Nieszczęścia najszczęśliwszego męża/Szlichtada
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęścia najszczęśliwszego męża |
Podtytuł | Szlichtada |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom XII |
Indeks stron |
W piątek rano siedział Astolf przy kawie, w szlafroku, lulka w ręku — złamał kilka pieczątek, przerzucił dobyte listy, i zapytał z nieukontentowaniem przy drzwiach stojącego Herszka: Cóż to? pieniędzy nie przywiózłeś?
Herszko, arendarz z Topolina i faktor pełnomocny, w długim po kostki tułubie, przepasany trzosem próżnym aż prawie pod pachy, żółta chustka dwa razy po wierzchu wokoło szyi okręcona, na któréj czarna bródka malowała się kształtnie, skłonił się nisko i pokornie zapytał się na odwet:
— A za co pieniędzy? nic się nie przedało kupca niema.
— Trzeba było starać się koniecznie.
— Jak to starać się?
— I cóż tam słychać? zapytał pan znowu po krótkiém milczeniu.
— Wszystko dobrze, Bogu dzięki.
— Cóż tam, woły?
— Woły, dużo, piękne — ale... jeden... zdechł.
— Chwała Bogu! dobry dozór!
— Co dozór? — Co mu było robić, kiedy on zdechł?
— I cóż jeszcze więcéj?
Tu Herszko cichszym dodał głosem: kocieł pękł.
— Kocioł! zawołał Astolf, zerwał się nagle, a Herszko chwycił za krymkę i na dwa cale nad głową zatrzymał. — Jak — co — kiedy — dla czego — długie nastąpiły zapytania i odpowiedzi; dalej o czem innem toczyła się rozmowa, lecz podniesiony głos pana, a spuszczony faktora, dowodził często: że nie wszystko dobre, Bogu dzięki, jak z razu powiedział. Nakoniec spytał się Astolf: A ty przywiózłeś swoją ratę? — Jaśnie pan będzie jeszcze łaskaw zaczekać — odrzekł Herszko, liniją swego ciała łamiąc w kąt prosty — mam pare krowy... Idź do djabła! krzyknął Astolf. Panie Telembecki! wytrąć go WPan za drzwi.
W tém weszła Piotrosia z zapytaniem od pani, czy pan pamięta, że dzisiaj szlichtada, bo już po dziewiątéj.
— Pamiętam, pamiętam. Danielu! ubierać się! — Djabli nadali! wyjedź ze wsi, intrata z tobą. — Panie Telembecki, nająłeś Waćpan sanki?
— Już stoją przed stajnią.
— Porządne?
— Dosyć przystojne — z murzynkiem z przodu z gąsiorkiem z tyłu.
— I dzwonki?
— I dzwonki; ale nasz naręczny lęka się ich trochę.
— Oswoi się. Wieleś zapłacił?
— Dziesięć ryńskich.
— Pojedziesz Waćpan z Herszkiem panie Telembecki: trzeba koniecznie co zpieniężyć; niema sposobu.
Tu, Piotrosia nie wchodząc zupełnie, spytała się: czy Pan już kazał zaprzągnąć — „Kazałem, kazałem... jeszcze tam powinno zbywać coś i wódki“, mówił daléj, ubierając się przy tém, Astolf. I różne w tym względzie dawał rozkazy Telembeckiemu, gdy pukając we drzwi: „Astolfie, czyś już gotów?“ odezwała się Amalja.
— Ale zaraz, zaraz moja duszko... Nareszcie i pszenicy polowe możesz Waćpan przedać. Sam widzisz, jak tu pieniądze idą. Dla Boga Danielu! nie z téj nogi bót wciągnęłem!
— Astolfie, już podobno czas jechać? — znowu przez drzwi zapytała Amalja.
— Ależ zaraz, ma chère amie, przecież nie pojadę bez... sukien. — Tylko mój Telembecki, spiesz się Waćpan — niech zaraz umłócą... kamizelka żółta!... i zaraz odstawią... frak granatowy!
Amalja w aksamitnéj szubce i w kapeluszu z piórami, stanęła we drzwiach i wymówném spojrzała okiem. — Zaraz, zaraz moja duszko, już jestem gotów. — Jedź Waćpan, jednem słowem, widzisz że nie mam czasu, nawet i pogadać; jedź i przywoź pieniądze; bo już grosza nie mam. — Nie masz? spytała się Amalja. — Non, non, je ne le dis, que pour le rendre plus actif; odpowiedział Astolf trochę zmięszany. Jedźmy!
Zgromadzili się zaproszeni goście, i po lekkiém śniadaniu, które tylko jakby przedmową do większego czekającego w Winnikach uważać należało, przystąpiono do losowania: kto z kim ma jechać. Ale stara sztuka! — wszyscy o tém wiedzą, że los ma w tém tyle do rozstrzygnięcia, ile ja, albo pan Telembecki. Skutkiem więc takiego losu, każdy z młodzieży kontent był ze swojego udziału. Tak Amalja z Atanazją, wsiąść musiały do sanek Alfreda, za któremi jeszcze Emil stanął, odstąpiwszy swoje Robertowi. Rozwinął i Astolf swoją kartkę, gdzie mu się okazał, nadzwyczajnéj wielkości, złowieszczy Ner 13. — Ner trzynasty miała pani Gołębiowska z panną Elodją Abusiewiczówną. Jedźmy więc!
— Tu trochę za wąskie siedzenie, Bartłomieju! zawołał Astolf na przodzie sanek.
— Nie koniecznie; odpowiedział tenże, oddając mu lejce, niech się Pan tylko o murzynka dobrze nogami zeprze.
— Trochę śliski, Bartłomieju.
— Niekoniecznie. — Hot — wiu!
Brzęk, brzęk! Trzask, trzask! suną sanki za sankami — wiatr mroźny — słońce świeci — droga dobra — już Lwów za nami.
— Podetniéj go trochę Bartłomieju.
— Wierzgnie Panie.
— To daj mu pokój — hej! hej! — Trochę zimno w palce.
— Niech Pan nie mija, — woła pani — Sainte Vierge! dyszel! — krzyczy panna.
— Rów Panie!
— Hej! hej! djable zimno!
— Już i Winniki — oberża — sala — szodon.
Astolf ściąga rękawiczkę z ziębniętych palców, widząc na sztych zbliżającą się tacę, a w tém Amalja przybiega do niego: „Zmiłuj się, szal mój turkusowy został w sankach.“ — Szal! nie żarty! — zwinął się mąż i wybiegł czem prędzéj.
Wszystkie sanki stały opodal; gdzież po śniegu brodzić, i tych szukać, których nie znalazł? — wyprawia więc wiernego Bartłomieja, sam tymczasem przy koniach zostaje. Bartłomiej był dobry człowiek, ale powoli chodził a dużo gadał. Poszedł — nie wraca. Tupa Astolf nogami koło sanek, jak rekrut pierwszy raz na straży przy prochowni na Wysokim Zamku; w palce chucha, czapki poprawia; a naręczny, co się ruszy i brzęknie dzwonkami, fórka, spina się, cofa i zmusza go do ciągłéj ze sobą rozmowy. Przyszedłże nareszcie leniwy woźnica — a Astolf wszedł do sali, oznajmić Amalji, że szalu niema. Właśnie téż już ruszano się do powrotu, i pierwszą rzecz co ujrzał, był szal na ręku żony. „Emil go miał, rzekła, zawsze te wieczne usługi, od których wyprosić się nie mogę! teraz z tobą pojadą — Cela ne convient pas, ma chère amie; odpowiedział; jedź już jak przyjechałaś i ja moich dam odstąpić nie mogę,“ kontent, jednak z tego żądania kochanéj żony, w lepszym humorze podał rękę pani Gołębiowskiéj, która równie jak i panna Elodja bojąc się niewymownym sposobem dyszlów — najgroźniejszych w szlichtadach — zmusiła go, za wszystkiemi dopiero ruszyć z miejsca.
— Trzymaj się Pan na prawo! — krzyknął Bartłomiéj — na prawo Panie! — Późna przestroga. Ten przeklęty naręczny, spłoszony babą wyłażącą z rowu, cofnął się gdzie pociągnąć trzeba było, a sanki szturknąwszy o pniaczek, wyrzuciły o kilka kroków cały swój ładunek. Padły nasze damy i utkwiły w zaspie jak kuropatwy przed jastrzębiem; zwłaszcza panna Abusiewiczówna wydawała się być ogromnym rozwiniętym tulipanem. Nie moja wina! nie moja wina! rzekł Astolf, z odwróconą twarzą podnosząc przestraszoną płeć piękną. Lecz gdy uniewinniając się ciągle, szuka jednego berlacza Gołębiowskiéj, a znalazłszy nareszcie w śniegu, ubiera jéj nogę, ale... w czapkę Bartłomieja; (berlacz bowiem był za tegóż kołnierzem) ów złośliwy naręczny położył się na dyszel i na dwoje złamał.
W téj chwili okropnéj, kiedy już wszelka nadzieja powrotu dnia dzisiejszego, niknie; kiedy Astolf nie wiedząc co czynić, strzepuje szubki, salopki, i kapelusze; trąbka pocztarska daje się słyszeć opodal. Koczyk od Brodów jadący zbliża się prędko i staje przy strapioném gronie — łatwo się zrozumiano — jakiś Francuz równie grzeczny jak mowny, wyznaje być nie do pojęcia zachwycony, że damom ustąpić może miejsce, lubo trochę przyciasne, w pojeździe swoim — damy miały kwefy spuszczone — ubolewał przy tém nad wszelką zdolność wyrazu, że jest pozbawiony nieskończonego szczęścia ofiarowania pomocy równie i towarzyszowi pięknych dam, zazdroszcząc mu wszakże nawet i zdarzonego przypadku, gdyż przy tém miał sposobność poświęcenia się na usługi płci pięknéj.
Został Astolf. — Niema co myśleć — wieczór się zbliża, sanki połamane — trzeba konie wyprządz, wsiąść na nie i wrócić do domu. Ale jeżeli naręczny był łatwy do spłoszenia, podsobny był nad miarę łaskotliwy; za każdem dotknięciem grzbietu wierzgał, czasem i dziesięć razy raz po raz. Trudny wybór, niema co mówić; jednak z dwojga złego, mniejsze wybierając, wsiadł Astolf z pomocą Bartłomieja na naręcznego; a utyskując nie mało na nieprzyjemne tarcie chomąta, głaszcząc co chwila i reflektując rumaka, wrócił nareszcie mimowolny jeździec do niespokojnej żony.