<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

P

Przeszedł czas żniw, na polach nie było nic już prawie, tylko gdzieniegdzie jeszcze koszono tatarkę, i kartoflane łęciny poczerniałe, zwiędłe, sterczały nad ziemią.
Siewy jesienne już rozpoczynano; na polach uwijały się brony i ludzie śpieszyli z robotą, bo ranki coraz chłodniejsze zdawały się ostrą jesień i wczesną zimę zapowiadać.
Nowy dziedzic z biedą i z wielkim trudem zgromadził swe zboże w stodołach. Bardzo ładna, jeszcze przez rządcę niemca kupiona młocarnia, warczała przez dzień cały, żeby ziarna do siewu namłócić, ale ziarno to było nędzne i liche, poczerniałe na deszczach.
Po wykwintnym agronomie, który tylko pieniądze na gospodarstwo wydawać umiał, ale gospodarować wcale nie potrafił, przyjętym został jakiś ekonom z pod ciemnéj gwiazdy, pijak, nigdzie miejsca zagrzać nie mogący, rutynista ostatniego gatunku, któremu się zdawało, że bez krzyku i wrzasku gospodarować na tym biednym padole płaczu nie można.
Stein przyjąć go musiał, bo innego kandydata w owéj chwili nie było, i trzymał téż go w nadziei, że wynajdzie późniéj jakiegoś odpowiedniego człowieka.
Szpagaciński nazywał się ten „rządca.”
Rano, chociaż nie codzień, można się z nim było jeszcze jako tako rozmówić — o dziesiątéj zaś był już porządnie pijany, a potém tylko ciągle, do samego wieczora, dolewał, a im dolewał więcéj, tém krzyczał głośniéj i gospodarował, według swego rozumienia, lepiéj.
I teraz, chociaż jest dopiero ósma rano, czcigodny pan Szpagaciński już niebardzo pewnym krokiem zdąża do dworu.
Ubrany w ogromne buty, popielaty kitel, mając na głowie słomiany, duży kapelusz, idzie zamaszysto, chociaż nogi zbaczają ciągle z prostego kierunku.
Dziedzic właśnie na tę chwilę z domu wychodzi i spotykają się na dziedzińcu.
Szpagaciński kłania się, nie bez pewnéj junackiéj galanteryi.
— Dzień dobry panu — rzecze Stein.
— A żeby go najsiarczystsze pioruny z taką dobrością!!
— No, no, cóż tam nowego, czegóż pan tak klniesz?
— Czego? ha, proszę pana dziedzica, tu janiołby się chyba wściekł czterdzieści cztery razy, przy takiém gospodarstwie pieskiem!
— Czegoby on miał się wściec? po co pan takie rzeczy gadasz, mój panie?
— A bo co? gadam i już! Toż tu sochy porządnéj kawałka niema! ale mniejsza o to; wyprawiłem rolę jakiemiś dyabłami niemieckiemi, co tam leżą pod szopą i co niewiadomo czy do nich bydlę za łeb, czy, za pozwoleniem, za ogon przyprzęgać? tera czas siać, a tu z pod maszyny lecą same paździory, śmiecie, tfy! do marności z takiem gospodarstwem! toż u lada chłopa porządniéj niż u nas!
— Lecz co pan chcesz właściwie? tłumacz się pan jaśniéj.
— To téż jasno gadam, żeby to ogniste jasności zapaliły! Chcę zboże siać, żyto i pszenicę, a przecież śmieci trudno w rolę rzucać, bo jak zasiejemy śmiecie, to będziemy zbierali... nawet sam nie wiem co będziemy, z przeproszeniem, zbierali, do milion kroć zajęcy!...
— Cóż mi pan mówisz?... przecież mamy swoje zboże...
— Niechże téż pan dziedzic pójdzie sam do stodoły i obaczy co mamy. Nawet parobcy na ordynaryę tego nie zechcą, bo Bogiem a prawdą — nie przymierzając, insza świnia, chociaż i świnia, to lepszego pośladu dostanie, niż to u nas celne ziarno! Żeby temu śwabowi wszystkie ćtyry nogi połamało, z jego rządcostwem, jak on nam tu niemieckie żniwa wyprawił, że się tylko szelmy chłopy po chałupach śmieją, aż w nich leluty trzeszczą z uciechy!
— No, ale pan gadasz tylko, mój panie, i klniesz, a to nam nic a nic nie pomoże, trzeba przecież coś radzić.
— Tu, proszę pana, rada krótka — a co się tyczy mego klnięcia, to żeby się człowiek nie wypomstował — nie nakrzyczał, to by się w nim żółć całkiem zapiekła i wszystkie humory by mu w wątrobę wleźli, do starego psa!
— Panie Szpagaciński, gadajże pan raz nareszcie spokojnie, jak człowiek, i bez przekleństw.
— Niech mi ozór skręci, niech mi tak gęba spuchnie jak obora, jeżeli marne słowo powiem... Krótka rada, sto dwadzieścia korcy wysiewu, sto dwadzieścia korcy zboża kupić, i po krzyku, i żebym pękł na dwoje, tak drugiego sposobu nawet sam stary dyabeł nie wymyśli.
— Sto dwadzieścia!?
— Jak orzech zgryzł, panie, sto dwadzieścia, inak ani rusz; ale jak naszem ziarnem siać będziemy to szkoda roboty, grunt się tylko próżno zapaskudzi — dudka na kościele wygramy... żebym tak w ziemię wrósł po same kolana.
— Zkądże wziąć teraz?
— A Berek? od czego ten z przeproszeniem, niedowiarek, tu siedzi? Zara bym go tknął w biedkę jak czop w beczkę i niech lata po świecie za zbożem! Letki szelma jest, nie narobił się, to niech lata po folwarkach. Posłać go, panie, niech bestya jedzie na złamanie karku, i skutek!
Stein nie słuchał już daléj, powrócił do domu i zaraz po Berka posłał.
Usłużny przedtém aż do zbytku pachciarz, tym razem jednak odpowiedział, że czasu niema, że dopiero za godzinę przyjść może.
Wiedział on dobrze, że sytuacya się zmieniła, przedtém on sam prosił, żeby usługi jego przyjęto, dziś jego proszą o nie.
Do pewnego stopnia był już panem sytuacyi.
Kwestya z kupnem nasienia była ułożona z góry i, co prawda, Berek szedł teraz grać rolę aktora, w sztuce, któréj był rzeczywistym autorem i reżyserem zarazem.
Jakkolwiek zboże zebrane było fatalnie, niemniéj jednak po oczyszczeniu dokładném, na siew chociaż w części mogło się przydać, ale imć pan Berek, poznawszy słabość Szpagacińskiego do kminkówki, tym niekosztownym środkiem zyskał w nim sobie bezwiednego sprzymierzeńca.
Szpagaciński tedy zapomocą wszystkich dyabłów i piorunów, wytłumaczył dziedzicowi, że zboże nie zda się na nic, i że trzeba do siewu kupić koniecznie inne ziarno. Naturalnie, któżby się mógł zająć takim sprawunkiem lepiéj niż Berek?
On swego dziedzica tak pokochał, że każdą ofiarę dlań poniesie; każdego poświęcenia dokona, byle mu tylko w potrzebie dopomódz. Już raz ułatwił mu kredyt, teraz ułatwi mu kupno tyle potrzebnego do siewu ziarna.
Stein wprawdzie chwilowo, bo w gospodarstwie te chwilowości bardzo często bywają, niema gotówki, lecz Berek znajdzie radę i na to. Berek ma sam trochę pieniędzy, pożyczy sobie od brata, ojca, wujaszka, szwagra, czterech ciotek, od wszystkich krewnych, zastawi nawet perły swéj żony i drogocenne klejnoty rodzinne, ale pieniędzy, część przynajmniéj dostanie, bo już to jest jego wrodzona ambicya i najdrażliwszy punkt honoru, aby każdy interes jaki tylko zacznie, koniecznie przyprowadził do skutku.
Przytém od czegóż kombinacya handlowa? Jest więcéj niż sto korcy wymłóconego zboża, więc to Berek kupi. Wprawdzie Stein upiera się przy cenie warszawskiéj, ale ostatecznie Berek przekonywa go, że na cenę warszawską sprzedaje się tylko zboże, nie zaś jak słusznie Szpagaciński powiedział, śmiecie, do niczego niezdatne.
Że niezdatne to przecież wiadomo, i takie brzydkie ziarno może sprzedać tylko i wyłącznie Berek, jako mający stosunek z liwerantami, którzy w wielkich masach zboża celnego zdołają i tę lichotę jakimś cudownym sposobem przeszwarcować.
Po bardzo długim i ożywionym targu, Berek nabywa tę partyę zboża, niżéj o trzecią część wartości, i przysięga się na żonę, dzieci, sumienie i szczęście do handlu, że robi kolosalne głupstwo.
Szpagaciński obecny chwilowo przy téj tranzakcyi, gdyż go zawołano po jakieś objaśnienie, patrzy na Berka takim wzrokiem jakby chciał powiedziéć:
— Patrzcie! ten żyd chyba zwaryował!
Ostatecznie Berek jest ryzykant, macha z rezygnacyą ręką i powiada:
— Niech ja stracę!
Szpagaciński otrzymuje dyspozycyę, wedle któréj, nazajutrz rano, skoro świt, wydać ma Berkowi ze śpichrza na jego furmanki, ośmdziesiąt korcy żyta i czterdzieści korcy pszenicy, stanowiące właśnie przedmiot świeżo zawartéj tranzakcyi.
To wszakże jest dopiero połowa interesu. Następuje teraz druga, ważniejsza, idzie o zboże do siewu. Trzeba je kupić, kupić dobrze i prędko, a głównie prędko, gdyż czas już wielki i nie można siewu opóźniać.
Berek nie potrzebuje nawet wielkiéj elokwencyi aby przekonać Steina, że bylejakim ziarnem siać nie można i że trzeba się postarać o wyborowy gatunek.
Rzecz to przecież wiadoma. Berek radzi téż żeby zamiast zwykłego zboża, zasiać coś fajn, to się już w drugim roku sowicie opłaci. Wprawdzie kosztować to będzie nieco drożéj, ale korzyści są zbyt widoczne, żeby się przed różnicą ceny cofać.
Sam zresztą Stein czytając książki i pisma rolnicze, spotykał się ze zdaniem, że z dobrego siewu bywają dobre sprzęty.
Idzie więc tylko o kwestyę wyboru ziarna.
Wezwany jest do rady Szpagacińśki, który głosuje w ten sposób:
— Żebym tak do domu trzeźwy nie doszedł, jak ze wszystkich żytów, jakie kiedykolwiek w mojém życiu siewałem, nie jest najlepsze anyżowe... tfy! do ciężkiego licha, chciałem powiedziéć probśtein.
— Aj waj! — zawołał Berek radośnie — ja tu wiem co w jedne miejsce jest takiego probśtajn, co jak un wyrośnie, toby się z niego nawet wielki kozak z kuniem i pikiem schował, ziarnka uno ma tak duże jak bober, a mąka to z niego taka biała, że na najpiękniejszy kugiel zdać się może. Szlachcic trochę się droży z takiém cenném ziarnem, nawet nie lubi go sprzedawać, żeby się taka rarytna rzecz nie rozmnożyła bardzo w okolicy, no — ale od czego Berek? Ten zawzięty szlachcic nikomu nie sprzeda, ale Berkowi sprzeda; Berek u niego ma łaski!
Szpagaciński przytwierdza, że istotnie tamten szlachcic ma taki probstein, jakiego nawet sam lucyper w piekle nie widział i nie zobaczy...
Co do pszenicy, Szpagaciński rekomenduje kostromkę.
I to Berek znajdzie, wprawdzie nie bez trudności, ale znajdzie, tembardziéj, że Szpagaciński twierdzi, że kostromka na tych właśnie gruntach osobliwie się może udać.
Nie ulega już żadnéj wątpliwości, że obsiawszy grunta takiém ziarnem, można się spodziewać zbiorów, o jakich ucho ludzkie nie słyszało — i że niepowodzenie jakie Stein w początkach swego gospodarstwa napotkał, zostanie z sowitym procentem wynagrodzone.
Ponieważ czas jest naglący, więc Berek puszcza się w podróż za zbożem, na noc całą, kupione zaś śmiecie odmierzy i odważy jutro raniuteczko sam Szpagaciński. Wprawdzie Berka zastępować będzie przy téj czynności Berkowa, lecz to nie dlatego, żeby oboje małżonkowie nie mieli wierzyć w rzetelność miary i wagi dworskiéj, lecz jedynie dla formy, a po części także z tego względu, aby Szpagaciński, zbytecznie troskliwy o dobro swego chlebodawcy, nie strychował zanadto zboża i nie krzywdził tym sposobem rodziny, która ulokowała w niem cały swój kapitał.
Tak postanowiono i tak akuratnie ma się zrobić. Berek i Szpagaciński opuszczają gabinet pana dziedzica i idą, aby furmanki na jutro zamówić i wszystko co potrzeba przygotować.
Szpagaciński łyka ślinkę na samą myśl, że po dzisiejszéj tranzakcyi, nie kieliszkiem, ale baryłką całą chyba uczęstowany zostanie.
Stein nareszcie zostawszy sam w pokoju, spogląda przypadkowo w lustro i widzi, że w pół roku niespełna bardzo znacznie osiwiał.
Trudno — kto ma folwark, ten i dochody z niego ciągnąć musi...
Nie powiem, żeby ów dochód w postaci posiwiałych włosów miał bardzo cieszyć nowego dziedzica; rozmyślał téż o swoich kłopotach przez noc całą i w duchu przyznawał racyę Berkowi co do swego „echt szlacheckiego smaku w gębie.”
Nad ranem dopiero, Stein, zmęczony przez bezsenność, zgnębiony na duchu, zasnął mocno — i skutkiem tego nie mógł widziéć, jak Szpagaciński z Berkową mierzyli sprzedane wczoraj zboże, na które kilkanaście furmanek oczekiwało.
Uprzejma i nadzwyczaj gościnna Berkowa tak umiała wpłynąć na poczciwego Szpagacińskiego, że ten był od bardzo wczesnéj godziny, w brylantowym humorze, klął krociami dyabłów, poruszał Lucypera i całe piekło, a tak serdecznie zboże odmierzał, że Berkowa nie mogła się dość rzetelności jego nachwalić.
— Ny, ny, — mówiła — sprawiedliwe miare to się rzadko między ludźmi przydybuje, ja zawsze mówiłam co pan Szpagaciński jest bardzo honorowe osobe i co un nie umie tak paskudnie strychować jak te drugie łajdaki, co za każdém strychowaniem dwie kwarty ze ćwiartki muszą wyrzucić!
— Ma się rozumiéć — odpowiadał Szpagaciński — u mnie, do milion kroć sto tysięcy! co miara to wiara! co ja mam kogo krzywdzić na głupią ćwierć zboża? Niech je jasności ogarną. Inszy pies, to pies, leży na wiązce siana jak pies, sam nie zje i koniowi nie da, a ja duszy gubić nie chcę, i sam wypiję i komu dam, a choć się namierzy parę korcy więcéj, to dziedzica téż dyabli nie wezmą! Pieniędzy u niego jak u żyda. Co? prawda, pani Berkowa?
— Oj, oj, żeby ja to miała w moim handlu co u niego nie jest pieniędzy, to ja bym była najbogatsza kupczyna w całe nasze okoliczność, jabym sobie pytała co całe wiesz kosztuje.
Odmierzono zboże, worki włożono na fury i szereg chłopskich wózków pociągnął po piasczystym gościńcu.
W lesie, niedaleko od granicy Stasina, stała karczma zwana Wygnanką. W karczmie téj mieszkał arendarz Lejzor, blizki kuzyn Berka. Trudnił się on interesami i spekulacyami różnemi. Nieszczególnie mówiono o nim w okolicy, utrzymywano nawet, że handluje końmi wątpliwego pochodzenia, ale Lejzor na te plotki nie zważał, geszefciki prowadził wytrwale i z każdym rokiem zakres swych operacyj rozszerzał.
Handlował wszystkiém, co mu się kupić trafiło, a że o pochodzenie towaru nie pytał, więc téż miał stałych dostawców, którzy nigdy jego karczemki nie mijali. W nocy szczególniéj ruch tam był znaczny. Różni interesanci przyjeżdżali, wyjeżdżali, a szanowny pan Lejzor miał dla każdego słowo grzeczne, lub mądre, stosownie do okoliczności.
Furmanki ze zbożem stasińskiem właśnie do Wygnanki przybyły i zatrzymały się przed karczemką, z któréj wyszedł Berek Szczupak w towarzystwie Lejzora.
— Moje kochane chłopcy — rzekł słodziutko Berek — choć byliśta zgodzone do samego miasta, ale ja was już ztąd puszczę do domu; tego zboża kupił Lejzor i trzeba mu je znieść i zesypać do jalkierza, to wy ruchnijta się żywo, moje chłopcy — Lejzor wam za to fajn wódki zafunduje, na moje sumienie.
— Ny, ny, nie bałamućta próźno — dodał Lejzor — widzita co wódki u mnie Bogu dzięka nie braknie, znieście tych worków do izbe...
Chłopom nie trzeba było obietnicy dwa razy powtarzać; mając przyrzeczony poczęstunek, zaczęli dźwigać ciężkie wory i wysypywać zboże w alkierzu.
Po ukończeniu téj czynności, podchmieleni dobrze, pojechali do domu, przyśpiewując sobie i urządzając „rzymskie wyścigi” na wozach, że aż błoto im na twarz bryzgało. Po odjeździe chłopów, obaj znakomici finansiści przystąpili do najważniejszéj części interesu, to jest do zamiany zaśniedzonéj pszenicy na celną kostromkę, a lichego żyta na doskonały, fajn probstein, w którém, gdy wyrośnie, kozak z „wielkim pikiem” i z koniem może się schować.
Operacya zamiany z pozoru niepodobna prawie do wykonania — nie była jednak tak dalece trudna. Berek i Lejzor, przy pomocy pani Lejzorowéj i młodego wyrostka, mierzyli to samo zboże i przesypywali je w inne worki, na czém się cała operacya skończyła. Poczém finansiści uścisnęli sobie dłonie, w trzech słowach umówili się o udział w spółce i pan Berek, nie zapomniawszy zaopatrzyć się w próbki rzeczywiście ładnego zboża, odjechał.
Wszakże, jako mądry dyplomata, nie pokazał się w Stasinie zaraz, lecz przyjechał dopiero nazajutrz. Zabłocony, zmęczony i w stanie pożałowania godnym, stawił się we dworze. Stein oczekiwał go bardzo niecierpliwie i zaraz zapytał:
— No jakże tam, Berku, masz ów probstein?
— Of majne munes, niech jemu dyabli wezmą, kto tego probstajna wymyślił! ja już wszystkich kościów i gnatów swoich nie czuję. Co ja się najeździłem, naprosiłem, natargowałem, nim ja takie ziarno mogłem dostać. Te nasze ślachte to jest bardzo chytre i zazdrosne jeden przeciwko drugiego. Un wcale nie chciał słuchać nawet o ten probstein — no, ale już ja tak wykręciłem ze swojem głowem, co un musiał sprzedawać. Oj waj, oj waj, kto mnie powróci moje zdrowie co ja straciłem.
— Już zdrowie! zkądże znów? co ci się miało stać?
— Wielmożny pan nie rozumie tego interesu, ale ja pracowałem z gębem, z głowem, z językiem, z rękami, a com sobie utrząsł na takie paskudne drogie, to już nawet nie chce tego rachować. Patrz pan dobrodziéj tu jest próbka jakie to psienice, jakie żyto — oj waj, to nie zboże, to złoto, na niego jedne kapke deszczu nie było.
— Rzeczywiście ładne zboże — rzekł Stein przeglądając próbki.
— Co to ładne? co to ładne? to rarytne! to sam cymes, to nie ziarnko tylko same perłów jest!
— A kiedyż dostarczą nam to zboże?
— Dziś w nocy, żebym ja tak zdrów był, jak zgodziłem chłopy na całą noc.
— Niepotrzebnie — przecież nasi ludzie mogliby pojechać i przywieźć.
— Pańskie ludzie? no co? za co psuć swoje konie na takie paskudne drogie? a pańskie fornale téż mają co do roboty, ja zgodziłem chłopy — uni samo prawie do tego jest; takie chamy to nawet lubią się chlapić w błocie.
Długo jeszcze perorował Berek, zachwalając zalety nowo nabytego zboża, opowiadając dziwne rzeczy o tém, z jakim to trudem ciężkim i wysiłkiem to zboże zostało nabyte. Opuszczając nareszcie progi dworu, imć pan Szczupak unosił w zatłuszczonéj kieszeni rewers Steina na bardzo pokaźną sumkę.
Dobrze po północy nadeszły fury ze zbożem. Szpagaciński otworzył spichrz i przyświecał latarnią, zboże wysypano, chłopi odjechali i nawet nikt z dworskich ludzi nie wiedział zkąd przyszedł ten transport.
Na drugi dzień rano, sam dziedzic do spichrza się udał.
Był tam już Szpagaciński i odmierzał żyto do siewu, które zaraz fornale zabierali na wozy.
— No, jakże się panu zdaje to zboże, panie Szpagaciński — zapytał Stein.
— Piękne, psia kość — odrzekł lakonicznie.
Stein zajrzał do zagrody i garstkę żyta wziął w rękę.
— Zdaje mi się jednak, mój panie, że te ziarna są bardzo drobniutkie... — rzekł, przypatrując się pilnie.
Szpagaciński ramionami ruszył.
— Żebym tak zmarniał — rzekł — jak jenszy człowiek choć gruby jak beczka, a na psa się nie zdał — a drugi będzie chluszczyk, suchy jak szczapa, a dlatego...
— Panie — przerwał Stein chłodno — zdaje mi się, że my o zbożu mówimy?
Szpagaciński, aczkolwiek dobrze już cięty, dość trzeźwo jeszcze ratował sprawę Berka.
— Proszę pana — rzekł — że ziarnko drobne to bajki — to znak że pogodnie sprzątnięte i z suchości zmalało, żebym tak spuchł! — ale jak ono krzynkę w świętéj ziemi poleży, a jeszcze jak go siaki taki deszczyk przemoczy, to on zara pocznie pęczniéć, pęczniéć i takie będzie jak groch, proszę pana, żeby mnie tak marności ogarnęły!
Stein machnął ręką i odszedł, porównywając w duchu własną głowę do owego ziarnka, które wrzucone w rolę pęcznieje, pęcznieje, aż o mało nie pęknie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.