<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 1.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
1.

Upalny dzień skonał już na niebie zamroczonem, gwiazdolitem, z którego chłodek dobroczynny spływał szerokiem tchnieniem na ogród, wdzierał się powiewem, zaprawnym różami, na otwartą werendę domu dyrektora fabryki żelaza w Rudnikach. Jeszcze mury, nagrzane jak piece, wysyłały swe stygnące żary naprzeciw świeżości ogrodu. To też Dominik Gimbut, dyrektor, i jego żona odsunęli się od murów ku poręczy werendy, pijąc pachnące nektary ogrodowe. Twarz Gimbuta spracowana, ale pełna jeszcze męskiej siły, powlekała się błogością wypoczynku i spokojnego sumienia. Usadowiony wygodnie, przechylony ku ciemnościom ogrodowym, zamykał raz po raz oczy, jakby zamierzał przespać tę noc kojącą pod otwartem niebem. Pani Adela, bardziej obca spoczynkowi, wachlowała się nerwowo wielkim liściem arystolochji i w promieniu lampy elektrycznej przeglądała francuski dziennik mód. Rozluźniła gorset, przestała pilnować układu postaci paradnego, który był jej właściwy; poruszane tchnieniem ogrodu włosy chwiały się około twarzy pięknej jeszcze blondynki, która jednak zmagała się już z wiekiem dojrzałym. Oczyma nadnaturalnie ocienionemi odbiegała raz po raz od dziennika, spoglądając to w ogród, to w kąt werendy, jakby szukała świeżych i miłych wspomnień. Nareszcie przypomniała o obecności męża.
— Patrz, Domciu, jaka śliczna toaleta sezonowa. Dobrzeby mi w tem było? — powiedz.
— Aha... — mruknął Gimbut, spoglądając leniwie na rysunek oświetlony na pokaz przez żonę.
— Ty się wcale nie interesujesz moją toaletą!
— Aż nadto piękna jesteś.
— Jakto? co to ma znaczyć?
— At tak... powiedziało się.
Zamilkł. Ale energiczna Radomianka nie pozwoliła się zbyć paru zagadkowemi słowami drzemiącemu Litwinowi.
— To pewnie krytyka?
— Gdzie tam! Znasz mój gust, Adelciu: kobieta kiedy piękna, im skromniej ubrana, tem piękniejsza.
Jejmość wzruszeniem ramion i pogardliwem prychnięciem wyraziła niesmak.
— Z tobą gadać o estetyce! Strój kobiecy to też estetyka. Więc cóż to znaczy, żem ja niby... zanadto piękna?
Teraz w Litwinie obudziła się chęć do repliki:
— Chcesz wiedzieć? — powiem. Wiesz, że nie skąpię. Rób sobie tę suknię, choć jutro. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że stroisz się bardziej, niż potrzeba w naszym skromnym domu. Nikt się tak nie ubiera w całej okolicy — nawet u Linowskich w Inogórze. U nas modestja, moja droga. Ot zobaczysz: Zosia Czadowska przywiezie nie więcej, jak dwie sukienki.
— Cóż mnie to obchodzi? Panna Czadowska może sobie chodzić zawsze w tym samym czarnym futerale. Nie mam wcale ochoty do jej naśladowania.
Umilkli, nie dogadawszy się do niczego, jak pospolicie bywa po piętnastoletniem pożyciu małżeńskiem. Gimbutowie byli stadłem nie pokłóconem, ale zrezygnowanem. Pani Adela wiedziała nadto, że Dominik jest dobrym mężem, mocnym i wydajnym pracownikiem, i że spierać się nie lubi; skoro zaś przechodzi ze swej uśmiechniętej dobroduszności do kategorycznych objaśnień, bywa czasem niepokojący; nie jest zazdrosny, jak Otello, ani pod żadnym względem drapieżny, ale jego sumienność i techniczna, inżynierska iście planowość w działaniach mogłaby doprowadzić mocniejszą zwadę do jakichś konsekwencyj zbyt radykalnych. Pani Adela zaś była naogół zadowolona z męża, choć go nie miała bynajmniej za cel, raczej za sposób życia.
Dzisiejsze dosiadywanie późnej nocy na werendzie wynikało ze wspólnego obowiązku małżonków względem gości. Dwaj zaproszeni tu na lato literaci spędzali dziś wieczór poza dworkiem dyrektora. Oczekiwano zaś w nocy przyjazdu pary nowych gości: Tadeusza Sworskiego i Zofji Czadowskiej. Wypadało ich przyjąć osobiście i dlatego dyrektor z żoną siedzieli we dwoje na werendzie.
Biły dalsze godziny nocy inaczej tętniące w nerwach i umysłach dwojga istot bliskich w przestrzeni, ale osamotnionych w głównych kierunkach pragnień. Przedłużone oczekiwanie zewnętrznego zdarzenia wywołało znowu rozmowę.
— Spóźniają się chyba? — Spojrzyj, Domciu, na zegarek.
— Pierwsza — jeszcze pociąg nie doszedł do stacji.
— Aha — zapomniałam ci powiedzieć: urządziłam dla Sworskiego i Czadowskiej te dwa pokoje obok, na piętrze. Innych już nie mamy wolnych.
— I pięknie.
Po chwili dyrektorowa odezwała się ze złośliwem ożywieniem:
— Nigdy zrozumieć nie mogłam, czem oni są jedno dla drugiego. Ta święta panna Zofja kochała się przed laty w jakimś starym...? Teraz spotyka się ją ciągle ze Sworskim, który przecie wygląda jeszcze wcale dziarsko — i nikt nic temu nie ma do zarzucenia, kiedy o innych najlżejszych pozorach zaraz opowiadają niestworzone bajki.
— Zależy to, widać, od charakterów i opinji osób, o których mowa — odrzekł Gimbut.
— A cóż to? czy oni oboje mają opinję... niezdolnych do miłości? — parsknęła fałszywym śmiechem pani Adela.
— Et zostaw! — Mówiliśmy już o tem, więc wiesz, że Tadeusz i panna Zofja krewni, towarzysze z więzienia, współpracownicy różnych robót ideowych. Cóż w tem dziwnego, że trzymają się razem?
— Dlaczegóż zatem nie pobrali się? Są oboje wolni.
— Nie zapytałem o to nawet Tadeusza, serdecznego przyjaciela, ani pannę Zofję, którą znam też oddawna i poważam. Nie wdzieram się w cudze uczucia, gdy mi ich nie wyznają.
— Tu masz słuszność, Domciu.
Chociaż skwapliwie przyznała tę zasadę, pożyteczną na wszelki przypadek, pani Adela nie chciała przerwać rozmowy, zajmującej ją z innych względów. Po chwili znowu zaczęła:
— Czy ona jeszcze piękna?
— Widziałaś ją przecie w zimie, w Warszawie. Dla mnie ona piękna — i szlachetnie piękna.
— Tak... ale pół roku życia może przynieść duże zmiany w tym wieku kobiety...
— W każdym razie młodsza jest od nas — rozśmiał się Gimbut.
— Od ciebie z pewnością. Ale ode mnie? — poczekaj... kiedy ja wychodziłam zamąż...
W sferze światła, bijącego od werendy, ukazały się dwa cienie rodzaju męskiego. Pani Adela ujęła spiesznie przez suknię brykle gorsetu, pasując się z niemi przez chwilę, aż doprowadziła kibić do kształtu obfitej gruszki; włosy ogarnęła palcami.
Tymczasem cienie zarysowały się bliżej i barwniej, a dwa kapelusze zawisły w ukłonach.
— Dobranoc państwu — odezwał się Adam Rewiatycki. Stary Jahwe musiał dziś zrobić dobry interes, bo wydaje wielki bal z iluminacją na niebie, a na ziemi ludziom dobrej woli wolno się upić miodem lipcowym.
— Ach, mistrz kochany! — rozśmiała się admiracyjnie dyrektorowa — nigdy go dowcip nie opuszcza.
Gimbut uśmiechnął się także, bo w sprawach literackich ufał znawstwu żony.
Drugi cień nie rzekł nic, zdjął tylko kapelusz i wsparł się pochyło na lasce, że zaś był nadmiernie wysoki, przekreślał krajobraz kształtem jakiegoś pnia we środku drogi, który podparto z obawy, żeby się nie przewrócił.
— Skąd to panowie wracacie? — zapytał Gimbut.
— Zawiadowca zaprosił nas na imieniny. Dużo ludu wszelakiego — paru starszych majstrów — demokratyzacja! Ja to wszystko muszę znać, — to się przyda. Były i panienki...
— Aa? były panienki? — podkreśliła dyrektorowa.
— O, bardzo porządne panienki.
— Po... o...rządne panienki! — zawołał długi towarzysz.
Skoro przemówił, poznali wszyscy, że jest mocno podchmielony.
— Idź spać, Celsjuszu! — zakomenderował Rewiatycki.
Celestyn Łuba, kolos piśmiennictwa polskiego, powiedział tylko grobowo: „do — o — branoc“ i rzucił się w cień, który pokrył meandry jego odwrotu.
— Już chyba wszyscy pójdziemy? — rzekł Rewiatycki.
— My czekamy na nowych gości. — Jabym się jeszcze przeszła po ogrodzie — zawołała ochoczo pani Adela.
Gimbut nie protestował, tylko zaznaczył, że on w każdym razie ma dosyć dziennych przechadzek, bo rozparł się jeszcze wygodniej w fotelu.
Ale pani Adela już zbiegła ze schodów werendy, okazale i fertycznie. Rewiatycki skłonił się przesadnie i zapytał:
— Czy ze mną?
Skinęła głową i przeszyła go fosforycznem spojrzeniem. Skoro tylko oddalili się do krańców widoku, zawiesiła się na ramieniu mistrza:
— Czy Adachna ma w czubku? — zapytała pieszczotliwie.

Dominik Gimbut, pozostawszy sam na werendzie, tem swobodniej oddał się marzeniom. Jeżeli Gimbut marzył o szczęściu własnem, to czuł bolesny niedosyt, bo doszedłszy do progu starości źle jest oddychać nocą zbyt piękną. Niektóre uściski rozszalałej bachicznie Przyrody tak są przejmujące, że aż straszne dla każdego wrażliwego człowieka.
Taka była ta noc. Ogród, rozszerzony przez ciemność, oddalony znacznie od osady fabrycznej, dawał ujście i pole skrzydlatym wywiadom pragnień ku Przyrodzie rozłożonej w majestacie swej nagości, gotowej n a wszelką rozkosz. Za ogrodem były pola dojrzałe, syte wilgoci łąki przy rzece Czarnej, poza niemi iglaste zagaje pnące się na znaczne wyżyny gór Świętokrzyskich. Kraj, pozbawiony barw o tej godzinie, dawał znać o sobie tylko symfonją zapachów. Przez róże i lipy przydomne, pachnące niby perfumy natarte, przelewały się szeroko wonie pól i łąk, niby emanacje ciała uśpionej driady, a z włosów jej, rozrzuconych po pagórkach, szły kadzidła żywiczne.
Noc była świąteczna dla zmysłów. Tyle dostarczała ponęt, tyle zdrowego tchnienia do płuc i podniety dla krwi krzyczącej, że mieszkańcy dworku dyrektorskiego czuli raczej pragnienie szczęścia i niepokój, niż dosyt i senność. Do wypicia czary rozkoszy, przychylonej do ust tak blisko, przeszkadzały jednak różne sprawy społeczne i prywatne, te więzy, które człowiek czuje zawsze na rękach i na sercu, nawet w chwilach szczytowych upojenia. Przeszkadzał górujący nad wszystkiem nakaz pracy. I jakby przypomnienie tego nakazu, w miłosnej ciszy, ogarniętej symfonją zapachów, rozlegał się daleki poryk i poświst wielkich pieców, niby wyrok towarzyszący wygnaniu pierwszego człowieka z raju: „pracować będziesz w pocie czoła“.

Rozległ się blisko wesoły zgrzyt kół powozu u podjazdu z przeciwnej strony domu. Gimbut pośpieszył do drzwi głównych, przyjął w objęcia Tadeusza Sworskiego, a pannę Zofję Czadowską ucałował w obie ręce. Oboje mieli cerę niby kamienną, tak bardzo okrytą pyłem. Że jednak świeciły im się oczy radośnie, Gimbut odezwał się szczerze:
— Doskonale państwo wyglądacie!
Zapraszał na przekąskę natychmiast, z powodu późnej godziny. Ale goście jednogłośnie poprosili tylko o herbatę do swoich pokojów, bo jedli w podróży na stacji węzłowej, gdzie dłuższy postój wypadł w porze wieczerzy.
Wkrótce uciszyły się wszystkie w dworku gwary.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.