Nieszczęścia najszczęśliwszego męża/Bal
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęścia najszczęśliwszego męża |
Podtytuł | Bal |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom XII |
Indeks stron |
„Panie Telembecki, proszę cię zobacz, czy Bartłomiej nie pijany, a potem dopilnujesz, aby po nas przyjechał o trzeciéj; spodziewam się, że bal dłużéj trwać nie będzie — Amaljo! mówił daléj Astolf wszedłszy do jéj pokoju, i przybliżając się, zegarek w ręku, do oświeconéj gotowalni — ... Jeszcze tego brakowało, przerwała w pół ubrana, aby kto stał nad głową!... prawdziwie do płaczu przychodzi... i te kokardy! prędzéj, Piotrosiu... mój Astolfie, potrzymaj trochę świecę... wyżéj!“ — Podniósł świecę w górę i postrzegł skrawek wstążki przyczepiony do jasnych włosów pierścieni, które z pod girlandy granatów obficie na skronie spadały. — „Malciu, tu jest coś niepotrzebnego na lokach — to zdejm.“ — Wyciągnął więc palce, trzęsącą zbliżył rękę, znając aż nadto ogrom odpowiedzialności, którą w ten moment brał na siebie, i... wszystkiemi palcami, jak trójzębem Neptuna, wjechał aż pod samą girlandę.. — Cóż się to stało? — Piotrosia ukłuła, Amalja rzuciła głową, Astolf najmniéj winny, najwięcéj złego sprawił — struchlał, postawił świécę, i uciekł z pokoju.
Co się działo przy gotowalni, nie jeden coś podobnego widział, nie jeden zgadnąć może; tylko tyle powiemy, że za kwadrans Astolf znowu przywołany, dostał zlecenie mające niby wynagrodzić spełnioną na włosach zbrodnię. „Mój Astolfie, wstążki ćwierć łokcia brakuje, jedź zmiłuj się, bo ty najprędzéj wyszukasz i najprędzéj wrócisz — ale o téj godzinie, odpowiedział Astolf, zwijając próbkę w palcach; sklepy zamknięte; gdzież dostanę? — u Kirsznera, u Bajera... gdzie chcesz, mówiła co raz prędzéj Amalja, przecie gdzieś mieszkają... przecie nie wymarli... inaczéj na balu nie będę.“ Cóż na to odpowiedzieć? — Danielu! poświeć ze schodów.
Karolu, jedź ze mną!
Minęło pół godziny a może i więcéj, nim błądząc od sklepu do sklepu, wynalazł nareszcie usłużny mąż, nieodzownie potrzebny kawałek wstążki. — Jedź, krzyknął, jedź a żywo Bartłomieju! Żwawo téż ruszył Bartłomiej, a skręcając z Dykasteryalnéj ulicy ku Jezuickiemu kościołowi, — gdzie... niedokończone wyręby lodu, rozpuszczonym napełnione były śniegiem — mimo krzyku pana, Karola, i przechodzących — w samą kałużę przewrócił. Wyciągnięty Astolf, troskliwy jedynie, o z ciężkim trudem nabytą wstążkę — wpół zmoczony, wpół zwalany, piechotą, w cienkich trzewiczkach pośpieszył do czekającéj żony; lecz jakież zadziwienie, gdy jéj już nie zastał. Panna Piotrowska uwiadomiła go, iż wstążka wystarczyła i że Atanazja wstąpiwszy pozostawione wczoraj perły, wzięła ze sobą Amalję.
Brzmiała huczna muzyka w gorejących światłem pokojach — już skończyły się witające ukłony — już przeszły polskie tańce — już mężowie do kart zasiedli — a liczne pary w zamętnym walcu, jak wirem chwycone na wyścigi pędziły, gdy Astolf wchodząc, od pierwszéj Amalji, odpoczywającéj przy drzwiach, został powitany: „Cóż się z tobą działo?“ spytała cicho. — Potem ci powiem, odpowiedział i chciał iść daléj, ale Amalja zatrzymując go za rękę, rzekła do ucha: jakąż ty masz kamizelkę?
— Jakto, jaką? spytał się i spojrzał po sobie.
— Jakąś bardzo jasną.
— Mnie się zdaje, że wszyscy...
Nie skończył, gdyż w ten moment Emil do dalszego tańca wezwał Amalję, tylko, rzuciwszy okiem w około na otaczające go kamizelki, zapiął frak w górze, jednym guzikiem wyżéj, i poszedł ukłonić się gospodarstwu.
Wkrótce siedział już u stolika, ale więcéj roztargniony niż kiedykolwiek. Gra była droga, warto było uważać; lecz i niektóre przestrogi pani Magduszewskiéj trudno było zapomnieć. Często rzucał okiem przez otwarte podwoje w tańcujących koło; i nie zawsze odegrał atout, kiedy mu się zdarzyło postrzedz, za długo bawiącą, pewną fryzowaną głowę, obok girlandy z granatów. — Renąs! renąs! krzyknięto przy jego stoliku — Astolf zrobił renąsa, niema się czego i zapierać. Jakże nie mamy przegrywać, zawołał Raptusiewicz rzucając się na krześle, kiedy Pan ciągle w tamte drzwi patrzysz. Może Pan chcesz tańcować? walczyka? albo tam tego galopa? Astolf nic nie odpowiedział, prosił pana Dodowskiego, aby usiadł za niego, i wyszedł przypatrzyć się... tańcującym; nie tańcującym, gdyż skończono tańcować; przypatrzyć się więc — czemu? któż to zgadnie! I on sam nie wié podobno. Przeszedł się parę razy pomiędzy spoczywające grona taneczników i wrócił do stolika, właśnie gdy mu przegraną dublę znaczono. Zasiada znowu, rozdaje karty, a w tém, posuwiste uderzenie smyczków, z wszystkich pokojów w jedno koło zgromadza niezmordowaną młodzież. Rzadko kiedy jakie złośliwe słowo, choć wyrzeczone przy dwudutkowym wiscie, ginie wraz ze swoim dźwiękiem, ginie niezostawiwszy śladu po sobie. Astolf dotychczas zupełnie spokojny, dzisiaj — na cóż to mamy zapierać dłużéj — uczuł po raz pierwszy zazdrości bolesne dotknięcia. Dla tego szczęściem, albo raczéj nieszczęściem było, że Alfred stając do mazura z Amalją, stanął mu prosto w oczach, w głębi drugiego pokoju. Jakież długie te pokoje! nad miarę! czytać w twarzach nie można — jakże głośna ta muzyka! nic słyszeć nie można — obrzydłe karty! przeklęte tańce! męka prawdziwa! — Kiedy więc Astolf ciągle przegrywający i ciągle łajany, stara się z różnych poruszeń odgadnąć przedmiot mowy, dość gorliwie rozprawiającéj pary; zwłaszcza iż z drugiéj strony, z szeptającego w kącie grona matron, nazwiska Amalji i Alfreda razem, kilkakrotnie już doszły uszów jego — posłuchajmy, bezstronni widze i słuchacze, jak dalece Amalja usprawiedliwia niespokojność męża, w jednéj z tych rozmów, które zwykle zajmują czas odpoczynku w tańcu, a którą Alfred następującą rozpoczął uwagą:
— Jak fałszywém jest powszechne mniemanie, że się tańcuje z wesołości!
— I mnie się zdaje, że nie ze smutku.
— Bardzo szczęśliwie — ja o sobie mogę powiedzieć to, co Hugo Millnera we względzie polowania mówi:
Zu ermatten — darum jag’ ich:
Bin ich müd’, so hab ich Ruhe.
— Inaczéj być nie może.
— Nie może?
— Wszak Byron każe, aby zawsze w głębi duszy, jakiś trapiący wąż się toczył, aby świat cały, cała przyszłość, grobowym pokryta była kirem. — Czy dobrze się wyrażam?
— Nigdy źle, to rzecz pewna. Ale czyż nasze życie jest pasmem tylko rozkoszy? Czy na świecie wszystko idzie jak najlepiéj?
— Nie najlepiéj, ale zapewne i nie najgorzéj, kiedy ludzie z rozpaczy... tańcują.
— Dla czegóż: z rozpaczy? dla czegóż brać ostateczność? od nieukontentowania do rozpaczy, ileż niema cieni! I kiedy w trwającym porządku, źle mi się dzieje, jest rzeczą bardzo naturalną, że go odmienić pragnę.
— Tańcem?
— I tańcem po części.
— Trudno, wymierzonym skokom, tę władzę przypisać — łatwiéj zdaje mi się, wewnętrznemu usposobieniu do wszelkiéj odmiany.
— Nie, nie, proszę tak nie tłomaczyć; ja tylko mniemam, że nic bardziéj drażniącego dla niespokojnéj duszy, jak spokojność powszechna; dla tego to może, cierpiący znajduje jakąś ulgę w tańcu, kiedy wszystko co go otacza, żyjące a nawet nie żyjące, odurzający zawrót dzieli. Lubię, walcując widzieć kręcące się ze mną wyprostowane matki, czuwające ciotki, drzymiące guwernantki, niebo i ziemię, słowem: świat cały. I czyliż nie słusznie?
— Niewiem, lecz z tego, to tylko można wnosić słusznie, że taniec jak i wszystko, ma swoje dwie strony. Ja lubię taniec dla tego, że się tańcuje; przy dobréj muzyce, gotowam i z krzesełkiem sam na sam skakać po pokoju.
— Dla czegóż z krzesełkiem, mając męża? odezwał się zbliżony Emil; lecz taniec nie dozwolił mu czekać odpowiedzi, a Alfred mówił daléj:
— Oświadczenie dla tanecznika nie bardzo pochlebne; zwłaszcza, że my mężczyźni wybierając do tańca, zwykliśmy podług serca wybierać.
— Znasz Pan tę panią w niebieskich piórach?
— Nie mam honoru.
— Wczoraj pozwoliła swojemu synkowi wybrać sobie gruszkę z koszyka; poszedł Józio, brał jednę po drugiéj, i zjadł do ostatniéj — zatem, także wybrał, z tą tylko różnicą, że nie z wszystkich, ale wszystkie.
— Lecz są do zachowania pewne względy, podług których...
— A więc podług serca.
— Tu miejsce powtórzyć: każda rzecz ma swoje dwie strony. Nieszczęście nawet cudze, może się komu śmieszném wydać.
— To za wiele...
— Jest to nauką, że zamykać w sobie należy najboleśniejsze uczucia, lubo ich wyjawienie szczęściem by się stało.
— Nie wielkie téż to cierpienia, które tak łatwo w szczęście zamienić się mogą; i trzeba przyznać, że teraz po największéj części, urojenia ich miejsce zastępują.
— Niema urojenia, tam gdzie człowiek walczy z sobą, gdzie czuje że jest pchnięty w położenie, tém przykrzejsze im skrytsze zostać powinno; a to bez nadziei nawet, iż otrzyma kiedyś... kiedyś, pozwolenie wykrycia głębi serca.
— Ach! zawołała śmiejąc się Amalja, teraz wyraźnie; miłość to więc jedném słowem, czuła, cicha tajemna, bez nadziei ale stała aż do grobu, wzięta z romansów panny Scudery.
— Dla czegóż z romansów?
— Bo nader rzadka w prawdziwém życiu.
— Gdyby jednak była?
— Niema czego rozpaczać, można być szczęśliwym.
— Szczęśliwym? — rzekł Alfred porywczo.
— Szczęśliwym, albo i wyśmianym, podług okoliczności — odpowiedziała wstając Amalja, która zaczęła go rozumieć.
— Wyśmianym? Za co? — Jakto! gdyby jaki nieszczęśliwy, ach bardzo nieszczęśliwy, Pani, dajmy na to, wyznał miłość swoją, śmiałabyś się?
— Śmiałabym się, bo nie zasłużywszy na taką obelgą, myślałabym que c’est un fat, ou un extravagant. — Na nas koléj Panie Alfredzie — tańcujmy.
O pół do drugiéj, nie źle był w sali przyjęty poseł, oznajmujący, że wieczerzę dano. Otwarte podwoje dały widzieć stół suto kwiatami przybrany, a zapach licznych potraw dochodzący aż do grających, ruszył tychże od zielonych stolików. Przy siadaniu ścisk się zrobił. Gospodyni stara się każdego jak najlepiéj z różnych względów — umieścić, „Siadać między damy“, rzekł sam hrabia, wziął za ręką Emila, posuwającego się na to wezwanie ku stołowi, Astolfa nadeptał, i szczęśliwego młodzieńca obok Amalji posadził. Syknął nadeptany Astolf, i nie odpowiadając na przeprosiny hrabiego, kulejąc wrócił do pierwszego pokoju; tam zasiadł przy okrągłym stoliku, z panem Dodowskim i doktorem Fatis, dla których szklanka wody z winem i parę biszkoptów, homeopatyczną zwykle składały wieczerzę.
Jedzą wszyscy — Astolf czeka. Półmiski się krzyżują, lecz nauczone kamerdynery, zdają się tylko taneczników szukać. Raz nawet, już spuszczał mu się nad lewe ramię półmisek filetów z zielonym grochem, gdy jakiś głos zawołał: Rędałowicz! — a Rędałowicz cofnąwszy półmisek, zostawił mu na fraku kilka ziarnek grochu — tyle téż go i widział! — Oho! pomyślał sobie, nie u mnie to obiad, nie jestem trzynasty. Zerwał się, i w przelocie chwycił kuropatwę.
„Można służyć szampanem? zapytał go hrabia — Dobrze“, odpowiedział i wziął w rękę podany próżny kieliszek; ale butelka, jakby zaklętego progu, nigdy przejść nie mogła; ledwie otwarta, konała w zgrai otaczającéj krzesła i grzecznie z damami rozmawiającéj młodzieży. Chodził długo z kieliszkiem ścigając butelkę w jéj licznych zjawieniach i nurkach jak łyskę na jeziorze; gdy przecie Alfred — bodajto przyjaciel! — pamiętny o nim; wziął go za rękę i poszedł aż do ostatniego pokoju, gdzie zastali z winem czekającego kamerdynera — znalazł się na skinienie Alfreda i Rędałowicz z jednym i drugim półmiskiem, tak, że w dwójkę zjedli co chcieli i skończyli butelkę.
Hałas, tartas, od stołu wstają — walc huczno zabrzmiał — Z drogi! mężowie tańcują — pary się cisną, mijają — i Astolf położywszy kapelusz i wciągnąwszy rękawiczki ruszył z Atanazją; prędzéj wprawdzie niż się spodziewał, bo został pchnięty jakąś nieszczęśliwą parą, którą jak bąk puszczony ręką studenta, wpadła bez taktu między rozpierzchnięte widze. Tak to zwykle bywa po dobréj wieczerzy. Astolf wkrótce zmęczony, ukłonił się, dobył swój kapelusz z pod pani Gołębiowskiéj i prostując kształt nadwerężony, zaczął o reformie parlamentu angielskiego długą z hrabią rozprawę.
Już przerzedzone pokoje — świece przy schyłku — coraz fałszywsze zadęcia waltornistów, nareszcie i pącz gorący, wszystko oznajmia bliski koniec balu — już Astolf prostując zawsze zgnieciony kapelusz zbliżył się do Amalji. — Ale gospodarz coś szepnął — Kaczkowski zrozumiał — basetlista się zbudził — zagrano mazura. Po długich sporach, musiały matki uledz, i Astolf wrócił gdzie jeszcze przy jednym stoliku, wista kończono; a postrzegłszy między grającemi pana R**, przypomniał sobie dług zaciągnięty na kupno wina, i chciał go wręczyć wstającemu właśnie. „Rozgrajmy się, rzekł grzeczny wierzyciel — W co? — w djabełka.“ Nie zkwitował się Astolf; gra daléj — przegrywa; chce się odegrać i coraz wiecéj przegrywa. Już i mazur ustał, już i Amalja go woła. „Zaraz, zaraz, jeszcze jednę talję.“ Poczekawszy, przybiega Emil. „Żona czeka na ciebie“ — zaraz, zaraz — Quitte ou double, zawołał pan R** — Idzie, odpowiedział Astolf, i przegrał kwitując się, siedemdziesiąt dukatów i pięćdziesiąt reńskich srebrem.
Wychodzi, klnąc w duszy ostatniego mazura, a klnąc jeszcze więcéj Daniela, którego na dole dowołać się nie może. Nareszcie nasunąwszy na uszy skrzywiony kapelusz, biegnie sam szukać karety. „Bartłomieju! Bartłomieju! Ach gdzież jesteś Bartłomieju! woła mijając tu dyszel, tam koło, i chcąc kałużę przeskoczyć, przeskoczył kamień a w kałużę wstąpił. — „Niema tu żadnego Bartłomieja“, odezwał się głos jakiś z wysokiego kozła. A w tém i Daniel spotyka go przy schodach.“ Gdzież kareta? — Niema Panie, antaba złamana, kowal po nocy nie chciał robić. — Przytomna temu oświadczeniu matka Alfreda, zaprasza Amalją do swojéj poczwórnéj karety, gdzie wsiadają jeszcze, dwie córki i... Alfred — „Adieu! dobra noc Panowie!“ — kareta rusza, Astolf zostaje i siada z Emilem do kocza.
Cztery konie w poręcz, długiem staniem zniecierpliwione, ruszyły z miejsca jak wichrem pędzone. „Trzymaj! krzyczy Emil — Trzymaj! krzyczy Astolf — ale zwoszczyk podpity nie wstrzymał aż na piekarskich budkach, gdzie wśród rozbitych daszków, stołów i stołków, splątane konie stanąć musiały. Dziękuję, dziękuję, rzekł Astolf, wyskoczył z pojazdu, i na schodach swoich spotkał jeszcze Alfreda, który był tak grzeczny, że Amalję aż na górę odprowadził. „Dobranoc Astolfie, pamiętaj o piątku; o dziesiątéj u nas zjeżdżają się wszyscy; potem szlichtada do Winnik, tam śniadanie... etc. Adieu! Adieu!“