<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 28.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
28.

Już niejednokrotnie wspomniano w Rudnikach o Celestynie Łubie, zawsze przyjaźnie, aż wynikło z tych wspomnień zapytanie, dlaczego tu go niema.
— Jażbym go najchętniej zaprosił do mojej chaty — rzekł Gimbut — ale spotkałem go parę razy w Warszawie — uciekał niby ode mnie. Zdziwaczał jakoś?
Sworski uśmiechnął się znacząco i rzekł:
— Doskonale rozumiem, co mu jest, choć wcale nie pochwalam jego przeczulenia. On wstydzi się, że mnie niby... opuścił w Kijowie.
— Jakto? opuścił cię?!
— Zaraz opowiem — ciągnął dalej Sworski. Wiesz przecie, że zasiedziałem się w Kijowie dłużej, niż było potrzeba. Już Niemcy wynieśli się stamtąd i z Warszawy, ale wiadomości z Polski dochodziły takie, że — przyznam się do słabości — nie pilno mi było tego Odrodzenia oglądać. — Rzeczpospolita Lubelska — gabinet Moraczewskiego z towarzyszami... no, wiecie. — — Doczekałem się tedy w Kijowie powrotu rządów bolszewickich. Celestyn mieszkał ze mną i namawiał mnie usilnie, abym wracał do kraju. Wtedy za jeden mój artykuł wydrukowany w piśmie polskiem, a przetłumaczony i oświetlony podstępnie przez jakiegoś Żyda w „Kijewskoj Myśli“, zostałem oskarżony o „kontrrewolucję“ i aresztowany. Niewinnego zupełnie Celestyna nie powołano do odpowiedzialności. Przed odprowadzeniem mnie do więzienia znalazłem chwilę na rozmowę z Celestynem. Rzekł mi on: idę z tobą; razem pisaliśmy ten artykuł. — Ani mi się waż! — odpowiedziałem — udawaj bolszewika i najkrótszą. drogą wędruj do polskiej granicy. Upierał się. Zakląłem go na przyjaźń naszą i na miłość Polski, aby zmykał jak najspieszniej. Nie było czasu na dyskusję — wzięto mnie do więzienia. Dużo później dopiero dowiedziałem się, że posłuchał mojej prośby i rady. — Otóż tej, jak ją nazywa „haniebnej dezercji“ nie może sobie darować.
— Rozumiem teraz i ja jego skrupuł — odrzekł Gimbut — ale dlaczego ode mnie się boczy?
— Wstydzi się, mój drogi. W stydzi się wszystkich, którzy o tem wiedzą.
— I ciebie także, Tadeuszku?
— Chyba już nie. Pracował, jak mógł, nad mojem uwolnieniem. — — No i Zofja, naturalnie. — A gdy mnie ujrzał zpowrotem w Warszawie, urządził scenę tak liryczną, że musiałem go strofować i nawoływać do męskiego sposobu myślenia.
— Szlachetny jednak człowiek — orzekł Gimbut.
— Przyjaciel jedyny! — dodała Zofja.
— On teraz, słyszałem, wykłada na uniwersytecie warszawskim literatury starożytne?
— Tak jest — odrzekł Sworski — i ma obecnie urlop wakacyjny.
— Tak coż? zaprosim jego tutaj? nieprawdaż?
— Nikt z nas nie zaprotestuje — odezwali się zgodnie oboje Sworscy.
Ułożono depeszę zapraszającą serdecznie i podpisano:
Gimbut — Zofja — Tadeusz.

∗             ∗

W dwa dni później siedział już Celestyn Łuba na werendzie dyrektorskiego domu w Rudnikach. Mało się zmienił fizycznie; oczy mu pałały równą, roboczą energją; nie popadał, jak dawniej, w zniechęcone odrętwienia, ani wybuchał nagłym gniewem, czy też zachwytem. Znać było po nim, że pracuje i widzi przed sobą cel pracy.
— I wykładasz pan z przyjemnością? — pytał Gimbut.
— Z prawdziwą — odpowiedział Celestyn. — Dano mi nareszcie oddychać. W mojem zajęciu niema już ani źdźbła polityki — dlatego oddycham.
— A polityka dusiła cię dotąd? co? — wtrącił Tadeusz.
— Przyznam się... mąciła mi w głowie aż do ogłupienia. Myśleć wciąż o tem, czego się nie ogarnia, właściwie: nie rozumie — to męka.
— Ej, tam znowu, Celestynie! Nie bądź tak grzeczny dla naszej polityki. Ona sama siebie nie rozumie.
— Róbcie ją tam rozumniejszą — rzekł Celestyn z wielkim gestem oburącznym, podobniejszym do odepchnięcia, niż do błogosławieństwa — a mnie zostawcie tylko na mojem drobnem miejscu przy pracy nad kulturą. — Kultura przepada! Zdziczeliśmy przez ostatnie lata.
Spoważnieli słuchacze, stwierdzając, że Łuba wziął się nareszcie do stosownej dla siebie, zadawalającej pracy.
— Masz słuszność, mój drogi — rzekł Tadeusz gorąco — wojna rozpętała zwierzę ludzkie, zbudziła w niem atawistyczne instynkty pierwotnego lasu; a wszystkie przystroję duszy: nauka, literatura, sztuka, szlachetna łagodność obyczajów — poszły w niepamięć.
— I kwiat religji chrześcijańskiej: miłość bliźniego — dodała Zofja.
— Przepada! — domówił Tadeusz — a razem z nią: wszystkie popędy altruistyczne, cnoty społeczne, zalety towarzyskie. — — Na tych polach jest dużo więcej do odrobienia, niż w dziedzinie spustoszeń materjainych. Do odbudowy domów i fabryk, do orki i obsiania pól rzuciło się już dużo rąk silnych, choć i drapieżnych. Pola kultury leżą odłogiem. — — Winszuję ci, Celestynie, żeś się zabrał do ich uprawy.
— Ja tylko w drobnej cząstce — wpadał znów Łuba w swą przyrodzoną skromność — ale lubię tę cząstkę. Im głębiej wpatrzeć się w literatury starożytne, tem więcej w nich skarbów niespożytych, stosownych do myśli i pragnień ludzkich wszelkiej epoki. To nie próby efektownych pomysłów, to wyniki wiekowych namysłów ludzi natchnionych i sumiennych.
— Wykładasz nam rzeczy piękne, Celestynie — rzekł Sworski.
Zauważywszy odcień żartobliwy w tonie przyjaciela, Luba tłumaczył się:
— Przywykam powoli do stylu wykładowego... uczę się być nauczycielem. — — Gadałem dawniej jak popsuty gramofon.
— Zawsze rozumieliśmy się wybornie, mój drogi.

∗             ∗

Po tygodniu, gdy kuracja wiejska podziałała tak skutecznie na zdrowie Sworskiego, że pozbył się ciągłej oględności na higjenę, wybrał się z Rudników do Inogóry z żoną i Celestynem Łubą. Dyrektor pozostał w domu dla jakichś pilnych spraw fabryki.
Nie wystawiano sobie dokładnie, jak się ułoży dzisiaj w Inogórze rozmowa o utraconym synie z jego rodzicami.
Zaraz od wjazdu do parku wspaniała siedziba Linowskich wionęła smutkiem na przejeżdżających. Trawniki nie były strzyżone, jak dawniej, a sadzenia parkowe rozrosły się gęściej i mniej regularnie, niby oblicze postarzałego jegomości. Zupełnie zaś przykre wrażenie sprawiał pałac pokryty świeżym gontem zamiast dawnego cynkowego dachu, utrącony w paru miejscach na szczytach i widocznie już niezamieszkały. Przybywający z Rudników powóz zajechał przed niższą oficynę, dawniej gościnną.
Uprzedzony o wizycie Władysław Linowski wyszedł zaraz naprzeciw gościom. Obfite jeszcze, lecz zupełnie białe włosy zdobiły piękną jego głowę senatorską powagą. Trzymał się prosto i giętko; udatnie walczył z minioną sześćdziesiątką lat wieku. Uprzejmie i swobodnie przemówił do gości:
— Serdecznie rad jestem, że witam w Inogórze dobraną parę państwa Sworskich — pocałował w rękę Zofję. — A pan Celestyn chyba odmłodniał? — Jakże ze zdrowiem pana po tylu niebezpiecznych przeprawach, panie Tadeuszu?
— Dziękuję, panie prezesie; prawie już zapomniałem... los mnie nagrodził. Zresztą minione moje niepowodzenia wydają mi się drobnemi wobec okrutnych ciosów, które spotkały ludzi godniejszych, niż ja, spokojnego wieczoru.
Spojrzał w oczy Linowskiemu, który spojrzenie to wytrzymał po męsku. Mocno uścisnęli sobie dłonie. Zofja i Celestyn przystąpili również do nieszczęsnego ojca z cichem, lecz gorącem spółczuciem. Tylko Celestyn stracił spartańską postawę, odszedł pośpiesznie na bok i rozglądał się przydługo po obrazach rozwieszonych na ścianach.
Wkrótce dowiedziano się, że pani Ewelina Linowska jest niezdrowa, leży w swym pokoju i prosi do siebie panią Zofję Sworską. Mężczyźni pozostali sami w niewielkim pokoju bawialnym, przeładowanym meblami z pałacu.
Mówiono dorywczo o tem i owem: o szczegółach zniszczenia Inogórskiej siedziby, która znalazła się w ogniu bitew w r. 1915, zbombardowana i regularnie wyzyskana przez Niemców, ograbiona bezcelowo, a przecie dotkliwie przez uciekających Moskali, obniżona w swej wartości i ozdobie. Linowski naprawiał i doprowadzał do porządku warsztat gospodarczy, lecz w samej siedzibie nie restaurował dawnej świetności. Jasno zrozumieli słuchacze, że ten dobroczynny obszarnik nie widział już wyraźnie dla kogo ma przywracać świetność i promieniowanie Inogóry. Sam zaś zniechęcił się do życia, na które padły żałobne zasłony i bez wszelkiego optymizmu spoglądał w przyszłość.
To znowu Sworski musiał opowiedzieć, choć niechętnie i nie dramatycznie swe przygody w więzieniu bolszewickiem, kalejdoskop gróźb śmiertelnych i pijanej opieszałości siepaczy, przewlekły i dręczący jak zmora tyfusowa z przestankami. Skracał umyślnie opowiadanie, zapewniał, że miał jeszcze w tych opałach „polskie szczęście“, skoro nie był wydany na fizyczne męki i ostatecznie ocalał dzięki pamięci o nim najbliższych przyjaciół. Wymienił Zofję i Celestyna, który obruszył się i oświadczył, że nie uczynił tyle, ile był powinien dla ratowania przyjaciela.
Płynęły te rozmowy w atmosferze ciepłej i zacisznej, przy oknach otwartych na skromniejszą część parku, oblaną jednak przepychem dojrzałego lata. Służba zredukowana, mniej buńczuczna i nie strojna po dawnemu, podawała herbatę i owoce. Syty i pokaźny dostatek, który dla rzesz zrujnowanych przez wojnę byłby jeszcze szczytem pragnień, raził tu ludzi, którzy pamiętali dawną Inogórę.
Błąkał się zaś wszędzie: po alejach parku, przy dojazdach do pałacu, przez głuche pokoje, wśród portretów przodków jeden cień młodego rycerza.
Z konwencjonalnych uwięzi zerwała się wreszcie rozmowa o Bronku Linowskim. Rozpoczął ją ojciec:
— Umiem cenić waszą delikatność, kochani panowie, że nie chcieliście nazwać po imieniu mojej wielkiej straty. — — Ale wyście widzieli mego syna nie tak dawno jak ja — — możecie mi dodać jakie szczegóły. — — Z bylekim nie gadałbym, ale z takimi, jak wy, przyjaciółmi...
— Ostatni raz widzieliśmy go pod koniec roku 1917-go w Kijowie — odpowiedział Sworski — i następnie mieliśmy o nim wiadomości z Mińszczyzny, aż do rozformowania i-go korpusu. Urywają się one na podróży... do Francji.
— Na tej podróży urywa się wszystko — dodał ponuro ojciec. — Dochodziłem jego śladów wszelkiemi możliwemi sposobami: przez wywiady dyplomatyczne, przez ludzi najemnych i przez jego dobrych przyjaciół... — — Jeszcze w roku przeszłym rotmistrz Woronicz badał osobiście przypuszczalną linję wędrówki mego syna, po odparciu bolszewików od Wisły aż na kresy wschodnie...
— Woronicz Zygmunt? — zapytał Łuba.
— Tak jest. Świetny oficer i gorący przyjaciel. Był u mnie dwa razy w Inogórze.
— Znamy go również — rzekł Sworski — i od niego mieliśmy ostatnie faktyczne o rotmistrzu Linowskim powiadomienia.
— Te ja znam dokładnie, drobiazgowo — odrzekł prezes, a cień rozczarowania przemknął mu przez oblicze: widocznie goście dzisiejsi nie wiedzieli nic więcej.
Zaczął ich zatem sam informować:
— Jak panowie zapewne wiecie, Bronek pojechał w przebraniu, w towarzystwie jednego tylko ordynansa, który miał z drogi powrócić do Mińska. Ten ordynans nie wrócił.
— To jeszcze wiemy. Ale mogliśmy sobie tłumaczyć, że żołnierz pojechał dalej ze swym rotmistrzem.
— Tak. Ale obecnie upada to przypuszczenie, po trzech latach. Nie było o Bronku żadnej wieści — ani z Murmanu, ani z Francji, ani z żadnego nawet pola śmierci na tej przepaści krwawego błota, którą jest dzisiejsza Rosja.
— Rzeczywiście...
Rozwarła się przed słuchaczami czarna czeluść rozpaczy ojca: pewność śmierci jedynego syna, bez najmniejszej dotykalnej osłody. — — Ani wizji bohaterskiego skonu — ani słów pożegnania — ani ocalonej szabli lub krzyża zasługi — ani miejsca mogiły oznaczonego na ogromnej ziemi.
Celestyn Łuba przemógł jednak skurcz rozrzewnienia, który go dławił i przemówił po swojemu:
— Mówmy o duchu. Duch Jego raduje się dumnie, bo żyje pośród nas i czuje. Kocha go każdy, kto go poznał. I On kocha swoich na ziemi.
Z cichym uśmiechem uścisnął Linowski dłoń Łuby. Odprężyła się nieco groza rozmowy.
— Kochali go wszyscy, prawda — rzekł ojciec — krewni, koledzy, kobiety... Znaliście zapewne w Kijowie pannę Hankę Łabuńską?
— Bardzo dobrze — odrzekł Sworski — mieszkaliśmy z Łabuńskimi w jednym domu.
— To wiecie zapewne panowie, że między tą panienką a Bronkiem było coś w rodzaju zaręczyn?
— Wiemy najdokładniej. Nie mam powodu ukrywania przed panem prezesem tej historji, w której miałem niejaki udział, bo panna Hanka obrała mnie na powiernika swych uczuć. Były to zaręczyny bardzo idealne i szlachetne — obustronnie. Panna Łabuńska wydała mi się godną zaszczytu towarzyszenia przez życie takiemu rycerzowi, jak rotmistrz Linowski.
— Biedna i ona — rzekł prezes Linowski.
— Gdzież teraz jest?
— Z rodzicami w Warszawie. Łabuńscy stracili naturalnie wszystkie swe dobra ziemskie, pozostałe w Bolszewji; żyją ze szczątków. Starsza ich córka, Tereska, wyszła zamąż; Hanka jest dotąd panną i przemyśla podobno o klasztorze.
— Ruiny, wszędzie ruiny! — wyrwało się Sworskiemu westchnienie.
— A na ruinach nie porasta zboże — odrzekł Linowski równie smutno.
— Żywi nie tracą jednak nadziei — odezwał się Luba.
— Nie traćmy nadziei, że trwać będzie nadal nasza rasa, naród. — — Ale widoki osobiste? trwałość obecnego państwa??
— Jakto?! mówi to pan prezes Linowski? — zainterpelował Sworski.
— Nie przepowiadam ale boję się, wątpię. — Pokrzepcie moją wiarę, panowie, jeżeli widzicie, co u nas idzie ku jasnej przyszłości.
Popłynęła rozmowa dziwna, bo wszyscy trzej nosili w sercach żrące wątpienie, a starali się przekonać siebie i innych, że wątpić nie wolno. Wiedzieli, że nowa Polska powstała nie siłą własną, lecz za piorunowym rozkazem Najwyższego Wodza Zastępów, który powalił naraz wszystkich Jej ciemięzców. Że Polska jest dopiero chaosem, w którym zaledwie majaczy pierwiastek twórczy: wolna wola istnienia. Że w tym chaosie nie objawiła się dotąd powszechna zgoda, rozwichrzyła się owszem walka bratobójcza. Wiedzieli to wszystko, a przecie usiłowali wmówić w siebie konieczność istnienia i trwania. Kochali bowiem Polskę, jak życie. I jak dawniej szukali Polski przez gmatwaninę kurytarzy więziennych, podziemnych, tak szukali Jej dzisiaj pośród rozżartego targowiska, odbywającego się pod otwartem niebem, ciężamem nowemi burzami.

∗             ∗

Opodal od salonu sypialny pokój pani Weli Linowskiej brzęczał przyciszoną, gorącą rozmową. Skoro tylko weszła pani Zofja Sworska, pani Wela wyciągnęła do niej ramiona, nawpół podnosząc się z tapczanu, na którym leżała przybrana w żałobne jedwabie i koronki. Wynędzniała na twarzy przez ostatnie lata okrutne, lecz nie straciła swej słodyczy, ani elegancji.
Uściskały się obie serdecznie, jakby zatęsknione przyjaciółki, poczem Zofja zaczęła:
— Jakże pani? chwilowe niedomagania... prawda?
— Ach! nie mówmy o mnie, Zosiu! Raczej o tobie, żeś dostała za męża takiego człowieka, jak Tadeusz Sworski. — — A ponieważ jesteś już mężatką, zechciej mnie nazywać po imieniu.
Znowu ucałowała Zofję.
— Mówmy o Nim, o naszym męczenniku. — — On ciebie także... kochał. — Wspominaliśmy często o tobie, choć byliście niby mało znajomi.
— Syn pani... syn twój — poprawiła się Zofja — należy do tych duchów jasnych, w których kochałam się przez całe życie.
Zastanowiła się nieco pani Wela nad znaczeniem usłyszanych wyrazów:
— Czyście kiedy sobie co wyznali?
— W pospolitem znaczeniu — nie — uśmiechnęła się Zofja. Widzieliśmy się tylko dwa razy w życiu — tu, w Inogórze, podczas tej pogoni za Mnichem — Zwiastunem... Pamiętasz?
— Doskonale pamiętam.
— I w parę dni później, w pierwszym dniu wojny kiedy on odjeżdżał do legjonów. Powierzył mi ten niebezpieczny projekt. Od pierwszej chwili mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie.
— I pochwaliłaś wtedy jego zamiar? — zapytała Wela.
— Poczułam jego czysty zapał do służenia Ojczyźnie i chwaliłam zapał. Polecałam go też Bożej opiece.
— Ach! — załamała ręce pani Wela — żeby się na tem skończyło! Żeby po tej pierwszej wyprawie, z której wyratował go twój kochany mąż dzisiejszy i ten dobry pan Łuba, Bronek pozostał w domu! — Żebyś ty była z nami w Inogórze, droga moja Zosiu!
— Cóż ja? cóżbym ja pomogła? — zadziwiła się pani Sworska.
— Taki miałaś wpływ na niego! Tak ci wierzył i mówił o tobie z takim zapałem! Byłaś pierwszą kobietą, która zajęła jego serce; zmiarkowałam to odrazu. — — Gdybyście się wówczas pobrali!
— Droga moja! — odrzekła Zofja, rozrzewniona tem wyznaniem matczynem — słyszę rzeczy nadzwyczajnie dla mnie pochlebne... Ale to się stać nie mogło i stać się nie było powinno.
— Dlaczego?!
— Pomijając, że ja starsza od niego o lat dziesięć, że nierówna mu pozycją towarzyską — nie protestuj, wiemy to obie dobrze — z innego jeszcze względu taki... projekt byłby przeciwny wielkim Wyrokom.
Pani Wela zapatrzyła się chwilę w piękne, poważniejące oczy pani Sworskiej i zapytała z odcieniem wahania w głosie:
— Kochałaś już wówczas pana Tadeusza?
— Jesteśmy na drodze najpoufniej szych wyznań. Pozwól, że domówię najprzód, dlaczego sądzę, że odprowadzanie twojego syna od jego szczytnych upragnień byłoby grzechem przeciw Duchowi.
— Powiedz! — otwierasz mi jakieś nieznane przestrzenie — słucham cię z najżywszem zajęciem.
— Skoro tylko zobaczyłam go, poznałam, że ten piękny młodzieniec znaczony jest Bożem powołaniem. Takiego coś miał w czole, w oczach... Kochał już wtedy — i jego niepodobna było nie kochać. — — Ale on nie szukał zwykłych zadowoleń młodości — pożądał ofiarowania się za ogromną miłość, która paliła m u serce. Przekonałam się o tem, kiedyśmy to oboje pogonili za Mnichem — Zwiastunem. — Twój syn, Welo, przeczuł odrazu, że to Duch naczelny, który go poprowadzi. Nie pojął jeszcze wyraźnie Jego rozkazów, ale popędził za Nim.
— Któż to był ten zwiastun? — pytała Wela, błąkając się myślą, lecz gorączkowo pociągnięta przez opowieść.
— Ten sam, który później podniósł twego syna rannego z pobojowiska, oddał go Tadeuszowi i zawrócił z błędnej drogi do coraz wyższych przeznaczeń.
— Ten dziwny lekarz, o którym mówił mi Bronek i nazywał go starym przeorem?
— Ten go poprowadził dalej przez chlubne życie aż do męczeńskiego skonu.
Zasępiła się jednak zbolała matka:
— Tak... znam całą bohaterską epopeę mego jedynego... opuszczenie austrjackiego frontu i Krechowce i — te bitwy w Mińszczyźnie. — Znam, aż do tej strasznej zagadki, gdzie on przepadł po drodze do Francji? — — Przecie inni doszli przez Murman do morza, dostali się do Francji, powrócili z Hallerem. — — A inni znowu poprostu z Mińszczyzny przeszli do Wielkopolski, walczyli znowu pod Dowborem... A on; ten najdzielniejszy, najgodniejszy... Doprawdy, chyba za moje grzechy spotkała mnie taka sroga Boska kara!
Wybuchła długo wstrzymywanym, rzewnym płaczem. Zofja ujęła jej ręce i uspokajała ją mocnem, gorejącem odwewnątrz spojrzeniem.
— Nie, kochana moja... nie kara to żadna. Bóg dokończył żywot jego w boskim stylu. On nie mógł przekraść się, jak inni, niepostrzeżony. Gdy szedł do krańców możliwości, do krańca swych przeznaczeń, świecąc tem i wysokiemi gwiazdami oczu, któżby nie poznał, że to wierny rycerz, który dąży do swego sztandaru? A szedł przez kraje pełne dzikiego zwierza. — I zwierzęta go poznały...
— I zwierzęta go rozszarpały! — zawołała żałośnie matka.
— Poległ za wiarę swoją. — mówiła dalej Zofja, Pierwsi chrześcijanie oddani zostali za dopustem Bożym na pożarcie dzikim bestjom, a są to ciągle, po dwóch tysiącach lat, hetm ani idei chrześcijańskiej. Syn twój, Welo, poniósł śmierć męczeńską za swoją wiarę polską — i porównany jest z tamtymi męczennikami — i wiara jego przeżyje pokolenia.
Pani Wela płakała już mniej rozpacznie, z widoczną ulgą od nieustępliwej zmory. Skarżyła się jeszcze cicho:
— Ani zwłok jego... ani mogiły. — — Zachowaliśmy tylko jego pokój, ale w nim żadnych żołnierskich pamiątek — — z początku przez ostrożność; teraz z powodu, że niepodobna odnaleźć.
Żałosną rozmowę nastrajała Zofja na tak wysoki ton, że cierpienie rozrzedzało się w górnych sferach myśli. Aż kiedy przysłany służący oznajmił, że panowie z Rudników zabierają się do odjazdu, Wela, żegnając Zofję najczulej, mówiła:
— Praktykujesz wszystkie cnoty, Zosiu. Nie zapomnij i o przykazaniach: chorego nawiedzić, smutnych pocieszać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.