<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

K

Kiedy po dwutygodniowym deszczu, słońce namyśliło się nareszcie i wyjrzało z za chmur, które się już rozpraszać zaczęły, żyto Steina było jak najpiękniéj porośnięte i zgnojone. Pan rządca już swe stanowisko opuścił i w sąsiedniém mieście osiadłszy, chodził od prawnika do prawnika, z zamiarem wytoczenia byłemu pracodawcy swemu procesu o stracone korzyści z powodu zerwania kontraktu.
Szkód, strat, jakie z tego powodu poniósł, wypisał całą litanię, a gdyby mu chociaż połowę tych pretensyj jakie sobie rościł, przysądzono, to mógłby bezpiecznie jaki taki folwarczek za ten kapitalik kupić.
Stein niepomiernie zdumiony został, otrzymawszy naraz dwa wezwania do sądu, pierwsze w większéj sprawie cywilnéj, o wynagrodzenie krzywd rządcy uczynionych, drugie do sądu gminnego o obelgi słowne wyrządzone temuż rządcy.
Na domiar złego, dwa najpiękniejsze woły objadły się świeżéj koniczyny i zdechły, koń paradyer złamał nogę na mostku, a do zebrania zrośniętego żyta ludzi nie można było dostać.
Sielanka zaczynała się przykrzyć. Należało jednak, bądź co bądź, przez jakiś czas przynajmniéj majątek przetrzymać i późniéj z honorem się wycofać.
Nagląca była również rata towarzystwa kredytowego, zaległe podatki skarbowe i gminne — oraz jakiś wierzyciel wymówił sumę hypoteczną i żądał wypłaty.
Wprawdzie Stein do ludzi zamożnych się liczył — ale w téj chwili ruchomego kapitału, gotowizny tyle nie posiadał. Załatwił większe interesa, towarzystwo, nagłego wierzyciela zaspokoił — a na drobniejsze potrzeby chwilowo funduszów mu zabrakło. Trzeba było dostać natychmiast i w tym celu posłano po Berka.
Berek był szczególnie jakoś uśmiechnięty.
— Winszuje jasznie pana — rzekł — bardzo winszuję.
— Czego u dyabła?
— Teraz jasznie pan będzie miał pełne gębie echt szlacheckiego smaku, teraz jasznie pan zacznie sobie oglądać jaki ten wieś jest przyjemny.
Stein przerwał.
— Mój Berku — rzekł — ja potrzebuję pieniędzy pilno.
— Pfe! jasznie pan sobie kpi chyba od Berka.
— Ale mówię bez żartów, że potrzebuję, i to dziś, zaraz, bo akurat gotówki niemam w domu.
— A wiele panu potrzeba?
— Bagatelka — tysiąc rubli.
Berek aż podskoczył.
— Aj waj... dus ys a siajne bagatelke! cały dziesięć sto rubli!
— Cóż cię tak przeraża?
— Nie wiem czy u wszystkie nasze żydy, żeby ich złożył do kupe, może się zdobywać taki majątek!
— Nie gadaj długo — rzekł Stein stanowczo, — tylko siadaj na moją bryczkę i jedź, żebym dziś pieniądze miał... No — krótko mówiąc, podejmujesz się czy nie? bo jeżeli nie — to sobie inaczéj poradzę.
Berek podrapał się w głowę.
— Ny siojn — za dwa godziny, tylko...
— Co?
— Tylko, przepraszam jasznie pana, to będzie drogo kosztowało.
— Niech kosztuje jak chce, tylko jedź zaraz i nie gadaj długo.
— Ny, ny — rzekł Berek wychodząc, a w sieni dodał półgłosem...
— Dus yst a siajne początek, bałd er wird a echter ślachcic zajn... sy git!...
W pięć minut potém ładna bryczka polowa, zaprzężona we dwa tęgie kasztany, unosiła Berka ku miasteczku.
Stein z niecierpliwością powrotu pachciarza wyglądał, chociaż prawie pewnym był, że ten z próżnemi rękami nie wróci...
Jakoż przewidywania sprawdziły się, gdyż Berek po kilku godzinach przyjechał, nietylko że nie z próżnemi rękami, lecz nawet z dość liczném towarzystwem; przywiózł albowiem z sobą czterech wielkich kupców zbożowych, którzy wspólnemi siłami chcieli panu dziedzicowi w potrzebie wygodzić.
Berek należał również w małéj cząstce do owéj spółki, ale się z tém nie wydawał. — On tylko przez grzeczność działał, jak tamci przez wrodzoną dobroć serca.
W pierwszéj chwili, gdy zmiarkował na jakich warunkach może żądaną sumę otrzymać, Stein miał wielką ochotę wszystkich pięciu razem wyrzucić za drzwi. Rozmyślił się jednak.
Wściekając się w duszy, widział, że jest w téj chwili w położeniu bez wyjścia, i że pozostaje na łasce i niełasce tych panów.
W Warszawie potrzebował także nieraz kredytu, wystawiał i dyskontował weksle, bez targów, krzyków, bez ceremonii i gawęd niepotrzebnych, tu zaś był badany jak na najściślejszém śledztwie. Gdy trzech gadało, i przysięgało się na wszystkie świętości, że na proponowanym interesie tracą, że oddają ostatni grosz, tylko przez dobroć i życzliwość; dwaj pozostali mieli już czas obleciéć cały folwark, zajrzéć do każdéj obory, stajni, budynku, i ocenić okiem biegłych znawców wszystko, co tylko mogło miéć jakąś choćby najmniejszą wartość nawet.
Stein wyobrażenia nie miał o takich stosunkach kredytowych i o kosztach bajecznych, jakie ten uproszony kredyt za sobą pociąga.
Wszystkie argumentacye i dowodzenia nic nie pomogły, bo panowie kupcy, doskonale poinformowani przez Berka, że pieniądze są zaraz potrzebne, pragnęli, o ile można wyzyskać sytuacyę, i ani jednego grosza ustąpić nie chcieli.
Dobre dwie godziny trwał targ, aż nareszcie, z czterech brudnych pugilaresów dobyto pieniędzy, Stein kontrakt na sprzedaż zboża podpisał, i interes nibyto został ukończony, chociaż właściwie zaczął się dopiero...
Każdy z czterech wspólników wnosił prośbę o zaopatrzenie jego śpiżarni, o prezencik dla delikatnych dzieci, potrzeba im było kilka ćwiartek zboża, drzewa na opał, okowity na szabas, oświadczyli również że nie pogardzą drobiem, owocami, a nawet warzywem z ogrodu. Dowodzili, że żaden prawdziwy obywatel nie pozwoli żydkowi odjechać z folwarku z próżnemi rękami.
Zmęczony i zdenerwowany do najwyższego stopnia tém całém przejściem, Stein natychmiast kazał zaprządz do drabiniastego wozu, aby jak najprędzéj pozbyć się szanownych gości.
Żydzi z miasteczka wywieźli na drabiniastym wozie, oprócz wszelkiéj prowizyi — i humor Steina także.
Panna Regina poszła trochę do ogrodu, przypatrzéć się ukąpanéj w długotrwałym deszczu przyrodzie, która, prawdę powiedziawszy, zaczynała już ją nudzić na dobre, sam zaś pan domu udał się do swego gabinetu, zasiadł w fotelu i pogrążył się w niewesołych dumaniach.
Na biurku leżały świeżo z poczty przywiezione gazety i listy.
Z nudów, a może chcąc myśli nieco rozerwać, Stein wziął się do przerzucania świeżo nadeszłych z Warszawy dzienników. Rzucił okiem na nowinki miejskie, na depesze polityczne, aż wzrok jego zatrzymał się na ciężkim artykule wstępnym, w którym jakiś bezimienny autor zastanawiał się nad brakiem kredytu rolnego i uciążliwością stosunków z małomiasteczkowymi kapitalistami.
Dawniéj nie lubił Stein takich artykułów czytywać, a gdy zdarzyło się, że w towarzystwie była o nich mowa, ruszał pogardliwie ramionami, lub téż odzywał się o ich autorach z politowaniem, że nie mają najmniejszego wyobrażenia o potrzebach kraju, i że występując w sprawie podobnéj przeciw pacanowskim Rotszyldom, kierują się tendencyjną stronnością.
Kilkakrotnie nawet, zdarzyło mu się ze znajomymi dziennikarzami prowadzić dość żarliwe na ten temat dysputy.
Dziś jednakże, dostrzegłszy artykuł w kwestyi kredytu, którego sam w téj chwili potrzebował, zaczął czytać gazetę powoli i uważnie.
Przeczytał do samego końca, i znowuż po raz drugi czytać zaczął, na twarzy jego malowało się zniecierpliwienie i gniew.
Nareszcie, szybkim ruchem ręki zmiął gazetę, rzucił ją na podłogę i zdeptał nogami.
— Co to? co się stało, ojcze? — zapytała panna Regina, która właśnie w téj chwili do gabinetu weszła.
— Nic się nie stało właściwie, tylko zżymam się na samą myśl, że ci ludzie, których zadaniem przecież jest służenie interesom krajowym, nie mają o przedmiocie najmniejszego wyobrażenia!!
— Ale jacy ludzie? o kim ojciec mówi?
— A ci — ci panowie, jak ich tam nazywają, dziennikarze, ci — fabrykanci gazet!
— Być może — ale o co właśnie idzie ojcu?
— O kredyt rolny.
— Hm — nie znam się na tém.
— Wyobraź że sobie, ci panowie dowodzą, że kredyt rolny jest w ciężkich warunkach...
— Być może...
— Ha! ha! być może!... w ciężkich! — zabawna delikatność! Ten kredyt jest w warunkach barbarzyńskich! niemożliwych, niegodnych kraju, który ma pretensyę żeby go za cywilizowany uważano.
— Z jakiego powodu tak się unosisz, ojcze?
— Bom zły, bom wściekły, bom się przekonał osobiście co to jest ten „nieco uciążliwy kredyt”...
— Ojciec się przekonał? kiedy?
— Dziś — niedawno — widziałaś zapewne tych czterech naszych współwyznawców, których przywiózł z miasteczka Berek.
— Widziałam.
— Otóż ci panowie przed kilkoma godzinami stali się wierzycielami moimi.
— Czyż ojciec potrzebuje kredytu od nich? oni sami mają miny żebraków!
— Dość, że potrzebowałem niewielkiego kredytu, i obdarli mnie tak, że wyobrażenia o tém nigdy nie miałem i mieć nie mogłem.
— Ileż im ojciec zapłacił za to procentu?
— Ile?... nie, moje dziecko — ile? tego ani tobie, ani nikomu na świecie nie mógłbym powiedziéć.
— Dlaczego?
— Wstydziłbym się poprostu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.