<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 3.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
3.

Stosunki sąsiedzkie między Linowskimi z Inogóry a rodziną dyrektorską z Rudników były dosyć rzadkie, jednak oparte na wzajemnem poważaniu. Tego lata pan Władysław Linowski, prezes okręgowy Towarzystwa Rolniczego, odwiedził Gimbutów w Rudnikach, jednak bez żony, która się wymówiła słabością, nie pozwalającą jej na dalsze przejażdżki. Ale z tego właśnie powodu wynikła dyskusja między małżonkami Gimbutami: w jakiej mierze oddać grzeczność towarzyską Linowskim?
Pani dyrektorowa postanowiła nie jechać do Inogóry, gdyż pani Wela (Ewelina) Linowska nie uznała za stosowne wybrać się do Rudników z wizytą, a mogła, skoro przeszłej niedzieli widziano ją w kościele.
— Ot, wymyśliłaś, Adelciu! Hrabinie strzeliłoby do głowy kogo obrażać? Ona piechotą przyszłaby, gdyby nóżki pozwalały. Niewiasta przecie skora do towarzystwa.
— Mogliby wybrać dzień, kiedy pani Wela czuje się lepiej. Przecie jeździ po okolicy kucami. — — I nie wiem poco, Domciu, nazywasz ją hrabiną, kiedy Linowscy nie są hrabiami?
— Wszyscy ją tak nazywają. I z domu hrabianka i Linowscy dom starożytny. Niema śmieszności. A tobie jakich trzeba hrabiów? Trzypałkowskich? Może oni „tatarscy hrabiowie“, jak Birbasz z „Pana Tadeusza“?
— Trzypałkowscy mają tytuł austrjacki potwierdzony — odrzekła pani Adela z wyższością i niejaką urazą, gdyż Trzypałkowscy byli z nią spokrewnieni, a ona sama była z domu Górczewska, z rodziny, wyprowadzającej się według legendy od hrabiów Górków.
Gimbut śmiał się jowjalnie ze swego konceptu, a inni zaś z faktu, że dyrektor dyskutuje o tytułach, które go obchodzą, jak śnieg przeszłoroczny. Na szczęście nikt nie zapytał o inne nazwiska, czy należą do „dobrej“, czy do gorszej szlachty. Minęło więc niebezpieczeństwo wybuchu tej najpospolitszej w Polsce rozmowy, grasującej we wszystkich warstwach, nawet nieszlacheckich, które się z lubością informują o zawikłanej hierarchji rodów i o ich tytułach, prawie wszystkich nadanych przez obce i wrogie rządy.
Dyrektorowa uparła się i postanowiła nie jechać.
— Zatem kto pojedzie? — pytał Dominik — żebym wiedział, jak mam kazać zaprząc?
— Jabym pojechała — rzekła panna Zofja.
Sworski oświadczył, że odnowiłby chętnie znajomość z Linowskim, którego dawniej widywał.
Zapytany Rewiatycki odpowiedział, jak zwykle, niepospolicie:
— Każdy nowy człowiek daje mi swego literackiego dukata, czy chce, czy nie chce. W Inogórze spodziewam się dużego połowu...
— Czyli zatem — przerwał Gimbut — pan z nami?
— Jeżeli można? — wdzięczył się Adachna do Gimbuta tak przymilnie, jak do panny.
— Jakże nie można? — proszę. A pan Celestyn? Łuba włóczył się nieopodal, zgarniając brodę, którą wietrzyk wbok znosił. Zatrzymał się, wyrwany z jakiegoś snu na jawie:
— Ja? — — Jestem.
— Czy pan chce jechać z nami do Inogóry?
— A, uchowaj Boże! — odrzekł, wznosząc ręce, które dotknęły koron lipowych — ja i arystokracja?!
— Co tam arystokracja? Zacni ludzie, sąsiedzi. — Z panią możesz pan i o Mahabaracie — śliczna kobieta.
Gimbut, modą litewską, stosował przymiotnik „śliczna“ do duszy pani Weli, chociaż i w zwykłem znaczeniu przymiotnik był stosowny. Ale Celestyna nie zdołano zachęcić. Skrzywił twarz błagalnie:
— Nie lubię...
— Zatem — rzekł Dominik — we czworo zmieścimy się w koczu..

∗             ∗

Ma coś królewskiego w sobie biesiada w zasobnym polskim dworze. Królewskość polega mniej n a przepychu, niż na tradycji miejscowej, uświęconej przez pokolenia. Dwór budował zwykle pradziad taki, a taki, ozdobiony urzędem ziemskim, wojskowym, lub senatorskim. Jeżeli zaś dom jest nowy, zawsze gdzieś w ogrodzie, albo na folwarku znajdzie się stary lamus, przerobiony z arjańskiej kaplicy, albo śpichrz, pamiętający setki lat. Te kwatery lipowe sadził pan podkomorzy; przez tamtą bramę zajeżdżał do ówczesnego właściciela król Jan Sobieski, albo, w najgorszym razie, Stanisław August, jak o tem świadczą archiwa dominjalne. Niema większego dworu, w którym pośród pstrokacizny ścian ladajakiej nie znalazłbyś dobrego płótna malowanego na Zachodzie i cennej tkaniny ze Wschodu. Całość, choć ma ogólne cechy polskiego stylu, zawiera w sobie i niespodziewane rysy indywidualne, pozostawione przez szereg miejscowych dynastów. Tu się niepomiernie rozrosła piwnica — co pospolitsze; ówdzie bibljoteka — co rzadsze. Ale czasem zdziwione oczy nowego gościa odkrywają jakąś cenną kolekcję rzadkich przedmiotów, lub strzelistą wieżę zegarową, zbudowaną nad stajnią, tak sobie, dla fantazji i okazałości.
Inny urok polskiej siedziby wiejskiej to jej obszar, na którym, pośród wielorakich przedsiębiorstw rolnych i przemysłowych można rozwinąć estetykę budowli i ogrodów. Zwłaszcza ogrody spacerowe polskie, coraz zanikające z powodu parcelacji i skurczenia obszarów, zachowały styl swój odrębny, cienisty, kwaterowy, albo parafrazują po swojemu wzory francuskie i angielskie. Ogrody polskie kocha i szanuje każdy, kto wyznaje zasadę, że nie samym tylko Chlebem żyje człowiek.
Wszystkie te cechy zasadnicze posiadał dwór w Inogórze, starodawny i kwitnący, a doprowadzony przez obecnego dziedzica do ozdoby i rozmiarów pałacowych. Władysław Linowski, zawołany agronom i ekonomista, podniósł stopę estetyczną swej siedziby w stosunku do pomnożonej wydajności posiadanej ziemi. Dbał o promieniowanie kultury na posiadłości sąsiednie. Naśladowali go sąsiedzi obszarnicy, korzystali z jego rad i pomocy włościanie. Do ozdoby inogórskiego państwa przyczyniała się też niemało piękność kraju, obfitującego w lesiste pagórki i wody.
Przy późnym podwieczorku na murawie parku dobrze było ludziom zgromadzonym. Każdy po swojemu brał udział w rozkoszach gościny i w łaskach kwitnącego lata.
Prezes Linowski, mówca wytrawny i przywykły do posłuchu, starał się rozstrzelone rozmowy skupić i podnieść do wyższych tematów, do jakichś wniosków ogólnych, jakby miał ambicję, że to a to u niego w Inogórze powiedziano, ogłoszono, albo i uchwalono. Cieszył się też z doskonałego funkcjonowania pałacowych urządzeń.
Odmienne aspiracje miała pani Wela. Promiennym uśmiechem dziękowała gościom, że przybyli i przepraszała, że do nich poskoczyć nie może. Ubrana bardzo starannie, młodsza z pozoru, niż wiek czterdziestoletni, który przekroczyła, wyglądała jak model damy, celowo unieruchomiony do portretowania. A przecież ani źdźbła pozy nie miała w swej naturze, rwącej się do życia, kochającej nałogowo ludzi, nawet bylejakich, dosięgalnych przez jej rozrzutną dobroczynność i uprzejmość. Tylko los przeklął ją, kilka lat temu, chorobą mięśni w nogach, z której pani Wela leczyła się powoli. Dawniej zawołana tancerka i amazonka, przeszła nagle do stanu spoczynku, potem do powolnej rekonwalescencji, która była udręczeniem dla żywej i przedsiębiorczej kobiety. Ale ukrywała swą niedolą pod pozorami wesołości, a mówiąc ściślej, była uporczywie radosna, pomimo swej niedoli. Wszyscy znajomi kochali, lubili, lub tylko chwalili panią Welę. Jeżeli kto jej przyganiał, to tylko za zbytek dobroci, okazanej komu innemu.
Sworski powitany został przez gospodynię tak uroczystą i pochlebną przemową o talencie, wielkości i zaszczycie, że aż się zdziwił. Nie obraził się jednak, oczywiście. Zato ubodło go nieco, że bezpośrednio potem Rewiatycki otrzymał także nadmierny komplement. Adachna nie protestował, odpowiedział jeszcze bajeczniej, a przy ucałowaniu ręki hrabiny wykonał ukłon akrobatyczny w rodzaju przyklęknięcia. Witając pannę Czadowską, znalazła pani Wela gorące słowa uznania dla jej działalności obywatelskiej, zaszczytnie znanej, poczem ucałowała ją serdecznie. Panna Zofja, pomimo swego światowego obycia, trochę się stropiła, nie mogła jednak wynieść innego wrażenia, jak że pani Linowska jest bardzo miła. Pani Wela umiała zyskiwać sobie odrazu i na stałe serca nawet kobiet, co jest talentem bardzo rzadkim u kobiet pięknych.
Z wielu stron przyglądano się z zajęciem Tadeuszowi Sworskiemu. Wieść o jego pobycie w okolicy dotarła już uprzednio do Inogóry. A było dużo osób przy podwieczorku na murawie. Oprócz Linowskich, prezesa, pani Weli i syna ich Bronka, oprócz gości z Rudników, było jeszcze kilkoro gości i różni domownicy. Siedziało między innymi młode stadło Sępowskich, wyświeżone, obserwujące pilnie wzory inogórskie dla skopjowania tego i owego u siebie. Para trzymała się razem i wymieniała od czasu do czasu ciche uwagi. Pani Sępowska, dziewczynkowata jeszcze, niebrzydka, ale zbyt obwieszona splendorami swej świeżej wyprawy, pochyliła się ku małżonkowi:
— Więc to jest Sworski?! Taki sobie pan podstarzały w szarym surducie? Cóż mi to za rewolucjonista?...
— Ano widzisz — taki jest. — — Surdut ma źle skrójony.
— Może być. Ale m a ładne oczy i mądre czoło.
— Jak się komu podoba.
Sworski rozmawiał z prezesem. Linowski przesadzał doniosłość wspomnień, które ich łączyły, a czynił to przez gościnność, lub przez rzeczywistą sympatję:
— Pamięta pan, panie Tadeuszu, nasze sesje u Rajkowskiego?
— Chyba jedną tylko?
— Może tylko jedną — kiedy to chodziło o decyzję, czy podtrzymywać strajk powszechny, czy go za wszelką cenę przerwać. To dziwnie pogodny socjalista ten Rajkowski — krwiożerczy i pogodny — właściwie socjolog — teoretyk zupełnie ślepy na życie przy zastosowaniach teorji. Ale uczciwy człowiek. Gdzie on teraz jest?
— Nie wiem. Porzuciłem oddawna jego koterję z powodu żywiołów, które się tam zakradły i zapanowały.
— To jest... Żydów? — rzekł Linowski z ożywieniem, ale ciszej.
Rzucił okiem w stronę, gdzie siedział pewien sąsiad z sarmackim wąsem, ziemianin i katolik, ale gorzki brunet. Choć miał nazwisko na „ski“, mówiło się przy nim oględnie o Żydach.
Przy innym stole gwarzyła grupa osób stale tu mieszkających. Był stary administrator i młody praktykant i jeszcze inne postacie. Ksiądz kapelan, między dwiema pannami respektowemi, opowiadał jakieś historie, ale pomijał, widać, respekt, bo panny chichotały i wznosiły zgorszone oczy ku niebu.
Między gośćmi krążył Bronek Linowski, bardzo piękny chłopiec dwudziestoletni, student uniwersytetu w Krakowie. Główną charakterystyką jego wysokiej, oficerskiej postaci była pewność siebie. Zdawał się też pochłoniętym przez jakiś zamysł nie dziecinny. Gęste brwi połączone przekreślały mu czoło niby przyłbicą, ostry profil i wydatny podbródek znamionowały energję. Nie przysiadał się do pań, których parę było pięknych w towarzystwie; słuchał raczej, co mówią mężczyźni. Sam prawie się nie odzywał; zdawał się wiedzieć coś więcej i lepiej. Spoglądał jednak czasem na pannę Czadowską poważnie, bez zalotności, a ona podobnie na niego.
Na ogród zaczęły padać długie, mokre welony cieniów, zaścielając całe prawie trawniki; tylko na ich rąbkach trwały jeszcze złocisto-zielone hafty słońca. Na wierzchnich murach pałacu płonął rumieniec zadowolonej dumy. Chór głosów ludzkich zlewał się bez fałszu z ogólną symfonją, którą grała ledwie dosłyszalnie, lecz przejmująco miljardowa rzesza istnień innych, chyba nie bezdusznych.
W przedzachodniem ukojeniu przycichły rozmowy ludzkie, gwary ptaków, żuczków i liści, jakby pod generalnym nakazem tęsknoty do odchodzącego słońca.
Od bramy wjazdowej szedł wyniosły, kościsty starzec z czapką w ręku. Ubrany był w kurtę z galonem a szkielet wzorował się wyraźnie pod wiotkiem odzieniem. Maszerował jakoś sprężyście i bódł powietrze łysą czaszką, która detonowała grobowo w żywym krajobrazie.
— Ależ to Kronos! bóg Czasu! — zawołał Sworski.
— Poczta — odpowiedział Linowski. To nasz stary Serwacy, odźwierny służący tu od pół wieku. Przynosi pocztę z urzędu. — — Tylko to niezwykła godzina i idzie bez torby... Zobaczymy.
Wszystkie spojrzenia zestrzeliły się na żółtej czaszce Serwacego, który zbliżył się pośpiesznie do fotelu pani Linowskiej. Musiał otrzymać jakiś nakaz przemożny, albo nieść tragedję, że zdecydował się niepokoić dziedziców, bawiących się w gronie gości.
Przystąpił do ucałowania ręki hrabiny — i zaszlochał.
Już mu pani Wela położyła drobną rękę na łysinie i przychylona, zaczęła wypytywać:
— Co się stało, na miłość Boską?! Co wam jest, mój Serwacy?
Ale prezes powstał i, cofając rękę przed ucałowaniem, rzekł szorstko, choć bez gniewu:
— Dajcie pokój... No, gadajcie!
Wtedy dopiero Serwacy wyprostował się, otarł łzy rękawem i, zanim zaczął mówić, westchnął, powodząc oczyma po zgromadzeniu gości, jakby ich teraz dopiero ujrzał przed sobą.
— Pijany? — szepnął Rewiatycki do pani Weli.
— O, nie! On nigdy nie pije.
— No i cóż? — naglił prezes.
— A bo... proszę łaski jaśnie pana, szedł przed naszą bramą mnich i przepowiadał.
— Mnich? — zadziwił się ksiądz kapelan. Skądże się tu wziął? Niema zakonów w naszej okolicy.
— I nie słychać było, żeby psy szczekały — zauważył administrator.
Serwacy spojrzał na rządcę zwysoka:
— Na takich psy nie ujadają! Do nóg mu przypadły, do tych trepek świętych. Taki zdawna tu bywał, Bożego roku przed powstaniem.
Starzec już się ośmielił i rozżarzył w sobie iskrę posianą przez tajemniczego przechodnia.
— Mówił, że będzie wojna, wielka wojna w Polsce.
— Może się nie omylił — wtrącił Tadeusz Sworski.
— ...ale, że blisko już... że dudni ziemia... że trzeba w gotowości być, a starzy i słabi muszą stąd odejść, a młodzi pójdą do wojska...
Widać było na twarzy starego wysiłek, aby dobrze powtórzyć, aby niczego nie zapomnieć.
— I rzeka popłynie krwią, a chaty pójdą z dymem, a z pałaców kamień na kamieniu nie pozostanie. — — Kiedy tak mówił, pokazał na nasz pałac.
Serwacy znowu zapłakał i oczy zasłonił ręką. Nie płakał nikt inny, tylko odźwierny, który przez całe długie życie miał ten pałac w posiadaniu idealnem, pełnem miłości i dumy, chociaż zajmował w nim tylko jedną izdebkę przy bramie.
Jednak sposępniało całe grono słuchaczy. Rewiatycki uznał za stosowne rozweselić towarzystwo:
— No, mógł się wesoły mniszek w tym szczególe pomylić, albo miał niedokładne informacje od Boga Ojca.
Choć ten żart nikogo nie pocieszył, a wiele uszu zadrasnął fałszywym tonem, sprowadził nieco oziębienia.
— Nie można wszystkim wierzyć, nawet zakonnikom — odezwał się wikary.
— Ja tam wiem, który ksiądz jest wedle prawdy i zakonu — mruknął zuchwale Serwacy.
Panna Zofja przystąpiła żywo do Serwacego:
— Jak ten mnich wyglądał?
— Jak mnich, jasna panienko. W sukmanie z kapturem, przepasany, a w ręku miał kosztur z krzyżem na końcu.
— Stary?
— Prawie stary ...ale ognisty. Nogami to przebiera, jak młody. Jużby go tera nie dogonił, chyba konno.
— Dokąd poszedł? — wmieszał się Bronek.
— I ja jego pytałem, jaśnie paniczu. Może ojciec — mówię — zajdzie do pałacu? Mieszkają u nas wielkie panowie chrześcijańskie. A on mi: dziękuję — mówi — o świcie muszę być za austrjacką granicą.
— Przecie to dziesięć mil od nas — zauważył Bronek.
— A tak — mówił dalej Serwacy. To też mnie dziw zdjął, jakim sposobem on, chudzina, w nocy — szmat ziemi przeleci. A on mi znowu: trepki moje niosą mnie lekko i znają drogi, o których nie wiecie. — — Kiedy on tak mówi, to pewnikiem święty jest, abo i nie z tego świata...?
Serwacy zaczynał bredzić i osłabił w niektórych wiarę w prawdziwość zdarzenia. Może stary ma gorączkę? Może skłonny do przywidzeń?
Jedyna panna Czadowska, zapominając, że znajduje się w cudzym domu, odezwała się gorąco, prawie nakazując:
— Trzeba zakonnika dogonić!
— Dosiąść koni — zawtórował natychmiast Bronek Linowski.
Reszta towarzystwa nie zapaliła się tak stanowczo, a nawet Sworski zadziwił się, że Zosia Czadowska tak się tutaj rozporządza. Ale ona niedwuznacznie wybierała się sama w tę pogoń.
— Dam pani łatwego konia — proponował Bronek.
— Jabym może i na trudnym pojechała, ale tu trzeba pośpiechu, nie jestem ubrana do konia. — — Może jaka bryczka?
Bronek spojrzał na ojca, gdyż nie miał dowolnych rządów w stajni, tylko używalność dwóch wierzchowców. Prezes odrzekł natychmiast:
— Każ zaprząc gniade licowe do tilbury i jedźcie, jeżeli pani pragnie.
Panna Zofja podziękowała uprzejmie, a Bronek rzucił się do stajni w gimnastycznych skokach.
Po kilku minutach zajechał, powożąc w dwumiejscowym kabrjolecie parą koni znerwowanych przez pośpiech zakładania. Panna Czadowska wskoczyła lekko i usiadła obok dziarskiego woźnicy. Sworski i Gimbut trochę się zaniepokoili o przyjaciółkę, gdyż konie drżały i niosły głowy wysoko na wyłabędzonych szyjach.
— Spokojnie, Bronek! Co tu zyskasz na szybkości przy domu, to stracisz za bramą przy hamowaniu koni.
Bronek zaciął tylko wargi, kiwnął parę razy głową upartą i rzekł cicho do sąsiadki:
— Ojciec mnie będzie uczył! — już ja powiozę.
— Niech pan wiezie — ja się nie boję.
Konie obiegły rzeczywiście trawnik podjazdowy szybkim, lecz regularnym kłusem i wpadły w bramę, którą roztworzył Serwacy. Tam się powozik na chwilę zatrzymał; Bronek zapytywał widocznie o kierunek, w którym odszedł Zwiastun. — — Przepadli z oczu.
Opowiadanie Serwacego i wyjazd pościgu rozprzęgły towarzystwo. Służba sprzątnęła stoły. Pogoda duchowa zamąciła się: niektórzy oczekiwali skutku pościgu z ciekawością, a nawet z niepokojem. Wieści o wojnie, choć gminne i niepotwierdzone, obudziły w umysłach zapomniane na chwilę obawy, jak się skończy, lub powikła zatarg europejski, którego pełne były dzienniki. Zmiana nastroju pobudziła ludzi, dotąd wygodnie rozsiadłych, do ruchu po parku. Tylko pani Wela nie miała ochoty produkowania przed nowymi gośćmi swej przechadzki o kijku, utrudnionej 1powolnej, zatrzymała więc przy swym fotelu Sworskiego.
— Co pan sądzi o tem zdarzeniu? — zaczęła pani Linowska.
— Poczekajmy na skutek wywiadu, pani hrabino.
— Co to byłaby za straszna rzecz: wojna europejska! i u nas!
— Niewątpliwie. Każda wojna jest straszna i związana ze zbrodnią. Ale prazbrodnią są zastarzałe bezprawia, które wywołują wojny i przez nie tylko mogą być naprawione.
Pani Wela nie lubiła mówić o polityce i socjologji; spróbowała uciec od tych tematów.
— Ja przyznam się panu, że modlę się o pokój. Takby mi żal było nietylko resztek mojego szczęścia, ale zadowolenia i dobrobytu wszystkich naokoło mnie — i dalszych — i nawet nieznajomych.
Sworski wpatrzył się uważnie w oczy uprzejmej gospodyni:
— Pani jest bardzo dobra.
— To żadna zasługa. Kocham ludzi; bardzo byłoby mi nawet trudno ich nienawidzieć.
— I pani z tem dobrze? — — Przepraszam, że indaguję, ale rzadka i wyjątkowo cenna okazja mnie pobudza (uśmiechnęła się dziękczynnie). Zatem — czy pani dobrze wychodzi na swej dobroci? Nie mówię o wdzięczności, bo ludzie są naogół niewdzięczni. Ale czy to się pani opłaca przez wewnętrzne zadowolenie z życia?
— Bardzo dla mnie ciekawa indagacja, ale trudna do odpowiedzi. Z życia... nie jestem zupełnie zadowolona. Ale staram się... no, żeby mnie wszyscy lubili. Widzi pan: nie jestem tak dobra, jak się zdaje. Właściwie mówiąc — spekuluję.
— To są już skrupuły sumienia. Chodzi o wynik. Jest pani urodzoną altruistką — wiem to od wielu osób. Ale czy bezwzględną altruistką?
— Już sama nie wiem... Przyznałam się panu, że mam w tem swoją rachubę.
— Czy pani zdolna jest do kochania — naprzykład wrogów kraju? Pani Linowska zakłopotała się. Wywiad stawał się zbyt już kategorycznym. Pomyślała chwilę nad odpowiedzią:
— Naturalnie, że nie lubię Rosjan, Prusaków, ale... Mistrz mnie trochę onieśmiela.
— Nie jestem mistrzem, pani hrabino, bo nic mistrzowskiego dotąd nie wykonałem. Ale pani po mistrzowsku spowiada się bez wyznania.
— Więc powiem. Nie znoszę dzikości Moskala, albo hipokryzji i szalbierstw Prusaka, jak i innych wstrętnych przywar. Ale gdy kogoś już mam przed oczyma, czy on cudzoziemiec, czy nawet złoczyńca — widzę w nim człowieka i gotowam się nim zainteresować.
— Tak... to już pani jest nieuleczalna.
— Z czego? — zawołała pani Wela zadziwiona.
— Z dobroci.
— Więc to wada? — Nie; wielki dar i rzadki. Ale cnoty są czasem zbędne, naprzykład altruizm podczas walki.
Poczuwszy powiew polityki, pani Linowska przerwała rozmowę zapomocą ugodliwego zdania:
— Tak, ma pan słuszność.
I po chwili zaczęła zupełnie o czem innem:
— Jaka śliczna panna Czadowska! Czy to pańska krewna?
— Więcej, niż krewna, pani hrabino. Towarzyszka w różnych robotach, nawet z więzienia... A krewni jesteśmy przez jednego bardzo starego wspólnego nam prastryja.
— Ten pan jeszcze żyje?
— Różne są o nim wieści to długa historja, Sworski zadumał się nagle i tak posępnie, że pani Linowska nie chciała zapuszczać się dalej w tym kierunku i znowu zmieniła rozmowę, która rozsypała się w pospolitość. Ludzie, nawet najprzychylniej usposobieni, spowiadają się trudno sobie nawzajem przy pierwszem spotkaniu; czynią to tylko dzieci, których miłość bliźniego jest żywiołowa i niezrażona przez obawę szyderstwa.
Zatętniał szybki rytm końskiego kłusa. Tilbury z Bronkiem i panną Czadowską ukazał się w bramie pałacowej. Ze wszystkich stron parku zbiegli się ludzie ku parze wywiadowców.
Twarz panny Zofji była przeobrażona przez silne wzruszenie; oczy błyszczały, ale lica oblekły się w powagę i troskę.
— Nie dopędziliśmy go! — ogłosiła pierwsza żałośnie wynik pościgu.
Bronek zdawał raport rzeczowo:
— Dojechaliśmy do Strużan, według kierunku, który nam wskazał Serwacy. Panna Czadowska chciała jechać jeszcze dalej, ale odradziłem, bo słońce zaszło i niepewne były dalsze wskazówki.
— Więc może wogóle coś się przywidziało Serwacemu? — zapytał prezes Linowski.
— O nie! — odrzekła Zofja z głębokiem przekonaniem. Myśmy go widzieli w twarzach ludzi ze Strużan!
— Więc przeszedł przez Strużany? Taki sam? — I mówił co? — sypały się zapytania.
— Jakżeż nie przeszedł! — mówił dalej Bronek. — Wszyscy go widzieli: w habicie, w trepkach, kosztur miał z krzyżem. Tylko jedni mówią, że stary, drudzy, że krzepki, jak dąb. A chodzi tak szybko, że kiedy wyszedł ze wsi, to im topniał na drodze, niby ten szary wilk, co zmiata. Tak mówili.
— Powtórzyli ci, co mnich mówił? — badał ojciec Bronka.
— Powtarzali rozmaicie, a spierali się jeden z drugim: tak powiedział — nie tak. Wogóle jednak zrozumieli, podobnie jak Serwacy, że nadciąga wojna, że zburzone będą chaty i pałace, że kto żyw, musi spełnić swój obowiązek względem ojczyzny...
— Powiedział jeszcze — dodała Zofja z namaszczeniem: „powódź nędzy ogarnie lud cały, ale kto nad powódź przerośnie, zakwitnie na ziemi własnej i wolnej“.
— Prawda — potwierdził Bronek — to nam powtórzył stary Bednarczyk.
— Pięknie powiedział! — zawołał mocno Sworski.
Niewiele więcej dowiedziano się od wywiadowców. Zaczęła się dyskusja między słuchaczami. Jednych opowiadanie przejęło do głębi, drugich zaciekawiło, innych pobudziło do sceptyzmu i żartów. Niedowiarstwem odznaczyli się głównie: kapelan i Rewiatycki — niby ksiądz i niby poeta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.