<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 29.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
29.

„Jednak Warszawa roi się od ludzi upojonych szczęściem nowej ery“.
„Tacy, którzy daremnie poszukiwali wziętości i krescytywy w okresie przedwojennym, poczuli naraz rozkoszne świerzbienie skrzydeł, rosnących im od ra mion. Ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Horacym, doszli do tego samego wniosku, co wielki Epikurejczyk, że „nil mortalibus arduum est“ — nic niedostępnego dla śmiertelnych. Dawniej dojść do wysokiego urzędu w Polsce było prawie niepodobieństwem, a i w wolnych krajach Europy niełatwo się to osiągało: Obecnie analfabeci zostają posłami, dyletanci ministrami, awanturnicy sternikami Państwa.“
„Dwie tu działają kapitalne przyczyny: cudowność i ultra-demokratyzacja.“
„Cudem Boskim odrodziła się Polska. Można w to uwierzyć, zważywszy fakt dokonany, a przez nikogo nieprzewidziany dokładnie. Ale, jeżeli godzi się ujmować w teorję Boskie metody i ich konsekwencję, Bóg, tworząc zarówno człowieka, jak i naród, daje mu wolną wolę, zatem pozwala mu się rządzić własną siłą i własnemi pomysłami. Jednak naród polski w ciągu swych dziejów, a dzisiaj bardziej, niż kiedykolwiek, liczy na ingerencję Nieba, zamiast na własne pomysły ewolucyjne, pracowicie przeprowadzone, oddaje się przypadkowi, który w razie szczęśliwego trafu nazywa się cudem. Niekażdy zaś przypadek jest cudem Boskim, jak to można stwierdzić namacalnie na obecnym sejmie i rządzie“.
„Z chaosu teoryj społecznych, krążących w atmosferze powojennej, wybraliśmy sobie jedną rzekomo zbawczą i zmierzającą najprościej do powszechnego uszczęśliwienia: skrajną demokratyzację. Ale przy stosowaniu praktycznem tej teorji liczyliśmy znowu zbytnio na czynniki nadprzyrodzone. Powołanie do rządów w Atenach wszystkich Ateńczyków było w epoce Peryklesa pomysłem genjalnym i dobroczynnym. Lecz gremjalne uszlachcenie wszystkich numerów ludności, zapełniającej dzisiejszą Polskę, dało wyniki karykaturalne. Przewidywano widocznie nagminną akcję Ducha Świętego, która jednak zawiodła i nie oświeciła prawodawców i rządzicieli“.
„Nietylko dotkliwy brak oświaty przeciwi się tak radykalnej demokratyzacji i równouprawnieniu, lecz przedewszystkiem inna osobliwość składu gatunkowego ludności. Żadne z wielkich państw europejskich nie jest etnograficznie jednolite, ale ich prowincje odmiennego szczepu, ich nikłe liczebnie „mniejszości narodowe“ solidaryzują się mniej więcej z interesem Państwa. U nas ogromna domieszka elementu niepolskiego działa gremjalnie przeciw Państwu, uprawia planowo zdradę Stanu“.
„Zorganizowany spisek Żydowstwa przeciw Polsce poskromimy kiedyś i zgnieciemy. Ale tymczasem niebezpieczeństwo żydowskie wzmogło się po wo nie i poczyniło u nas ogromne spustoszenia. Z Żydami łączą się wszyscy Popsuje polscy, ci zwłaszcza, którzy przepychają się dzisiaj do rządów: dyletanci, spekulanci, ryzykanci, bandyci ideowi i realni. Im mniej mają kwalifikacyj na posterunki rządowe, tem usilniej popierają ich Żydzi, którym właśnie na tem zależy, aby nowa Polska stała nierządem judeo-polskim, jak dawna stała warcholskim nierządem szlacheckim.“
„Ideały starej Polski, głęboko tkwiące w duszach przeważnej części narodu, nie zanikły. Jednak — o dziwo! — nie pobudzają swych wyznawców do czynnego protestu, do walki. Spadkobiercy bowiem tych, którzy tworzyli starą Polskę — nieco sławną, nieco zasłużoną dla ludzkości — odziedziczyli razem z doborem cnót ojcowskich jedną fałszywą cnotę: leniwą dobrotliwość, przezwaną mianem tolerancji. Przyglądają się i teraz z założonemi rękami, choć gorzko uśmiechnięci, tryumfom Żydowstwa.“
„Do tej masy oświeconych, zgorszonych, ale nieczynnych spektatorów przystaliśmy obecnie i my, dawni uczciwi robotnicy na niwie polskiej, niegdyś krewcy działacze i bojowcy. Nawet naczelnych mężów przy Odbudowie ogarnęło zniechęcenie. Dawne sposoby działania słowem i pismem zawodzą dzisiaj; zwolennicy wierzą nam, jak dawniej, lecz nie dają się pobudzić do czynu. Przeciwnicy nie rozumieją już po polsku! Sprzymierzeni z wrogami Państwa, nietylko zamykają uszy na wyraźne nakazy polskiego dobra, ale zagnani w konsekwencje swych złych robót, zawzięci w pysze utrzymania swej nieautentycznej reputacji olbrzymów twórczych, trzymają się zaciekle schizmy narodowej, okrzyczanej za jedyną wiarę przyszłości. I plami się Polska zaciekami zgnilizny, którą Popsuje uparcie nazywają rumieńcami zdrowia.“
„W swych katakumbach antychrystycznych — już i na powierzchni ziemi obiecanej, Judeo-Polski, pysznią się Żydzi, że ich odwieczna religja nienawiści nie zachwiała się, święcą najwyższe od początku świata tryumfy; cieszą się z głupoty polskich gojów, którzy „tolerują“ ewangelję Marxa, a ich samych, wrogów wszelkiego plemienia niesemickiego, dopuścili do równości praw obywatelskich na terenie ich najgęstszej osiadłości...“

Zapisane karty rzucił Sworski do szuflady stołu, przy którym pisał, bo usłyszał zgrzyt klucza we drzwiach i kochany rytm kroków Zofji, powracającej z miasta. Niebawem stanęła tuż przed nim i zbadawszy wzrokiem jego twarz podnieconą, a zarazem niby pokorną, zapytała:
— Pisałeś?
— Pisałem — odrzekł z uśmiechem starego dziecka przychwytanego na zakazanym uczynku.
— I znowu tak gorzko? okrutnie? — Znowu ten pamiętnik?
— Moje spostrzeżenia i uwagi są pamiętnikiem wielu dusz polskich...
— I najlepszych — wiem to. Ale czy nie chciałbyś raczej pisać coś pogodniejszego?... coś... choćby dla mnie? — — Tak nam potrzebny dobry podręcznik historji polskiej porozbiorowej dla szkół średnich!
— Nie potrafiłbym, Zosieńku. Trzeba wewnętrznego spokoju, aby się zdobyć na objektywizm — i to jeszcze historjograficzny.
Urwała się rozmowa, nie pierwsza między nimi tego rodzaju. Po chwili odezwał się Sworski:
— No i cóż z tem mieszkaniem?
— Ach, wcale nieszczególne, zaledwie możliwe — i jeszcze żądają bardzo wysokiego wkupnego — w dolarach! — odrzekła Zofja z wyjątkowem nadąsaniem. — Próbowałam też odzyskać dla nas twoje dawne mieszkanie, z tym ślicznym widokiem na Wisłę, które po prawdzie ci się należy, skoro nigdy nie zostało wymówione. Ale cóż! pan Heine-Zbrucki, dyrektor departamentu w ministerjum Skarbu, ani myśli stamtąd się wynieść.
— Ha! ochrona lokatorów — rzekł Sworski z nietajonym sarkazmem — ustawa ideowa! — Wynik jej w tym wypadku, że ja, pięćdziesięcioletni mieszkaniec Warszawy, nie mam tu miejsca, ale pan Heine-Zbrucki potrzebuje tu mieszkać — i mieszka. Gimbut zna tego Zbruckiego; to Żyd galicyjski, najgorszego gatunku.
Zofja spochmumiała i nie znalazła odpowiedzi, więc Tadeusz dał folgę swej goryczy:
— Zastanów się, Zosieńku, choćby nad tą ochroną lokatorów. — Ograniczyć zdzierstwo kamieniczników — to zrozumiałe. Ale przepisać im pobieranie śmiesznie małego komornego w markach, których kurs spada z dnia na dzień — toć przecie wywłaszczenie, pozbawienie dochodów z nieruchomości. A na czyją korzyść? — Lokatora. — Cóż to za rodzaj człowieka: czy warstwa społeczna? czy urząd publiczny? czy narodowość? Nie — to stan przejściowy bylejakiego mieszkańca kraju. W samym tym domu jesteśmy my, a obok znany lichwiarz. Mieszka tu stary ksiądz i jakaś panna złego prowadzenia. W przeciętnym domu warszawskim siedzą bogaci obok biednych, Polacy obok Żydów, pracowici obok próżniaków. — — Na czyją więc korzyść i pod pozorem jakiego pożytku społecznego obrabowano właścicieli domów zapomocą nienaruszalności przypadkowej grupy lokatorów prawie nic nie płacących? Dlaczego stworzono stosunki, które musiały doprowadzić do wstydliwego handlu mieszkaniami, uprawianego już powszechnie przez lokatorów, którzy, ustępując z mieszkania, sprzedają prawa nie swoje, lecz właścicieli domu? — — Poprostu figlarne socjały umyśliły wypłatać krwawego figla właścicielom domów, a zatem przypuszczalnym burżujom.
Zofja zgodziła się pośpiesznie i zaczęła czytać mężowi artykuł umiarkowanego dziennika.

∗             ∗

Państwo Sworscy po powrocie z wakacyj w Rudnikach mieszkali od paru tygodni w jednym pokoju z kuchnią, zdawna zajmowanym przez pannę Zofję Czadowską. Miły to był kąt, opromieniony doniosłemi wspomnieniami, ozdobiony starannie, lecz stanowczo za ciasny. Pani Sworska mieszkała właściwie w kuchni, oddając mężowi jedyny dobry pokój do użytku. Tadeusz, choć bardzo wdzięczny, czuł się upokorzonym: takież to życie i siedzibę zgotował żonie?! Za stosowne mieszkanie zapłaciłby sumę nieproporcjonalną do szczupłej resztki swego majątku, lub oddał bibljotekę, zawierającą obok niezbędnych książek i rzadkie, popisowe. Ale Zofja gwałtownie sprzeciwiała się takim pomysłom i obiecywała, że mieszkanie znajdzie, wyprosi wreszcie od jakichś bliźnich, którzy muszą gdzieś istnieć po świecie polskim, jeżeli nie w Warszawie. Sprawa była jednak pilna. Tymczasem, pod koniec lata, żyło się jeszcze trochę powiewem małego ogródka, na który otwierano okno. Ale zimą, przy zamkniętych oknach, nie starczyłoby powietrza dla dwóch osób.
Oprócz usilnych starań o mieszkanie, Zofja miała stałe zajęcie przy praktycznem urządzeniu życia. Jadano w domu i wcale nieźle, Tadeusz miał wygody niegorsze, niż w porządnym hotelu. Przychodnia służąca pomagała pani Sworskiej, która niezupełnie wyrzekła się swego zawodu kierowniczki drobnego ludu. Ochroniarstwo i lekcje zabierały jej kilka godzin dziennie.
Sworski, czując się coraz zdrowszym i odporniejszym na fizyczne zmęczenie, wyręczał też chętnie żonę w zakupach przedmiotów użytkowych do codziennego życia. Ale i na tym pospolitym deptaku trafiał na ciernie.
Przekonał się niebawem, że ceny po sklepach warszawskich nie są oparte na jakiejś skali obrachunkowej mniej więcej powszechnej, lecz na dowcipie sprzedającego, który je stosował do swego apetytu, lub do wyglądu odbiorcy. Te same owoce, te same buty, te same materjały piśmienne bywały dwa lub trzy razy droższe w jednym magazynie, niż w drugim. Po kilku dniach równały się znów ceny na poziomie najwyższej — i znów któryś naczelny „paskarz“ podwyższał je w dwójnasób. — Coraz znikały z obrotu handlowego towary najpierwszej potrzeby: to cukier, to masło, to węgiel, to nawet chleb, aby po pewnym czasie ukazać się znowu na targu ze znaczną podwyżką ceny. — Wynalazek i wzory tego „paskarstwa“ pochodziły oczywiście od Żydów, ale przyznać należy, że i chrześcijańskie kupiectwo bardzo pojętnie szło za przykładem Żydów.
Czasem Sworski próbował spierać się z kupcami, głównie, aby zrozumieć ich psychikę:
— Dlaczego pan sprzedaje to mydło trzy razy drożej, niż przed miesiącem?
— Spadek marki, szanowny panie.
— Dobrze. Ale marka spadła przez miesiąc na 50%, nie na 300.
— Ma ciągłą tendencję zniżkową. Gdy będę potrzebował odnowić mój zapas, cóż ja pocznę? Za te pieniądze, które biorę dzisiaj, nie odkupię tego samego towaru.
— A gdyby marka poszła wgórę, lub przynajmniej stanęła na miejscu?
— Tego nie będzie, panie! Z naszą gospodarką skarbową zejdziemy na psy.
— A czy pan nie rozumie, że sam się mocno przyczynia do obniżenia naszego pieniądza?
— Ja się przyczyniam?! — zachłysnął się jednak kupiec. — A zresztą, czy panu niewiadomo, ile nam podwyższono podatki? — po czemu masło? mięso?
— Ja także płacę podatki i kupuję masło. Ale pan chce, widać, abym, kupując u pana mydło, zapłacił i pański podatek i pańskie masło?
Tu kupiec, w braku argumentów, wyznaje szczerze:
— Panie łaskawy! kto dzisiaj nie zarabia na handlu 100%, ten jest bankrut. Przed wojną zarabiało się kilkanaście i było z czego żyć. Dzisiaj, pomimo ogromnych niby zarobków, żyje się w nędzy.
— Jednak kupcy dużo skuteczniej bronią się od nędzy, niż ich odbiorcy. Gdyby mieć na oku dobrobyt ogólny, który i dla kupiectwa dużo wart, trzebaby, aby kupiec z odbiorcą dzielił się wspólną nędzą.
— Brać na siebie jeszcze cudzą nędzę?! — woła kupiec zdumiony — takiego pan nie znajdzie!
Inną klęską człowieka, szukającego w Warszawie potrzebnych przedmiotów, była lichota towarów. Spodlało wszystko, od podstawowych alimentów do przedmiotów zbytku. Mąka była szara, mleko nigdy bez wody, masło rozrabiane twarogiem, mięso z brakowych sztuk roboczych, owoce i jarzyny najgorszych gatunków. W kraju ogromnej produkcji skór niepodobna było znaleźć porządnego kufra, pugilaresu, oprawy książkowej; zalewała zaś rynek tandeta żydowsko-berlińska, same oszwabki i barbarzyńskie wzory. W antykwarniach, prawie wszystkich żydowskich, których mnóstwo ulęgło się na przecznicach Nowego Światu, zwaliły się stosy ohydnych karykatur dawnych przystrójów kulturalnych mieszkań i sprawiały wrażenie, jakgdyby wszyscy lichwiarze zapragnęli wyprzedać swe plugawe graty, a zastąpić je nakradzionemi przez bolszewików skarbami pałaców polskich na Rusi. Te bowiem splendory polskie wschodnie, tkwiące już całkowicie w rękach żydowskich, nie pokazywały się wcale na rynku warszawskim.
Warszawa, która przed rokiem 1905 była jednem z najweselszych i najwytworniejszych miast w Europie, wyglądała dzisiaj jak opuszczona starożytna osada latyńska, ogarnięta przez miljonowy najazd barbarzyńców. Tym ludziom nowym niepotrzebny był ani artyzm w budowlach, ani wytworność w ubiorze i formach towarzyskich, ani ład i spokój powszechny — te warunki dostojnego myślenia — ani nawet czystość mieszkań i ulicy. — Więc domy odrapane i brudne, nietknięte przez remont od lat wielu, ocieniały ulice wstydliwą żałobą; niektóre waliły się, bo ich właściciele, pozbawieni czynszu dzierżawnego, nie mogli, lub nie chcieli ich naprawiać. Z tegoż powodu nikt nie budował nowych i brak mieszkań stawał się klęską nagminną. Nie widać było wcale porządnych powozów; kursowały szkielety dorożek zaprzężone w szkielety koni; tramwaje oblepione skłębionemi ciałami pasażerów, przypominały tratwy ratunkowe śród powodzi. Niektóre ulice, jak Marszałkowska i jej pobliża, cuchnęły ostro zaduchem spoconego Żyda.
Zdziczenie Warszawy szło na rachunek spustoszeń wojennych. Lecz przecie upłynęło już parę lat pokojowych i wrzało życie. Ludność wzrosła, ulice były rojniejsze, przepełnione jadłodajnie, cukiernie, teatry i bumsy. Zmieniło się jedno: Warszawa stała się stolicą Rzeczypospolitej ludowej. Jakiekolwiek były zalety i zdobycze tej Rzeczypospolitej, przeciętny jej obywatel nie potrzebował ani kultury, ani wyrafinowań życia, ani nawet porządku. Miał swój genjusz i ten mu wystarczał.

∗             ∗

Sworscy siedzieli tak cicho w swym kącie, że mało kto wiedział o ich przebywaniu w Warszawie. Parę dzienników doniosło na wiosnę, że Tadeusz Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej, że ciężko zachorował i leży w szpitalu. Wkrótce dowiedziało się sporo osób, że Sworski ożenił się i wyjechał z żoną. Wielu nieuważnych czytelników gazet złożyło sobie mętne pojęcie o losach Sworskiego: jedni mniemali, że trwa w podróży poślubnej po jakichś pięknych krajach, drudzy: że leży jeszcze w szpitalu; byli i tacy, którym przywidziało się, że umarł. Mało kto znał adres jego nowego mieszkania.
To też zadziwili się oboje państwo Sworscy, gdy pewnego popołudnia ujrzeli w swych drzwiach pięknego oficera.
— Ach! pan Rewiatycki! — bardzo proszę — zawołał Tadeusz.
— Prosimy bardzo — powtórzyła Zofja.
Niektóre osoby nie interesują nas tyle same przez się, ile przez odnowienie wspomnień, których były współuczestnikami. Błysnęło Sworskim w pamięci dawne, urocze lato w Rudnikach.
Pani zajęła się podaniem herbaty, a Sworski wypytywał Rewiatyckiego przyjaźnie:
— Więc pozostałeś pan jednak w wojsku, panie Adamie?
— Nie z powołania — odrzekł wesoło Adachna — sam mógł mistrz zauważyć, że nie wyrywałem się do wojska w początku wojny.
— No, inne były szeregi — tłumaczył uprzejmie Sworski. — A teraz czuje się pan dobrze w wojsku polskiem?
— Jak ryba w wodzie. Przywykłem do munduru i już się w nim tu i ówdzie, to i owo zdziałało.
— Prawda, jest pan już... — oglądał Sworski epolety Rewiatyckiego.
— Majorem, do usług.
— I z jakiemś przeznaczeniem czynnem?
— Jestem oficerem łącznikowym pomiędzy dwoma ministerjami: spraw wojskowych i spraw zagranicznych.
— Doprawdy? jest taka funkcja?
— Dla mnie ją stworzono — odrzekł Adachna lekko, lecz z nietajoną dumą. — W Sprawach zagranicznych służę za tłumacza do języków romańskich.
— Tak pan expedite umie po włosku?... po hiszpańsku?
— Nauczyłem się. Gdy kto zna łacinę i francuski — furda! — strzepnął palcami.
Po tak świetnie wytrzymanym egzaminie Rewiatycki przeszedł do ofenzywy indagacyjnej:
— Ależ państwo siedzicie tu zupełnie incognito! Nigdzie Was nie widać.
— Moją żonę spotyka się na drodze do ochronki, albo na targu. Ja też bywam na targu, ale bardzo rano.
— To skandal! — zawołał Rewiatycki z męskiem oburzeniem. — Mistrz powinien mieć dobre mieszkanie, wygody! Należy mu się to od społeczeństwa — nawet od Rządu. Musimy się tem zająć.
Sworski nic nie odrzekł, ale jasnym wzrokiem zapytywał tak wyraziście: jacy „my“? — czem się zająć? że Rewiatycki spuścił znacznie ze swobodnego tonu protektorskiego:
— Gdyby Mistrz miał jakie interesy w ministerjum Oświaty, mam ja i tam dobrych znajomych.
— Dziękuję, panie majorze. Snujemy sobie z żoną drobne projekty własne. Już też i ja zdrów jestem.
— Ach, panie! — uderzył Adachna w struny liryczne — ileż to razy ja szturmowałem wówczas do tego szpitala! Nie puszczano mnie! Ale oddano zapewne moje bilety wizytowe?
— Tak... zdaje się... dziękujemy bardzo — odpowiedziała Zofja, która już podała herbatę i przysiadła się do rozmowy.
A Rewiatycki snuł dalej rzewną legendę:
— Potem dowiedzieliśmy się o wyzdrowieniu, o tych mistycznych ślubach — (Sworski skrzywił się) — o podróży do pięknych krajów...
— Byliśmy tylko w Rudnikach — rzekła Zofja.
Tutaj Adachna spoważniał, trochę się nawet stropił
— Byliście państwo w Rudnikach? — powtórzył bez werwy. — Śliczne zacisze. — I nie zmieniło się?
— Zapewne pan wie, że pani Dominikowa odjechała od męża? — zapytał Sworski badawczo.
— Ktoś mi opowiadał — odrzekł Rewiatycki i urwał.
Rwała się i rozmowa, gdy do drzwi ktoś zapukał. Gość nierzadki i przyjemny: Celestyn Łuba.
— O! jeszcze jeden z Rudników! — zawołał Sworski, ściskając rękę przyjaciela.
Rewiatycki skorzystał z poruszenia wszystkich obecnych, aby wygłosić uprzejmą orację:
— Muszę już odejść, bo czekają na mnie w Ministerjum. Ale przedtem ujawnię cel moich odwiedzin. Doprawdy, Mistrzu, że to egoizm stronić tak manifestacyjnie od grona wielbicieli i przyjaciół! Proponuję małe posiedzenie przy dużem piwie i smakowitych przekąskach w naszym klubie literackim. Przychodzą tam i zacne, a dobrane damy. Dlatego ośmielam się prosić, aby i Pani raczyła towarzyszyć swemu małżonkowi. A ty, Cels, ufam, że nietylko przyjdziesz, lecz użyjesz swej profesorskiej swady do pozyskania dla naszego klubu tak pożądanych gości.
Odpowiedział najprzód Celestyn Łuba:
— Ja?... Oczywiście, jeżeli wszyscy.
Ale pani Sworska, porozumiawszy się z mężem jednem spojrzeniem, oświadczyła:
— Niestety, lekarz nie pozwala jeszcze Tadeuszowi nawet atmosfery uczty. Dlatego jadamy stale w domu.
— Jestem pod dyktaturą mej Pani — dodał Sworski — i przyznam się, że wmawiam w siebie zdrowie — dość skutecznie, lecz jeszcze z niezupełnem zaufaniem. — Jednak spróbuję — w każdym razie nie dziś, ani jutro. Porozumiemy się wkrótce przez telefon. Dziękuję, panie Adamie, za przyjazną pamięć. Jaki i gdzie ma pan telefon?
Rewiatycki podał aż trzy numery telefonu. Pożegnano się z obustronną okazałością uczuć.
Gdy gość wyszedł, poczęto o nim dyskutować, co się zdarza prawie zawsze, gdy gość nasuwa wątpliwości.
— Widujesz ty tego świetnego majora, Celestynie? — zapytał Sworski.
— Przyznam się Wam jednym... jako ludziom najgodniejszym... że unikam go.
— Dlaczego znowu? — w trąciła Zofja — wesoły, zabawny i nie można mu chyba nic poważnego zarzucić?
— Właśnie, że nic poważnego — odrzekł Celestyn. — Ja wolałbym, żeby on popełnił kiedy jaką zbrodnię.
— Jakto? dlaczego?
— Bo mógłby wycierpieć karę, opamiętać się i poprawić. A z tych swoich wdzięków on się już nie poprawi.
Zaśmiał się szczerze Tadeusz:
— Dobrze go rysujesz! — — Ale straszliwy już z ciebie grymaśnik.
— Pozwól, drogi mój! — Dlaczego on naprzykład nosi mundur? — Przecie on w nim wygląda, jak małpa w ornacie.
— Nie przesadzajmy, kochany panie! Wcale dobrze w nim wygląda.
— Ja mówię pod względem moralnym, pani najdroższa. Że on tam włożył niegdyś mundur sanitarjusza rosyjskiego, aby się wykpić od służby frontowej — tego nie miałem mu za złe. Nie urodził się rycerzem. — Ale teraz — mundur polski! to przecie szata kapłańska, moi drodzy!
— Czy ją... skalał? — zapytał Tadeusz komicznie, naśladując patos Łuby.
— Nadużył jej, podał w pośmiewisko! Kiedy ruszyli wszyscy z Warszawy przeciw podchodzącym bolszewikom, on siedział w knajpie i perorował i pił.
— No — tłumaczył Sworski już poważniej — i tak nie zdałby się na froncie — gotówby naprawdę czmychnąć i pociągnąć za sobą innych; robił, co mógł: agitował. — Nie wszyscy przecie wylegli za mury — Nie poszedłeś i ty sam, Celestynie.
— Ja... szedłem. — — Niedaleko od księdza Skorupki — odrzekł Celestyn ciężko, jakby grzech wyznawał.
— Nie wiedziałem! — zawołał Tadeusz wzruszony.
— Nawet mnie pan nie powiedział! — dodała Zofja z tego samego tonu.
— Co tam opowiadać... trzeba być na swojem miejscu.
— Więc byłeś w ataku?! I nic ci się nie stało?
— Miałem sztucer jakiś — — niebardzo mu wierzyłem — ale szedłem... Na nic się nie zdałem. — Te potwory wycelowały wszystkie swe lufy na białą komżę i na Krzyż — i padł święty ofiarnik.
— Otóż to był Polak! z tych dawnych! — rzekł Sworski.
— A nasz Celestyn Łuba przy nim! — zawołała Zofja gorąco.
— Nie przy nim, pani droga — o kilkadziesiąt kroków, może o sto... — wymawiał się Łuba. — Aa — gdyby na mojem miejscu znalazł się Rewiatycki i tak samo nic nie zrobił, pewnoby sobie dołgał efektowną legendę.
— Z pewnością — potwierdził Sworski. — Temu dobrze w odrodzonej Polsce. Jego mierność stosuje się wybornie do ogólnej miernoty.
— Wiecie co? — zaproponowała Zofja. — Dajmy spokój Rewiatyckiemu. — Jego mierność nie jest niebezpieczna, bo ma tylko drobne ambicje.
— Bronisz go, Zosieńku? — zażartował Tadeusz. — Przekupił cię widać temi wierszami, które ci dedykował niegdyś w Rudnikach?
Zofja wzruszyła tylko ramionami, ale Celestyn zawołał:
— Sacrilegium!
A Tadeusz zawadził o inny temat:
— A propos naszych dawnych wakacyj w Rudnikach: przecie Rewiatycki był w wielkiej komitywie z panią Gimbutową — a jakże teraz się stało, że niby nic o sobie nie wiedzą? Tyś był jego konfidentem, Celestynie — pewno wiesz coś o tem?
— Nie wiem, nic nie wiem! — wybierał się Łuba z wielkiemi gestami wstrętu. Jego pojmowanie kobiety było dla mnie zawsze czemś brudnem, albo czemś świętokradczem. — — Rzeczywiście mówmy już o czem innem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.