<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 2.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2.

Po paru dniach towarzystwo w Rudnikach, już zaprzyjaźnione, używało wakacji z zapałem i pośpiechem prawdziwych „letników“, wyszydzanych przez humorystów, a tak godnych współczucia, jako dusze i ciała schorowane miastem, powracające na lecznicze łono przyrody. Uprażenie się w słońcu rozwielmożnionem bez przeszkód, odpoczynek w cieniu drzew, sen pożywny przy otwartych oknach — to dobrodziejstwa wcale nie śmiesznie.

Tylko Dominik Gimbut nie należał do wypraw i przechadzek zwanych bezcelowemi, bo jego czynności, podobnie jak kierowane przez niego „wielkie piece“, nie wygasały nigdy. Tadeusz Sworski towarzyszył mu często w wędrówkach po grzmiących salach maszyn, przy ognistych „spustach“ roztopionego metalu, po nagich kancelarjach, po drogach przysypanych rdzawym żużlem i dymiących brudno różowym kurzem. Z tem większą lubością powracał następnie do pachnącego zacisza dyrektorskiego domu, wychodził do ogrodu i na szerokie pola. Wędrował z dyrektorem nie dla studjowania przemysłu żelaznego, którego technika mało go zajmowała, lecz dla śledzenia przyjaciela we właściwym mu ruchu, przy ulubionej pracy. Każdy człowiek jest przy swojej pracy najwyrazistszy, najdostojniejszy, najciekawszy do oglądania. Przytem praca Gimbuta, dozorcza i naczelna, pozostawiała miejsce na dłuższe rozmowy między przyjaciółmi.
Widząc, jakiego dyrektor używa miru i posłuchu u całej drużyny fabrycznej, jak rozkazuje stanowczo, lecz przyjaźnie, jak szanuje godność osobistą, lecz wymaga pracy, Sworski czynił uwagi:
— Masz tu dobranych ludzi, Domciu. Gdyby wszystkie nasze fabryki tak były urządzone, moglibyśmy gwizdać na zapowiedzi rewolucji socjalnej.
— A już tak, Tadeuszku. Od początku mego zarządu nie miałem ani jednego strajku w Rudnikach. Wprawdzie objąłem fabrykę dopiero po roku 1905-ym. Obcy agitatorowie mniej teraz nałażą, niż wówczas. A jeżeli wkręcą się jacyś, ja sam z nimi rozmawiam — i to w obecności robotników. Zresztą moi ludzie są zadowoleni. Podniosłem płace; założyłem kasy ubezpieczeń od przypadków i emerytalne; ograniczyłem godziny pracy małoletnich...
Gimbut wyliczał swe reformy z sumiennem zadowoleniem. Patrząc mu w oczy, Sworski zauważył, że mówi jak bogacz o swych dorobkach.
— To jeszcze z ciebie „socjał“, Domciu, jak to my dawniej?
— Tak mnie i nazywają właściciele: zamaskowanym socjałem. A ja im na to, że nie zamaskowany jestem, ale szczery. Szanuję prawa pracy i prawa własności. Jedne z drugiemi pogodzić — ot i cała sztuka.
— Ale sztuka nielada! Udaje się tobie, może i kilku innym — naogół jednak nie jest tak idealnie. W warsztatach kolejowych, które długo oglądałem, będąc w biurach zarządu, niedobrze się działo — a i teraz podobno nie lepiej.
— Znaczy, że teraz już nie pracujesz?... tylko piórkiem?
Tadeusz, zamiast się obrazić, rozśmiał się przyjaźnie:
— Masz słuszność, Domciu. Praca „piórkiem“ mało przynosi owoców realnych. Nie jestem z mojej literatury zadowolony.
— Jaż nie mówię, Tadeuszu — cofał się dyrektor — żeby to nie była praca. Czytałem twoją powiastkę... jak to ona? — i twoje artykuły społeczne: o budowie wewnętrznej... o fałszywych prorokach... Prace piękne.
— Prace ze szczeremi zamiarami. — Poczekaj — będą jeszcze inne. Jeszcze nie umarłem.
— Ot, gadasz! Wygląd, jak młodzieńca, parę tylko siwych włosów na skroniach. — Toż ty ode mnie młodszy o lat... pięć... osiem?
— Nie liczmy lepiej. Obaj jesteśmy młodzi, zwłaszcza ty, który pracujesz bajecznie i o przyszłości nie wątpisz.
— ...Tak, że masz znaczne zamiary autorskie — reasumował Gimbut zasłyszane wyznania. A jeszcze wiem, że zajmujecie się z panną Zofją — (tu zniżył głos i obejrzał się po drodze)...że prowadzicie nauczanie dzieci proletarjatu. Ot robota ważna, pilna, bezpośrednia — a szczególniej w miastach i fabrykach, bo na wsi inni nieco robią. Ja też próbuję — tylko moja żona do takiej roboty niebardzo...
Sworski odpowiedział z zapałem:
— To nie moja akcja, tylko panny Zofji. Ona jest w tem mistrzynią, ja tylko przygodnym pomocnikiem. Upływa już lat dziewięć, jak ona, zaledwie pełnoletnia, rozpoczęła swą działalność wychowawczą, nawskroś polską, buntowniczą przeciw moskiewskim systemom i ukazom, która dzisiaj rozrosła się w ochronki, szkółki, stowarzyszenia. — I to wszystko krzewi się, kwitnie, wydaje owoce. Jak ona daje sobie radę z wrogiemi władzami? Skąd dostaje fundusze? To cała misterna, z drobniutkich ok wiązana sieć do połowu dusz dziecięcych... A ona wykonywa to wszystko bez widocznego wysiłku.
— Dzielna niewiasta — odrzekł Gimbut — ja ją zawsze ceniłem i, mogę powiedzieć — kochałem — od czasu naszego spotykania się na sesjach — tych, co to wiesz. —
Potem, nie patrząc Sworskiemu w oczy, dodał, niby mimochodem:
— A wy zawsze z sobą razem?
— Razem i nie razem. Widujemy się w Warszawie, gdzie ona przebywa stale. Ale ja czasem podróżuję. — Nigdy nie tracę z nią ideowej łączności. Po raz pierwszy jesteśmy razem na wsi, pod twoim gościnnym dachem.
— Bardzo rad jestem, że zgodziliście się przyjechać.

∗             ∗

Z innej strony, od pól, zdążała do dyrektorskiego dworu panna Zofja Czadowska w towarzystwie literatów: Adama Rewiatyckiego i Celestyna Łuby. Wysoka i smukła, w ciemnej sukni, pomiędzy jasno wyelegantowanym Rewiatyckim i wypiętrzonym w szarych łachmanach Celestynem, na tle pól złotorudych, wyglądała panna Zofja mistycznie, jak wizja Jacka Malczewskiego niespodziewana, niejasna, ale przejmująca zadumą. Rzekłby jeden, że to Polska żałobna między Weselem a Troską; drugi — że Cnota między dwoma łotrami.
Po pierwszych paru dniach znajomości Rewiatycki zdążył już napisać trzy wiersze do panny Zofji, które ułożył w tryptyk. Pierwszy nosił tytuł Hageia (święta), drugi Sofia (mądrość), trzeci właśnie przed chwilą zadeklamował, a miał to być środek tryptyku i nazywał się Eros. Poeta czekał teraz na pochwałę.
— Ślicznie pan pisze — rzekła panna Zofja swobodnie — tylko mi się nie widzi, żeby ten ostatni wiersz był w tryptyku na swem miejscu.
— Bezwarunkowo — orzekł Celestyn, skłonny całą swą istotą do potakiwania pannie Zofji.
— Nie z tobą mówię, tylko z panią — odparł Adachna. Więc pani sądzi, że to do tryptyku na nic? Rozbijam tryptyk! Ale trzy odłamy pozwolę sobie rzucić do Jej stóp. Niech je podepce.
Wykonał gest teatralny z przejęciem, ale i z dostateczną zaprawą humoru, aby się nie stać natrętnym. A panna Zofja, wcale nie zakłopotana, zaczęła mówić, nie odpowiadając wprost na patetyczną ofiarę, uśmiechnięta uprzejmie:
— Dziwna to rasa poeci. Pisze pan wiersze o mnie czy dla mnie, jak słyszę, a we mnie niema tych rysów, które pan tak poetycznie wyogromnia. Anim tak bardzo święta, ani mądra...
— Pa — ani! — wydał stłumiony okrzyk Rewiatycki, oczyma domawiając luby protest i uwielbienie.
Zwrot jasnych oczu Zofji ku poecie zgasił odrazu jego wyraz twarzy zuchwały. Mówiła dalej:
— Co zaś do trzeciego wiersza, to już go pan wysnuł całkowicie z wyobraźni. Jeszcze mnie pan nie zna; gdyby mnie znał, nie napisałby. Niech się pan spyta Tadeusza Sworskiego.
— Ach, Sworski! — jęknął Adachna i zaakcentował maskę rozpaczy.
— Znowu fałszywy kierunek, panie Rewiatycki! Ze Sworskim jesteśmy krewni, mamy wspólne cele, które nas łączą. Wiecie co, panowie? (zmieniła obcesowo rozmowę) — rwijmy jeszcze kwiaty, bo zebraliśmy za mało.
— Niechże mnie choć te kwiaty nagrodzą! — zawołał Adam zagadkowo, bachicznie, z łezką, z goryczką — pragnął bowiem już wybrnąć z nieudanej konwersacji.
A panna Zofja dodała z dobrym uśmiechem:
— Proszę mi jednak przepisać te wiersze. Takie są dźwięczne i wybujałe. — Mogę je mieć u siebie, bo nikt nie uwierzy, że były do mnie pisane.
— Wszelkie rozkazy pani są dla mnie prawem — odrzekł tylko Rewiatycki.
Po chwili zawołała panna Zofja, wskazując ręką:
— Patrzcie, jaki tam wspaniały krzak rumianku! — za rowem, pod pszenicą.
Krzak był po stronie Celestyna. Olbrzym wysunął sprężyście dolną kończynę, która go zaraz przeniosła za rów i w paru susach znalazł się przy rumianku, wyrwał krzak z korzeniem i ociekający sypką ziemią ofiarował pannie Zofji. — Dzień był dla Adachny feralny: tu znowu zwinnego kawalera uprzedził niezgraba Celestyn. Ale już o tem niepowodzeniu nie skomponował poeta elegji; zaczął tylko bystro wypatrywać rumianki, kwitnące groszki i inne kwiatki i znosić to wszystko, dokładnie oczyszczone, do rąk „ciemnej pól bogini“.
Gdy weszli już do ogrodu przy dworku, panna Czadowska usiadła z przyjemnością na ławce po długiej przechadzce. Ale Adachna oświadczył, że musi się przebrać do obiadu, gdyż był ubrany w jasny strój tenisowy, bez kamizelki.
— To niech pan zaniesie kwiaty do domu, proszę.
Podała mu duży snop, który on przycisnął do serca i do twarzy, jakby chciał ukraść kwiatom trochę ciepła pozostałego od postaci Zofji — i nie powstrzymał się od podbójczego przez kwiaty spojrzenia. Ale panna Czadowska odwróciła głowę. Adachna oddalił się w rytmicznych lansadach.
Celestyn pozostał i sterczał obok ławki.
— Pan nie siada? Przecie my nie przebieramy się do obiadu.
— Siadłbym...tylko ta ławeczka, jak dla dzieci.
Panna Zofja rozśmiała się. Celestyn ją bawił i zajmował. Odgadywała w nim utajone duchowe curiosa. Dowiedziała się już zresztą, że był gdzieś tam profesorem literatury indyjskiej.
— Niech pan siada! — Przecie i ja jestem długa — no, nie taka jak pan — ale siedzę wygodnie.
Łuba usiadł w przyzwoitem oddaleniu od pięknej sąsiadki.
— Rewiatycki ma talent? prawda? — zapytała panna Zofja.
— Oo! — rozmachiwał rękami — Rewiatycki?! — pogładził wzdłuż półłokciową brodę — taak, bez wątpienia.
— To przyjaciel pana?
Celestyn wykonał znowu szereg ogromnych poruszeń ramionami i twarzą, młodą jeszcze, której fałdy chodziły jak fale i zmieniały co chwila wyraz pięknych choć zmęczonych oczu. Pasował się widać ze słowami, nie przychodzącemi na zawołanie. I rzekł wreszcie, jakby zniechęcony:
— Tak... przyjaciel.
Zofja, po krótkim namyśle nad powodem tak trudnego szukania najprostszych wyrazów, zagadnęła o co innego:
— Chciałabym poznać coś z pism pańskich, a przyznaję się ze wstydem, żem nie czytała. Pan się specjalizuje w literaturze indyjskiej? To ciekawe.
— Pisało się, gadało... to są... studja.
— A nie można tego dostać?
— Co tam było — wyczerpane, przepadło. I dobrze, że przepadło. Ja jeszcze dla pani napiszę.
— Coś w rodzaju, jak Rewiatycki?
— A, uchowaj Boże!
Celestyn wzniósł obie ręce, jakby do przekleństwa, brodą wionął w stronę, a z twarzy stał się podobnym do oburzonego Mojżesza, który strąca ze skały tablice przykazań.
— Czy to tak oburzające, co tamten napisał? — pytała panna Czadowska ze szczerem zaciekawieniem.
— Jakżeż?! — do pani pisać wierszyki? — drumli-brumli — tidiritkum to i owo... Święta Zofja z Carogrodu i Eros z kawiarni Michalika?! — Sacrilegium!
— Ależ pan surowo sądzi swego przyjaciela! — śmiała się panna Zofja.
— Nie, bo cóż to za żarty! — perorował Celestyn, uniesiony gniewną wymową. — Wara od podawania pani słów wytartych, przez plugawy użytek sprofanowanych! Trzeba uderzyć się w pierś (gruchnął się rzeczywiście pięścią w pierś, aż jękła) — i wołać pokutnie: nie jestem godzien. — A gdy się już odważyć na mówienie, to od duszy do duszy.
Panna Czadowska spoważniała, gdyż dziwaczne zdania Celestyna tchnęły szczerością, dźwięczały właśnie głosem duszy. Nie pragnęła jednak wysłuchać drugiego dzisiaj wyznania uczuć męskich, choćby w innym, sympatyczniejszym stylu. Wtrąciła zatem uwagę oziębiającą:
— Pan pewnie także pisze wiersze?
— Piszę... pisałem. — Ale niegodne.
I przygasł, zasępił się, jakby stracił promień, który mu rozgrzewał duszę. Rwane jeszcze rzucał wyrazy, ułamki dużego rojenia:
— Bo ja poznałem panią. — Tylko jakażby mnie śmiałość? Jakże mnie przed panią?... Bo cóżem ja? — łachman ludzki. Ale ona, wiosna, która jest szczęściem sobie i szczęściem przyszłego wieku... Maja — panna, z której urodzi się Manu — Nadczłowiek, Zbawca...
Zamilkł na dobre. A pannie Zofji przyszło do głowy, że może uraziła dobrego i wrażliwego człowieka. Ale nie wiedziała, co uczynić, ani co mu powiedzieć, bo to, co mówił, było napoły niezrozumiałe.
Celestyn powstał z ławki i, nie przystępując bliżej, zdobył się na jedno jeszcze zdanie:
— Wielka Pani! proszę mnie pobłogosławić... zdaleka... ręką.
Sam podniósł rękę ogromną, błogosławiącą zwysoka, i zdarł z głowy pomięty kapelusz. Niepokojący był i godzien litości. Prosił, a zarazem nakazywał wzrokiem błagalnym.
Panna Czadowska nie była płochliwą dzieweczką i zgadywać potrafiła ludzi. Tu zrozumiała, że po< winna uczynić to, o co prosi ten człowiek. Wyciągnęła więc rękę naprzeciw dłoni olbrzyma i rzekła:
— Jeszcze Bóg da panu ukojenie, panie Celestynie.
On przymknął oczy, a twarz mu zajaśniała wewnętrznem rozpromienieniem. I odszedł wielkiemi krokami, kołysząc się, jak sosna pijana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.