował. Zapłać mi, i daj wolność, albo znajdę takiego co mu wszystko opowiem.
— Masz słuszność, odpowiedział Mothril, powracaj do zamku, zapłacę ci natychmiast.
Kiedy schodzili, Hafiz był w tyle, a Mothril na przodzie. Droga była tak wązka, że aby się zwrócić, Hafiz zostałby na przedzie, a Mothril w tyle.
Puszczyk zaczął jęczeć w rozpadlinach kamieni, a fioletowa odcień zaciemniła purpurowy odblask na wybrzeżach przezroczystego jeziora.
Nagle krzyk okropny, połączony z strasznémi bluźnierstwami, przeszyły powietrze, i coś ciężkiego i zakrwawionego, rozpłaszczyło się przed jaskinią, w któréj nasi dwaj przyjaciele słuchali z uwagą.
Na krzyk żałosny odpowiedzieli krzykiem przestrachu.
Spłoszone nocne ptaki wylatywały z wnętrza rozpadlin, a owady uciekały z jam jakby szalone.
Wkrótce struga krwista zaczerwieniła wodę.
Agenor blady i drżący wysadził głowę z swojéj kryjówki, a zsiniała twarz Musarona ukazała się przy niéj.
— Hafiz! wykrzyknęli obadwa, widząc o trzy kroki bezwładnego trupa w ubiorze jego towarzysza Gildaza.
— Biédne dziécię! rzekł cicho Musaron, wychodząc z jamy, na pomoc, jeżeli czas jeszcze.
Lecz już śmiertelne cienie oblekały tę twarz bronzowawą, oczy na wpół otwarte zamglały, a ciężki oddech zmieszany z pianą krwistą z trudnością wydostawał się z rozgniecionych piersi Maura.
Poznał Musarona i Agenora, lecz pod wpływem zabobonu, jego rysy cechowały przestrach.
Zapewne nikczemnikowi zdawało się, iż widzi cienie mszczące się.
Musaron podniósł mu głowę. Agenor przyniósł świeżéj wody, dla obmycia czoła i ran jego.
— Francuz! Francuz! rzekł Gildaz, pijąc z chciwością. Allach! przebacz mi.
— Pójdź z nami biédny chłopcze, wyleczemy cię, rzekł Agenor.
— Nie pójdę, ja umrę, umrę jak Gildaz, szeptał Saracen, umieram bo na to zasłużyłem. Mothril zepchnął mnie z spadzistości zamkowéj.
Poruszenie wzgardy uczynione przez Mauléona, było dostrzeżone przez umierającego.
— Francuzie, rzekł, nienawidziłem cię, lecz od dzisiaj przestaje cię nienawidzić, gdyż ty możesz się pomścić za mnie... Donna Aissa kocha cię zawsze... Donna Marja téż protegowała cię. Mothril zatruł Marję, on korzystał z nieprzytomności Aissy, i ugodził ją sztyletem. Powiedz to Królowi don Pedro, powiedz mu jak najprędzéj... ale jeżeli kochasz Aissę ocal ją gdyż za piętnaście dni, gdy don Pedro powróci do zamku, Mothril ma mu wydać Aissę uśpioną napojem magicznym... Czyniłem ci źle, lecz czynię ci i dobrze, przebacz mi i pomścij się za mnie. Allach!...
Opadł zemglony, z boleścią od wrócił oczy ku zamkowi, i skonał.
Więcéj jak przez kwandrans dwaj przyjaciele nie mogli znaleźć swoich myśli, i odzyskać krwi zimnéj.
Śmierć okropna, zjawisko i groźby, przejęły ich niewymownym strachem.
Agenor powstał piérwszy, i rzekł:
— Od dziś za piętnaście dni będziemy spokojni, za piętnaście dni, don Pedro, Mothril albo ja, żyć nie będziemy; pójdź Musaronie, pojedziemy do obozu don Henryka, zdać mu sprawę z włożonego na mnie poselstwa. Ale pospieszajmy; idź wynajdź nasze konie w polu.
Musaron wypełnił polecenie Agenora.
Osiodłał je, obładował, i lekko wskoczywszy na siodło, puścił się na drogę do Toledy, po któréj już naprzód szedł Mauléon.
Kiedy już byli na równinie, i kiedy złowrogi zamek odlał się czarnym cieniem na szarawo-niebieskawym tle nieba, Agenor groził pięścią i głosem rozlegającym zawołał:

— Do widzenia Mothrilu! do prędkiego, miłość moja.

ROZDZIAŁ LXIX.
Przygotowania.

I proch nie zapaliłby się z większą szybkością, jak wzmagał się bunt w Stanach don Pedry.
Gdyby mieszkańcy Kastylii nie obawiali się owładnienia sąsiednich królestw, byliby w większéj części trzymali stronę don Henryka, jak tylko tenże oznajmiłby Hiszpanom w manifeście swoim, iż powrócił z wojskiem, będącém pod dowództwem Bertranda Duguesclin.
W krótkim czasie drogi zapełnione były rozmaiłem żołnierstwem, wiernémi obywatelami, duchownémi różnych stanów i Bretończykanii dążącém do Toledy.
Lecz Toledanie wierni dla don Pedry, jak to przewidział Bertrand, zamknęli bramy swoje, i oczekiwali następstwa.
Henryk nie tracił czasu, otoczył miasto na około wojskiem, i przystąpił do oblężenia, a tym sposobem jego sprzymierzeńcy mieli porę przyjść mu na pomoc.
Z drugiéj strony, don Pedro posyłał kurjera po kurjerze do Królów: Grenady, Portugalskiego, Aragońskiego i Nawarskiego, swoich dawnych nieprzyjaciół.
Prowadził układy z Księciem Galli, który złożony choroba w Bordeaux, zdawał się, iż nieco utracił swój zapał do wojny, i jakby oczekiwał w bezczynności na tę okropną śmierć, kióra wydarła go w tak młodym wieku od świetnéj przyszłości.
Saracenowie o których wspominał Mothril, wylądowali w Lisbonie, wypoczęli przez kilka dni, i statkami przysłanemi przez Króla Portugalskiego odpłynęli przez Tag, będąc poprzedzeni trzema tysiącami koni, wysłanych dla don Pedry od jego sprzymierzonego z Portugalii.
Henryk miał za sobą miasta Galicyi, Leonu, i legiony cudzoziemców, w których pięć tysięcy Bretonczyków pod dowództwem Oliviera Duguesclin, formowały mężny zarodek.
Oczekiwał tylko na Mauléona, który z swym germkiem wracał do obozu i opowiadał co zrobili widział.
Krół i Bertrand słuchali go z uwagą.
— I cóż! — zapytał Konetabl — Mothril nie pojechał z don Pedrem?
— Czeka na przybycie Saracenów.
— Posłać stu ludzi i zabrać naprzód tego tam z Montiel — rzekł Bertrand — Agenor będzie dowodził wyprawą; a że jak wnoszę, nie ma ważnych przyczyn cierpiéć Mothrila, każę wystawić wysoką szubienicę nad brzegiem Tagu, i powiesić na niéj Saracena zabójcę, zdrajcę...
— Panie, panie, — odrzekł Agenor — byłeś tyle łaskaw iż obiecałeś mi przyjaźń i pomoc swoją. Nie odmawiaj więc dzisiaj, i dozwól, proszę cię, aby Saracen Mothril żył spokojnie i bez obawy w swoim zamku Montiel.
— Dla czego? trzeba zniszczyć to gniazdo.
— Panie Konetablu, jest to jama którą znam i która późniéj przekona cię o swojéj użyteczności. Pan wiész, że gdy chce się złapać lisa, przechodzi się niby nie widząc jego kryjówki, inaczéj wyjdzie z niéj i więcéj nie powróci.
— Cóż więcéj, rycerzu?
— Pozwól myśléć Mothrilowi i don Pedrowi, że są w zapomnieniu i nietykalni w swoim zamku; któż wié, czy ich przecie nie zabierzemy jednym rzutem siatki?
— Agenorze, rzekł Król, to nie ta tylko jest twoja przyczyna?
— Nie, Królu, jeszcze nigdy nie skłamałem, nie to jest przyczyną. Szczerze mówiąc, wyznać muszę iż w zamku znajduje się mój prawdziwy przyjaciel, którego Mothril zabić każę, jeżeli się spostrzeże za blisko otoczony.
— Powiedz zatém! zawołał Bertrand, i nie myśl żeby się wahano uczynić ci to, co sobie życzysz.
— Po téj rozmowie, która pocieszyła Mauléona o los Aissy, dowódzcy wojsk obiegli Toledę.
Mieszkańcy bronili się tak dobrze, iż wielu nawet z wsławionych i doświadczonych rycerzy z liczby oblegających, ponieśli śmierć lub rany w potyczkach i wycieczkach.

Lecz te bezskuteczne bójki były tylko wstępem do stanowczéj bitwy: podobnie jak błyskawica bywa poprzednikiem burzy.

ROZDZIAŁ LXX.

Don Pedro urządził z Toledy, miasto obronne, i liczne środki do wszystkich swoich interesów z jego poddanémi i sprzymierzonémi.
Toledanie w tym ciągu nieskończonych wojen domowych, chwiali się, to do jednéj to do drugiéj strony; zależało im tylko zadać cios moralny, któryby ich raz na zawsze połączył do sprawy zwycięzcy Navarrety.
Były to najlepsze prawa don Pedry. Rzeczywiście gdyby Toledanie nie pomogli tą razą swemu Księciu, i jeżeli by on wygrał piérwszą bitwę, przy ostatniéj byłoby już po Toledzie, bo don Pedro by nie przebaczył Wiedział dobrze ten chytry człowiek, że dla ludności wielkiego miasta, są tylko dwa prawdziwe bodźce: głód i chciwość. Mothril powtarzał mu to codziennie.
Należało wiec żywić Toledanów, i czynić im obietnice bogatych łupów.
Don Pedro nie doczekał się tych dwóch wypadków.
Obiecywał wiele na przyszłość, lecz nic nie miał obecnie.
Kiedy Toledanie spostrzegli, że brakowało żywności na targu i że spichrze się wypróżniły, zaczęli szemrać.
Liga dwudziestu bogatych obywateli przychylnych Henrykowi Transtamare, albo ożywionych duchem opozycyi, podżegała te szemrania i niekorzystne usposobienia.
Don Pedro radził się Mothrila.
— Ci ludzie, mówił Maur, jeszcze nabawią czego złego. Król się nie spostrzeżesz jak otworzę bramę miasta twemu współzawodnikowi. Dziesięć tysięcy ludzi wejdzie, ogarnie cię, i wojna będzie skończona.
— Cóż więc czynić?
— Rzecz bardzo prosta. W Hiszpanii nazywają Króla don Pedro: Okrutny.
— Wiem ja o tém... nie zasłużyłem jednak na ten tytuł; chyba sprawiedliwość spiesznie wymierzać kazałem.
— Nie roztrząsam tego... lecz jeżeli Król zasłużyłeś na to nazwanie, nie trzeba na to uważać, iż go jeszcze więcéj zasłużysz: jeżeli zaś nie, spiesz się Król usprawiedliwić go jakimkolwiek czynem, który pokaże Toledanom co uczynić potrafisz.
— Zgoda, odparł Król. Przekonani ich jeszcze téj saméj nocy.
Rzeczywiście don Pedro kazał sobie opisać malkontentów, o których wspomnieliśmy; wywiedział się o ich mieszkaniu; poczém, téj saméj nocy, na czele siu żołnierzy, naszedł na dom każdego buntownika, i kazał im głowy postrącać.
Ciała ich wrzucano w Tag. Niespokojności nocne, oraz dużo krwi starannie zatartej przekonało Toledanów o tém, co Król rozumiał „wymierzać sprawiedliwość i rządzić miastem.”
Już nie pisnęli ani słowa, i wzięli się z zapałem do pożywania swoich koni.
Król im powinszował i rzekł:
— Nie potrzebujecie koni w mieście; na oblężonych wyjdziemy pieszo.
Jak Toledanie pozjadali konie, musieli wziąść się do mułów. Dla Hiszpana jest to przykra konieczność. Muł jest zwierzę krajowe: uważają go prawie jak współrodaka; prawda że mało dba się o koni w walce byków, ale potém ładują na mułów, i koni i byków; zabitych na igrzysku.
Toledanie wzdychali, i jedli swoje muły.
Henryk de Transtamare nie zważał na nich.
Takie poświęcenie mułów obudziło energję oblężonych; robili wycieczki dla opatrzenia się w żywność. Tylko Bégue de Vilaines i Olivier de Manny; prawda, że nie jedli koni bretońskich, ale za to okropnie bili; przymuszali zostawać w okopach.
Don Pedro podał im nowa myśl.
Ta jest porywać furaż po koniach i mułach, ponieważ nie było więcéj żyjących.
Trwało to ośm dni; poczém miano się zająć czém innym...
Tylko że pora nie była korzystną.
Książe Galli znudzony nie otrzymywaniem piéniędzy, należnych mu od don Pedra, wysłał trzech deputowanych do Toledy aby przedstawić wykaz kosztów wojennych.
Don Pedro radził się Mothrila, co czynić w nowym kłopocie.
— Chrześcijanie, mówił Mothiil, lubią bardzo wystawne obrządki, i uroczystości; żebyśmy mieli byków, radziłbym Królowi dać im wspaniałe widowisko, ale ponieważ ich nié ma, trzeba pomyśléć, aby je zamienić na co odpowiedniego.
— Powiedź, powiedz.
— Ci deputowani przychodzą żądać od Króla piéniędzy: cała Toleda oczekuje twojéj odpowiedzi; jeżeli Król odmówisz, to znaczy się, że twoje kassy są próżne, a wówczas, to już na nic nie rachuj.
— Ależ ja nie mogę płacić, bo nie mamy czém.
— Ja to bardzo dobrze wiém, przecież administruję finansami; zawsze jednak, w braku piéniędzy, trzeba miéć rozum. Zaprosisz Król deputowanych, którzy z wielką okazałością udadzą się do katedry, tam w obec całego ludu, który będzie wielce uradowany widokiem twoich Królewskich strojów, złota, drogich kamieni, ozdób kapłanów, bogatych zbroi, i ze sta pięćdziesięciu koni, pozostałych w mieście jako próbka rzadkich zwierząt których zaginęła rasa, tam, mówię Królowi, odezwiesz się:
„Panowie deputowani, czy macie zupełną moc wchodzenia ze mną w układy.
„Mamy, odpowiedzą; wszakże przedstawiamy J. K. Mości Xiccia Galli, naszego łaskawego pana.
„Więc powiesz im Król: żądacie odemnie abym zapłacił umówioną summę pieniężną.
„Tak, odpowiedzą.
„Nie zaprzeczam długu, rzekniesz im mój Królu, ale pomiędzy J K. Mością a mną, była umowa, iż z zwrotem należnéj summy, będę miéć jego protekcją, przymierze, i wspólne działanie Anglików.“
— Przecież je miałem, zawołał don Pedro.
— I cóż kiedy Król dziś już nie masz i wystawiasz się na co przeciwnego... Właśnie trzeba od nich otrzymać przedewszystkiém, neutralność, ponieważ gdy z wojskiem Henryka de Transtamare i Bretończykami pod dowództwem Konetabla, będziesz musiał bić się z twoim kuzynem Xięciem Galii i dwudziestoma tysiącami Anglików, jesteś zgubiony, mój Królu; Anglicy sami zapłacą za siebie twojemi łupami.
— Odmówią mi, ponieważ nie płaci.
— Jeżeli odmówią, to już będzie po wszystkiém. Ale chrześcijanie mają za wiele miłości własnéj, żeby sobie przyznać iż zostali oszukani. Książę Galli wolałby stracić wszystko co mu Król winien jesteś, i udać: że jest zaspokojony, jak przyjąć zapłatę, lecz żeby o tém nie wiedziano... Pozwól mi dokończyć, Deputowani zawezwą cię do zapłaty... Król im odpowiesz:
„Ze wszystkich stron grożą mi krokami nieprzyjacielskiemi. Gdyby tak było, chętniej wołałbym stracić całe moje królestwo, jak zostawać w związkach przymierza z tak zdradzieckim Księciem. Przysięgnijcie mi zatém, że od dziś za dwa miesiące, Książę dotrzyma, nietylko uczynionéj obietnicy, to jest, iż mi będzie pomagał, ale i tę, którą uczynił zanim był neutralny, a za dwa miesiące, przysięgam na świętą Ewangelją, będziecie zapłaceni: piéniądze mam w gotowości.
„Deputowani zaprzysięgną, aby miéć prawo prędkiego powrotu do swego kraju, naówczas lud będzie się cieszył, iż znalazł pomoc, i zapewnienie że nie ma nowych nieprzyjaciół a potém, jak pozjada swoje konie i muły, pożywać będzie szczury i jaszczurki z Toledy, których, ze względu bliskość, i skał i rzeki, jest dosyć wielka obfitość.
— Ale za dwa miesiące, Mothrilu...
— Także im Król nie zapłacisz, i to prawda, ale będziesz mógł wygrać bitwę, jaką chcemy wypowiedzieć, za dwa miesiące nie będziesz już potrzebował, jako zwycięzca albo zwyciężony, płacić twoje długi: albowiem, jeżeli Król zwyciężysz, będziesz miał kredytu więcéj jak potrzeba; jeżeli króla zwyciężą, będziesz więcéj jak bankrut.
— Ale moja przysięga na Ewangelją?
— Często Król mówiłeś, iż przejdziesz na machometańską wiarę: oto sposobność, mój Królu. Kiedy się oddasz Machometowi, odłączysz się tym sposobem od Jezusa Chrystusa.
— Przebiegły poganin, mówił do siebie cicho don Pedro, co za rady!
— Ja nie powiadam, nie, odrzekł Mothril, lecz twoi wierni chrześcijanie nic nic dają zgoła, więc moi są więcéj warci.
Don Pedro po dobrym namyśleniu się, wykonał od początku do końca plan Maura.
Obrzęd był okazały. Toledanie na widok świetności dworu, i wystawnych przysposobień wojennych zapomnieli o głodzie.
Don Pedro okazale się przedstawił, przemówił pięknie, i zaprzysiągł z taką pewnością, że deputowani. po wykonaniu przysięgi neutralności, zdawali się bydź więcéj uszczęśliwieni, jak gdyby im gotówką wypłacono.
— Co mnie to obchodzi? rzeki don Pedro, po ich odejściu, to potrwa tak długo jak ja.
Miał on więcéj szczęścia jak się spodziewał, albowiem podług przepowiadań Maura, wielki zasiłek Afrykanów przybył przez Tag, i zmuszał linie nieprzyjacielskie do zasiłku żywnością Toledę, tak, że don Pedro przeliczywszy swoje siły, miał pod władzą armją z ośmdziesięciu ludzi, wraz z żydami, Saracenami, Portugalczykami, i Kastylczykami.
Na wszystkie te przygotowania, patrzał z boku, oszczędzając się i nie pozostawiając nic na los, który przez wpływ i jaki odrębny traf, mógł pozbawić go zysków z wielkiego przedsięwzięcia, o jakim zamyślał.
Don Henryk, przeciwnie, jako Król obrany, porządkował rząd i upewniał się na swoim tronie. Chciał aby nazajutrz poczynię, którymby osiągnął koronę, godność Królestwa była nie zachwianą i mocną jak ta, którą ustalił długoletni pokój.
Agenor podczas tego wszystkiego, miał baczność na Montiel i dowiedział się za dolną zapłatę od straży, że Mothril ustanowiwszy oddział wojska pomiędzy zamkiem i Toledą, prawie codziennie jeździł na lekkim jak wiatr koniu, odwiedzać Aissę zupełnie wyleczoną z swéj rany.
Używał wszystkich sposobów aby dostać się do zamku, albo dać znać o sobie Aissie, lecz wszystko było napróżno.
Musaron skutkiem przemyślania dostał febry.
W końcu, Agenor nie widział innego środka pocieszenia się, jak w mającéj nadejść ogólnéj i bliskiéj bitwie, która mu obiecywała zabić własną ręką don Pedrę, i dostać żywcem Mothrila, tak, aby okupem téj nędznéj istoty, dostać Aissę wolną i żyjącą.
Ta słodka myśl, o któréj marzył bez odpoczynku utrudzała przez zbytnią chęć umysł młodzieńca.
Nabył wielkiego wstrętu do wszystkiego co nie było wojną czynną i stanowczą, a ponieważ należał do rady wodzów, jego powszeccném zdaniem było odstąpić od oblężenia, i przymusić don Pedrę do bitwy na otwartém polu.
Napotkał on w radzie istotnych przeciwników, gdyż w armii Henryka nie było więcéj jak dwadzieścia tysięcy ludzi, i wielu oficerów mniemało, że byłoby niedorzecznością narażać się z tak niedostatecznemi siłami i wystawiać na przegranę tak piękną sprawę.
Ale Agenor wystawia! sobie, że don Henryk nie miał do swego rozporządzenia więcéj jak dwadzieścia tysięcy ludzi, od czasu jego manifestu, i gdyby dał się poznać, odznaczając się, jego siły zamiast powiększenia, niezawodnie by się zmniejszyły.
— Miasta niepokoją się, mówił, chwieją pod dwoma sztandarami; patrz na zręczność, z jaką don Pedro wystawia cię na nieczynność, która dla wszystkich jest dowodem niemocy. Opuść Toledę, któréj nie osiągniesz, wspomnij sobie, że jeżeli jesteś zwycięzcą, miasto zmuszone jest poddać się, wówczas gdy nic go do tego nie nakłania, i przeciwnie, plan Mothrila wykonywa się, będziesz zamknięty pomiędzy dwoma kamiennémi i dwoma żelaznémi mitrami; za tobą Tag obsadzony ośmdziesiąt tysiącami żołnierzy. Trzeba będzie się bić dla tego, aby z chwalą poledz. Dziś prędzéj możesz się spodziewać wygranéj.
Celem téj rozmowy była korzyść własna: ależ która rada bez tego?
Konetabl miał wiele rozsądku i doświadczenia w wojnie, aby nieporadzić Mauléonowi, zostawało tylko niezdecydowanie się Króla, który wieleby rezykował, gdyby do swego przedsięwzięcia nie użył wszystkich swoich ostrożności.
Lecz co ludzie nie mogą, Bóg sprawia swoją wolą.
Don Pedro nie mniéj od Agenrna, spieszył się, zapewnić sobie posiadanie tego skarbu, który dla niego najdroższym był po koronie.
Nocą, kiedy ułatwił swoje interesa, mógł zawsze przez długi łańcuch żołnierzy przybiegać do Montiel wpatrywać się w piękną, lecz bladą i smętną Aissę: bo to czyniło Króla szczęśliwym.
Mothril tylko czasem przypuszczał go do tego szczęścia. Zamiar Saracena był nieomylny; jego sidła trafnie zastawione, już miały swoją zdobycz, wypadało mu tylko ją zachować, gdyż król Don Pedro w zasadzce, jest jak lew w sieci, który będąc już w ręku jeszcze nie jest wzięty.
Mothril był proszony przez Don Pedra, żeby mu oddał Aissę, obiecywał iż się z nią ożeni, i na tron wyniesie.
— Nie, odpowiadał Mothril, chwila bitwy nie jest odpowiednią, ażeby Król obchodził swój obrzęd zaślubin, nie wtenczas to, kiedy tylu walecznych ludzi umiera dla niego, zęby zajmował się miłością. Nie, czekaj Królu zwycięztwa, a wówczas wszystko będzie ci wolno.
W tych męczarniach utrzymywał króla; jednakże jego wyobraźnia była przewidującą i Don Pedro mógłby wszystko dobrze zrozumiéć, gdyby nie był zaślepiony.
Mothril chciał uczynić z Aissy Królowę Kastylską, ponieważ wiedział, że związek Chrześcijanina z Machometanką oburzyłby chrześcijaństwo; że naówczas wszyscy opuściliby Don Pedra, i że Saracenowie tyle razy zwyciężeni, byliby gotowi nanowo podbić Hiszpanią i osiąść w niéj nazawsze.
Mothril naówczas zostałby królem hiszpańskim, Mothril, który tyle pozyskał zaufania pomiędzy swemi ziomkami, który od dziesięciu lat prowadził ich zwolna do téj ziemi obiecanéj, z widocznym postępem dla wszystkich, wyjąwszy don Pedry upojonego lub głupiego.
Lecz z oddaniem Aissy, oszczędziłoby się wiele przeciwności don Pedrze; wypadało zatém postępować powoli i z pewnością. Mothril oczekiwał zwycięztwa, któreby zniszczyło największych nieprzyjaciół, jakich Maurowie mogliby napotkać w Hiszpanii: wypadało żeby imieniem don Pedry, Maurowie wygrali wielką bitwę, żeby zabić Henryka Transtamarę, Bertranda Duguesclin i wszystkich Bretończyków, aby okazać w końcu chrześcijaństwu, że Hiszpania łatwą jest do owładnięcia, ale wtenczas tylko, jak szło o wykopanie grobów dla zdobywców.
Trzeba było także najwięcéj przeszkodzić zamiarom Mothrila, aby Agenor de Mauléon był zabity, dla tego, aby młoda kochanka zachęcona naprzód obietnicami i zapewnieniami bliskiego związku, następnie zniechęcona śmiercią nie podejrzaną na polu bitwy, gotowa była z rozpaczy służyć Mothrilowi, i nadal niw zaufać.
Maur podwoił swoje czułości i starania, nawet posunął się do skarg na Hafiza, jakoby ten miał stosunki z donną Marja, aby oszukać lub zgubić Agenora; a że Hafiz umaił, nic się nie mogło wyjaśnić.
Dostarczał Aissie wiadomości prawdziwych lub zmyślonych o Agenorze, i mawiał jéj:
— On myśli o tobie, i kocha cię; żyje przy swoim Konetablu, i nie traci ani jednéj sposobności widzenia się z emissarjuszami, których mu wysyłam dla odbierania wiadomości.
Aissa pocieszona temi słowy, czekała z cierpliwością, nawet znajdowała jakaś słodycz w tém odosobnieniu, które ją zapewniało, że Mauléon myśli o zbliżeniu się do niéj.
Mieszkanie jéj było w apartamentach najbardziéj oddalonych od zamku; tam, sama z swemi kobiétami, w nieczynności, marzeniu, patrzyła się na okolice z okna, które, że tak powiém, wisiało nad przepaścią skał Montielu.
Kiedy don Pedro ją odwiedzał, była dla niego z ową dobrocią obojętną i umiarkowaną, która dla kobiét niezdolnych powściągać się, jest najwyższym wysileniem hipokryzyi, obojętnością tak niepojętą, że zarozumiali mogliby ją poczytać jako nieśmiałość początkującéj miłości.
Don Pedro nigdy nie doświadczał oporu; najdumniejsza z kobiét Marja de Padilla przecież go kochała, przekładała nad wszystko, jakżeby nieuwierzył miłości Aissy, nadewszystko kiedy śmierć Maryi i szkalowania Mothrila przekonały go, że serce jego córki było czyste i wolne od wszelkiéj myśli miłosnéj?
Mothril uważnie baczył na każdą wizytę don Pedry, ani jeden wyraz króla nie był dla niego bez znaczenia; nie lubił kiedy Aissa choć słowo przemawiała. twierdząc: iż stan jéj choroby wymaga jak największéj spokojności: przytém niepokoił się ciągle stosunkami don Pedry jakie miał z zamkowemi ludźmi, stosunkami, które mogłyby wydać królowi Aissę, jak to już miało miejsce z tylą innemi kobiétami.
Mothril nie zaniedbał wszystkich środków ostrożności, najlepszym z nich było: pochwalać miłość Aissy dla Agenora, i zapewniać młodą dziewicę, iż jest od niego nierównie kochaną.
Z tego wynikło, że wówczas, kiedy Mothril będzie miał opuścić Montiel, aby wziąść przywództwo nad oddziałami afrykańskiemu, przybyłemm na wojnę, zostawało mu tylko dwa polecenia uczynić; jedno swemu porucznikowi, a drugie saméj Aissie.
Ten porucznik był ten sam, który przed walką Navaretty niebacznie strzegł lektyki Aissy, lecz w niewymownéj niecierpliwości czekał powrotu.
Był to żołnierz rozumiejący tylko posłuszeństwo przynależne wodzowi, i uszanowanie dla religii.
Aissa tylko jedną myślą była zajęta, to jest: połączeniem się nazawsze z Mauléonem.
— Jadę na wojnę, rzeki do niej Mothril. Zawarłem umowę z panem de Mauléon, abyśmy wzajemnie oszczędzali się w potyczce. Jeżeli będzie zwycięzcą, powinien przyjść po ciebie do zamku, od którego bramę ja mu otworzę, jeżeli mnie kochasz jak ojca; oboje wraz ze mną umkniecie. Jeżeli zaś będzie zwyciężony, uda się do mnie, zaprowadzę go do ciebie, i będzie mi winien jednocześnie życie i twoje posiadanie... Za tyle poświęceń czy bardzo będziesz mnie kochać Aisso? To wiesz przecie, że jeżeliby król don Pedro wiedział choć jedno słowo, miał w podejrzeniu tylko jednę myśl tego zamiaru, moja głowa potoczyłaby się w godzinę pod jego nogi, a ty nazawsze będziesz straconą dla człowieka którego kochasz.
Aissa rozpływała się w oświadczeniach wdzięczności, i przyzywała tego krwawego dnia żałoby, jako jutrzenkę wolności i szczęścia kiedy przygotował tak młodą dziewicę, dał rozporządzenia swemu porucznikowi.
— Hassan, rzekł mu, prorok ma rozstrzygnąć życie 1 szczęście don Pedry. Wypowiemy wojnę, lecz tylko może zostaniemy zwyciężeni; jeżeli zaś zwyciężemy, i na wieczór po Litwie ja nie powrócę do zamku, to znaczy że będę raniony, nieżywy, lub w niewoli. Wówczas otworzysz drzwi donny Aissy tym kluczem, zabijesz ją sztyletem wraz z dwiema będącemi przy niéj kobiétami, i rzucisz ze skały w wąwóz: ponieważ nieprzystoi, żeby dobre Muzułmanki wystawione były na igraszkę chrześcijanina, choćby to był don Pedro, lub Transtamare! Tylko czuwaj lepiéj jak w Navarecie; tam twoja baczność uchybiła, naówczas przebaczyłem ci życie, lecz tą razą, sam prorok by cię ukarał. Przysięgnij mi więc, iż wykonasz moje rozkazy.
— Przysięgam! rzekł ozięble Hassan, i gdy trzy kobiéty umrą, zabije się wraz z niemi, aby mój duch czuwał nad ich duchem.
— Dziękuję ci, odpowiedział Mothril zakładając mu na szyję swój naszyjnik złoty. Jesteś dobrym sługi, jeżeli zwyciężamy, oddani ci zarząd tego zamku.
Niech donna Aissa nie wié aż do ostatniéj chwili o losie, jaki jest dla niéj zachowany, jako kobiéta, przytém słaba, nie powinna przedwcześnie wiedziéć o śmierci. Co do zwycięztwa, przydawał spiesznie, te może nas pominąć, dla tego też rozkaz mój, jest tylko ostrożnością, do któréj, bydź może, nie będziemy potrzebowali się uciekać.
To powiedziawszy Mothril, uzbroił się; wziął najlepszego konia, i kazał za sobą postępować dziesięciu ludziom, do których miał zaufanie, a zostawiwszy zarząd w Montiel Hassanowi. pojechał nocą, aby wynaleść don Pedrę, na którego niecierpliwie oczekiwał.
Mothril liczył na to zwycięztwo, i me omylił się. Otóż tak się miały rzeczy:
Wszystko rokowało im wygranę. Co chwila nowe posiłki przybywały; niezachwiana wola zwycięzców, ukryłem działaniem któréj, całe złoto z Afryki przechodziło do Hiszpanii; stałość w zamiarach, chociaż częstokroć zniweczonych, gdy tymczasem rycerze europejscy walczyli; jedni dla widoków korzyści, drudzy z obowiązków religijnych, ale wszyscy nader ozięmble i gotowi porzucić sprawę za piérwszém niepowodzeniem.

I w trybie tych zamiarów, tak dobrze obmyślonych, zaszła ta znakomita bitwa, którą historja nazwala bohaterską, a razem poetyczném imieniem Montielu.

ROZDZIAŁ LXXI.
Aissa.

Niecierpliwy don Pedro, zgromadził wszystkie swoje wojska pomiędzy Montiel i Toledę.
Jazda i piechota zakrywały dwie mile przestrzeni, i rozciągały się aż do gór w najlepszym uszykowaniu.
Nie miał się czego już wahać don Henryk. Przyjąć walkę, jedynie jakby z przymusu, byłoby wstydem dla pretendenta, który raz już ogłosił w Kastylii za godło swoje: Tu pozostać królem lub trupem!
Poszedł więc zobaczyć się z Konetablem i rzekł mu:
— Jeszcze raz Bertrandzie, oddaję w twoje ręce pieczę o moim królestwie, ty to będziesz dowodził, ty możesz bydź szczęśliwym jak w Navarecie, nie potrzebujcie być, ani więcéj odważnym, ani zręcznym: bo jako chrześcijanin, wiész o tém: że co Bóg raz nie dozwoli, drugi raz może na to dozwolić.
— Więc ja dowodzę! wykrzyknął Konetabl z pośpiechem.
— Jak sam król, ja, jestem tylko twoim piérwszym, albo ostatnim porucznikiem.
— Król mi to mówisz co J. K Mość Karol V, mój mądry i zacny monarcha rzekł mi w Paryżu, oddając miecz Konetabla?
— Cóż on ci powiedział, mój waleczny Bertrandzie?
— Królu, powiedział mi: „Karność jest źle zachowywaną w moich wojskach, one niszczeją z przyczyny braku podległości i wymiaru sprawiedliwości. Są książęta którzy wstydzą się posłuszeństwa pospolitemu rycerzowi, a nigdy jeszcze nie była wygraną bitwa bez ogólnéj zgody i woli jednego. Ty więc Bertrandzie będziesz dowódzcą, a ktokolwiek stanie się nieposłuszny, choćby nim był mój rodzony brat, zostanie poniżony lub stracony.
Słowa te wyrzeczone w przytomności całej rady, wetknęły delikatnie nieszczęście Navaretty, lub nierozważność don Telleza i don Sancha, braci królewskich, jakie sprawiło upadek w wielkiéj części armii.
Książęta obecni temu, słyszeli słowa Duguesclina i zarumienili się.
— Mój Konetablu, rzekł król, powiedziałem że będziesz dowodził; ty więc, jesteś panem. Ktokolwiek teraz nie będzie postępował podług twéj woli lub rozkazu, ja go sam ukarzę tym toporem, choćby to był mój sprzymierzony, krewny, lub brat. Bo téż kto mnie kocha, powinien mi życzyć zwycięztwa, a ja go nie osięgnę, jak z posłuszeństwem wszystkich, dla najmądrzejszego wodza chrześciaństwa.
— Niech więc tak będzie, odrzekł Duguesclin. Przyjmuję dowództwo: jutro wypowiemy bitwę.
Konetabl spędził całą noc na słuchaniu raportów od swoich szpiegów i kurjerów.
Jedni donosili, że nowe bandy Saracenów wylądowały do Cadixu.
Inni rozprawiali o klęskach zaszłych w okolicy, którą już od miesiąca plądrowało, jak szarańcza, ośmdziesiąt tysięcy ludzi.
— Czas to zakończyć, rzekł Konetabł do króla, bo ci ludzie pożarliby tak (woje królestwo, iż po zwyciężeniu zostałaby tylko chrząstka.
Agenor był wesół, ale i z ściśniętem jednocześnie sercem, jak to zazwyczaj bywa, gdy ma nastąpić wypadek pożądany, a który jednakże ma być stanowczym w ważnéj okoliczności, Agenor mówię, zapomniał o swojéj boleści i niepokoju, rozwinąwszy niezwłocznie swoje czynności.
Zawsze na koniu, woził rozkazy, zgromadzał i szykował swoich towarzyszy, rozpoznawał miejscowość i wskazywał każdemu oddziałowi właściwe stanówisko.
Duguesclin podzielił swoje wojsko na pięć korpusów.
Cztéry tysiące pięćset konnicy, dowodzonjé przez Oliviera Duguesclin, i Bégue de Villainesa, stanowiło straż przednią.
Wybór Francuzów i Hiszpanów w liczbie sześciu tysięcy, stanowił korpus bojowy dowodzony przez Henryka de Transtamare.
Aragończykowie i inni sprzymierzeni zajmowali straż tylną.
Siła odwodowa z cztérechset koni pod dowództwem Oliviera de Manny miała zabezpieczyć odwrót.
Konetabl wziął trzy tysiące Bretończyków dowodzonych przez młodszego de Manny, Carloneta, Housse i Agenora.
Ten oddział na dzielnych koniach i ludzi niezwyciężonych, miał uderzać wszędzie gdzie tylko wódz uznałby tego potrzebę Bertrand kazał być w pogotowiu swoim żołnierzom przed rozpoczęciem dnia, i aby każdy szedł zwolna na swje stanowisko, a tym sposobem przed jutrzenką wojsko było uszykowane bez utrudzeń i hałasu.
Nie tracił czasu na mowach i rzekł:
— Pamiętajcie, że każdy z was ma zabić cztérech nieprzyjaciół, a każdy z was wart dziesięciu. Ta zbieranina Maurów, Żydów i Portugalczyków, nie może utrzymać się przeciw wojakom Francyi i Hiszpanii. Rąbcie bez uwagi, zabijajcie każdego co tylko nie jest chrześcijaninem. Nigdy nie kazałem przelewać krwi dla zabawy, lecz dziś potrzeba zmusza nas do tego. Pomiędzy Maurami i Hiszpanami nie ma żadnego związku; oni się nienawidzą wzajemnie, i tylko interes ich łączy, lecz jak tylko Maurowie ujrzą się poświęceni dla Hiszpanów, jak tylko zobaczą was w zamieszaniu oszczędzajcie chrześcian aby zabijać niewiernego. Nieufność objawiła się w szeregach maurytańskich; a skoro piérwsza trwoga przeminie, powrócą szybko do schronienia. Zabijajcie więc bez litości.
Ta odezwa sprawiła wrażenie zwyczajne. Szczególniejszy zapał powstał w szeregach.
Tym czasem don Pedro wykonywał przedsięwzięcie; widziano z trudności i działające te niekarne, lecz i niezliczone pułki afrykańskie, których bronie i bogatą odzież oświecał promień wschodzącego słońca.
Kiedy Duguesclin widział tę niezliczoną liczbę z wzniesionego pagórka, który sobie obrał za obserwatorjum, obawiał się, żeby mała liczba jego żołnierzy nie dała zbytniego zaufania przeciwnikom; kazał wyciągnąć ostatnie szeregi, aby rozszerzyć te co stały na przodzie, a tym sposobem wydawały się równe.
Kazał także pozatykać w tyle za pagórkami sztandary, w celu aby Saracenowie myśleli, że pod témi sztandarami są żołnierze.
Don Pedro widział to wszystko: jego geniusz powiększał się z niebezpieczeństwem. Odezwał się wymownie do swoich wiernych Hiszpanów, i uczynił wielkie obietnice Saracenom, jakie jego sprzymierzeńcy obiecywali sobie na swoich własnych łupach.
Trąby odezwały się ze strony don Pedry; natychmiast rozległy się i Duguesclina, a wielkie trzęsienie, podobnie jak gdyby dwa światy cisnęły się na siebie, poruszyły ziemię i drzewa w pagórkach.
Od piérwszego natarcia widziano skutek zaleceń Duguesclina. Bretończykówie niechcąc zabierać do niewoli Machometanów, a zabijając ich wszystkich, naówczas kiedy oszczędzali Hiszpanów i chrześcijanów, nabawili wielką nieufnością umysły niewiernych, która przejęła jak dreszcz szeregi Saracenów i odjęła im zapał.
Wyobrażali sobie, iż z obydwóch stron słyszą chrześcijan, i że, czy Henryk byłby zwyciężony lub zwycięzcą, Saracenowie staliby się jedyną ich ofiarą.
Słusznie ich bitwa attakowaną była przez brata Duguesclina i Bégue de Villainesa, a nieustraszeni Bretonowie zrobili taką rzeź naokoło nich, że wodzowie i sam książę Bennémarine zostali zabici, a Maurowie spłoszeni uciekli, mając swój piérwszy korpus zrąbany w kawałki.
Drugi wahał się, lecz postępował jeszcze dosyć odważnie. Duguesclin zakomenderował szarżę swoim trzy tysiącom Bretonów, i tak na nich natarł, że połowę się zawróciło.
Była to druga rzeź: generałowie, starszyzna, żołnierze, wszyscy byli zabici, ani jeden z nich nie ocalił się.
Duguesclin cały zgrzany ocierał twarz sobie, powracając na swoje miejsce, i ujrzał króla Henryka, który także powracał i pogoni, i podług rozkazu stawał w szeregu ze swémi.
— Wyśmienicie, rzekł Bertrand, dobrze się wiedzie i prawie samo. Nie straciliśmy jak tysiąc ludzi mniéj więcéj, a dwadzieścia pięć tysięcy Saracenów leży na ziemi: patrzcie jak piękne posłanie! Wszystko dobrze się wiedzie!
— Czy tylko tak potrwa! przydał Henryk.
— Przynajmniéj przyłożémy się do tego, odparł Konetabl. Patrzcie na Mauléona goniącego za trzecim korpusem Saracenów, dowodzonych przez Mothrila. Maur widział go, daje rozkaz żeby go otoczono, nawet jeźdźcy już wyruszyli. Idzie na śmierć. Trębacze dajcie znak odwrotu.
Dziesięć trąb odezwało się, Agenor nadstawił ucha, i podobnie jakby wykonywał obroty w maneżu, zwrócił się na swoje stanowisko, pod gradem strzał, które jak młotki uderzały w jego żelazną zbroję.
— Teraz, rzekł Konetabl, moja straż przednia naciera na Hiszpanów; to są dobrzy żołnierze, z niemi to nie tak łatwo. Trzeba się tu rozdzielić na trzy korpusy, i attakować ze trzech stron. Król weźmie lewą stronę. Olivier prawą, a ja zaczekam.
Nie użył on, jak widziano, ani swoich sił odwodowych, ani lekkiéj jazdy. Hiszpanie walczyli jak ludzie pragnący zwyciężyć lub umrzéć.
Henryk nacierając na korpus don Pedra, napotkał trudność nienawiści i niezrównanego męztwa.
Dwaj królowie spostrzegli się z daleka, i czynili sobie odgróżki. lecz nie mogli się zbliżyć.
Naokoło nich ogromna moc ludzi biła się i pożerała, a strumienie krwi poiły ziemię.
Korpus Henryka nagle zmniejszył się; don Pedro miał go pod swoją mocą: bił się nie jak żołniérz, ale jak lew. Już jeden z jego paziów został zabity, sam dwa razy zmieniał konia i nie odniósł ani jednéj rany, a jego ręka wywijała toporem z taką zręcznością i pewnością, że za każdym razem powalał człowieka.
Henryk spostrzegł się otoczony Maurami i samym Mothrilem, który był tygrysem, jeżeli don Pedro był lwem. Starszyzna Francuzka była tęgo wygoloną yataganami i bułatami Maurytańskiemi, ich szeregi zaczęły się przerzedzać, a strzały padać na piersi króla; już nawet jeden śmiałek dotknął się jego włóczni.
— Już czas! zawołał Konetabl. Naprzód moi przyjaciele! Najświętsza Panno Guesclin pomagaj zwycięztu!
Trzy tysiące Bretończyków wyruszyło z strasznym hałasom, i szykując się w węgieł, wcisnęli się w kolumny wojsk don Pedra składających się z dwudziestu tysięcy ludzi.
Agenor otrzymał nareszcie pozwolenie, tak wielce upragnione, to jest, pobić i wziąść Mothrila!
W kwadrans czasu Hiszpanie byli pobici i pomięszani. Jazda maurytańska nie mogła wytrzymać razów włóczni, i podołać ciężaru pancerników.
Mothril chciał uciekać, lecz, spotkał Aragończyków i żołnierzy Bégue de Villainesa pod dowództwem Mouléona.
Trzeba było koniecznie, albo przejść, albo dać się zagarnąć temu strasznemu murowi. Agenor już mógł sobie pochlebiać iż jest panem życia i wolności Maura, lecz ten najwięcéj z trzystu ludźmi wpadł na Bretonów, stracił dwustu piędziesięciu jeźdźców, i uszedł, a przechodząc odciął bułatem głowę konia Agenora, który był za nim o dwa kroki.
Agenor potoczył się na ziemię; Musaron wypuścił strzałę, lecz napróżno, a Mothri podobny do uciekającego wilka, znikł za stosem trupów w kierunku do Montiel.
Naówczas don Pedro spostrzegł upadek swoich. Czuł aby lak powiedziéć na swojéj twarzy, oddech najzażartszych jego nieprzyjaciół. Lecz jeden z nich roztrzaskał sobie szyszak i zabił chorążego; było to wstydem dla księcia, lecz ocaliło człowieka.
Don Pedrę ani można było poznać. Walka z zamieszaniem trwała koło niego. W téj saméj chwili jakiś rycerz angielski w czarném uzbrojeniu, z spuszczono starannie przyłbica, wziął za cugle jego konia, i wyrwał z placu bitwy.
Czterysta jeźdźców ukrytych za pagórkiem przez rozumnego przyjaciela, konwojowali sami uciekającego króla. Było to wszystko co zostało don Podrze żyjącego z jego armii, ośmdziesięciu tysięcy ludzi.
Kiedy płaszczyzna okryła się we wszystkich kierunkach zbiegami, Bertrand nie mógł rozpoznać oddziałów królewskich od rozpierzchłych hord; nie wiedziano również czy don Pedro żył lub został zabity. Konetabl puścił na los za uciekającemi tysiąc pięćset jeźdźców Oliviera de Manny, lecz don Pedro, już był za daleko z pomocą wybornych swoich koni.
Nie myślano za nim gonić, przytém nie poznanoby go, dla wszystkich był on pospolitym zbiegiem.
Ale Agenor, który znał drogę do Montiel i interes don Pedry, dla którego się schronił, Agenor czuwał z téj strony.
Widział Mothrila biegnącego w tym kierunku.
Zgadywał kto to był ten Anglik tak usłużny dla don Pedry.
Widział korpus z czterechset jeźdźców, odprowadzających jednego człowieka, który ich bardzo wyprzedzał na swoim koniu.
Poznał króla po jego zgiętym chełmie i złotych zakrwawionych ostrogach, poznał go po chciwości z jaka patrzał z daleka na wieżę zamkową. Agenor czulił wzrokiem naokoło siebie, aby widziéć, czyby jaki zbrojny korpus nie mógł mu dopomódz gonić za tym kosztownym zbiegiem, zmusić do odwrotu jego cztérysta jeźdźców.
Widział tylko Bégue de Villainesa z tysiącem stu jeźdźców, którzy zdyszani, zabierali się do wypoczynku, w miejsce czynienia jak inni ogólnéj pogoni.
Bertrand był za daleko aby ścigać zbiegów i odnieść zwycięztwo na wszystkich punktach.
— Panie, rzekł Agenor do Bégue, przychodź mi prędko na pomoc, jeżeli chcesz wziąść króla don Pedrę, gdyż to on kryje się tam daléj ku zamkowi.
— Czyś pan tego pewny? zawołał Bégue.
— Jak mego życia! odpowiedział Mauléon, poznaję człowieka, który dowodzi temi jeźdźcami, to jest niewątpliwie Caverley: on to prowadzi króla żeby go późniéj ująć na swoją korzyść; to jego rzemiosło...
— Masz słuszność, zawołał Bégue, szkoda żeby Anglik miał tak dobrą gratkę, kiedy jest nas tylu walecznych włóczników francuzkich.
Odwrócił się do swoich i rzekł:
— Wszyscy na koń! i niech dziesięciu ludzi jedzie zawiadomić pana Konetabla, że udajemy się do Montiel szukać zwyciężonego króla.
Bretończykowie pędzili z taką zaciętością, że dogonili jeźdźców odprowadzających don Pedry.
Natychmiast dowódzca angielski rozłączył swój oddział na dwie hordy; jedna szła za tym, którego uważano za króla, druga stanęła śmiało naprzeciw Bretończyków.
— Nacierajcie! nacierajcie! wołał Agenor, om chcą tylko zyskać na czasie, żeby król wszedł do Montiel.
Na nieszczęście przed Bretończykami był wąwóz, mogli tylko iść po sześciu w rzędzie.
— Straciémy go, wymykają się nam! wołał Mauléon. Bretończykowie odwagi, odwagi!
— Tak, my ci się wymkniemy, djable przeklęty! zawył rycerz angielski, wódz tego konwoju, zresztą jeżeli nas chcesz, to pójdź!
Mówił to w tém zaufaniu, ponieważ Agenor przez swoją czynność i zazdrość wyprzedzi! swoich towarzyszy i zdawał się bydź prawie sam na przodzie dwustu włóczników angielskich.
Nieustraszony młodzieniec ani zachwiał się przed tym zgubném niebezpieczeństwem, i jeszcze bardziéj zatapiał ostrogi w bok swego pieniącego się konia.
Caverlej bił się odważnie; a jego wrodzona okrutność radowała się ze zwycięztwa, które zdawało się nieochybne.
Oczekiwał między swémi na Mauléona poprawiając się na siodle.
Widziano naówczas ciekawe zjawisko, to jest: rycerza z spuszczono głową, biegnącego przeciw dwustu najeżonych włóczni.
— Oh! tchórz Anglik!... wołał z daleka Bégue, oh! tchórz, nikczemnik!... Zatrzymaj się Mauléonie, to za wiele rycerskiéj szlachetności!.. Tchórz! tchórz! Anglik!
Caverley wściekał się od wstydu: zresztą, był on rycerzem, który swemu stanowi, jak niemniéj i swemu narodowi winien był dzielny raz włóczni.
Wystąpił z szeregów i przygotował się do walki.
— Już mam swój miecz, wołał na Mauléona, który zbliżał się jak piorun. Tutaj, to nie tak jak w jaskini w Montiel, niezadługo będę miéć i całą zbroję.
— Bierz więc naprzód włócznię, odparł młodzieniec wymierzając nią tak silny raz w Anglika, że go wysadził z siodła i przewalił wraz z koniem na ziemię.
— Hurra! wrzasnęli z radości Bretończykowie postępując naprzód.
Widząc to Anglicy zawrócili się i biegli do swoich towarzyszy uciekających w płaszczyźnie, porzuciwszy króla dążącego na swoim koniu do Montiel.
Caverley chciał powstać, lecz miał cugle zerwane; przytém jego koń tak g<> silnie wierzgnął w piersi kopytem, iż nanowo przygwoździł go do ziemi, zalawszy potokiem krwi czarnéj.
— Jedź czarcie! mruknął, już koniec, teraz nie będę zatrzymywał nikogo... umiéram!
I upadł.
W téj saméj chwili przybyła cała jazda bretońska, i tysiąc sto koni obleczonych żelazem, przeszło jak uragan po rozpłatanym trupie, co tak sławnie królów zabierał.
Lecz to opóźnienie ocaliło don Pedrę. Napróżno Bégue wysileniami heroicznemi wlewał potrójny zapał w ludzi i koni.
Bretonowie biegli z wściekłością, wystawiając się na zupełną utratę swych koni, lecz dosięgli tylko ślady don Pedra, który wszedł do zaniku i tenże za nim zamknięto. Król dziękował Bogu, iż tą razą jeszcze potrafił się wymknąć. Mothril uprzedził go już przed kwadransem.
Pogrążony w smutku Bégue wyrywał sobie włosy.
— Cierpliwości panie Agenor, nie traćmy czasu; każ zająć fortecę co nie zrobiliśmy dzisiaj, to zrobiémy jutro.
Bégue wykonał tę radę; rozstawił całą swoją jazdę na około zamku, a za nadejściem nocy w téj saméj chwili, kiedy ostatnie promienie słońca zagasły, zamknięto ostatnie wyjście, i nikt już nie mógł się wydostać z Montielu.
Naówczas przybył także Duguesclin z trzema tysiącami ludzi, i powiedział Agenorowi o ważném zajściu.
— To jest nieszczęście, rzekł, forteca jest niezdobyta.
— Zobaczmy, odparł Mauléon, jeżeli można się do niéj dostać, to trzeba przyznać, że wyjść ani podobna.
Konetabl nie był człowiek łatwowierny, o tyle miał dobre wyobrażenie o zdolnościach don Pedra, o ile źle myślał o jego charakterze.
Kiedy obejrzał na około Montiel, rozpoznał miejsce, i przekonał się, że z dobrą i pewną strażą możnaby zmusić do wyjścia i mysz z tego zamku, rzekł:
— Nie, nie mamy tego szczęścia, które nam czynisz, panie Mauléon. Nie, król don Pedro nie jest zamknięty w Montiel, gdyż dokładnie to wié, iżby go obwarowano i zmuszono głodem.
— Nie zgadzam się na to, odparł Mauléon, Mothril jest w Montiel, i król don Pedro wraz z nim.
— Uwierzę temu jak go zobaczę, rzekł Konetabl.
— Wiele w zamku może być garnizonu? — zapytał Bertrand.
— Około trzystu ludzi.
— Ci trzystu ludzi, jeżeli tylko zechcą rzucać kamienie na głowę, zabiją nam pięć tysięcy ludzi, a my nawet i jednéj strzały nie będziemy mogli im posiać. Jutro przybędzie tu Henryk, teraz zatrudniony jest wzywaniem Toledy do poddania się, natychmiast za jego powrotem, rozmyślemy się czy lepiéj ztąd odejść, czy zostać i tracić miesiąc czasu na niczém.
Agenor chciał odpowiedziéć. Konetabl był uparty jak Bretończyk, nie cierpiał odpowiedzi, albo raczéj nie dał się przekonać.
Nazajutrz istotnie przybył don Henryk uradowany ze swego zwycięztwa.
Z nim ucieszone wojsko; a gdy jego rada uchwaliła nad kwestją, aby wiedziéć czy don Pedro by, w Montiel lub nie, król rzekł:
— Ja myślę to co i Konetabl; don Pedro jest za bardzo przebiegły, aby widocznie dał się zamykać w miejscu bez wyjścia. Trzeba zatém pozostawić tu małą załogę, aby niepokoić Montiel, zmusić do kapitulowania zamek, i nie zostawić po za sobą fortecy, która nigdy jeszcze niebyła zdobytą, lecz pójdziemy inną drogą; dzięki Bogu nie brakuje nam czynności, tém bardziéj, że don Pedra tam nié ma.
Agenor był przytomny téj sprzeczce.
— Królu, rzekł, jestem za młody i zbyt mało doświadczony, abym mógł podnieść mój głos wśród tylu walecznych wodzów, lecz moje przekonanie jest takie i nic go zachwiać nie zdoła: Poznałem Caverleya spieszącego za królem, lecz Caverley już jest zabity. Widziałem don Podrę wchodzącego do Montiel, poznałem jego szyszak, tarczę zgruchotaną, i ostrogi złote krwią zbroczone.
— A czy nie kogo innego poczytałeś za Caverleya? I ja się przebrałem pod Navarettą z jednym wiernym rycerzem, odparł don Henryk, czyż nie mógłby lak samo uczynić don Pedro?...
Ta ostatnia odpowiedź ogólnie została przyjętą. Agenor raz jeszcze widział się zwyciężony.
— Spodziewam się, że jesteś przekonany? rzekł król.
— Nie, królu, odpowiedział uniżenie, lecz nic nie mogę przeciw mądrym zdaniom W. K. Mości.
— Trzeba lego dowieść Mauléonie, trzeba tego dowieść.
— Postaram się, odrzekł młodzieniec z boleścią, któréj nie mógł powściągnąć.
Rzeczywiście, co za okropne położenie dla tego czułego kochanka! Don Pedro zamknięty był blisko Aissy, don Pedro zasmucony niepomyślnością i nie mający co jeść! Czy z obrazem bliskiéj śmierci, ten człowiek bez wiary, nie starałby się poprzedzić rozkoszą swoje skonanie? Czyż zostawiłby nietkniętą i w posiadanie drugiego młodą dziewicę którą kochał, i którą przez zapalczywość mógłby osiągnąć.
Przytém czyż nie był ten Mothril, ten sprawca ohydnych podstępów, zdolny do wszystkiego ażeby kazać postąpić jeden krok w jego krwawéj i chytréj polityce.
Oto co wprawiało Agenora w gniéw szalony i smutek. Zrozumiał, że zachowując dłużéj swoją tajemnicę, mógłby dozwolić przez to odjechać Henrykowi, wojsku i Konetablowi, i że natenczas don Pedro, daleko wyższy w rozumie i talentach od do wódz ów już zniechęconych, mógłby z nudów uciec, poświęciwszy Aissę.
Prędko rozmyślił się o wszystkim, i prosił króla o sekretna rozmowę.
— Królu, rzekł mu naówczas: otoż dla czego don Pedro schował się w Montiel, mimo wszelkiego podobieństwa. Zachowywałem moja tajemnicę, lecz powinienem ja odkryć dla twojéj chwały. Don Pedro szalenie kocha Aissę córkę Mothrila, chce ja zaślubić, dla tego to kazał Mothrilowi zabić donnę Padillę, tak samo, jak dla Maryi kazał zabić Blankę de Bourbon.
— I cóż! rzekł król. Aissa więc jest w Montiel.
— Jest w Montiel, odparł Agenor.
— Jeszcze jedna rzecz, o któréj nie jesteś więcéj upewniony jak o pierwszéj, mój przyjacielu.
— Jestem tego pewny, królu; ponieważ kochanek wié zawsze gdzie jest jego przedmiot ulubiony.
— Ty kochasz Aissę, Maurytankę?
— Kocham ja szalenie jak don Pedro: z tą różnica, że dla mnie Aissa stanie się chrześcijanka, a dla don Pedry zabiję się, jeżeli ja posiadać zechce.
Agenor wymawiając te słowa, zbladł, gdyż biedny rycerz sam niedowierzał im, i myśl ta go zasmucała; przytém, gdyby Aissa zabiła się dla don Pedry, aby oszczędzić swój honor, zawsze byłaby dla niego stracona.
To wyznanie wprawiło don Henryka w wielki kłopot.
— Otóż przyczyna, szeptał król, ale powiédz mi jak to wiész, że Aissa jest w Montiel?
Agenor opowiadał od początku do końca śmierci Hafiza, i szczegóły o ranieniu Aissy.
— Masz jaki zamiar, to zobaczémy, rzekł Henryk.
— Mam, królu; i jeżeli W. K. Mość chce mi udzielić swą pomoc, przed ośmią dniami dostawię don Pedrę w jego ręce, tak samo jak ostatnią razą dałem królowi pewne wiadomości.
Król kazał przyjść Konetablowi, któremu Agenor opowiedział nanowo to wszystko co mówił.
— Nie bardzo wierzę, żeby książę tak przebiegły i nieugięty, dał się powodować miłością jednéj kobiéty, odparł Konetabl, lecz Mauléon ma moje słowo że mu pomogę w tém co mu sprawia przyjemność; więc jestem gotów.
— Trzeba obledz fortecę, rzekł Agenor, wykopać naokoło dół, i z ziemi tego dołu wysypać szaniec, za którym będą ukryci nie sami żołnierze, lecz waleczni i zdatni oficerowie. Ja i mój germek, mieszkać będziemy w miejscu nam znaném, gdzie słyszéć można wszystkie poruszenia w fortecy. Jeżeli don Pedro zobaczy iż go obiegła silna armia, uwierzy, że wiedzą o jego przybyciu do Montiel, a on się tego nie spodziewa, przytém niespodziewanie jest ocalenie człowieka tak zręcznego i niebezpiecznego. Każ pojechać do Toledy wszystkim twoim oddziałom, nie zostawiwszy przy szańcu więcéj jak dwa tysiące ludzi, bardzo wystarczających na okrążenie zamku, utrzymanie i wyjście z niego. Don Pedro będzie myślał, iż mniejszą na niego mają uwagę, spróbuje wyjść, a ja cię o tém zawiadomię.
Zaledwie Agenor odkrył swój plan i zmusił na siebie uwagę króla, oznajmiono o przybyciu od rzadcy Montielu parlamentarza do Konetabla.
— Niech przyjdzie i niech się wytłumaczy.
Był to oficer hiszpański, nazwiskiem Rodrigo de Sanatrias. Oznajmił on Konetablowi, że garnizon w Montiel zobaczył z trwoga rozpostarcie się znacznych sił; że trzystu ludzi osadzonych w zamku z jednym oficerem, nie chcieliby bardzo długo walczyć, ponieważ już nié ma nadziei od czasu odjazdu i porażki don Pedry...
Na te słowa Konetabl i król patrzeli na Agenora jak gdyby chcieli powiedziéć:
— Widzisz że go tam nie ma.
— Więc się poddajecie? zapytał Konetabl.
— Jak waleczni ludzie; ale po niejakim czasie, gdyż nie chcemy żeby don Pedro za swoim powrotem uskarżał się na czas, iż zdradziliśmy jego sprawę, nie wyjąwszy z pochwy miecza.
— Powiedziano mi, że król jest u ciebie, zapytał don Henryk.
Hiszpan zaczął się śmiać, i rzekł:
— Król jest bardzo daleko, a po cóżby on tu przyszedł, gdzie oblegają jak panowie, i każą umiérać z głodu, lub poddać się?
Nowe spojrzenie Konetabla i króla zwrócone na Agenora.
— Cóż więc stanowczo żądasz? zapytał Duguesclin, ułóż twoje warunki.
— Zawieszenie broni na dziesięć dni, odrzekł oficer, aby don Pedro miał czas przybyć nam pomódz. Poczém poddamy się.
— Słuchaj, rzekł Król, zapewniasz stanowczo, że don Pedry niéma w fortecy?
— Stanowczo, inaczéj nie chcielibyśmy wyjść, gdyż wychodząc zobaczylibyście panowie nas wszystkich, a tym samym poznalibyście i króla. Mimo to, jeżeli skłamaliśmy, ukarzesz nas pan; a jeżeli weźmiecie króla, zapewne go niezaoszczędzicie?
W téj ostatniéj części była wątpliwość; Konetabl nic na nią nie odpowiedział. Henryk de Transtamare miał dosyć mocy aby przytłumić krwawy blask jaki się malował w jego oczach na samo przypuszczenie ujęcia don Pedra.
— Udzielamy wam zawieszenie broni, rzekł Konetabl, ale nikt nie wyjdzie z zamku.
— Ale nasze żywności? rzekł oficer.
— Dostarczą się wam; przyjdziemy do was, ale z was nikt nie wyjdzie.
— Więc to nie jest zupełne zawieszanie, szeptał oficer.
— Dla czego obcięlibyście wychodzić? aby się ocalić! przecież za dziesięć dni darujemy wam życie.
— Zgoda. Nie mam nic więcéj do powiedzenia, odparł oficer, mam więc wasze słowo?
— Czy mogę go dać, królu? zapytał Bertrand Henryka.
— Daj Konetablu.
— Daję, rzekł Duguesclin, dziesięć dni zawieszenia broni i daruję życie całéj załodze.
— Całej?...
— Ma się rozumieć, zawołał Mauléon; żeby nie było wymówek, ponieważ sam oznajmiasz, że don Pedry nie ma w fortecy.
Te słowa wymknęły się młodzieńcowi, mimo szacunku jaki winien miéć dla swoich dwóch wodzów, i bardzo był z nich uradowany, gdyż bladość widoczna przeszła jak chmura po twarzy don Rodriga de Santarias.
Skłonił się i odszedł.
Gdy się tenże oddalił:
— Jesteś o tem przekonany? spytał król, uparty młodzieńcze, biédny kochanku...
— Tak, królu, przekonany, że don Pedro jest w Montiel, i że go miéć będziesz w swoich rękach w ośmiu dniach.
— Ah! zawołał don Henryk, otóż to co się nazywa upartość.
— A przecież on nie jest Bretończyk, rzekł Bertrand śmiejąc się.
— Panowie, don Pedro czyni sobie te same igraszki cośmy chcieli czynić. Będąc pewny, że nie podoła wyniknąć się przemocą, próbuje podstępu. Podług niego jesteście przecie przekonani, że go tam nie ma; zawieście broń, pilnujcie obojętnie a on przejdzie, będzie uciekał, ale przecież my tam będziemy To co was przekonywa, że go nie ma w Montiel, mnie przekonywa że w nim jest.
Agenor opuścił namiot króla i Konetabla z zapałem łatwym do pojęcia, i rzekł:
— Musaronie, szukaj najwyższego namiotu Warmii, i zatknij przy nim moją chorągiew, tak, aby dokładnie była widzianą z zamku. Aissa ją zna, zobaczy, dowie się z niéj o mnie i zachowa całą swoją odwagę. Co do naszych nieprzyjaciół widzących mój sztandar na szańcach, pomyślą, że ja tam jestem, i nie będą porozumiewać się, żeśmy się znów schowali w jaskinię. Idźmy, mój śmiały Musaronie, idźmy! tém najwyższém wysileniem dosięgniemy celu.

Masaron był posłuszny; sztandar Mauléona dumnie powiewa, po nad innemi.

ROZDZIAŁ LXXII.
Podejście zwyciężonego.

Król Henryk udał się z Konetablem i wojskiem przed Montiel.
Nie zostało więcéj jak dwa tysiące Bretończyków i Bégue de Villaines na około szańców.
Miłość natchnęła Mauléona. Każda z jego uwag nosiła na sobie cechę prawdy.
Mówił tak, jak gdyby istotnie wszystko słyszał co się działo w zaniku.
Zaledwie don Pedro zdyszany i pieniący się od złości, przybył po skończeniu bitwy do zamku, rzucił się na kobierzec w pokoju Mothrila i zostawał nieporuszony, niemy i niedostępny z nadludzkiemi wysileniami, mapie w głębi swego serca wściekłość i smutek, które niém miotały.
Wszyscy jego przyjaciele umarli! jego piękne wojsko rozproszone! tyle nadziei do zemsty i chwały, zniszczyło przeciąg czasu dnia jednego.
Już wszystko stracone! została tylko ucieczka! wygnanie! nędza! bezkorzystne walki partyzanckie! Niegodna śmierć na niegodnym polu bitwy. Już nie było przyjaciół! On, co nigdy ich nie kochał, uczuł największe boleści. powątpiewając o skłonnościach z jakiemi mogli bydź dla niego.
Bo téż królowie po największéj części, kiedy mają jednego przyjaciela, niedbają o drugiego.
Don Pedro ujrzał wchodzącego do pokoju Mothrila zbryzganego krwią, zbroję miał pogiętą i podziurawioną: przez niektóre miejsca sączyła się krew.
Maur był zsiniały. W jego oczach przebijało się jakieś złowrogie postanowienie. Nie był to więcéj uniżony, pełzający Saracen, ale człowiek dumny i nie dający z sobą pomówić, który szedł do swego równego.
— Królu don Pedro, rzekł mu, ty więc jesteś zwyciężony?
Don Pedro podniósł głowę i czytał w zimnych oczach Maura całe przeistoczenie się jego chatakteru.
— Tak, odparł don Pedro, i już więcéj nie powstanę.\
— Tracisz, nadzieję? rzekł Mothril, twój Bóg nie wart już więc naszego! Ja, co jestem także zwyciężony i ranny, nie tracę nadziei, modliłem się, i jestem silny.
Don Pedro opuścił głowę z rezygnacją.
— To prawda, odrzekł, zapomniałem o Bogu.
— Nieszczęsny królu! ty nie wiész jednakże o największym z twoich nieszczęść. Z koroną, stracisz życie.
— Czy mnie chcesz zabić? zapytał.
— Ja, ja twój przyjaciel?.. szalony jesteś królu don Pedro! Masz dosyć bezemnie nieprzyjaciół, nie potrzebowałbym broczyć moich rąk w krwi twojéj, gdybym chciał twojéj śmierci: wstań i pójdź ze mną zobaczyć płaszczyznę.
Istotnie na równinie widać było szykujące się włócznie i chełmy, które iskrzyły się od promieni zachodzącego słońca, tworząc zwolna naokoło Montiel ogniste coraz bardziéj rozszerzające się koło.
— Okrążają! jesteśmy zgubieni! widzisz przecie królu, rzekł Mothril. Bowiem, gdyby ten niezdobyty zamek, miał zapas żywności, nie wystarczyłby dla garnizonu i dla ciebie. Otaczają cię, widziano... jesteś zgubiony.
Don Pedro nie odpowiedział zrazu.
— Widziano mnie?... Któż mnie widział?
— Czy sądzisz że to dla wzięcia Montiel, tych pustek nie do użytku, zatrzymała się chorągiew Bégue de Villainesa?... Patrz, oto tam daléj przybywa sztandar Konetabla, czy sądzisz że Konetabl potrzebuje Montiel? Nie, ciebie to szukają, tak, ciebie to chcą.
— Nie dostaną mnie żywego, rzekł don Pedro.
Mothril nic nie odpowiedział z swéj strony. Don Pedro odezwał się z ironią:
— Wierny przyjaciel, człowiek pełen nadziei, nie potrafi powiedziéć swemu królowi: Żyj i miej nadzieję!
— Szukam sposobu jakim byś ztąd wyszedł, rzekł Mothril.
— Ty mnie wypędzasz?
— Chcę ocalić moje życie; chcę nie bydź zmuszonym zabić donnę Aissę, z obawy aby nie dostała się w posiadanie chrześcijan.
Krew nabiegła do twarzy don Pedrowi na wspomnienie imienia Aissy.
— Dla niéj to, szeptał, dałem się ująć w sidła. Gdyby nie chęć zobaczenia jéj, pobiegłbym do Toledy, Toloda może się bronić... tam nie umiéra się z głodu. Toledanie mnie kochają i dadzą się zabić za mnie; pod Toledą mógłbym dać ostatnią bitwę, i znaleźć śmierć chwalebną: a kto wié może i śmierć mego nieprzyjaciela, nieprawego syna Alfonsa, albo Henryka Traustamary! Oh! kobiéta mnie zgubiła!
— Wołałbym widziéć cię w Toledo, rzekł ozięble Maur, gdyż w twojéj nieobecności urządziłbym twoje interessa... i moje.
— Kiedy nic nie zrobisz dla mnie! zawołał don Pedro, w którym wściekłość coraz bardziéj zaczynała działać, nędzniku, ja zakończę moje dni tutaj, tak, lecz cię ukarzę za twoje zbrodnie i nieszczerość, będę kosztował ostatniego szczęścia; Aissa, która mi pokazywałeś jako ponętę, dzisiejszéj nocy jeszcze moja będzie.
— Mylisz się, odrzekł Maur spokojnie, Aissa nie będzie twoją. Zapominasz, że ja mam tu może trzystu wojaków? Zapominasz, że nie możesz wyjść z tego pokoju bez mojéj woli, że cię trupem powałę pod moje nogi, jeżeli się tylko ruszysz; i rzucę twój bałwan żołnierzom Konetabla, którzy z radością pochwycą ten podarunek?
— Zdrajca, szeptał don Pedro.
— Szalony! ślepy! niewdzięczny! zawołał Mothril, powiedz raczéj zbawca. Możesz uciekać, odzyskać twoją wolność, szczęście, koronę i opinię; uciekaj więc i nie trać czasu, nic gniewaj jeszcze Boga hultajstwem, i nie znieważaj przyjaciela jaki ci zostaje.
— To przyjaciel tak mówi?
— Czy wołałbyś żeby ci pochlebiał, i wydał?...
— Przystaję... Cóż więc chcesz czynić?
— Poślę jednego bohatera do Bretończyków, którzy na ciebie czyhają... Oni mysią że tu jesteś, wywiedźmy ich z błędu. Jeżeli widzimy, iż nie bardzo dbają o tak dobrą zdobycz, korzystajmy z tego, umykaj ztąd za piérwszą sposobnością jaka ci się nastręczy przez ich niedozór. Zobaczémy, czy masz tu jakiego człowieka zaufanego i rozsądnego, którego mógłbyś im posłać?
— Mam Rodriga Sanatriasa, wodza, który mi jest wszystko winien.
— To niedosyć. A czy spodziéwa się jeszcze co od ciebie?
Don Pedro uśmiéchnął się z goryczą.
— To prawda, odrzekł, ma się tylko wtenczas przyjaciół kiedy się czego spodziewają. Więc tak zrobię, że i on będzie się spodziewał.
— Bardzo dobrze, niech przyjdzie!
Wówczas kiedy król wołał Sanatriasa, Mothril kazał obstawić pokój Aissy kilku Maurami.
Don Pedro spędził część nocy z Hiszpanem na roztrząsaniu sposobów, jakiemiby wejść w umowę z nieprzyjaciółmi. Rodrigo był zarówno przytomny jak wierny; przewidział przytém, że ocalenie don Pedry sprawi ocalenie wszystkim, i że zwycięzcy, aby miéć króla zwyciężonego, poświęcą dziesięć tysięcy ludzi, zburzą skały, stracą Wszystko przez głód i ogiéń, lecz cel swój osięgną.
Don Pedro widział codziennie ze smutkiem sztandary don Henryka Transtamare.
Aby przeszkodzić królowi w zamiarach i Konetablowi w planach, postanowiono mieć w Montielu więcej jak garnizon.
Dla tego téż don Pedro wysiał niebawnie Rodriga Sanatriasa, który wypełnił zlecenie ze zręcznością j powodzeniem, jak to już widzieliśmy.
Przyniósł do zamku wiadomości, które przepełniły radością wszystkich w nim zostających.
Don Pedro nie zaniedbał zapytać go o szczegóły, zbierał od każdego pochlebne wiadomości, a odjazd królewskich oddziałów i Konetabla przekonał go w końcu, o ile rada Maura była przezorną i skuteczną.
— Teraz, rzekł Mothiil, nie mamy się czego więcéj obawiać, chyba codziennego nieprzyjaciela. Niech tylko przyjdzie noc, to jesteśmy ocaleni.
Już don Pedro nie posiadał się z radości, i zaczął bydź życzliwym i rozmownym z Mothrilem.
— Słuchaj, rzekł mu, widzę żem się źle z tobą obszedł, zasługujesz bydź więcéj jak ministrem zdetronizowanego króla. Zaślubię Aissę, połączę się z tobą przez największe węzły. Opuścił mię Bóg i ja go opuszczę. Stanę się wyznawcą Mahometa, ponieważ on to mnie ocala twoim głosem. Saracenowie widzieli mnie czynnego: wiedzą oni, że jestem zarówno dobrym wodzem jak i żołnierzem, pomogę im podbić nanowo Hiszpanię, a jeżeli znajdą mnie godnym abym niémi dowodził, umieszczę na tronie kastylskim mahometańskiego króla, aby zawstydzić chrześcijaństwo, które zajmuje się wewnętrznemi kłótniami, w miejsce gorliwego zajęcia się sprawą religii.
Mothril z ponurem niedowierzaniem słuchał obietnic wyrzeczonych pod wpływem bojaźni lub zapału.
— Ocal się zawsze jednak; potém zobaczémy.
— Chcę abyś miał większą rękojmię moich obietnic jak proste słowo, rzekł don Pedro. Kaź przyjść Aissie, przed tobą przysięgnę jéj wiarę moją; ty napiszesz moje obietnice, a ja się podpiszę, w miejsce układu uczyniémy wspólne przymierze.
Tak zobowiązując się, don Pedro użył całego swego podejścia, całéj dawnéj mocy. Czuł dobrze, iż robiąc Mothrilowi nadzieje przyszłości, przeszkadzał mu w opuszczeniu zupełném jego sprawy, i że bez téj nadziei Mothril gotów był wydać go nieprzyjaciołom.
Don Pedro był zręcznym wodzem; Mothril wiedział o tém dokładnie, że znał Maurów, i że pogodziwszy się z chrześcijanami, mógł im wyrządzić nieprzewidzianego figla.
Przytém Mothril był jego wspólnikiem przestępstwa i żądzy do chwały, węzłem tajemniczym i nierozerwanym, którego siły zbadać było niepodobna.
Chętnie słuchał don Pedry, i rzekł mu:
— Przyjmuję z wdzięcznością twoje łaski, mój królu, postawię cię w możności uzupełnienia wszystkiego nanowo. Chcesz widziéć Aissę, pokażę ci ją, tylko nie zatrważaj bynajmniéj jéj skromności zbytecznemi słowy, pamiętaj na to, że niedawno powróciła do zdrowia po ciężkiéj chorobie.
— Pomyślę o wszystkiém, odpowiedział don Pedro.
Mothril poszedł szukać Aissy, która niepokoiła się iż nie miała wiadomości o Mauléonie. Szczęk broni, chód sług i żołnierzy, oznajmiał jej zbliżanie się niebezpieczeństwa, lecz przedewszystkiém, i czego się najbardziéj lękała, przybył don Pedro.
Mothril, co tyle jéj czynił obietnic, musiał jeszcze i kłamać. Obawiał się, aby nie wydała przed królem scen śmierci Maryi Padilli, lękał się bardzo tego spotkania, lecz nie mógł go odmówić. Dotąd unikał wszelkich rozmów, tą razą przyszło do objaśnienia między don Pedrem a Aissą.
— Aisso, rzekł młodéj dziewicy, przychodzę oznajmić ci, iż król don Pedro jest zwyciężony i ukryty w tym zamku.
Aissa zbladła.
— Chice cię widziéć i mnie z tobą, nie odmawiaj mu tego, on tu rządzi.... przytém odjeżdża dziś w wieczór... lepiéj jest więc zostawać z nim w dobréj zgodzie.
Aissa zdawała się wierzyć słowom Maura Jednakże bolesne uczucie oznajmiało jéj, iż ją czeka nowe nieszczęście.
— Ja nie chcę mówić z królem, rzekła, ani téż go widziéć, dopóki nie zobaczę Mauléona, którego obiecałeś mi tu przyprowadzić, bądź zwycięzcą, lub zwyciężonego.
— Ale don Pedro czeka...
— Cóż mnie to obchodzi!
— On tu rządzi, mówię ci.
— Mam sposób wyłączyć się z pod jego władzy, wiész o tém dobrze... Cóż mi obiecałeś?...
— Dotrzymam moich obietnic, tylko pomóż mi Aisso.
— Nie pomogę nikomu oszukiwać.
— Więc dobrze, narażasz moją głowę... jestem bliski śmierci.
Ta groźba odnosiła zawsze swój skutek na Aissie.
Przyzwyczajona do prędkiego wykonywania sprawiedliwości arabskiéj, wiedziała, że za jedném skinieniem pana, upada głowa.
— Cóż mi powie król? co chce ze mną mówić?
— W mojéj obecności.
— To niedosyć, chcę żeby więcéj osób było przy téj rozmowie.
— Obiecuję ci to uczynić.
— Chcę być tego pewną.
— Jak to?
— Ten pokój w którym jesteśmy, wychodzi na pokład zamkowy. Niechaj ludzie twoi i moje kobiéty tam będą; sprowadź moją lektykę, to będę słuchać co mi powie król.
— Wszystko się stanie jak sobie życzysz, donno Aisso.
— Więc, cóż mi powie don Pedro?
— Będzie ci proponował zaślubiny.
Aissa wzruszyła się gwałtownie.
— Wiém ja o tém, przerwał Mothril, lecz pozwól mil to wyrzec... Pamiętaj, że dziś wieczór odjeżdża...
— Ale ja nic nie odpowiem.
— Przeciwnie, odpowiész mu grzecznie... Widzisz to wojsko hiszpańskie i bretońskie, które otoczyło zamek, chcą oni wziąść nas przemocą i pozabijać, jeżeli znajdą u nas króla. Niech sobie jedzie don Pedro, abyśmy się ocalili.
— Ale Mauléon?
— Nie mógłby nas ocalić żeby don Pedro był tutaj.
Aissa przerwała Mothrilowi.
— Kłamiesz, rzekła, nie połączysz mnie z nim. Gdzie on jest?... co robi?... czy żyje?
W téj chwili, Musaron z rozkazu swego pana, zatknął sztandar dobrze znany Aissie.
Dziewica spostrzegła ten znak ukochany. Skrzyżowała ręce w zapale i zawołała:
— Widzi mnie! słyszy!... Przebacz mi Mothrilu, niesłusznie posądzałam cię... Idź, powiédz królowi, że idę za tobą.
Mothril zwrócił wzrok na płaszczyznę, dostrzegł sztandar, poznał go, zbladł i wyjąkał:
— Idę.
Poczém z wściekłością:
— Przeklęty chrześcijaninie! zawołał, jak już Aissa nie mogła dosłyszéć, ty więc zawsze chodzisz za mną? Oh! ja ci się wyśliznę.

ROZDZIAŁ LXXIII.
Ucieczka.

Don Pedro rozmawiał z Aissą na pokładzie, obok świadków jakich sobie życzyła.
Mówił z nią bez przesady; skutkiem wielkiego zamyślenia o zbliżającéj się ucieczce.
Aissa nie miała więc nic do wyrzucenia Mothrilowi; przytém nie przestawała podczas całéj téj konferencji patrzéć na tę błogosławioną chorągiew Mauléona, która z daleka na okopach powiewała, błyszcząc się od słońca.
Widziała pod tą chorągwią rycerza, którego z daleka mogła poczytywać za Agenora.
Doh Pedro znajdując więc sposób pocieszenia Aissy, a Mothril oddalając swoje podejrzenia ukrytych zamiarów, postanowił, aby trzéj jego najprzywiązańsi przyjaciele byli gotowi iść nocą na zwiady okopów.
Jednego punktu w okopach widocznie mniej strzeżono jak innych: był to bok skały, który spadał w wąwóz. Wielu doradców mówiło królowi, aby ociekł za pomocą sznura przywiązanego do okien Aissy; lecz gdyby król tak uczynił, nie miałby konia aby prędko uciekać.
Postanowiono więc obejrzéć wały i w miejscu najsłabszém utorować sobie drogę, ustroniwszy placówki, aby tym sposobem ułatwić królowi ucieczkę na dobrym koniu.
Lecz słońce dzienne zapowiadało noc jasną, a to przeszkadzało do wykonania zamiaru.
Niespodzianie, jak gdyby szczęście chciało sprzyjać każdemu życzeniu don Pedry, powstał wiatr za chodni unosząc z równiny spiekło kłęby piaszczyste a gęste i przeciągłe chmury ukazały się na widnokręgu.
W miarę o ile przygasało słońce za wieżami Toledy, gęste chmury czerniły i zakrywały niebo jakby wielkim płaszczem.
Obfity dészcz lunął koło dziewiątéj wieczór.
Agenor i Musaron przyszli zaraz po zachodzie słońca, i skryli się jeden koło drugiego w swéj komórce przy źródle.
Żołnierze, wybrani przez Bégue de Villainesa, wykopali sobie w ziemi blisko szańców schronienie, tak, iż naokoło Montiel był nieprzerwany łańcuch pilnujących.
Stosownie do rozporządzeń Agenora, który od czasu odjazdu Konetabla zaczął działać zaczepnie, rozstawione dla pozoru tam i owdzie szyldwachy, strzegli; czyli raczéj udawali, że strzegli linię kordonową.
Deszcz zmusił straże odziać się w ich płaszcze, niektórzy pokładli się na nich.
O godzinie dziesiątéj Agenor i Musaron usłyszeli drżenie skały pod chodem ludzkim.
Przysłuchiwali się baczniéj, i w końcu ujrzeli przechodzących trzech oficerów don Pedry z wielkiemi ostrożnościami, albo raczéj pełzających. Zwiedzali szaniec w wspomnionym już miejscu. Zamierzano ztamtąd uprzątnąć szyldwacha, był tam tylko oficer ukryty z drugiéj strony za wysypką ziemi.
Oficerowie widzieli iż bliższa strona nie była strzeżoną. Z radością powiedzieli to jeden drugiemu, i Agenor słyszał ich wesołość kiedy szli po spadzistych schodach.
Jeden z nich rzekł pół głosem:
— Ślizgo, koniom trudno będzie się utrzymać schodząc.
— Trudno, ale będą lepiéj biedź po równinie.
Te słowa napełniły radością serce Agenora.
Posłał Musarona do najbliższego oficera będącego w okopach, celem oznajmienia, iż zachodzi coś nowego.
Oficer przyczajony dał znać o tém swemu sąsiadowi, który toż samo daléj uczynił, i naokoło Montiel przebiegły wiadomości udzielone przez Agenora.
Pół godziny nie wyszło jak Agenor usłyszał na pokładzie chód koński.
Zdawało mu się, że ten łoskot rozdzierał mu serce, tyle to wrażenie było żywe i bolesne.
Łoskot zbliżał się, inny tentent koni dał się słyszéć, lecz tylko samemu Agenorowi i Musaronowi.
Istotnie, król dał rozkaz żeby poowijano szmatami kopyta końskie, aby nie sprawiły wielkiego hałasu.
Król szedł ostatni, mały suchy kaszel, którego nie mógł powściągnąć zdradził jego obecność.
Szedł z wielką trudnością, trzymając cugle konia w ręku, któremu nogi ślizgały się na zbytniej pochyłości.
W miarę jak zbiegi przechodzili przed jaskinią, Agenor i Musaron poznali między niemi don Pedra, widzieli zupełnie twarz jego, bladą lecz spokojną.
Dwaj pierwsi zbiegi przybyli do okopów, siedli na koń i przejechali okop; lecz zaledwie dziesięć kroków uczynili, wpadli w głęboki rów, gdzie dwudziestu uzbrojonych ludzi uprzątnęli ich bez wrzawy.
Don Pedro, który o niczém nie powątpiewał, skoczył na siodło, w tém nagle pochwycony został przez Agenora, który opasał go dwoma silnemi rękami, a Musaron zatykał mu usta.
Poczém Musaron bodnął konia mieczem, który przeskoczył przez okopy i uciekł dając słyszéć pęd na pokładzie krzemienistym.
Dn Pedro szarpał się pogrążony w smutku głębokim.
— Bądź ostrożny, rzekł mu do ucha Agenor, gdyż będę zmuszony zabić cię, jeżeli będziesz czynił niespokojności.
Don Podro wymówił jeszcze te słowa przytłumione:
— Jestem królem, obchodź się ze mną po rycersku!
— Wiem dobrze że jesteś królem, rzekł Agenor, ja cię tu oczekiwałem. Słowo rycerskie, nic ci się złego nie stanie.
Wziął go na swoje silne barki i przeszedł z nim okopy, w pośród oficerów skaczących z radości.
— Cicho, cicho! panowie, rzekł Agenor, nie krzyczcie! Działam w sprawie Konetabla, nie psujcież moich interesów.
Zaniósł swego jeńca do namiotu Bégue de Villainesa, który mu się rzucił na szyję i czule ucałował.

Prędzéj! prędzéj! zawołał tenże, posyłam kurjerów do króla przed Toledę, i do Konetabla, który jest w pochodzie, aby ich zawiadomić że wojna już skończona.

ROZDZIAŁ LXXIV.
Trudności.

Wówczas kiedy wojsko Bretońskie szło przez całą noc z tryumfującą radością, a don Pedro z boleścią i przestrachem, posłańcy na najpiękniejszych rumakach udali się do don Henryka i Konetabla.
Agenor pozostał całą noc przy jeńcu; który tłumiąc w sobie złowrogą spokojność odpychał wszelkie pociechy i ulgi.
Ponieważ nie wypadało zostawić w więzach króla, oswobodzono go z nich wymógłszy przysięgę: iż nie przedsięweźmie żadnych środków ucieczki.
— Wiadomo jest co warto słowo króla don Pedra, rzekł Bégue do swoich oficerów, podwoić warty, i niech namiot tak będzie otoczony żeby nawet nie mógł pomyśléć o ucieczce.
O trzy mil od Toledy spotkano Konetabla pędzącego przed sobą jakby spłoszoną trzodę resztki zwyciężonych w przed-dzień nieprzyjaciół, i dopełniającego bogatemi jeńcami tę ważną korzyść.
Mieszkańcy Toledy tak się obawiali podejścia używanego w owych czasach barbarzyńskich, iż niechcieli przyjmować nawet i swoich sprzymierzeńców.
Konetabl zanim jeszcze nie odebrał téj wiadomości, zawołał:
— Mauléon miał więcéj rozumu jak my!
— I puścił się z koniem ku Montiel z radością nie do opisania.
— Dziękuję ci, rzekł, za twoją odwagę, wytrwałość i trafne postąpienie. Gdzież jeniec?
— W namiocie Bégue de Villamesa, odpowiedział Mauléon, śpi, albo udaje śpiącego.
— Ja nie chce się z nim widziéć, rzekł Bertrand najpiérwszy, powinien Henryk z nim mówić, jako jego zwycięzca, jego pan. Czy dobrą straż postawiono?
— Trzydziestu rycerzy naokoło namiotu, odparł Agenor, Don Pedra nie wymknie się, byleby tylko jaki szatan nie wyciągnął go za włosy jak niegdyś proroka Habakuka, a może to jeszcze i zobaczemy...
— A jak będzie leciał w powietrzu, rzeki Musaron, puszczę do niego strzałę, która mu ułatwi wejście do piekła.
— Niech przed namiotem zaścielą mi połowę łoże, zawołał Konetabl, i ja chcę pilnować jeńca, aby go sam przedstawić don Henrykowi.
Wykonano polecenie, leże Konetabla zrobione z desek i gałęzi, było postawione przy samych drzwiach namiotu.
— Ale, ale, rzekł Bertrand, to prawie jest niedowiarek, gotów sam się zabić, czy odjęło mu zbroję?
— Nie śmiano tego uczynić, przecię to głowa namaszczona, przed ołtarzem Boskim, i ogłoszona królem...
— Słusznie, dopóki nie zostaną wydane ostatnie rozkazy don Henryka, należą mu się honory i szacunek.
— Widzisz pan, rzekł Agenor, jak kłamał len Hiszpan, zapewniając, że don Pedry niebyło w Montiel.
— Za to téż każemy powiesić Hiszpana i cały garnizon, rzekł spokojnie Bégue de Villaines. Kłamstwem zwolnił Konetabla z jego słowa.
— Panowie, odpowiedział z pośpiechem Agenor, ci nieszczęśliwi żołnierze nie zawinili, kiedy taki był rozkaz wodza, zresztą poddają się, a wrazie przeciwnym sami sobie winę przypiszą.
— Zmusiemy ich głodem, odparł Konetabl.
Myśl o utraceniu Aissy przez głód, posunęła Mauléona do wyjścia z granic z jego wrodzonéj przyzwoitości.
— Oh! panowie... nie popełnicie okrucieństwa?
— Ukarzemy kłamstwo i przeniewierzenie! zawołał Konetabl, przytém czyż nie powinno nas cieszyć, że kłamstwo nastręcza nam sposobność ukarania Mothrila? Poślę parlamentarza do tego nędznika, aby go zawiadomić, że don Pedro jest wzięty, i to dlatego, że był w Montiel, i że przedemną skłamano. Zatém, aby dać przykład wszystkim kłamcom, z garnizonu będzie wybrany dziesiąty przy poddaniu się, lub wrazie przeciwnym, wszyscy skazani zostaną na głodną śmierć.
— I donna Aissa? przerwał Mauléon blady z niespokojności.
— Przecież oszczędzimy kobiéty, odparł Duguesclin, bowiem przeklęty niechaj będzie ten, który wojując nie oszczędza starców, małych dzieci i kobiét!
— Ale Mothril nie będzie szczędził Aissy, gdyż tym sposobem zostawiłby ją komu innemu, on ją zabije... A pan mi obiecałeś uczynić to, o co cię prosić będę: proszę więc o życie Aissy.
— Bardzo dobrze mój przyjacielu, ale jakże sobie postąpisz aby ją ocalić?

— Będę prosić żebyś pan posiał do Mothrila mnie jako parlamentarza, i pozwolił mi dowolnie z nim pomówić... Zapewniam z méj strony za prędkie poddanie się Maura i załogi... — Tylko mój panie, miéj litość nad życiem nieszczęśliwych żołnierzy! oni nic nie zawinili.
— Widzę, że trzeba się poddać. Dosyć mi czyniłeś usług nie mogę ci zatém nic odmówić. Król z swéj strony winien ci tyle co i mnie, ponieważ ty ująłeś don Podrę, bez którego nasze wczorajsze zwycięztwo nie byłoby stanowcze, wolno mi zatém w jego i mojém imieniu, pozwolić na to co sobie życzysz Aissa, do ciebie należy, żołnierzom, oficerom, nawet załodze będzie darowane życie i kara galer, ale Mothril będzie wisiał.
— Panie...
— Oh! nie żądaj więcéj.... bo i nie otrzymałbyś. Obraziłbym Doga pomijając tego zdrajcę.
— Czyż najpiérwszą rzeczą, o którą mnie Mothril zapyta, nie będzie ta, czy ma darowane życie, cóż mu odpowiem?
— Odpowiesz mu co ci się podobać będzie panie de Mauléon.
— Ale pan mógłbyś go oszczędzić, podług warunków o zawieszeniu broni, zawartych z Rodrigo Sanatriasem.
— Jego! nigdy! Powiedziałem załogę, Mothril jest Saracen, nie liczę go do obrońców zamku, zresztą, jest to rachunek pomiędzy mną i Bogiem. Jak już będziesz miał Aissę, mój przyjacielu, niech cię nic więcéj nie obchodzi, i nie troszcz się o mnie.
— Jeszcze raz panie; pozwól mi błagać cię, prawda, że Mothril jest nędznik, Bogu nawet byłoby przyjemnie aby został ukarany, ale on jest bezbronny, nie może już szkodzić....
— Wszystko jedno co mówiłbyś do posągu panie de Mauléon, odpowiedział Konetabl, proszę cię pozwól mi wypocząć, co do słów jakiemi przemawiasz za załogą, pozostawiam ci wolność. Idź! Już nie było co więcéj do odpowiedzi, Agenor dobrze wiedział, że Duguesclin był nieugięty jak raz co sobie postanowił, nie dał się niczém przekonać.
Przewidywał również i to, że Mothril wiedząc, że don Pedro w niewoli, na nic nie będzie miał uwagi, ponieważ wiedział, że i na niego nie miano podobnież.
Mothril był jeden z tych ludzi, którzy umieją wywrzeć zemstę jaką czują, i znieść jéj następstwa. Nie ubłagany dla innych, postanowił dla siebie żadnych łask nie przyjmować.
Również nigdy Mothril nie zgodziłby się oddać Aissę; położenie zatém Agenora było jak najprzykrzejsze.
— Jeżeli skłamię, zniesławię się, rzekł, jeżeli obiecam Mothrilowi życie, a nie dotrzymam słowa, stanę się niegodnym miłości kobiéty, i szacunku ludzi.
Pogrążony był w tych okropnych niespokojnościach, gdy trębacze oznajmili przybycie don Henryka przed namiot.
— Już dzień był znaczny i widziano z obozu miejsce na którém Mothril i Rodrigo przechadzali się rozmawiając z niespokojnością.
— To co Konetabl nie udzielił panu, rzekł Musaron Agenorowi, widząc go smutnego, udzieli król Henryk, poproś pan a otrzymasz. Mniejsza o to czyje usta mówią tak, byleby wymówiły, i ażebyś pan nie popełniając kłamstwa, mógł ten wyraz powtórzyć Mothrilowi.
— Spróbujmy, rzekł Agenor.
I szedł przyklęknąć przy strzemieniu don Henryka, które germek już trzymał w chwili zsiadania.
— Dobre wiadomości jak się zdaje, rzekł król.
— Dobre królu.
— Wynagrodzę cię Mauléonie, żądaj odemnie hrabstwa jeżeli chcesz.
— Proszę o życie Mothrila.
— Żądasz więcéj jak hrabstwa, rzekł król, lecz zgoda.
— Jedź pan prędko, rzekł Musaron do ucha Agenorowi, gdyż Konetabl idzie, a byłoby za późno gdyby to usłyszał.
Agenor pocałował rękę króla, który zsiadłszy zawołał:
— Dzień dobry kochany Konetabla, zdaje się, że mamy zdrajcę?
— Tak królu, rzekł Bertrand, udając, iż nie spostrzegł Agenora rozmawiającego z don Henrykiem.

Młodzieniec pobiegł jak gdyby skarb unosił. Jako parlamentarz, miał prawo wziąść dwóch trębaczy, wybrał téż sobie takowych, kazał im jechać naprzód a za nim nierozłączny Musaron. Nie oparli się aż przy piérwszéj bramie zamkowéj.

ROZDZIAŁ LXXV.
Dyplomatyka miłości.

Nie opóźniono się z otworzeniem. Agenor zbliżając się miał sposobność przekonania się o nieprzystępnéj miejscowości Niektóre ścieszki miały zaledwie jedną stopę szerokości, a na około sterczały góry.
Bretończykowie nie bardzo przyzwyczajeni do marszów po górach, wielce tym pochodem byli niezadowoleni.
— Miłość czyni nas bardzo nierozważnymi, rzekł Musaron swemu panu.
— Czy zapominasz, że nasze osoby są nietykalne?
— Eh! mój panie na co tam będzie uważał ten przeklęty Maur, i cóż to pan uważasz dla niego za niedotykalne na ziemi?
Agenor kazał zamilczeć swemu słudze, jechał daléj, i przybył do miejsca gdzie Mothril go czekał, poznawszy już kiedy się zbliżał.
— Francuz! mówił do siebie cicho, cóż znaczy jego obecność w zamku?
Trębacze odezwali się, Mothril dał znak iż słyszał.
— Przychodzę, rzekł Agenor ze strony Konetabla, aby ci to powiedzieć: „Przyjąłem zawieszenie broni z memi nieprzyjaciółmi pod warunkiem, iż nikt nie wyjdzie z zamku.... Dozwoliłem wszystkim żyć spokojnie, lecz dziś muszę zmienić postanowienie, ponieważ ty uchybiłeś twoje słowo.”
Mothril zbladł i rzekł:
— W czém?
— Téj nocy, przydał Agenor, trzech jeźdźców przeszło okopy mimo naszych straży.
— Niech więc śmiercią ukarani zostaną, ponieważ się przeniewierzyli, rzekł Maur czyniąc na sobie gwałtowne wysilenie.
— Byłoby to łatwo, rzeki Agenor, gdyby ich zatrzymano, lecz, zbiegli!...
— Jak to, i ty ich nie zatrzymałeś? zawołał Mothril, nie zdolny dłużéj okazywać radość, odezwawszy się tylko co, z tak wielką niespokojnością.
— Ponieważ nasze straże, ufając twojemu słowu, mniéj baczyli jak zazwyczaj, i że podług umowy Rodriga, która jetl: nikt z was nie potrzebował uciekać, gdyż wszyscy mieli zapewnione życie...
— Czy już skończyłeś? rzekł Maur.
— Zmieniając niektóre rzeczy z ułożonych warunków.
— Ah! ja nie powątpiewałem, odparł Maur z goryczą, łaskawość chrześcian jest krucha jak szkło, trzeba się miéć na baczności, żeby pijąc z niego, nie stłuc. Przychodzisz powiedzieć nam że wielu żołnierzy... — czy to tam są żołnierze?... — ci, co ociekli z Montiel, i że będziesz zmuszony skazać nas wszystkich na śmierć.
— Przedewszystkiém, Saracenie.... rzekł Agenor draśnięty tym wyrzutem i podejrzeniem, przedewszystkiém powinieneś wiedziéć kto są zbiegi.
— A to jakim sposobem?
— Przelicz twoją załogę.
— Ja tu nie rządzę.
— Więc nie należysz do składu załogi? ciebie wyłączono z układów, rzekł pospiesznie Agenor.
— Jesteś za przebiegły na młodego człowieka.
— Stałem się nim przez zapatrywanie się na Saracenów, lecz odpowiedz.
— Jestem rzeczywistym wodzem, rzekł Mothril obawiając się stracić korzyści z kapitulacji; jeżeli ta była podobną.
— Widzisz że miałem słuszność bydź podstępnym, ponieważ skłamałeś.... Ale tu nie o tém mowa, przyznaj sam że naruszono warunki.
— Tak mówisz, chrześcjaninie.
— A ty powinieneś mi wierzyć, przydał Mauléon z przybranym tonem. Oto taki jest rozkaz Konetabla, naszego wodza: „Forteca dziś jeszcze ma się poddać, albo najściślejsze obwarowanie zaraz się przedsięweźmie.”
— Czy już wszystko? rzekł Mothril.
— Wszystko.
— Chcesz nas zagłodzić?
— Tak.
— A jeżeli my chcemy umierać?
— Nie będziemy się temu sprzeciwiać.
Mothril patrzał na Agenora z szczególnym znaczeniem, które ten ostatni dokładnie zrozumiał.
— Wszyscy? rzekł zatrzymując się cokolwiek przy tém słowie.
— Wszyscy, odparł Mauléon, lecz jeżeli ty umrzesz, po dla tego że tak chcesz.... Don Pedro ci nie pomoce, wierzaj mi.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Dla czego.
— Ponieważ mamy wojsko i możemy stawić opór, on go już nie ma, i że zanimby zebrał takowe, wszyscy z głodu pomrzecie.
— Słusznie mówisz chrześcjaninie.
— Ocal więc sobie życie.
— Ah! ty nam dajesz życie?
Daję.
— Na czyje słowo? na Konetabla?
— Na słowo króla, który się zbliża.
— Istotnie zbliża się, rzekł Mothril z niespokojnością, nic ja go nie widzę.
— Patrz na jego namiot.... albo raczéj na namiot Bégue de Villainesa.
— Tak.... tak.... Czy jesteś pewny, że nam dadzą życie?
— Zaręczam za to.
— I mnie także?
— I tobie Mothrilu, mam na to królewskie słowo.
— Możemy sobie iść gdzie nam się podoba?
— Gdzie wam się podoba.
— Ze wszystkiemi pakunkami, i skarbami?
— Tak Saracenie.
— To bardzo pięknie!...
— Nie wierzysz temu?... toś głupi dla czegóż dziś, mielibyśmy cię prosić żebyś do nas przyszedł, kiedy w przeciągu jednego miesiąca, dostaniemy cię żywego lub umarłego?
— Oh! obawiajcie się don Pedry.
— Zaręczam ci, że się go nie bojemy wcale.
— Chrześcijaninie, namyślę się.
— Jeżeli nie poddasz się za dwie godziny, rzekł niecierpliwy młodzieniec, uważaj się za nieżyjącego, żelazny łańcuch nie rozstąpi się.
— Dobrze! dobrze! za dwie godziny! niewielka to wspaniałomyślność, rzekł Mothril, przypatrując się z obawą w horyzont, jak gdyby z jego głębi miał się zbawca ukazać.
— Czy to już wszystko coś powiedział? rzekł Agenor.
— Za dwie godziny, jąkał Mothril roztargniony.
— Oh! mój panie, szepnął Musaron do ucha swemu panu, on się podda, przekonałeś go przecie.
Nagle Mothril spojrzał z boku na obóz bretoński z baczną uwagą.
— Oh! oh! mówił cicho wskazując Rodrigowi namiot Bégue de Villainessa. . Hiszpan wychylił się aby lepiéj widziéć.
— Twoi chrześcjanie, jak się zdaje, sami między sobą się szarpią, rzekł Mothril, patrz jak biegną do tego namiotu.
Rzeczywiście tłum żołnierstwa i oficerów biegł do namiotu z oznakami największej obawy.
Namiot trząsł się jak gdyby był wewnętrznie miotany przez walczących.
Agenor widział Konetabla dążącego tam z gniewem.
— Cos szczególnego i przestraszającego dzieje się w namiocie; gdzie jest don Pedro, jedźmy Musaronie.
I korzystając z roztargnienia Maura i Santariasa, zabrał się do powrotu. Wśród drogi usłyszał okropny krzyk.
Przybył w sam czas do przedmurza, gdyż zaledwie ostatnie bramy za nim zamknięto, jak grzmiący głos Mothrila zawołał:
— Allah! Allah! zdrajca mnie oszukał. Król don Pedro ujęty. Allah! niech zatrzymają Francuza, niech nam oddadzą na zakładnika Zamykajcie! zamykajcie bramy!
Ale Agenor już był za okopami, mógł nawet dokładnie widziéć okropny widok, któremu z wzgórza przypatrywał się Maur.

— Łasko Miłosierdzia! zawołał Agenor drżąc i wyciągając ręce do nieba, żeby jedna minuta więcéj, bylibyśmy zgubieni, to co widzę w namiocie, zmusiłoby Mothrila do najkrwawszego odwetu.

ROZDZIAŁ LXXVI.
O tém co się działu w namiocie Bégue de Villainesa

Don Henryk udarował Agenora łaską dla Mothrila, obtarł twarz swoją, i rzekł do Konetabla:
— Mój przyjacielu! serce mi bardzo mocno bije. Idę zobaczyć tego, którego śmiertelnie nienawidzę, téj radości pomięszanéj z goryczą, i tego wrażenia nie umiem pojąć w téj chwili.
— Królu, to oznacza, rzekł Konetabl, że serce W. K. Mości jest wielkie i szlachetne, gdyż inaczéj uczułby tylko radość z tryumfu.
— Ono jest śmieszne, dodał Król, idę do tego namiotu z nieufnością i sercem ścieśnioném.... Cóż on robi?
— Siedzi na lawie, z głową opartą na dłoniach, zdaje się bydź strudzony.
Henryk de Transtamare skinął ręką, wszyscy się oddalili.
— Konetablu, rzekł cicho, proszę cię o ostatnią radę. Chcę mu oszczędzić życie, lecz jak mam sobie postąpić? kazać wygnać, lub zamknąć w twierdzy?
— Nie pytaj mnie o radę królu, gdyż nie będę ci umiał jéj udzielić; jesteś mędrszy odemnie, a w przytomności swego brata, Bóg ci da natchnienie.
— Dziękuję ci Konetablu, twoje słowa umocniły mnie w przedsięwzięciu.
Król odchylił zasłonę namiotu i wszedł.
Don Pedro nie zmienił postawy wskazanéj przez Duguesclina, tylko jego smutek nie był więcéj uspokojony, dał to po sobie poznawać poruszeniami; już głuchemi, to znów hałaśliwemi, po wiedzianoby że to początek szaleństwa.
Usłyszawszy don Pedro chód Henryka, wzniósł głowę.
Jak tylko poznał swego zwycięzcę po jego poważnym ruchu i szyszaku złotym, szal opanował go nanowo.
— Przychodzisz, rzekł, śmiesz przychodzić.
Henryk milczał, zachował swoją postawę i spokojność.
Napróżno cię wyzywałem w walce, mówił daléj don Pedro co raz bardziéj unosząc się, ty tylko potrafisz znieważać nieprzyjaciela zwyciężonego, a nawet i w téj chwili kryjesz twoje oblicza, abym nie dostrzegł ich bladości.
Henryk zdjął powoli swój chełm i położył go na stole, jego twarz istotnie była blada, lecz oczy zachowały czystą i ludzką słodycz.
Ta spokojność rozjątrzyła don Pedrę, powstał, i rzekł:
— Tak, poznaję benkarta mojego ojca, lego co się mianuje królem Kastylii, zapominając że nie będzie królował w Kastylii dopóki ja żyć będę.
Henryk umiał powściągnąć niecierpliwość, jaką wywołały krwawe znieważania swego nieprzyjaciela, lecz mimowolnie gniew stopniowo się wzmagał, i krople zimnego potu zaczęły spływać po jego twarzy.
— Strzeż się, rzekł mu głosem drżącym, jesteś u mnie, nie zapominaj o tém. Ja cię nie znieważam, a ty zniesławiasz twój ród, wyrażeniem się niestosownym o nas obydwóch.
— Benkart! wołał don Pedro, Kenkart... benkart!
— Nędzniku, chcesz więc spróbować gniewu mego?
— Oh! jestem bardzo spokojny, rzekł don Pedro zbliżając się z oczami zaiskrzonemi, i zsiniałemi usty, nie posuniesz za bardzo daleko gniewu swego, ty się boisz...
— Łżesz! zawoła! z całéj siły don Henryk.
W miejsce odpowiedzi don Pedro pochwycił don Henryka za szyję, a ten opasał go swemi silnemi ramionami.
— Ah! mówił don Pedro, brakowało nam cię w ostatniéj bitwie, teraz musi być koniec.
Walczyli z taką zaciekłością, że namiot się zatrząsł, i zachwiał, i że skutkiem hałasu nadbiegli: Konetabl, Bégue, i wielu oficerów, którzy zmuszeni byli wejście porozcinać swojemi mieczami. Dwaj nieprzyjaciele skupieni do siebie jak węże, trzymali się przy samym wchodzie.
Widziano naówczas wewnątrz namiotu męczeńską walkę.
Konetabl zawołał.
Tysiąc żołnierzy przyskoczyło niebawnie blisko namiotu.
Było to w chwili kiedy Mothril dostrzegł z swojego obserwatorjum, i kiedy Mauléon zaczynał widziéć, co się działo po za okopami.
Dwaj przeciwniki potoczyli się wzajemnie wijąc się jeden koło drugiego, i za każdą sposobnością starali się pochwycić broń.
Don Pedro był szczęśliwszy, miał pod swoją przemocą Henryka Transtamare, którego utrzymując, kolanem, wydobył z za pasa małą ostrzę, aby nią ugodzić.
Lecz niebezpieczeństwo powróciło siły Henrykowi, przewrócił wraz swego brata, trzymał go z boku, i obadwa jeden przy drugim, pałali z swoich twarzy pożerczym ogniem zapamiętałej nienawiści.
— Trzeba to zakończyć, zawołał don Pedro, widząc, iż nikt z obecnych przez uszanowanie dla królów i trwogę nie śmiał się do nich zbliżyć. Dziś już nie ma króla kastylskiego, lecz nie ma także i uzurpatora: przestoję panować, lecz pomściłem się; mniejsza o to, iż mnie zabiją, gdy napiłem się krwi twojéj.
I mocą niespodziewaną przewrócił pod siebie swego brata strudzonego wysileniami, ścisnął mu szyję, i podniósł rękę aby zanurzyć żelazo.
Naówczas Duguesclin, widząc jak już prawie wpychał puginał, Duguesclin mówię, uchwycił swoją silną dłonią nogę don Pedra, przez co pozbawił go równowagi, i upadł pod Henryka.
— Ja ani osadzam królów na tronie, ani ich strącam, rzekł Konetabl głosem posępnym i drżącym, pomagam memu królowi.
Henryk odetchnąwszy, nabrał sił i wydobył swój sztylet.
Jak błyskawica żelazo zanurzyło się całkowicie w szyi don Pedra, gęsta krew trysnęła w oczy zdobywcy, przygłuszając krzyk straszny jaki wychodził z ust don Pedra.
Ręka rannego opadła, jego oczy przygasły, czoło w tył się wykręciło ku ziemi i słyszano ciężkie uderzenia głowy.
— Oh! cóżeś uczynił królu? rzekł Agenor, który wbiegł do namiotu i patrzał z najeżonemi włosami na trupa tarzającego się w krwi, i zwycięzcę na klęczkach, trzymającego broń prawą, a utrzymującego się lewą ręką.
Przerażająca cichość przejęła wszystkich obecnych.
Don Henryk opuścił swój puginał zakrwawiony.
Widziano naówczas strumień krwisty płynący z pod trupa.
Każdy cofał się przed krwią, z któréj wychodziła jeszcze; para gniewu i zemsty.
Henryk powstał, poszedł usiąść wróg namiotu, zakrył twarz swoją obiema rękami, ho nie mógł znieść dziennego blasku i wzroku obecnych.
Konetabl równie jak i on zasmucony, lecz odważniejszy, podniósł go zwolna, odprawił widzów téj okropnéj sceny, i rzekł:
— Zapewne, lepiéj byłoby, gdybyś tę krew rozlał w potyczce swoim mieczem lub toporem, lecz Bóg dobrze wszystko czyni, a co zrobił już się stało. Pójdź królu, nabierz odwagi.
— On sam chciał umrzéć, ja chciałem mu przebaczyć... Zajmij się, niechaj jego zwłoki nie będą wystawione na dłuższe widowisko... niech przynależe zaszczyty....
Królu, nie myśl o tém wcale... zapomnij, zostaw to dla nas.
Henryk po za szeregiem żołnierzy, przestraszonych z przejętych milczeniem, przeszedł do innego namiotu.
Duguesclin kazał przyjść starszemu z Bretończyków:
— Utniesz tę głowę, rzekł wskazując ciało don Pedry, a pan Bégue de Villaines odeśle ją do Toledy, jest to zwyczaj tego kraju, aby przywłaściciele nazwiska zmarłych nie mieli już więcéj prawa przychodzić i zakłócać panowanie i spokojność żyjącym.

Zaledwie to wymówił, już pewien Hiszpan z fortecy przyszedł oznajmić ze strony rzadcy, że załoga wieczorem o ósméj złożyła broń, podług warunków umówionych przez parlamentarza przysłanego przez Konetabla.

ROZDZIAŁ LXXVII.
Postanowienie Maura.

Cała ta scena, tak straszna i niespodziana, oraz wszystkie do niéj należące osoby i poruszenia, widziane były z zamku Montiel, gdy się zasłona otworzyła.
Widziano, że gdy rozmawiał Agenor z Mothrilem, ten ostatni słuchając wniosków parlamentarza, często patrzał na równinę, gdzie jakiś przedmiot zdawał zwracać jego uwagę.
Agenor starał się go upewnić, iż Bretończykowie nieuznali z zbiegów nocnych, jak niemniéj, iż zbiegi nie mogli bydź ujęci. Wiadomość ta pocieszała Muthrila o losie don Pedry, bowiem ciemność nocy powinna przeszkodzić ludziom zamkowym widziéć tych co uciekali, przytém Bretończykowie chwytając zdobycz, zachowali jak największą cichość.
Mothril powinien zatém uwierzyć, iż się nic złego nie przytrafiło don Pedrowi.
Obojętnie téż przyjmował wnioski Mauléona, lecz przypatrując się równinie, ujrzał trzy konie błądzące między zarosłą, i poznał w téj liczbie białego jak śniég konia don Pedry. Szlachetne zwierzę, które zaprowadziło swego pana na pobojowisko Montielu, miało go unieść jak piorun, zdała od nieprzyjaciół Bretończykowie uradowani posiadaniem jeźdźców, zapomnieli o ich koniach, którzy widząc się wolnymi i przytém zestraszonymi, uciekali przez okopy do obozu.
Błądzili całą resztę nocy, swawoląc i podskakując, lecz na dzień, instynkt, albo może i wierność sprowadziły je blisko zamku, zkąd Mothril ich dostrzegł.
Nie powracali oni na około tą samą drogą, musieli się przeto zatrzymać przed wąwozem będącym pomiędzy niemi i zamkiem.
Po za skałami patrzeli aby tak powiedzieć na Montiel, poczém znów wracali na pastwiska między skały, na mech, i do smolistych madroniosów, których owoc z koloru i woni podobny jest do truskawki.
Skoro Mothril je dostrzegł, zbladł i przekonał się o niepodobieństwie tego co mówił Agenor, wtenczas to zaczął zastanawiać się nad warunkami, i jakim sposobem sobie samemu zapewnić życie.
W tém nagle ukazała mu się okropna scena zaszła w namiocie, poznał on złotego lwa z szyszaku Transtamary, potargane włosy don Pedry, jego poruszenia i usiłowania, poznał głos, kiedy ostatni krzyk, krzyk śmierci, wyszedł mu z przeszytego gardła.
Wówczas to chciałby zatrzymać Agenora aby miéć z niego zakładnika, albo szarpać z niego kawałki; wówczas zastanowił się, widząc, iż tak męczono don Pedrę, a nie wiedząc przyczyny, mówił do siebie, iż był zupełnie stracony, on, ów podżegacz zamordowanego króla.
Od téj chwili zrozumiał całe postępowanie Agenora, który obiecywał mu życie, aby go wystawić na rzeź przez wyjście z Montiel i aby tym sposobem swobodnie raz nazawsze osięgnąć Aissę.
— Bydź może że umrę, mówił do siebie Maur, zawsze jednak będę się starał abym żył, co się zaś tyczy młodéj dziewicy, przeklęty chrześcijaninie, albo jéj miéć nie będziesz, albo otrzymasz nieżywą wraz ze mną.
Umówił się z Rodrigem, aby zataić śmierć don Pedry. którego oni sami tylko widzieli, i kazał przywołać oficerów z Montielu.
Wszyscy byli zdania: iż trzeba było się poddać.
Napróżno Mothril usiłował ich przekonywać, iż śmierć lepszą jest nad względy zwycięzców.
Sam Rodrigo zniweczył jego zamiar.
Może i innych starszych chciano z don Pedrem, rzekł, lecz nas, których ochroniono w bitwie, nas co jesteśmy jak i Henryk Hiszpanami, mianoby zabijać, kiedy słowo Koetabla nas zabezpiecza? Przecież wcale nie jesteśmy ani Saracenami, ani Maurami, i wyznajemy tego samego Boga co i nasi zwycięzcy.
Przekonał się Mothril, że wszystko już było skończone, słysząc postanowienie swoich współrodaków, opuścił głowę i zostawał z niemi w tym okropnym rozmyślaniu.
Rodrigo oznajmił, że załoga natychmiast się poddaje, Mothril obstawał żeby kapitulacja tylko w wieczór miała miejsce.
Ostatni raz ustąpiono jego życzeniu.
Było to wówczas gdy parlamentarz przyszedł oznaczyć Duguesclinowi ósmą godzinę w wieczór, do oddania fortecy.
Mothril zamknął się w apartamentach rządcy, aby się pomodlić, tak przynajmniej powiedział Rodrigowi.
— Każesz wyjść załodze o umówionéj godzinie, to jest w nocy, rzekł, naprzód żołnierzom, następnie podoficerom, w końcu oficerom, i sam, a ja ostatni wyjadę z donną Aissą?
Mothril zostając sam, kazał otworzyć drzwi od pokoju Aissy.
— Widzę moje dziecię, rzekł, że wszystko nam sprzyja, don Pedro nie tylko pojechał ale nawet umarł.
— Umarł! zawołała dziewica z wyrazem przestrachu, który jednakże tchnął wątpliwością.
— Patrz, rzekł rozwlekle Mothril, pójdź, zobaczysz.
— Oh! rzekła cicho Aissa powodowana bojaźnią i chęcią dowiedzenia się prawdy.
— Nie wahaj się, nie daj się tak zmuszać Aisso, chcę żebyś widziała jak się to obchodzą chrześcianie z swemi nieprzyjaciółmi, zwyciężonemi jeńcami, ci chrześcijanie. których ty tak kochasz.
Przyciągnął młodą dziewicę z pokoju na pokład, i wskazał jéj namiot Bégue de Villainesa wraz z rozciagnionym jeszcze trupem.
W chwili, w któréj Aissa, milcząca i blada przypatrywała się temu strasznemu widowisku, jakiś człowiek zbliżył się do ciała i jednym cięciem noża, odłączył od niego głowę.
Aissa wydała krzyk i opadała prawie bez przytomna w objęcia Mothrila.
Ten zaniósł ją do jéj pokoju, i przyklękłszy o spodu łoża na którym odpoczywała, rzekł:
— Widzisz dziecię! wiész, że los jaki spotkał don Pedrę, mnie czeka? Chrześcijanie ofiarowali mi kapitulacją i zapewnili życie, lecz oni to samo życie obiecali i don Pedrowi. Widzisz jak dotrzymali swego słowa! Jesteś młoda i bez doświadczenia, lecz twoje serce jest czyste, twój umysł zdrowy, poradź mi, proszę cię o to.
— Ja, tobie radzić?...
— Ty znasz jednego chrześcijanina... ty...
— Tak chrześcijanina, który nie uchybi swego słowa, który cię ocali, bo mnie kocha, zawołała Aissa.
— Wierzysz mu? rzekł Mothril potrząsając głową.
— Jestem tego pewną, przydała młoda dziewica z zapałem miłosnym.
— Dziécię! rzekł Mothril, cóż on ma za znaczenie pomiędzy swémi? Czy to jest pospolity rycerz, i czy ma nad sobą wodzów, generałów, Konetabla i króla! Zgadzam się jeszcze na to, że on zechce przebaczyć; ale inni są nieubłagani, zabiją nas.
— Ja!... zawoła młoda dziewica w popędzie egoizmu, którego nie mogła pohamować, i który ukazał Maurowi głębię duszy Aissy, to jest głębię niebezpieczeństwa, i potrzebę prędkiego rozmyślenia się.
— Nie, rzekł jéj, ty jesteś młoda i pożądana dziewica; wodzowie, generałowie, Konetabl i król przebaczą ci w nadziei zasłużenia sobie na jaki uśmiech, lub pochlebniejszą nagrodę! Oh! Francuzi i Hiszpanie umieją się podobać!... przydał z piekielnym uśmiechem, ale ja! ja co tylko byłem dla nich człowiekiem niebezpiecznym, om mnie poświęcą....
— Mówię ci, że Agenor jest tam, i że kosztem swego życia bronić będzie mego honoru.
— A gdyby on umarł, cóżbyś uczyniła?
— Umarłabym podobnież...
— Oh Aisso! ja patrzę najobojętniéj na świecę, ponieważ jéj bliższy jestem.
przysięgam, że cię ocalę.
— Na cóż mi przysięgasz?
— Na moje życie... Przytém mylisz się sam co do wpływów jakie mieć może Agenor, powtarzam ci to Mothrilu, król go lubi, jest dobrym sługą Konetabla, i jak wiész powierzono mu ważne poselstwo.... do Soryi.
— Tak i ty wiész także Aisso, jak się zdaje, rzekł Maur z wejrzeniem nacechowanym ponurą zazdrością.
Aissa zarumieniła się powodowana wstydem i bojaźnią, przypominając sobie, że Sorja było to dla niéj wspomnienie miłości, i nie zmyślonych roskoszy.
Poczém przydała:
— Mój rycerz ocali nas oboje. Położę mu jeżeli tego trzeba za warunek...
— Słuchaj więc dziécię! zawołał Maur niecierpliwy, ujrzéć tę uporczywość, miłosną i przeszkadzać, jéj na każdym kroku gdzie tylko chciała się posunąć. Agenor tak mało jest zdolny ochronić nas, że nawet sam przyszedł tylko co tutaj...
— Przyszedł? on, rzekła Aissa, tu?... i nic mi nie oznajmiłeś.
— Aby zwrócić oczy wszystkich na twoją miłość!... zapominasz o swojéj godności młoda dziewico, przyszedł tu, mówię ci, błagać mnie o wynalezienie środka usunięcia cię od znieważali chrześcijan, i pod tym to warunkiem obiecywał mnie bronić.
— Mnie znieważać, mnie, co stanę się chrześcijanką!
Mothril wrzasnął szalenie.
— Cóż mam czynić? mówił daléj Mothril. radź mi, czas nagli, dziś wieczór forteca będzie oddaną chrześcijanom; dziś wieczór umrę, a ty jako cześć łupu należeć będziesz do tych niewiernych wodzów.
— Cóż powiedział Agenor?
— Przedstawiał okropny środek, który cię przekona jak dalece niebezpieczeństwo jest wielkie.
— Środek ocalenia?
— Środek ucieczki.
— Powiedz.
— Patrz przez te okno. Widzisz jak ta strona skały jest szczególnie; sterczącą, że spada w głąb wąwozu, tak, iż uwaga na ten punkt byłaby zbyteczną, gdyż tylko ptaki swoim lotem, lub węże pełzaniem mogą się tam napowrót dostać, przytém nie czuwają już na don Pedra, Francuzi zupełnie ten punkt opuścili.
Aissa zatopiła swój wzrok w tonie, którą już pokrywać zaczęła czarna powłoka zbliżającej się nocy.
— I cóż? rzekła.
— Oto frank radził mi przywiązać sznur do prętów téj kraty, i spuścić ją w wąwóz.... tak samo, jak to chcieliśmy zrobić dla don Pedra, i tak samo jakby i on zrobił, jeżeliby mógł znaleść na dole dobrego konia. Radził mi przyczepie się wraz z tobą do węzłów tego sznura i spuścić się w wąwóz, naówczas, kiedy wojsko chrześcijańskie będzie zatrudnione przy bramach zanikowych przyjmowaniem załogi, która wymaszeruje bez oręża koło ósméj wieczorem.
Aissa z okiem zaognionym i drżącemi osty, słuchała Maura, i raz jeszcze wyjrzała na pożerczą otchłań.
— To on dał tę radę? rzekła.
— „Kiedy się już dostaniecie, mówił Mothril, iż przydał Agenor, ja będę tam na was oczekiwał i ułatwię sposób ucieczki...
— Jak to! on nas opuści?.... zostawi mnie samą z tobą?
Mothril zbladł.
— O nie, przydał, widzisz te trzy konie swawolące po drugiéj stronie wąwozu?
— Widzę, widzę.
— Frank dotrzymał już połowę swojéj obietnicy, już nadesłał dla nas konie... Aisso policz je, czy jest ich trzy.
— Wieleż nas będzie uciekało? Ah! zawołała, tak! tak! ty, on, i ja.. Ah! Mothrilu!.. Ah! aby tylko z nim, pójdę i w ognistą otchłań!... pojedziemy.
— Nie będziesz się lękała?
— Kiedy on mnie czeka?
— Przygotuj się więc podówczas, jak trębacze i dobosze oznajmią wyruszenie załogi.
— A sznur...
— Sznur?... oto jest, wytrzymałby i trzy razy większy jak nasz ciężar, a co do jego długości, to już mierzyłem, spuszczając mi taśmie kulę ołowianną. Czy tylko będziesz śmiałą i mocną, Aisso?

— Jak gdybym z moim rycerzem szła na weselne gody, odpowiedziała w miłosnym upojeniu młoda dziewica.

ROZDZIAŁ LXXVIII.
Głowa i pięść.

Noc ponura i zimna, która swoim posępnym kirem pokryła barwy i kształty, okryła i Montiel.
O wpół do ósméj, trębacz dał znak, i widziano jak uroczyście przy pochodniach postępował orszak po drodze spotykającéj się z bramą główną.
Żołnierze i oficerowie szli jeden po drugim i byli uprzejmie przyjmowani przez Konetabla i wodzów chrześcjańskich, którzy rozstawieni przy szańcach baczyli na ludzi i pakunki.
Niespodzianie przyszła myśl Musaronowi, przybliżył się do swego pana i szepnął mu do ucha:
— Ten przeklęty Maur ma skarby, gotów jest: rzucić je w jaką otchłań, aby nas pozbawić korzyści. Pójdę obejrzéć fortecę, ja, co widzę i w nocy jasno jak kot, choć nie mam wielkiéj ochoty, patrzéć na tych zapłakanych jeńców hiszpańskich.
— Idź, rzekł Agenor, jest lam skarb, którego Muthril nie rzuci w przepaści, a który dla mnie jest najkosztowniejszym. Na niego to czyham przy tej bramie, i zabiorę jak się tylko pokaże.
— Eh! eh! rzekł tonem złowrogim Musaron.
Piechota szła ciągle, za niemi jazda, dwieście koni długiego potrzebowali czasu, zanim jeden za drugim przeszli po ważkiej drodze Montielu.
Niecierpliwość wzmagała się w sercu Mauléona, jakieś przykre przeczucie obarczało umysł jego.
— Jakże głupi jestem, mówił do siebie, Mothril ma moje słowo, wié on, że jego życie jest zapewnione, że najmniejsze nieszczęście jakie spotkałoby młodą dziewicę, wystawi go na największe udręczenia, przytém Aissa widziała moją chorągiew, powinna wziąść wszystkie środki ostrożności... ona mi się ukaże, zobaczę ją... byłem głupi...
Niespodziewanie dłoń Musarona oparła się na ramieniu Agenora.
— Penie, rzekł mu zcicha, pójdź prędko...
— Cłż takiego? jakżeś wzruszony!
— Pujdź panie, w imię nieba! Co przewidziałem dzieje się. Maur wyprowadza się oknem.
— Eh! co mnie to obchodzi?
— Boje się, żeby to i bardzo pana nie obeszło... spuszcza jakieś przedmioty, które zdaję mi się bydź zupełnie żyjącemi.
— Trzeba dać popłoch...
— O! strzeż się pan tego!... Jeżeli to jest Maur, będzie się obraniał, może kogo zabić; żołnierze są grubijani, oni się nie kochają, nie będą nic oszczędzać. Zajmijmy się sami tém, co do nas należy.
— Głupiś Musaronie, ty mnie jeszcze za jaką nędzną szkatułę, pozbawisz, prędkiego ujrzenia Aissy.
— Pójdę sam jeden, rzekł Musaron zniecierpliwiony: jeżeli mnie zabiją, to pańska będzie w tem wina.
Agenor zamilkł. Wysunął się z grona wodzów nie zwróciwszy tém uwagi, i dostał się do szańców.
— Prędko! prędko! krzyczał naówczas germek, starajmy się przybydź w porę...
Agenor podwoił kroku, lecz nie, nie było trudniejszego jak biedź przez zarosłe, i gałęzie ciernistych drzew.
— Widzisz pan! rzekł Musaron pokazując Agenorowi białą postać zślizgującą się po czarnym murze w głąb wąwozu.
Agenor wykrzyknął.
— Czy to ty jesteś Agenorze? odezwał się słodki głosik.
— Aha? cóż teraz powiesz mój panie?
— Oh! zawołał Mauléon, bieżmy prędzéj do brzegu wąwozu, zaskoczmy im.
— Agenor!... powtórzył głos Aissy, który Mothril usiłował przytłumić.
— Połóżmy się lepiéj pod okop, nie mówmy, nie pokazujmy się wcale!
— Ale oni uciekają tamtędy!
— Oh! zawsze dogoniemy młodą dziewicę, nadewszystko kiedy ona się na to zgadza. Połóżmy się, mówię ci mój kochany panie.
Tymczasem Mothril słuchał jak tygrys, kiedy przy otworze jaskini czuwa na zdobycz, którą ma porwać zębami i unieść.
Lecz nic już więcéj nie dosłyszał, nabrał odwagi i drapał się w dole głębokim jak orzeł.
Jedną ręką trzymał Aissę i unosił ją, drugą czepiał się za drzewa i korzenie.
Dostał się do wierzchołka, i odpoczął.
Naówczas Agenor powstał i zawołał:
— Aisso! Aisso!
— Byłam pewną, że to był on, odpowie młoda dziewica.
— Chrześcjanin! zawył Mothril z wściekłością.
— Ale Agenor jest tam! jedźmy tamtędy, krzyknęła Aissa usiłując wyrwać się z objęć Mothrila, aby przybiedz do swego kochanka.
Zamiast odpowiedzi, Mothril jeszcze bardziej ją przyciskał, i zmierzał w stronę gdzie widział konia don Pedry.
Agengor biegł, lecz, połykał się za każdym krokiem, Mothril dostał się na równinę i blisko jednego z koni.
— Tędy! tędy! nie przestawała wołać Aissa, pójdź Mauléonie, pójdź!
— Jeżeli jeszcze słowo powiesz, umrzesz, rzekł jéj Mothril z cicha. Czy chcesz tu wszystkich przyciągnąć twemi głupiemi krzykami? Czy chcesz żeby twój kochanek nie mógł przybyć do ciebie?
Aissa zamilkła, Mothril znalazł konia, schwycił za grzywę, skoczył na siodło, i zarzucił przed siebie młodą dziewicę, poczém pędem odjechał. Był to koń jednego z oficerów don Pedry.
Mauléon usłyszawszy czwał konia, zawył od złości.
— Ucieka! ucieka! Aisso! odpowiedz!
— Tu jestem! tu! rzekła młoda dziewica, któréj głos nikł będąc tłumiony przez Mothrila.
Agenor jeszcze biegł choć był bez nadziei; lecz postradawszy siły i dech padł na kolana.
— Oh! Bóg nie jest sprawiedliwy, zawołał:
— Panie! panie! oto jest koń, odwagi tylko, pójdź pan, trzymam go.
Agenor podskoczył z radości, odzyskał siły, i założył nogę w strzemię, które mu już trzymał Musaron.
Jak błyskawica biegł po śladach Maura, a że miał konia z najlepszych rumaków z Andaluzyi, pędził tak szybko iż dogonił Mothrila wołając do Aissy.
— Odwagi! ja tu jestem.
Mothril szturgał puginałem w bok swego konia, który rżał z boleści.
— Oddaj mi ją! nic ci nie uczynię, rzekł Agenor Maurowi, oddaj mi ją! sam możesz uciekać. O wielki Boże!
Maur odpowiedział coś niezrozumiale z szyderczym uśmiechem.
— Aisso! Aisso! wysuń się z pod jego rąk, Aisso!
Młoda dziewica czyniła usiłowania i wydawała jęki pod silną dłonią, która ją przyduszała.
W końcu Mothril uczul za sobą ognisty oddech konia don Pedry. Agenor mógł pochwycić suknię swojej kochanki, i przyciągnąć do siebie.
— Oddaj mi ją Saracenie albo cię zabiję!
— Ty nikczemny chrześcjaninie, prędzéj ty zginiesz!
Agenor pochwycił za białę suknię i podniósł swój miecz na Mothrilu, lecz ten jednym zamachem puginału wymierzonego ukośnie, odciął mu prawą pięść, która uwięzia w sukni, Agenor wydał krzyk tak przerażający, że Musaron zdala usłyszał go i zawył z wściekłości.
Mothril myślał, iż mógł uciekać, ale to już nie Agenor za nim gonił, był to koń który się rozpędził, przytém wściekłość podwoiła sił młodzieńcowi, jego miecz podniósł się raz jeszcze, i gdyby Mothril nie odskoczył z koniem, byłoby z nim to samo.
— Oddaj mi ją Saracenie, rzekł Agenor głosem osłabionym, widzisz że cię zabije, oddaj mi, ja kocham ją!
— I ja także ją kocham! odparł Mothril, bodąc jeszcze gwałtowniej swego konia.
Głos Musarona przenikł ciemności, poczciwy germek znalazł trzeciego konia, przesunął się przez kamienie i krzaki, aby przybyć na pomoc swemu panu.
— Otóż jestem! odwagi mój panie!
Mothril widział się zgubiony, i rzekł:
— Chcesz téj młodej dziewicy?
— Tak, chcę, i miéć ją będę.
Imię Agenora z przytłumioną chrypką wyszły z pod zasłony, i coś ciężkiego z białą długą szarfą potoczyło się pod nogi Agenora.
Młodzieniec zeskoczył chcąc pochwycić to co mu zostawił Maur.... przykląkł aby ucałować kwef jego kochanki; lecz jak przypatrzył się, został na ziemi bezwładny i bezprzytomny.
Kiedy jutrzenka rzuciła swoje niepewne światło na tę straszną scenę, można było widziéć rycerza bladego jak śmierć, opierającego swoje usta, na ustach zsiniałych i zimnych obciętéj głowy jaką mu pozostawił Maur.
O trzy kroki daléj, płakał Musaron. Wierny sługa wynalazł środek pielęgnowania rany swego pana, podczas długiéj jego nieprzytomności, i ocalił mu życie tym sposobem.
O trzydzieści kroków leżał Mothril, strzała jaką wypuścił odważny germek, przeszyła mu skronie, trzymał jeszcze pod swoim bokiem odciętego trupa Aissy.
Umarł, z uśmiechem tryumfu.

Dwa konie błądziły tu i owdzie pomiędzy zaroślą.

ZAKOŃCZENIE.

Waleczny rycerz z pięścią żelazną, omylił się naznaczając ośm dni czasu na opowiedzenie swoich nieszczęść i wypadków, prawda, że on był z tych, którzy opowiadają prędko, przytém mówił treściwie i malowniczo do swoich pojętnych i czułych słuchaczy.
Trzeba było widzieć jak każde wzruszenie, które wyjawiał w swojém opowiadaniu prostém i energiczném, wzniecało wyraziste i odpowiednie ruchy w słuchaczach.
Jan Froisard z oczami już iskrzącemi, już to zwilżonemi, pożerał każde słówko, możnaby powiedziéć, że wyobrażał sobie kraje, obrazy, nieba, czyny, a najmniejsze wrażenie odbijało się w jego pojętném wejrzeniu.
Pan Espaing słysząc opis bitw drżał, jak g<l)by słyszał trąbki hiszpańskie, lub maurytańskie rogi.
Tylko germek opowiadającego rycerza w najciemniejszym kącie izby, siedział samotny, milczący i nieporuszony.
Z głową spuszczoną na piersi, śledzi! szereg wspomnień ubarwionych rozkoszném opowiadaniem swego pana, zrywał się czasem gdy rycerz przytaczał jeden z swoich świetnych czynów, może obawiał się przypomnienia jego dawnych cierpień.
Tak przewlekło się jedenaście godzin długiéj nocy, albo raczéj uleciało jak iskry płomienia w kominie ogrzewającym pokój, jak dym lamp i świec jarzących, wijący się po nad głowami słuchaczy.
Przy końcu historyi, serce ich cierpiało a łza zabłysła w oku.
Głos rycerza Mauléon’a widocznie był drżący, urywał zdania, i starał się ukryć wewnętrzne wzruszenie.
Musaron spoglądał na niego łagodnie i melancholicznie, a potém, z poufałością cechującą przyjaciela raczéj jak sługę, wsparł się na jego ramieniu i rzekł:
— Już, już panie, dosyć, dosyć.
— Oh! ten popiół jeszcze nie ostygł, wybąknął rycerz, sparzyć się można poruszając go!
Dwie wielkie łzy pokazały się na licach Jana Froisard, łzy współczucia i politowania, lecz jakiś zły duch co czepia się zawsze aby zniweczyć najlepsze zamiary kronikarzy i romansistów, pomięszał radość, słysząc jak pięknie opowiadał bohater wypadku.
Kiedy historja była skończoną, słońce już oświeciło dach gościnny i zielonawe gaje.
Jan Froisard mógł widzieć naówczas postać rycerza, która rzeczywiście godna była uwagi badacza charakterów ludzkich.
Myśli, albo raczéj smutek, wyryły ślad swój na szlachetném czole. Od oka do skroni przeciągało się pasmo zmarszczek, jakby nici przeznaczonych do gwałtownego zaniknięcia powiek przy skonaniu.
Wzrok nieprawego syna wyrażał tylko, iż nie żąda pochwał ani pociechy od swoich słuchaczy.
— Czuła historja! rzekł Froissard, śliczne malowidło! wielka cnota!
— W grobie już panie, w grobie, odpowiedział rycerz, wszystko to już umarło. Nie saméj tylko donny Aissy opłakuję, wszystkie moje miłostki i przyjaźnie; czyż nie razem z nią zagrzebały się i znikły? Kiedy on, rzekł rycerz, wskazując, czułém wejrzeniem giermka opartego na poręczy krzesła, kiedy on, który niestety! jest starszy odemnie, zamknie swoje oczy, nikogo nie będę miał na ziemi, i Bóg mi świadkiem, nikogo już więcéj nie pokocham. Tak Janie Froissard, długie doświadczenie krótkiego czasu, zniszczyło serce moje.
— Ale Bogu dzięki, przerwał Musaron usiłując podnieść swój glos stłumiony wzruszeniem, i nadać mu brzmienie i wesołość, Bogu dzięki, jestem jak najzdrowszy, mam silne ramie, oko pewne, ciskani strzałę tak daleko jak przedtém, i konna jazda bynajmniej mnie nie utrudza.
— Rycerzu, przerwał Froisard, pozwolisz więc aby moje nieudolne pióro, opisało piękne czyny i rozrzewniające nieszczęścia o których dowiedziałem się z ust twoich? wielki mi zaszczyt uczynisz, ale niemniéj słodką i przykrą radością napoisz serce moje.
Mauléon ukłonił się.
— Na Boga, dobry rycerzu, mówił daléj Froissard, nie trać nadziei, jeszcze jesteś młody, przystojny, możesz wszystko pozyskać, jako szlachetny i dobrze wychowany człowiek, a przyjaciół nigdy nie braknie zacnym jak ty ludziom.
Rycerz kiwnął głową z powątpiewaniem, Musaron tak ruszył ramionami, że poruszenia tego byłby mu z pewnością pozazdrościł stoiccny Epictet albo powątpiewający zawsze Pyrron.
— Kiedy człowiek odznaczył się w wojsku walecznością — mówił daléj Froissard, a na radach książęcych mądrém słowem, kto jest dzielném ramieniem co mężnie włada, i głową obfitą w dobre pomysły, ten nabywa wziętości, a przy dworze dostają się i łaski. Ty panie de Mauléon masz przed sobą dwa dwory, co się ubiegając zaszczyt nadania ci bogactw i godności, któryż z nich: Francuzki czy hiszpański otrzyma pierwszeństwo? czy pan przekładasz hrabstwo na półwyspie nad baronostwo w rodzinnym kraju.
— Panie Froissard, odparł Mauléon spokojnie, lecz i z głębokiém westchnieniem; wielka żałoba okryła Francję dnia trzynastego lipca tysiąc trzysta ośmdziesiątego roku; gdyż tego dnia jedna dusza przeniosła się do przybytku Najwyższego, a była to dusza najszlachetniejsza i najwspanialsza, jaka kiedykolwiek ukazała się w świecie.... Niestety! Janie Froissard, ta dusza dotknęła mojéj piersi, gdyż na klęczkach, trzymałem w moich objęciach głowę walecznego Konetabla, jego to głowa zastygła na wojem łonie.
— Niestety! rzekł Froissard.
— Niestety! powtórzył Espaing, czyniąc pobożnie znak krzyża w chwili, kiedy Musaron mrużył powieki, aby nie rozczulić się zbytecznie tein przypomnieniem.
— Tak panie, wtenczas Konetabl Bertrand Duguesclin umarł w Castelneuf de Baudon, umarł! on, co zdawał się być bożkiem wojny.... kiedy wojsko zostało bez wodza, uczułem iż im sił zabraknie, wiele mego życia poświęciłem dla niego, i przyłączyłem uczucia mego serca do jego uczuć.
— Rycerzu, miałeś pan jeszcze dobrego króla Karola Mądrego...
— Opłakałem już jednocześnie śmierć i zgon Konetabla, od tych dwóch ciosów nie powstanę więcéj. „Zawiesiłem miecz i tarczę na ścianach mego małego domku, dziedzictwie mojego stryja, zagrzebałem w niém cztéry lata boleści i wspomnień.
„Tymczasem nowe panowanie odrodziło Francję, widziałem niekiedy przechodzących wesoło rycerzy, słyszałem i nowe śpiewki manestrelów...[10].
Oh! panie, jakąż boleść zadawali sercu memu owi poeci, którzy przechodząc przez Pireneje, śpiewali na smutną nutę; te wiérsze hiszpańskie z ballady dla Blanki de Bourbon, i don Fryderyka wielkiego mistrza ułożonéj:

El rey no me ha contando,

Con las virgines, mi roz;

Castilla, di que te hize.

— Tak to panie? i to wszystko nie zmusiło cię wrócił na dwór hiszpański, do króla Henryka, który tak chwalebnie panował, i kochał cię tak bardzo?
— Mości kronikarzu, były chwile, w których rozogniona wyobraźnia marzyła tylko o Hiszpanii, ze wszystkich moich przeszłych wypadków zachowałem dość głębokie i dość smutne wspomnienie, abym mógł przypisywać je następstwom marzenia. Prawdziwie, zdaje mi się, iż życie moje przerwał sen długi, i bez Musarona który czasami mawiał mi: „Tak panie, tak, widzieliśmy to wszystko co opiewają ci ludzie” bez Musarona powtarzam, uwierzyłbym w czary....
„Co noc marzyłem o Hiszpanii, widziałem Toledo i Montiel; jaskinię przed którą umarł Hafiz, gdzie przyszedł spocząć Caverléj; widziałem Burgos i przepychy dworu, Sorję! Sorję! ze wszystkiemi rozkoszami miłości... Chęci i wstręt. strawiły życie moje; było to odrętwienie, był to rodzaj gorączki.
„Pewnego dnia odgłosy trąb słyszeć się dały, były to wojska Ludwika de Bourbon, udającego się do Hiszpanii na dwór króla Henryka, który obawiając się być zwyciężonym w wojnie z Portugalją, żądał pomocy od Francyi.
„Książe de Bourbon słyszał mówiących o pewnym rycerzu, który wojował w Hiszpanii, i znał wiele tajemnic téj wyprawy. Widziałem przybywających do mnie rycerzy i paziów, którzy zapełnili mój mały dziedziniec, i bardzo zdziwili służbę moją.
„Ja stałem w oknie i zaledwie miałem czas zejść i przytrzymać strzemię księciu, naówczas tenże dopytywał mnie z wielką uprzejmością o moją ranę i przygody, chciał aby mu opowiedziéć śmierć don Pedra, moją potyczkę z Maurem, lecz zataiłem przed nim to wszystko, co się odnosiło do donny Aissy.
„Uniesiony zapałem książę, usilnie prosił mnie aby mu towarzyszyć, byłem wówczas miotany temi niespokojnościami, kiedy życie snem mi się wydawało, i wówczas to chciałem wiedzieć, i padałem żądzą ujrzenia. Odgłos trąb wprowadził mnie w upojenie, a Musaron tu obecny, pokazywał mi chciwe oczy, i już trzymał swój łuk w ręku.
„— Jedzmy! Mauléonie, jedzmy, rzekł mi Ludwik de Bourbon.
„— Zgoda mój książę, odpowiedziałem. Spodziewam się, że i król hiszpański ucieszy się gdy mnie zobaczy.
„Pojechaliśmy że tak powiem, prawie weseli, zbliżałem się do téj ziemi która piła krew moją i mojéj ukochanéj... Oh! moi panowie, piękne to wspomnienie, bo wielu ludzi raz tylko umieją żyć na świecie, z wielką trudnością zaczynają inni dni swoje, które już utracili.
„W piętnaście dni po odjeździe byliśmy w Burgos, w piętnaście następnych, w Segowii z dworem....
„Zobaczyłem króla Henryka, który chociaż już znacznie się podstarzał, był jeszcze czerstwy i majestatyczny. Nie wiedziałem jak sobie tłumaczyć tajemny wstręt, który mnie oddalał od niego, odpychał od niego co go tak kochałem wówczas, kiedy młodość pełna słodkiéj ufności; przedstawiała go moim oczom szlachetnym i nieszczęśliwym, albo raczej doskonałym. Wynalazłszy go, spostrzegłem na jego twarzy skrytość i okrucieństwo.
— „Niestety! rzekłem sobie, tak to więc korona zmienia postać i duszę.
„Nie korona to zmieniła Henryka, ale raczéj mój wzrok umiał spostrzedz te zmiany pod zasłoną korony!
„Najpierwszą rzeczą jaką w Segowii król pokazał księciu, była żelazna klatka na wieży, w któréj umieszczono synów don Pedra i Maryi Padilli. NieszczęNieszczęśliwi wzrastali bladzi i wygłodniali w ciasnym obrębie krat, zawsze zagrożeni włócznią szyldwacha, zawsze zelżeni dzikim uśmiechem stróża, lub odwiedzającego.
— „Jedno z tych dzieci, podobne było jak wierny obraz do swego nieszczęśliwego ojca, wrażało we mnie spojrzenie, które przeszyło mi serce, jak gdyby dusza don Pedra, przeszła w jego ciało, i wiedząc o wszystkiém, czyniła mi wyrzuty śmierci i nieszczęść jego rodu.
„To dziecię, albo raczéj ten młodzieniec, o niczém jednak nie wiedział i nic znał mnie wcale, przypatrywał mi się bez celu, bez myśli, lecz moje sumienie mówiło o tyle, jak mało mówiło sumienie króla don Henryka.
„Istotnie, Henryk trzymając księcia de Bourbon pod rękę, zaprowadził przed klatkę mówiąc:
— „Patrz, oto dzieci tego, który kazał zabić swoją siostrę, chcesz żeby umarli, ja ich oddam tobie.
„Na co książę opowiedział:
— „Królu, dzieci nie powinni cierpiéć za zbrodnię ojca.
— „Widziałem jak król zmarszczył brwi i kazał zamknąć klatkę.
„Chciałem chętnie ucałować zacnego księcia, a po przechadzce gdy książę chciał mnie przedstawić królowi patrzącemu na mnie z uwagą, odrzekłem:
— „Nie! nie, nie będę umiał z nim mówić.
„Ale król mnie poznał, zbliżył się w obec całego dworu do mnie i powitał po imieniu, co w każdéj innéj okoliczności, doprowadziłoby do łez, z radości i dumy.
— „Rycerzu rzekł, radbym ci dotrzymać obietnicy, przypomnij mi.
— „Nic, wyjąkałem, nic N. Panie.
„Otóż jutro ja sam powiem za ciebie! odrzekł król z przyjemnym uśmiechem, który dał mi zapomnieć okrutnego spojrzenia na więzione dzieci.
„Ale nie czekałem tego jutra, pożegnawszy się z księciem odjechałem natychmiast do Francyi, nie zabawiwszy dłużéj nad kwadrans w Hiszpanii, aby odmówić modły na grobie Aissy blizko zamku Montiel.
„Biedni odjechaliśmy, ja i mój zacny Musaron, biedni téż powróciliśmy, kiedy inni bardzo się zbogacili, przydaj i to także, że z cierpliwością oczekuję śmierci, która powinna mnie złączyć z przyjaciółmi.
„Powróciłem do domu z corocznéj pielgrzymki na grób mego stryja. Jeżeli wam panowie, zdarzy się przejeżdżać tamtędy, będziecie mile przyjęci i uczynicie mi zaszczyt.... Jest to mały zamek, zbudowany z cegieł i krzemienia, ma dwie duże wieże i las nad nim goreje. Każdy wam go wskaże w kraju.”
To powiedziawszy, Agenor de Mauléon skłonił się nizko Janowi Froissard i panu Espaing, zażądał swego konia, wolno i spokojnie ruszył w drogę do swego domu, za nim Musaron, zapłaciwszy wprzód należność.
— Ah! rzekł Espaing patrząc na odjeżdżających, co za piękne sposobności mieli niegdyś ci ludzie! roskoszne czasy! szlachetne serca!...
— Potrzeba mi będzie ośm dni czasu do opisania tego wszystkiego, rzekł sobie Froissard, dobry rycerz miał słuszność... a nawet nie wiem czy potrafię ich napisać, lak dobrze, jak on mi opowiadał?


W jakiś czas późniéj, dwoje dzieci don Pedra i Maryi Padilli, piękni jak ich matka, i dumni jak ojciec; umarli w więzieniu w Segowii. Tymczasem Henryk Transtamare panował szczęśliwie, i zapewni tron swemu potomstwu.

KONIEC.




  1. Hipokras, wino z cukrem i cynamonem.
  2. Białozór, gatunek sokoła.
  3. Karól V. król Francyi ograniczył liczbę ich trzcina liliami na cześć Świętéj Trójcy.
  4. Tiara, troista korona papieska.
  5. Psalteryon, dawny instrument muzyczny ze stronami.
  6. Peri, geniusz w powieściach perskich.
  7. Sybaryta, pasibrzuch zamiłowany w wygodném życiu.
  8. Bukłak, naczynie skórzanne do napoju.
  9. Alkada urzędnik po miastach w Hiszpanii.
  10. Monstrel, śpiewak i poeta w wiekach średnich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.