Nowy Bogacz, Nowy Łazarz

<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Nowy Bogacz, Nowy Łazarz
Podtytuł Nowa pieśń kantyczkowa
Pochodzenie Poezye
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Gazety Lekarskiej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NOWY BOGACZ,
NOWY ŁAZARZ.
NOWA PIEŚŃ KANTYCZKOWA.
(Na nótę dawnéj pieśni o Łazarza Ewangelicznym.)


„Był Pan pewny bogaty,
W złoto, srebro, szkarłaty,
I zbyt kosztowne szaty.”




Był Pan pewny bogaty,
Miał krociowe intraty,
Odwieczne antenaty.

I jeszcze nie rad z tego.
Od rządu Niemieckiego
Kupił tytuł Hrabiego.

I ztąd tak mu się było
We łbie coś przewróciło,
Jakby co przystąpiło.

Jakoż był głos sąsiedzki,
Że do pychy szlacheckiéj,
Wlazł w nim sknera Niemiecki.

Rzekł więc sobie samemu,
Że on światu całemu
Nie winien nic — a jemu
Świat wszystko.
— A toż czemu?
— Ha! pytaj!
— Czy że głupi,
Wory na wory kupi,
Które kiedyś ktoś złupi,
Jak go wrzucą w dół trupi:

A z których za żywota,
Ni Bóg, ni kraj, ni cnota.
Ni wdowa, ni sierota.

Ni łzy bliźnich, ni modły,
Szeląga nie wywiodły? —
Czy dla tego, że podły,

Płaszczy się, gdzie się boi;
Pochlebia, gdzie zysk roi;
A gdzie słabsi, lub swoi,
Dmie w nos, pnie się, i broi? —

Czy że próżniak, śród zgrai
Swych pochlebców, lokai,
(Z czém się chełpi, nie tai),
Całe życie hultai? —

Bo nic zgoła innego
Nie wspierało wielkiego
Tonu pana Hrabiego.

On żył, dął się, i grzeszył,
Ziomków smucił lub śmieszył,
Djabeł się tylko cieszył.

Djabeł, co jak ptak, który
Siadł już na grzbiecie kury,
Topił w nim swe pazury.

Myśli pychy rodowéj
Tchnął przez uszy do głowy,
Jak wiatr w pęcherz wołowy.

Egoizmem, co głuszy
Miłość bliźniego w duszy,
Zrobił z niéj step w posuszy.

Serce, przed skruchy żalem,
Zatwardził jak metalem.
I osłonił — medalem.

A gdy już miał bezpieczność,
Że go nabył na wieczność,
Przyśpieszył ostateczność.

Raz Pan, w słodkiém dumaniu,
Wpół we śnie, wpół w czuwaniu,
Spoczywał po śniadaniu.

Wzrok się iskrami żarzy,
Krew co nie pryśnie z twarzy,
Pan o kochance marzy.

Nagle hałas przed drzwiami —
Głos przerwany łkaniami
Certuje z lokajami.

I wtém, nakształt widziadła,
Wynędzniała, wybladła,
Przez drzwi kobiéta wpadła.

„Pan to jesteś pan Hrabia?
Pójdź pan, patrz, co wyrabia
Z nami pański Murgrabia!

„Mąż mój chory, ubogi,
Stary żołnierz bez nogi —
On go wlecze przez progi!

„Wszystkie nasze łachmany,
Cały nasz sprzęt zabrany —
Za co? Boże kochany!

„Za dług? — Jaki? — Wszystkiego
Sto złotych! — I dla tego,
Wygnać starca chorego!

„Ale i to oddamy,
Lecz niech wstydu nie mamy,
By nas psami szczwał z bramy!“ —

— „A! hołysze wy! chamy!“
Wrzasnął Bogacz ze złością.
„Mnie trudzić tą małością? —
Hola! precz z tą Imością!“ —

Słudzy za tym rozkazem,
Wpadli wszyscy — i razem
Skamienieli jak głazem.

Na środku sali ona,
Wzniósłszy w górę ramiona,
Rzekła, jakby natchniona:

„Biada ci, dumny panie!
Jest Bóg, sąd i karanie —
Coś wart, niech ci się stanie!“ —

Hrabia oczy wyszczerzył,
Zakrztusił się, zaperzył —
Pęd krwi w głowę uderzył.

Upadł: — a w téjże porze,
Omdlałego na dworze,
Starca kładli na łoże.

I tegoż dnia, Pan w sali,
Starzec w jednym z szpitali,
Oba razem konali.

Lecz jak różne konanie!
Pójdźcie, i patrzcie na nie,
Pobożni Chrześcijanie!



Tam w ustroniu ubogiém,
Nad słomianym barłogiem,
Stoi ksiądz z Panem Bogiem.

U stóp chorego żona,
Tłumiąc płacz w głębi łona,
Tuli go w swe ramiona.

W twarzy już śmierci bladość.
Lecz z ócz jego lśni radość,
Bogu uczynił zadość.

I gdy ksiądz go rozgrzeszył,
Aniół–Stróż wnet pośpieszył,
Stanął przy nim, i cieszył.

Przywiódł, jedną po drugiéj.
Na myśl, wszystkie zasługi
Przed Bogiem, przez wiek długi;

Wszystkie trudy i blizny,
Z młodości do siwizny,
Które zniósł dla ojczyzny.

I za wszystkie cierpienia,
Za wszystkie poświecenia,
Tchnął weń pewność zbawienia.

Aż z wdzięcznemi uśmiechy,
Obmytą w łzach za grzechy,
Duszę, pełną pociechy,

Uniósł — gdzie ją weseli,
Święci Pańscy Anieli,
Na wiek wieków przyjęli.


Jakże wszystko inaczéj,
W téj komnacie bogaczéj,
Gdzie Pan kona w rozpaczy!

Tuż doktorów gromada.
Pan w nich ufność pokłada,
A więc się nie spowiada.

Tam dziedzice zajęci
Przykładaniem pieczęci
Do skarbcu, co ich nęci.

A Djabeł koło duszy
Skacząc, skruchę w niéj głuszy,
Szepcąc choremu w uszy:

„A co? żal ci twych zbiorów?
Tyle skrzyń, tyle worów!
Wszystko to sukcessorów!

„Patrz! jak siedząc w alkowie,
Siostrzany, synowcowie.
Dzielą się po połowie!

„Patrz! worki rozrzynają!
Patrz! kufry odbijają!
Patrz! z kassy wyciągają,

„Co aż na dnie leżały,
Same imperyały!!!“ —
— Pan jęknął na gmach cały.

Bo to wszystko w malignie
Widzi: — serce w nim stygnie,
Rwie się — lecz się nie dźwignie.

Doktorzy się porwali,
Krew znów puścić kazali,
A Djabeł szeptał daléj:

„No, cóż? już twoje zbiory
Zabrali sukcessory! —
Patrz! co z nich zrobi który.

„Patrz! ten gra w faraona.
No! ależ gra szalona.
Na raz pół miliona!

„Patrz! tamten daje bale.
Co za mebl! co za sale!
Jak to wszystko wspaniale!

„Patrz! trzeci swéj metressie
Część twych klejnotów niesie —
Patrz, patrz! jak ich jéj chce się!“

Pan, na widok takowy,
Wskoczył, i włos rwąc z głowy,
Padł bez zmysłów i mowy.

Djabeł grzeczny dopóty,
Tu wrzasnął pełen buty:
„No! minął czas pokuty!

„Teraz tyś mój, hrabiątku!
Zróbmyż z życia, z majątku,
Rachunek na początku.

„Głupcze! cóż ci się zdało?
Że to nędzne twe ciało
Z innej gliny być miało?

„Żeś je tak karmił, poił,
Tak pieścił, i tak stroił,
Tyle dlań rozpust broił?

„Żeś się z nikim nie bratał,
Żeś wszystkimi pomiatał,
Żeś kogo mógł, przygniatał?

„Cóż z tych pieszczot, przysmaków?
Wiész? — przysmak dla robaków.
Zgnijesz, jak trup żebraków.

„Co z téj pompy, z téj pychy? —
Ciasna trumna, dół cichy,
Tchlina, szkielet, proch lichy!

„A też twoje szkatuły,
Te czcze twoje tytuły,
Co cię z człeka wyzuły!

„Jam to, ja wmawiał w ciebie,
Że wszystko masz dla siebie,
Nic ku bliźnich potrzebie.

Że wszystko dla użytku
Twéj próżności lub zbytku,
Nic dla kraju pożytku.

„A tyś wierzyć niebożę!
Myślał tylko o zbiorze,
Wór ładował po worze.

„Sam nie dbał o nikogo,
O wszystkich myślał z trwogą
Że o coś prosić mogą.

„I wolał doznać sromu,
Siedzieć sam jak wilk w domu,
Byle nic nie dać komu.

„Boś nie czuł nic wyższego,
Boś nie kochał bliźniego,
Tylko siebie samego.

„Gdy zaś ten i ów szydził,
Ten i ów cię zawstydził.
Tyś wszystkich znienawidził.

„Za toż ja cię kochałem!
I jak ty sam nad ciałem,
Nad twa duszą czuwałem!

„A teraz co? — umierasz,
Z sobą nic nie zabierasz,
W wieczność z strachem spozierasz.

„Bo cożeś dla niéj zrobił?
Jak się do niéj sposobił?
Czém duszę przyozdobił?

„A wieczność jest, jest, bratku!
Summa życia wypadku. —
Lecz o tém na ostatku.

„Tymczasem ku téj summie
Dodaj, żeś w głupiéj dumie
Zbyt ufał w swym rozumie.

„Bo gdzież jego rachuba?
Cel był — rozkosz i chluba;
Skutek — hańba i zguba.

„Bo cóż z życia masz w zysku?
Tam pamięć w pośmiewisku,
Tu duch w naszym uścisku! —

„Djabeł ci jak ksiądz gada,
Bo wié, że dobra rada
Już ci dziś nic nie nada.

„A nie byłoby piekła,
Gdyby was w niém nie siekła
Zgryzoty rozpacz wściekła. —

„A teraz, marsz! na sądzie,
Co wnet na cię zasiądzie,
Idź słuchać o wielbłądzie,

„I o uchu igielném —
O! i o nieśmiertelnym
Naszym ogniu piekielnym!

„Tam już próżne twe płacze!
Lecz ja wesół poskaczę,
Gdy w nim z tobą. zobaczę
Wszystkie Sknery–Bogacze.“

AMEN.
1847.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.