<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOWY DZIEDZIC.


WSTĘP.

B

Była noc czerwcowa — noc świętojańska.
Na wzgórzach płonęły rozpalone ogniska, rzucając blaski krwawe, a przy świetle płomieni czerwonych widać było zdaleka dziarskie postacie parobków i dziewoi, tańczących w koło ognia, zawodzących pieśni rozgłośne.
Coraz to wyrywała się z koła jakaś postać, aby skoczyć przez ogień, i przez chwilę wydawała się niby zawieszona w płomieniach.
Daleko, daleko, na najwyższém wzgórzu płonęła beczka smoły... czerwony płomień unosił się nad nią, a nad płomieniem słup dymu czarnego, niby wąż potworny, wił się w pierścienie i skręcał w powietrzu; rwał się do góry, do gwiazd może chciał dotrzéć, ale wiatr chwytał za łeb potwora i wlókł go ponad ziemią, do lasu.
Gdzie spojrzéć, wszędzie światła! — Na niebie gwiazd myriady, na ziemi w chatach światełka, na wzgórzach, jak okolica szeroka, ogniska gorejące, a na krzaczkach rozrzuconych po łąkach i pod lasem, fosforyczne błyski robaczków świętojańskich.
I na wodach blaski — od gwiazd i od ognisk — a już z młyńskich kół całe kaskady pereł i brylantów spadają!... Jakiż bogacz ma skarby takie... jaki nabab może tyle klejnotów rozsypać, ile jedna rzeczułka polska podczas świętojańskiéj nocy?...
Ale bo téż to i noc wyjątkowa!
Dziś dziewczęta wianki puszczały na wodę, wróżby przyszłego szczęścia ztąd biorąc; dziś ognie palą i przez płomienie skaczą; dziś, zanim północ uderzy, niejeden człowiek, z włosem od strachu zjeżonym i źrenicami rozwartemi szeroko, wstrząsany dreszczem febrycznym, skradać się będzie w gęstwinie leśnéj, po kwiat paproci — po szczęście...
I przerażać go będzie każde chrupnięcie zeschłego badyla pod stopą, każdy głośniejszy szmer gałązek przejmować go strachem nieopisanym będzie; — ale on nie cofnie się, nie wróci, nie obejrzy się nawet; lecz zatrzymując oddech w piersi, z rękami wyciągniętemi naprzód, oczami w słup jak u szaleńca postawionemi, przezwycięży trwogę wrodzoną i pójdzie, aby rzekome szczęście pochwycić.
Pieśni brzmią w powietrzu, rozlegając się głośno — niesie je daleko woda rzeki i rosa drgająca na trawach; echo w lasach podchwytuje je skwapliwie i powtarza.
Pieśniom wtóruje monotonny, a jednak dziwnie melodyjny chór żab w bagnisku, co tak się smutnie zaczyna, a potém niespodzianie przechodzi w żywe, skoczne prawie allegro.
Na tle tych głosów pomięszanych w chór jeden, ozwie się czasem głos przebudzonéj ptaszyny, lub przykry okrzyk puhacza... a wszędzie światła, wszędzie pieśni... bo to najpiękniejsze święto wiosny — to noc świętojańska.
Są jednak ludzie, którzy powszechnéj radości nie dzielą — bo już dla nich ognisko szczęścia wygasło i spopielało na zawsze... tylko resztki dymu gryzą im oczy i łzy wyciskają. Są ludzie, którym ciężko na duszy w tę piękną, w blaski przystrojoną noc czerwcową...
Ich już nawet tajemniczy kwiat paproci nie nęci, bo wiarę w możność szczęścia stracili — i złamani, zgnębieni, zdają się nic nie widziéć, na nic nie patrzéć, oprócz na krzyż jedynie, z którego ramion rozciągniętych nad światem spływają krople pociechy... poczętéj w krwi i męce...
Smutno to żegnać ukochane kąty, w których urodziło się i wzrosło — smutno je porzucać na starość... Serce się rozdziera, opuszczając nizkie ściany domku, gdzie życie upłynęło całe, domku, w którym cieszyło się, radowało, cierpiało, a i kochało tak wiele. Przy rozstaniu się z temi martwemi ścianami, obrazy przeszłości przesuwają się jedne po drugich przed załzawionemi oczami, jak długa równianka z kwiatów przeplatanych cierniami, a raczéj jak korona z cierni, między które kwiatek gdzieniegdzie się wplątał...
Żal kątów starych, żal kwiatów, a może i za cierniami tęskno...
Lecz trudno płynąć pod wodę; nie każdemu dano sił tyle, by z prądem walczył skutecznie, by przebił się, gdy fala prze i porywa, i na piaszczyste a samotne wybrzeża rzuca... W takich zapasach młode nawet siły łamią się, a cóż dopiero gdy na grzbiecie siedm krzyżyków już ciąży, drżąca ręka na kiju się wspiera — gdy starość barki jak kamieniem przygniata.
Boleśnie więc bywa i w noc świętojańską, bo jestże choć jedna sekunda, któraby od smutków była wolną? jestże chociaż moment, w którym ustałby fatalny siew łez i nieszczęścia?
Na lekko pofalowanéj powierzchni okolicy są rozrzucone wzgórza. Na jedném z nich, wyniesioném po nad rzeką, w wieńcu drzew starych dwór się chowa.
Noc to — ale wszystkie okna oświetlone i na oścież otwarte; przed gankiem wózek chłopski, w dwa małe, tłuste koniki zaprzężony stoi; na wozie, do drogi gotów, chłop siedzi i ukradkiem łzy rękawem ociera.
W dworku pusto zupełnie, ani firanek w oknach, ani obrazków na ścianie, tłomoczków tylko parę na podłodze leży — stoliczek jeden, krzesełek kilka i samowar dymiący...
Szklanki pełne, ale nikt ich nie rusza... komuż-bo do jedzenia w téj chwili?
Ekonom, staréj daty człowiek, przy drzwiach stoi, namarszczony, pochmurny. Na twarzy jego maluje się boleść ciężka — po białych wąsach cicha łza się toczy...
On tu do tego dworku przez lat trzydzieści codzień po dyspozycye przychodził — i dziś przyszedł także, ale już raz ostatni. To téż zdaje mu się, że go na pogrzeb wezwano, że już wszystko co kochał umarło, że wobec grobu otwartego stoi.
Tłumi łkania, za siwe wąsy dłonią kurczowo zaciśniętą szarpie — radby łzy powstrzymać, ale nie da rady nieborak... płyną one...
Stoi tak już przy drzwiach z kwadrans może — i czeka.
Z drugiego pokoju dochodzi go szmer rozmowy, lecz tam stary ekonom wejść nie śmie... bo słyszy jakieś westchnienia, coś niby płacz, niby odmawianą półgłosem modlitwę, więc pocóż wejdzie? Czy przemieni co — pomoże?
Nareszcie drzwi otwierają się z cicha, i ukazuje się w nich para posiwiałych staruszków. Spokojni są oboje — milczący — pocieszyli się nawzajem, pocieszyli tą słodką nadzieją, że cierpiéć będą niedługo, że wkrótce uspokojenie się znajdzie...
Boć grób to także pocieszyciel strapionych, a najnieszczęśliwszym nawet, najbardziéj złamanym i zgnębionym, daje tak upragniony, a niezamącony niczém spoczynek.
Ta myśl musiała uspokajać dwoje siwowłosych, których nieubłagana konieczność i los przeciwny wypędzały z pod rodzinnéj strzechy na zawsze. Jeszcze zatrzymali się na środku pokoju, rzucili okiem po ścianach, jak gdyby spojrzeniem pożegnać je pragnąc i zabierali się do wyjścia.
Ekonom przy drzwiach stał. Czerwone jego, ogorzałe od wiatru i słońca policzki drgały nerwowo, białe wąsy poruszały się także, potém powieki zaczęły drgać szybko, bardzo szybko, i dwa strumienie łez trysnęły z oczu szarych.
Nie jęknął, ale ryknął rozdzierającym głosem, rozkrzyżował ręce i padł na kolana.
— Oj! sierota ja teraz! sierota! zawołał — czyż was jeszcze kiedy zobaczę?
Całował pomarszczone dłonie staruszków, i zdawało się, że mu ciężkie jęki pierś szeroką rozsadzą, że pęknie w niéj to serce prostacze, a tak kochające, tak przywiązane i wierne...
— Wstań, wstań, Józefie — mówił starzec, głowę jego całując — wstań, Bóg niech będzie nad tobą...
— Nie zakrwawiajże nam serca — poczciwy, bo i tak ciężko stare kąty opuszczać — dodała cicho staruszka. — Tam, w naszym pokoju, obraz jeden pozostał — Bolesna Matka jest na nim, weź go dla siebie na pamiątkę, Józefie, a pomódl się za nas niekiedy... jak za umarłych.
Ekonom z ciężkością podniósł się z ziemi, twarz chustką kraciastą ocierał, i milczał, tłumiąc łkania w sobie.
— A nam już czas! — rzekł staruszek — do kolei daleko, droga piaszczysta. Każ-no, Józefie, te tłómoczki wynieść, i jedźmy już, przez Boga żywego, jedźmy, bo skonam tu z żalu na progu!...
— Tyle lat!... tyle lat!... — szeptała półgłosem staruszka — i naraz... Dotknąłeś Panie sługi Twoje — ale Twoja bądź wola... tylko siły do cierpień użycz.
Wyszedł ekonom z pokoju, i wnet nieliczna czeladka przed ganek się zbiegła. Tłómoczki na wózek rzucono, płacz i jęk powstał taki, jakby trumnę składano do grobu, jak gdyby ciężkie bryły ziemi z głuchym łoskotem spaść miały niebawem na wieko.
Myli się ten, kto mniema, że w sercach pod grubą sukmaną bijących szlachetne uczucie nie mieszka. Istnieje ono, jakby uśpione, ale gdy się przebudzi, to z taką siłą na zewnątrz wybucha, z taką się potęgą prostoty dobywa, że kamień nawet poruszyć może.
Ciężka była chwila rozstania z tymi ludźmi — bardzo ciężka, to téż sędziwy dziedzic przynaglał swą towarzyszkę by prędzéj na wózek siadała.
Gdy na wózku już byli, kilkanaście rąk wzniosło się do góry, znak krzyża czyniąc nad nimi.
— Niech was Bóg miłosierny prowadzi, drogie państwo! Niech najświętsza Panienka was nie opuści w téj drodze...
I jeszcze błogosławieństwa, jeszcze pożegnania, jeszcze płacz i lament...
— Bądźta zdrowe państwo — Bóg prowadź!...
— Żegnajcie, dobrzy, poczciwi ludziska. Bądź zdrów Józefie, niech wam się szczęści wszystkim.
Małe koniki ruszyły żwawo, i wózek potoczył się po szerokim gościńcu.
A dokoła, jak okiem zasięgnąć, na wszystkich wyniosłościach, na wzgórzach krwawe ognie goreją, słupy czarnego dymu w fantastyczne wiją się pierścienie, pieśni brzmią rozgłośnie; a rzeka, pieniąc się i szumiąc, przelewa wody srebrne, odbłyskami niebieskich i ziemskich świateł bogate.
Bo téż to noc świętojańska — najpiękniejsze święto wiosny.
Koniki zwalniają biegu, koła chłopskiego wózka ciężko obracają się po piaszczystym gościńcu, Grzela wzdycha, a staruszkowie spoglądają smutnie.
Tu ich każdy kamień, każde przydrożne drzewo żegna... zieleniejące żyto, lekko przez figlarny wietrzyk kołysane, kłania im się nizko, i rosochata, wypróchniała wierzba przy gościńcu, gałązkami chwieje.
Po kilku chwilach jazdy wózek z cmentarzem wiejskim się zrównał.
Ten niewielki, kamiennym murem otoczony przybytek zmarłych, na pochyłem położony wzgórzu, dźwigał na sobie grupy drzew szumiących.
Ze środka kilka świerków o piramidalnych kształtach strzelało do góry; trwożna osina trzęsła białemi listkami, a brzoza z wierzbą, trącając się gałązkami długiemi, zdawały się cichym szeptem rozmawiać.
Wśród drzew krzyże wysokie stały, a nieco daléj w samym prawie rogu cmentarza, bieliła się maleńka kaplica. Filigranowa, w gotyckim stylu wieżyczka wznosiła się nad nią, zakończona krzyżykiem złoconym, który teraz w blaskach gorejących ognisk jaśniał nad całym cmentarzem...
Właśnie wózek cmentarną bramę mijał, gdy staruszek Grzelę trącił, i cichym, ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Stań-no tu jeszcze...
Poczem na żonę spojrzał. Zrozumiała go odrazu i zeszła z wózka. — Brama niezamknięta była, i powoli, oboje, trzymając się za ręce, poszli do kaplicy.
W milczeniu uklękli na zimnéj płycie żelaznéj, przykrywającéj wejście do rodzinnego grobu, i gorąco modlić się zaczęli. Gwiazdy liczyły łzy padające na ciężkie drzwi żelazne, wiatr chwytał westchnienia i niósł je daleko, wraz z dymem wesołych ognisk, z echem pieśni rozochoconéj młodzi wiejskiéj.
Zmięszało się to wszystko razem, i pobiegło w tajemnicze, wiecznych zagadek pełne, przestrzenie.


Długo modlili się staruszkowie na grobie.

Długo modlili się staruszkowie na grobie...
Grzela z wozu zszedł, koniom po kłaczku siana rzucił, a sam, rozmarzony widokiem cmentarza i krzyżów, zapatrzony w te dwie postacie starców, co nad grobem stojąc, nad grobem się modlą w téj chwili, ukląkł także i pacierze za zmarłych odmawiał.
Z gór okolicznych dolatywały odgłosy pieśni, w bagnisku żwawo rechotał chór żab, a księżyc wypłynął wysoko na niebo i złotawym promieniem całował rozmarzone oczy zakochanych, główki kwiatów rozrzuconych po łące i nagą czaszkę starca, nad grobem dzieci schyloną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zmówili staruszkowie na cmentarzu modlitwy gorące, łzy ich gorzkie potoczyły się po płycie grobowéj, spadły na zieloną murawę i kwiatki wśród niéj rosnące. Potém, raz jeszcze wejrzeniem załzawionych oczu pożegnali ten przybytek śmierci i wsiedli na wózek, który potoczył się zwolna po szerokim i piaszczystym gościńcu.
Przyświecały im w téj podróży świętojańskie ogniska, towarzyszyły westchnienia niewielkiéj gromadki ludzi, co się przed dworkiem została.
Ci ludzie gwarzyli jeszcze czas jakiś.
— Dobre państwo byli — mówił Kacper, parobek wiekiem najstarszy — szkoda, że się tak zmizerowali na starość.
— Niema co, że dobre byli — wtrąciła stara Wincentowa, niegdyś gospodyni i klucznica — ale panowie, to wiadomo, jak koty; choć i, na to mówiący, na łeb upadną, to zawdy na pazury staną, źle im nie będzie, ale nam, nam sierotom, gorsza przez nich je bieda.
— Ot nie pletlibyśta lepiéj — rzekł Kacper — gadacie, że im niby to nic... bogaćtam nic, jak kto musi z rodzonéj chałupy uciekać.
— No, to co? to co? — mówiła nieprzekonana Wincentowa — do Warsiawy se pojadą, stancyję najmą, i będą se siedzieli, jak u Pana Boga za piecem. Zawdy trochę grosowiny im pozostało, jadła se kupią, drew se kupią — co tam takim starym ludziom potrzeba? Będą spokojnie siedzieli, Pana Boga chwalili, a wiadomo że w Warsiawie co trzecia chałupa to kościół, a co trzeci dzień odpust.
— Ale?... — wtrąciła z powątpiewaniem Magda.
— A co? może nie wiem? możem nie widziała? cóż to ty głupia myślisz, że ja w Warsiawie nie byłam? widzis ją! jaka mądrala, — jesce ty nie żyła, jak ja jużem z państwem pół świata objechała!
— Tośta musieli śkaradnie daleko wędrować, bo za Warsiawą to już podobno jeno jeden Kraków, a za Krakowem jeno woda...
— Juści wiadomo ze daleko, bo za Warsiawą jesce coś ze dwie mile byłam, jak nieboscyk syn starych nasych państwa zył jesce na świecie — ale co ty tam się, głupia, na tem znasz!!
— Cichojta, cichojta, baby — rzekł Kacper — nie pora przekomarzać się tero... straciliśmy dobrych państwa...
— Oj! pewnie ze dobrych — ozwał się jakiś głos z gromady.
— On krzynkę nudny był czasem, to prawda, ale jak bywało, przyszło się po co do dwora, to z próżnemi ręcami nie puścił; coś chciał, toś dostał.
— Może i zmarnieli bez to — rzekła Wincentowa.
— Ot, takze gadanie! — a gdzie to zaś kto widział zeby pan zginął bez chłopa, albo chłop beze dwór? Choć siak czy tak bywało, zawdy jeden drugiemu je pomoc. Nie bez to oni zginęli, nie bez to... Jeno zydy ich zmarnowały, a i poprzody jesce róźna bieda...
Ekonom się zbliżył do gromadki.
— I cóż stoicie ludzie — taż noc przecie?
— Ot, gwarzymy, prosę pana, o nasem państwie co odjechali tera... gadamy, że dobre ludzie z nich byli, miłosierne...
— Ta, i co to pomoże! — rzekł machnąwszy ręką ekonom — już się nie wróci... przepadło! Podobno niezadługo nowy dziedzic przyjedzie.
— I pewnie — bo Berek, pachciarz, jeszcze w południe gdzieś pojechał, musi, żeby dać znać, że stare państwo dzisiaj wyjeżdżają. Tera on bedzie wielga osoba ten Berek, bo podobno nowy dziedzic to mu jakoś w krewności je...
— Toć uni wszystkie we familii som.
— Kto?
— A no... niby zydy.
— Oj! docekał się nas Stasin, docekał...
— Hm! — wtrącił ekonom — słychać, że to bogacz wielki ten nowy, na to mówiąc, dziedzic. Kupiec porządny, a pieniędzy to ci ma jak lodu w zimie.
— To i co?
— I żydowskiego odzienia nie nosi — jeno tak sobie chodzi jak jaki pan, co i nie poznać nawet...
— Bogać ta nie poznać! — wtrącił Kacper — zawdy go pozna.
— A to jak?
— Ano — wiadomo — juści do kościoła nie pójdzie, capki przed figurą nie zdejmie, a w piątek to się lepiéj mięsiska obeźre, niż jensy cłowiek we Wielgą Niedzielę.
— Ot, gadasz! jakżeś chciał żeby żyd siabasu swego nie znał? Na to on żyd je, żeby się swojego żydowskiego zakonu trzymał — ale powiadają, że tak się po pańsku nosi, że go jenszy człowiek sprawiedliwie nie pozna.
— A pan okumon widział go kiedy?
— Nie — jeno jego rządca, co tu był, to gadał, żebym się tu ostał na starych śmieciach tymczasowie — powiada że zapłaci rzetelnie.
— To i pewnie pan ostanie?
— Ja? a to mnie co po tém? Z łaski Boga i przez służby będę miał jeszcze co jeść — a zresztą, mam przecież edukacyą, na zakrystyana iść mogę, będę przy kościele Panu Bogu służył i z głodu nie zdechnę! Alboż to dziś człowiek z nauką chleba nie najdzie? a chociaż co prawda na organach nie zagram, ale względem śpiewu tobym inszego dławidudę w barani róg zapędził!
— Oj! pewno, pewno, wiadomo ze jak pon okumon zaśpiewa, to jeno hucy w kościele, jak nieprzymierzając, w gorzelni...
— No, tak — dopóki tu dawne państwo byli, tom, na to mówiąc, wisiał przy folwarku, charował i ujadał się z wami, moi ludzie, nie przykładając jak pies; ale teraz — co mi to potém? dla kogo? po co? na co? za jakie trzy grosze? Ot, posiedzę tu z wami jaki tydzień — krowiny sprzedam — ta i w świat... O pięć mil się wyniosę, żeby już na te kąty nie patrzéć...
— Toć i my także pójdziemy — dodał smutnie Kacper.
— Pójdziemy! pójdziemy! — wtrącili drudzy. — Chwalić Boga my wszystkie tutejse, rodzone, a tera roboty nie braknie. Już łąki koszą — żniwa tylko co patrzéć.
— Pójdę i ja za wami — rzekła Wincentowa — gdzie niebądź za komornicę u chłopa będę, to także na łyżkę barszczu i kawałek chleba zarobię — do żniwa się jeszcze powlokę.
Ekonom milczał, nareszcie po chwili rzekł:
— Tak — ja pójdę, wy pójdziecie, a jakże tu się folwark ostanie?
— O la Boga! a dyć go przecie wilcy nie zjedzą.
— A juści! Cego tu pilnować? Chyba tego wiatru co po stodole chodzi? — bydło przedane, — kunie przedane, z całego lewentarza tylo co jedne psiska ostali...
— Ta i chodźmy — bo i te zeniate parobki i fornale, co na ornalii byli, już powynosili się także.
— Chodźmy, chodźmy — zawołali wszyscy.
Gromadka ruszyła ku wsi. Dziewczyny pobiegły prędzéj; gdyż nęciły je jeszcze ognie płonące na wzgórzach, a Kacper, Wincentowa i stary ekonom poszli powoli, rozmawiając o tych, u których pracowali tak niedawno jeszcze.
Wincentowéj znów się na płacz zbierało, lamentować po swojemu zaczęła, dobroć dawnéj pani wychwalać...
— Płacze kobieta — szepnął ekonom do Kacpra.
— Nie dziwota, panie, dyć nie tylo babie, ale i chłopu, co przecie kwardziejszy jest, markotno na duszy się zrobi, jak widzi ludzką zgubę...
— A zguba, zguba szelmowska! — mówił jakby do siebie ekonom.
— Panie?... — zapytał nieśmiało Kacper.
— A co?
— Zawdy mnie we łbie jedna karkulacya świdruje... tylo ze nie mogę sobie tak aktualnie zmiarkować.
— Niby według czego?
— A według tych państwa... Bo jak się, niby, na to mówiący, chłop, gospodarz zmarnuje, to wiadomo bez co; a nabardziéj z tego skoro pijok je i o gospodarstwo nie stoi, ale państwo?... Toć siedzieli se staruszki spokojnie, jak dwa siwe grzyby pod dębem, kiele gospodarstwa łazili jak mogący, no i tak oto im na zły koniec przyszło! Co w tém za śtuka siedzi, zmiarkować nie mogę. Zwycajnie chłopisko durne, dziwuje się, dziwuje, a z cego ten dziwunek je — to i nie wie.
— Hm! — mruknął ekonom — masz ty Kacprze racyę. Bez co oni zginęli? a bez co inne panowie zginęli? bez co tyla ziemi wykupiły niemce różniakie i zydy?...
— To właśnie, panie, chciałbym ja wiedziéć. Może pon okumon to lepiéj zmiarkuje, co i po jarmarkach tyla jeździł i z organistami się zna, i nabozne pieśnie śpiewać umie.
Ekonom wąsami ruszył z dumą i namyślił się trochę, a potém zwrócił się z powagą do Kacpra i rzekł:
— Gadajmy tedy „per questiones” mój bracie.
— A jakze ja mam tak gadać cudacnie, kiej po miemiecku nie rozumiem!
— To téż widzisz, będziemy gadali po prostemu, po polsku. Czyś ty kiedy widział las?
— O to! Albo się mało cłek po lesie bydła napasł zamłodu, mało się to drzewa nawiozło, kloców nadźwigało?
— A... widziałeś kiedy jak to się burza porwie — ale taka co to, panie...dzieju, z piorunami — z gradem!
— Oj! oj! nieraz sprało po plecach siarczyście.
— To téż pewnie i to widziałeś, że jak burza wielka jest, to co największe drzewa obala, a maluśkie krzaczki, jałowce spokojnie se siedzą przy ziemi, i nic im. To widzisz, mój bracie, dobrze sobie w głowie rozkarkuluj, a dowiesz się czego chciałeś wiedziéć... — Tera bywaj zdrów, bo ja tu do organisty wstąpię.
Z temi słowy ekonom ku kościołowi zawrócił, a Kacper z Wincentową na wieś poszli.
Baba płakała i zawodziła głośno, a chłop rozważał słowa ekonoma.
Nareszcie stuknął się palcem w czoło, i rzekł sam do siebie:
— Miarkuję tera i ja! — i kiwał głową ze smutkiem, wzdychając nad ludźmi i losem, który nimi rzuca...
Na wzgórzach płonęły jeszcze ognie, pieśni brzmiały w powietrzu, młyn klekotał.
Może niejeden zabobonny wieśniak wybierał się teraz po kwiat paproci, do lasu, szczęścia szukać — i trwożnie patrzył przed siebie, czy z wody, trawy, krzaków, kwiatów, nie zaczną się wychylać strzygi, wiedźmy, topielice, upiory i cała ta ludność fantastyczna, w wyobraźni prostaczéj wylęgła... ten tajemniczy, zaczarowany świat duchów, co grozi i straszy, przeszkadza — pod mostami się gnieździ, na bagnach i topieliskach blademi światełkami migoce, lub w suchą wierzbę zaklęty, piszczy żałobliwie, przejmując trwogą nawet śmiałków odważnych.
Na niebie, od zachodu, wychyliła się chmura czarna, groźna, i z drugą, ku niéj płynącą, skrzyżowała błyskawice, niby dwa miecze ogniste. Potém, obie te chmury, jak dwa byki, gdy się do walki rzucić mają, zaczęły mruczéć głucho, i zbliżając się ku sobie, błyskać ślepiami krwawemi...
Umilkły pieśni... Pląsająca młodzież, usłyszawszy ryki powietrznych olbrzymów, biegła ze wzgórzy ku wioskom, szukać pod strzechami schronienia, a wiatr chłodny zerwał się nagle i miotał piaskiem na wsze strony, zasypywał oczy ludziom, mącił wody spokojne i szarpał się z drzewami, listki im zrywając z gałęzi.
Uciekali ludzie pospiesznie, popychali, potrącali się, staczali ze wzgórzy — śmiech żwawych chłopaków mięszał się z okrzykami przerażenia dziewcząt, a gdy oślepiająca błyskawica rozdarła obłoki, to wszystkie ręce machinalnie podnosiły się w górę, każdy żegnał się trwożnie.
Na wysokościach, w eterycznéj przestrzeni, w któréj jaśniała jeszcze część gwiazd nie zakrytych przez chmury — dwa potwory ogniem ziejące, rycząc groźnie zbliżały się coraz bardziéj ku sobie, zmieniając kształty, przybierając coraz fantastyczniejsze, coraz groźniejsze postacie.
Wreszcie — nagle potwory przyskoczyły do siebie i ugryzły się ognistym pocałunkiem piorunów. Zdawało się wtedy, że ziemia drży, że sklepienie niebios się wali. Głuchy, przytłumiony łoskot rozlegał się w górze, powtarzało go echo lasów — roznosiło daleko. Listki na drzewach drżały, ptaszęta tuliły się wśród gałęzi, lis do nory się skrył, a człowiek chował się pod strzechę, modląc się żarliwie by ją ogień niebieski ominął.
Potoki ulewnego deszczu spadły nagle i zalały w jednéj chwili świętojańskie ogniska, niebo całe pokryło się chmurami; czarna, nieprzenikniona okiem ciemność objęła okolicę, która pogrążyła się w niéj niby w jakim odmęcie piekielnym. Ryk gromów, szum wiatru, plusk grubych kropel deszczu uderzających o ziemię, trzask łamiących się gałęzi, mięszały się w jakiś nieopisany a przerażający chaos. Wszystkie szmery ziemi, wód i lasów ucichły, przestraszone ogromem i potęgą burzy — zwierzęta, ptaki, ludzie — wszystko, jedném słowem, kryło się jak mogło, przed szalejącym żywiołem.
Od czasu do czasu tylko, rozdzierająca niebo błyskawica mignęła oślepiającém światłem i na jedno mgnienie oka oblewała jasnością całą okolicę i roślinność przestraszoną, zmokniętą, zagrożoną w istnieniu swojém.
Może godzinę szalał uragan z ulewą. Potoki wezbrały, bagna zamieniły się w jeziora, owdzie zerwany mostek popłynął, a na samym skraju lasu, wielki stary dąb, na dwoje przez piorun rozdarty, szemrał gałęźmi z bólu.
Potém deszcz coraz rzadszy już był, gromy oddalały się, pomiędzy chmurami tu i owdzie błysnęła gwiazdka, niby pomyślna zwiastunka ciszy i uspokojenia.
A w miarę jak oddalały się chmury, w miarę jak więcéj gwiazd jaśniało, ziemia jakby uradowana, że klęska już przeszła, przesyłała niebu najwonniejsze kadzidła z róż, niezapominajek, lilij wodnych, wydawała z siebie cały aromat łąk, cały oddech tego drobniutkiego roślinnego świata, co zamieszkał nad brzegami rzeczułek i strumieni. — I czarne lasy, lasy sosnowe, do aromatu kwiecia mięszały balsamiczny zapach żywicy, a ziemia odnowiona, odświeżona, po obfitéj kąpieli, uśmiechać się zdawała, jak rusałka, gdy z fal rzecznych wyjdzie i perliste wód krople dźwiga jeszcze na sobie.
Ciemności zmniejszyły się, od wschodu już się i zorza rysować zaczęła, widać było niewyraźnie kontury chat wieśniaczych i dworek, w odosobnieniu, na górze stojący.
Dworek wyglądał malowniczo, otaczały go wieńcem drzewa stare i klomby bzów tureckich, jaśminów, śniegułek i róż dzikich.
Z tém wszystkiém, czuć tu było pustkę i nieobecność ludzi.
Puhacz wielki, o głowie dziwnie do kociéj podobnéj, z uszami stojącemi ostremi, z oczami których szeroko otwarte źrenice fosforycznym blaskiem jaśniały, usiadł na dachu i odzywał się smutnie, a z zewnątrz domu, zamknięte w kuchni dwa brytany, o których ludzie zapomnieli odchodząc, wtórowały mu wyciem żałosnem.
Biedne psiska, czuły że są samotne, opuszczone przez ludzi... Może byłyby wybiły szybę i wyskoczyły przez okno, lecz oba okna téj izby, niegdyś za spiżarnię, czy téż za skład jakiś służącéj, opatrzone były silnemi żelaznemi kratami.
Wyły więc żałośnie psiska, huczał smutnie puszczyk, i to były jedyne głosy przerywające uroczystą ciszę nocy letniéj — po burzy.




I.

O

Od chwili, w któréj po ukończeniu sprzedaży w drodze subhastacyi, Stasin utracił dawnych swych właścicieli, imć pan Berek Szczupak, dotychczasowy pachciarz, wyrażając się językiem pana pisarza gminnego, „przepadł bez wieści.”
Emigracya ta przecież odbyła się w sposób nader legalny, bo za pasportem i z zachowaniem wszelkich formalności wymaganych przez odnośne przepisy. Berek zaprzągł swego konika do dwukołowéj biedki, przywdział odświętny żupan, aksamitną czapkę, a wziąwszy zapas owsa i siana na drogę, puścił się w podróż długą i nużącą, bo aż do Warszawy.
Ponieważ od Stasina do Warszawy było coś około piętnastu mil drogi, a koleją Berek nie miał zamiaru jechać, gdyż chciał, jak zobaczymy niżéj, dwie pieczenie przy jednym ogniu upiec — przeto puściwszy się w podróż biedką, miał aż nadto czasu do zastanowienia się, w jaki sposób wziąć się do nowego dziedzica.
Na szczęście swoje, na spryt także coś liczył.
Najgorzéj to go przejmowało trwogą, że nowy dziedzic jest również żydem jak on.
— Żyd, jako żyd, myślał sobie Berek, to bardzo dobry jest, niech go Pan Bóg błogosławi i rozmnoży w potomstwie, jak piasek morski, ale żyd jako dziedzic, to gorzéj — i co prawda, co jemu po tém dziedzictwie? Na co? po co? Nie lepiéj w sklepie siedziéć — geszefciki obrabiać?... lub jeżeli już Pan Bóg takie szczęście daje i bogactwo, akcyj dużo trzymać, karetą jeździć, dyrektorem jakiego geszeftu zostać. Ale majątek kupować to głupstwo jest, to wcale nie żydowski interes! — Jak żydzi kupią wszystkie majątki, to z czego będziemy żyli, my, ci żydzi, którzy nie mają za co majątków kupić.
To delikatna kwestya — nawet okpić go, to już trochę nieporządnie, to nawet grzech poniekąd żeby swego brata okpiwać — a jak znów nie okpić, to z czego żyć?
— No — ale Berek wie także z boku, że ten nowy dziedzic, chociaż żyd, ale przecież nie taki jak wszyscy żydzi. Berek nawet słyszał, że to jest całkiem paskudny żyd! — po żydowsku nie lubi mówić, w chałacie długim nie chodzi, a podobno nawet w sobotę jeździ i cygaro pali! Żeby to była prawda, to Berek bardzoby się zmartwił i bardzo ucieszył zarazem. Zmartwiłby się, jako syn Abrahama, jako nieodrodny prawnuk jednego z dwunastu synów Jakóba — ale natomiast ucieszyłby się jako pachciarz, bo naturalnie z takim dziedzicem nie miałby już żadnego skrupułu, mógłby go na każdym kroku z czystém sumieniem wyzyskiwać i okpiwać, bo przecież nie godzi się nawet postępować inaczéj z człowiekiem, który się takich brzydkich uczynków dopuszcza...
Berek zbierze najdoskonalsze informacye o samym dziedzicu, wprzód nim się z nim zapozna, bo Berek jest człowiek bardzo rozumny i nie lubi kota w worku targować.
Od wszelkiego wypadku, jadąc do Warszawy, wstąpi jeszcze do kilku folwarków i traktować będzie o zadzierżawienie pachtu, bo jak się z nowym dziedzicem nie uda, to trzeba będzie emigrować ze Stasina.
Zatopiony w myślach, Berek jechał powoli ku Warszawie, układając w mózgu kombinacye rozmaite. Dwa razy nocował w drodze, aż trzeciego dnia o wschodzie słońca, dostrzegł zlekka zarysowane na horyzoncie wieżyce Warszawy, i charakterystyczny obłok dymu unoszący się nad miastem.
Wtenczas popędził szkapę, a minąwszy Grochów i liczne domki za rogatkami rozrzucone, dostał się na Pragę, i wraz z ekwipażem swoim zniknął w otwartéj bramie żydowskiego zajazdu.
Tam zmęczonéj szkapie zafundował dwie wiązeczki siana, a sam w gościnnéj izbie umył ręce, odmówił pacierze i posilił się kieliszkiem anyżówki. Żupan odświętny z kurzu otrzepał, piękny aksamitny kaszkiet rękawem ogładził, przyprowadził do porządku szeroką brodę, i tak wyświeżony, wyelegantowany już, puścił się ku miastu.
Dla pośpiechu ulokował się w czerwonym omnibusie, który dowiózł go aż na Zjazd, a ztąd przewędrował pieszo do ulicy Franciszkańskiéj, to jest do właściwego punktu, gdzie się spodziewał znaléźć obszerne, dokładne informacye.
Na Franciszkańskiéj już ruch wrzał w całéj pełni, na ciężkie wozy ładowano paki towarów, tragarze uwijali się po trotuarach, w sklepach gwar panował nieopisany, żydzi w cylindrach i eleganckich paltotach ocierali się o zacofanych chałaciarzy z prowincyi, a populacya słabszego zdrowia dążyła do ogrodu Krasińskich na wody... Obok delikatnych mam i cioci, cierpiących na zbyteczną otyłość, szły córunie i siostrzenice wyelegantowane, postrojone według ostatniéj mody... Berek spoglądał z rozkoszą na ruch uliczny, na towary, na nieustającą defiladę bogactw i ludzi; cieszył się w duchu, i obliczał, jakie to ogromne kapitały reprezentują te kilka ulic wyłącznie prawie przez jego współbraci zamieszkałych... Marzył, że kiedyś, kiedyś synowie jego, lub wnuki, znajdą tu miejsca dla siebie, że może który z tych sklepów będzie ich sklepem, a takie piękne panie jak te co na wody spieszą, ich żonami; a takie delikatne, wystrojone w aksamit dzieci, ich dziećmi.
Ale co prawda, wiele czasu na marzenia nie było, więc wnet Berek przywołał swe myśli do porządku, i wszedł do izby zakopconéj, brudnéj, na któréj szybkach wymalowany był żółty samowar, pąsowe kufelki i cynamonowa gęś, otoczona wieńcem liter hebrajskich. Dziś tego wieńca już niema, ale téż i dzieje powieści naszéj nie dzisiejsze, sięgają one czasów minionych niezbyt wprawdzie dawno, ale minionych...
Nie potrzebuję dodawać, że ów przybytek był czemś w rodzaju resursy, w któréj można było załatwić rozmaite interesa, pokrzepić ducha rozmową o najciekawszych kwestyach handlowych, a ciało pożywieniem przyrządzoném podług wszelkich przepisów obowiązujących prawego izraelitę.
Gwar tu panował wielki, to téż dyskutowano jednocześnie o licznych a różnorodnych kwestyach. Berek chwytał chciwie oderwane frazesy téj ogólnéj rozmowy, zachwycał się niemi, i podziwiał bogactwo najświeższych wiadomości i ostry, gryzący dowcip obecnych, którzy przyczepiali łatki najpoważniejszym firmom; jak prorokowie przepowiadali bankructwa, wymówienia, lub zmniejszenia kredytu; opowiadali o dziwnie skombinowanych operacyach finansowych; o figlach kupieckich, o tém jak zleżały towar poszedł za najświeższy, jak zagraniczny omijając komorę, udawał z powodzeniem krajowy, jak ktoś urządził idealnie mądrą wyprzedaż, ile ten lub ów zarobił na pożyczkach sprzedawanych na raty...
Berek poznał, że to była prawdziwa akademia handlowa, niewyczerpana i niewysychająca nigdy krynica geszefciarskiéj mądrości.
Cóż wobec niéj znaczy inteligencya małego miasteczka, co znaczą prowincyonalni szynkarze i faktorzy zbożowi, o których rozumie Berek tak wysokie wyobrażenie posiadał!...
Butów czyścić nie warci tym, którzy tu siedzą, nie warci, bo o takich świetnych interesach wyobrażenia nie mają.
Nasyciwszy się tym pełnym mądrości gwarem, Berek rozejrzał się po stancyi, miarkując, od kogoby potrzebnych informacyj zasięgnąć. W tłumie zalegającym izbę dostrzegł twarz znajomą. Był to faktor od koni, z którym spotykali się kilkakrotnie na jarmarkach. Temu jegomości objawił Berek co sobie życzy.
Faktor wysłuchał pilnie, kiwnął kilkakrotnie głową, a potém udał się w sam kąt stancyi, i przyprowadził młodego żydka w dość krótkim paltocie i okrągłym kapelusiku na głowie. Poczém wszyscy trzej zasiedli przy oddzielnym stoliku i przy kufelku piwa półgłosem prowadzili rozmowę.
Rozumie się, że naprzód ułożyli się, ile ma dostać faktor za to, że znalazł porządnego informatora, i w jaki sposób wynagrodzone zostaną informacye. Po dość żwawym targu przyszło jednak do porozumienia. Berek obrzucił młodego żydka gradem lakonicznych zapytań, na które również lakoniczne otrzymywał odpowiedzi.
Widocznie, że odpowiedzi te bardzo musiały przypadać Berkowi do gustu, gdyż oprócz umówionego honoraryum, kupił jeszcze swym towarzyszom po kufelku piwa, i wyszedł z szynkowni uradowany, rozpromieniony nadzieją.
Teraz już wiedział czego ma się trzymać i jak z nowym dziedzicem mówić; poznał albowiem dokładnie jego przeszłość, stan zamożności, stosunki rodzinne, charakter, usposobienie, i szedł z tém przekonaniem, że nie będzie targował kota w worku.
Niezadługo Berek znalazł się na jednéj z pryncypalnych ulic miasta, odszukał kamienicę, i po marmurowych schodach dostał się na pierwsze piętro.
Tu na drzwiach rzeźbionych bogato, przybita była błyszcząca metalowa tabliczka z napisem „Samuel Stein.”
Berek przekonał się więc, że pod względem adresu, informacya udzielona przez młodego żydka odznaczała się najdokładniejszą ścisłością.
Berek starannie buty o słomiankę wytarł, brodę kilkakrotnie przygładził, i nieśmiało za dzwonek pociągnął.
W drzwiach ukazał się po chwili wygalonowany lokaj w liberyi.
Zobaczywszy Berka, krzyknął na niego ostro:
— Czego? tu nie puszczają handlarzy!...
— Przepraszam bardzo wielmożnego pana nacielnika, mówił kłaniając się aż do ziemi Berek, niech wielmożny pan sobie nie gniewa, bo ja nie jestem żaden handlarz, tylko przyjechałem od bardzo dalekie okolice...
— No to gadaj, łapserdaku, czego chcesz, i wynoś się do kroć sto tysięcy!
Berek jeszcze niżéj się ukłonił.
— Przez urazy godne osobe wielmożnego pana, ja mam interes do jaśnie pana Samuel Stein, bardzo gwałtowne, co potrzebuje sobie z niego pogadać...
— Patrzcieno! a cóżeś ty za jeden?
— Ja jestem główny pachciarz z dobrów jasnego pana Steina, co un sobie niedawno kupił na licytacye i co ma tam sobie ze swoje godne familie przyjechać, i na zamieszkanie w tych pałaców sobie obsiedlić.
— A to zapewne ze Stasina?
— Akuratnie ze Staszyna, ja nazywam sobie Berek Szczupak, i jestem znany pomiędzy wszystkie szlachte i chrabie, co są w całego powiatu.
— No, kiedy tak, to poczekaj trochę, zamelduję cię panu, tylko nie ukradnij czego przez ten czas.
— Pfe! za co pan takie paskudne słowo powiada? co to ja mam być złodziéj? czy co?
— Ja tam nie wiem, czy ty taki, czy inny, siedź i czekaj.
Berek oglądał się w koło — przedpokój był ładny. — W rogu wielki wypchany niedźwiedź trzymał wieszadła do rzeczy, i patrzył groźnie szklannemi oczami.
Biedny pachciarz miał wielką ochotę krzyknąć „gwałtu”! lecz nie śmiał, słowa zamarły mu na ustach, bo oto z drzwi, które lokaj nieprzymknięte zostawił, wyszedł ogromny pies kudłaty, spojrzał na Berka, ziewnął i położył się na podłodze, tuż prawie przy jego nogach.
W pachciarzu duch zamarł — co to za pies? czy to pies wreszcie, czy jaki inny zwierz? może wilk zagraniczny?
Nie warczy, nie szczeka, tylko patrzy, ale jak patrzy! Sam anioł śmierci, co ma całe ciało pokryte oczami a w ręku wielki miecz, na którego końcu wiszą trzy krople trucizny, nie patrzy chyba tak przerażająco i groźnie... Żeby choć szczeknął, toby kto na ratunek przybiegł, ale on tylko patrzy, tak okropnie patrzy!
Bodaj to szlacheckie psy na wsi, nie patrzą, nie gryzą, a jak pachciarz przyjedzie to takiego gwałtu narobią, że gdyby nawet szlachcic spał jak zabity, to go przebudzą.
A ten tylko patrzy... tak przerażająco patrzy!
Krótka chwila oczekiwania wiekiem się Berkowi wydała, trząsł się i drżał jak listek osinowy, żałując w duszy że tu przyszedł — że nie wziął pachtu w innéj wiosce.
Lokaj powrócił i oświadczył, że pan Stein życzy sobie widziéć Berka, i że czeka na niego w swym gabinecie.
Przeprowadzony przez lokaja, pachciarz znalazł się niebawem w eleganckim, bogato umeblowanym pokoju.
Pan Stein siedział przy biurku założoném stosami papierów i dzienników. Był to człowiek w średnim wieku, o spojrzeniu dość ostrém, kościach policzkowych wystających, rysach wyrazistych, typowych. Czarny, siwiejący już potrosze zarost otaczał mu twarz, a wysokie czoło miało cechę inteligencyi.
Berek skłonił się do saméj ziemi w milczeniu, nie wiedział bowiem jak tytułować tego pana: czy pochlebić mu „jasną wielmożnością,” czy téż uderzyć w strunę czulszą, głębszą, i rzec po prostu „szolemalajchem,” jak każe dawny wschodni obyczaj.
Berek przypomniał sobie, że kiedy pewien rabin z małego miasteczka, będąc zagranicą, odwiedził sławnego Rotszylda w Frankfurcie nad Menem, takiego potentata i pana! to w rozmowie z nim używał żargonu, i został doskonale przyjęty. Ale Berek nie rabin, Stein nie Rotszyld, a Warszawa nie Frankfurt nad Menem. Co kraj to obyczaj. Pachciarska dyplomacya nakazywała więc czekać, w jaki sposób gospodarz się odezwie i zastosować się do tego.
Stein pierwszy odezwał się po polsku.
— Więc to pan byłeś pachciarzem u poprzedniego właściciela w Stasinie?
— Z wielkiem przeproszeniem jaśnie wielmożnego pana, po pierwszego, ja nie jestem żaden pan, ani obuwatel, tylo prosty żyd i nazywam sobie Berek Szczupak, a po drugiego, to ja bułem pachciarzem, i przyjechałem powinszować jasnego pana kupno tego majątek.
— Bardzo dobrze, mój panie Berku, kontent jestem, że cię widzę — proszę cię, usiądź sobie.
Berek skłonił się kilkakrotnie i usiadł, a raczéj uczepił się na samym brzeżku krzesełka.
Stein odezwał się znowu.
— Tam musi być spustoszenie wielkie w tym folwarku.
— Co prawda, jaśnie panie, niema tam wielkiego wesołoszciów; wszystko już poprzedawane, a te dawne państwo co uni tam buli, to pewnie już sobie pojechali w świat, do cztery wiatry.
— A powiédz mi, proszę, jaka tam ziemia, donoszono mi, że podobno niezła.
— Rarytne ziemie! bogate ziemie! prosze jasnego pana! gdzie miejscami jest krzynkę mokro, to uno bywa sapowate, a gdzie znowu krzynkę sucho, to jest piasek, bardzo fajn, żółty jak kwiatek.
— To nieszczególnie — a łąki są?
— Oj! oj! żebym ja miał tyle szerokie szczęście, jak tam długiego łąków jest!
— A jakież to te łąki? rządca mi mówił, że podobno kwaśne.
— Przepraszam jasnego pana, ja tego łąki nie brałem z przeproszeniem do gęby — ale co uni mają być kwaśne? — uni zwyczajne są jak łąki — zielone; bydło je tego siana z wielkiego smakiem, jak krowa złapie kłaczek w gębę, to aż się jéj uszy ruchają, tak gryzie.
— A las?
— Jak do miejsca — gdzieindziéj to un trochę już pokaleczony jest, ale w drugie miejsce to się budulcu zdybie; można mu jeszcze sprzedać za dobre pieniądze — ja mogę zara jasnego pana kupca nastręczyć. U nas w miasteczku jest wielki amator do drzewo — siwy Mendel, aj! aj! wielki kupiec! Un już trzy razy pływał do samego Gdańska.
— Nie będę sprzedawał...
— Jakto? — zapytał zdumiony Berek — nie sprzedać lasu?... to nie dobrze jest, to, przez urazy, nie warto buło wieś kupić.
— Tak sądzisz, panie Berku?
— Ny — a jak ma być? — u nas to jest bardzo prosty interes. Kupi się folwark i zara się sprzedaje lasu, to za tego lasu jest ziemia, potem się tego ziemie puści pomiędzy chłopy, albo pomiędzy niemce kolonisty, to za tego ziemie jest znowu w dubelt pieniądzów!... To taka mechanika jest... a samemu siedziéć, gospodarstwo zrobić — to nie interes.
— Dlaczego?
— Dlatego nie warto jest, że raz to się uno urodzi, a trzy razy to się nie urodzi; po drugiego co cene kiepskie jest na zboże, po trzeciego, co te chłopy, to bardzo paskudne grubijany się teraz zrobili, żadnego posłuszeństwo nie znają, a przytem, nawet takie głupie bydło jak krowa, albo kuń, to lubi zrobić głupstwo i zdechnąć — a co się po nim zostanie — cała sukcesya kawałek skóry i ogon! — to zysk! bardzo ładny zysk!
Stein rozśmiał się.
— A właśnie — rzekł — ja kupiłem folwark na to, żeby gospodarować, żeby tam mieszkać.
— To nie może być! jaśnie pan potrzebuje to nie zrobić.
— A to dlaczego?
Berek zawahał się — Stein nastawał.
— No, dlaczego? powiédzże otwarcie — bardzo proszę.
— Dlaczego?... dlaczego? ny, ja powiem... przepraszam, bardzo grzecznie przepraszam, co przez urazy, takie słowo powiem, ale... ja nie wiem, ja tak słyszałem... może tamte łajdaki zełgali bez złość?...
— Ależ co? — o co idzie?
— Ny, ja bardzo przepraszam jasnego pana, ale tamte drugie łapserdaki gadali co jaśnie pan jest... z naszych.
— Więc cóż tego?
— Ny — co? to jasnemu panu nie warto gospodarować, bo to jest interes z przeproszeniem wcale nie żydowski.
— Proszę cię, mój panie Berku, nie przepraszaj mnie tak ciągle za żyda, przecież to nikogo nie hańbi.
— Aj! waj! jaśnie pan złote słowo powiedział, wielkie słowo! — u nas między proste żydy, to jest wielkiego honoru — ale między te wielkie państwo co uni z naszych są, to uni sobie wstydzą od taki dziadek co wódkę sprzedawał, albo od biedne ciotke, co za straganem siedziała.
— Mniejsza o to, ja się nie wstydzę i właśnie chcę być gospodarzem.
— Do woli jasnego pana, ale mnie bardzo jasnego pana żal, mnie się już serce ściska, co takie godne osobe, taki pan, idzie na wieś.
— Co za szkoda?
— Jaśnie pan tam sobie zmarnuje.
— Z powodu?
— Ny, ja już jaśnie pana mówiłem, co to nie żydowski interes. Po pańskiego honoru ja widzę, co uni jasnego pana zjedzą galop!
— Kto oni?
— Wiadomo — nasze żydki.
— Mnie?
— Tak jest.
— No, nie żartuj...
— To nie jest żarty — to bardzo prosty interes. Jaśnie pan w delikatnego rozumu skalkuluje sobie, co jak, przez urazy, jest kilka psy, to uni gonią zając w wielkie przyjacielstwo, ale jak jeden pies trzyma w gębie gnat, to tamte drugie nie mają dla niemu przyjacielstwo, bo uni sami téż lubią gnatów jeść — ny, ale kiedy taka wola jasnego pana...
— Przepraszam cię, mój Berku, lecz się nie znasz — nie rozumiész ani ducha czasu, ani interesów spółecznych.
— Aj! aj! żeby ja tyle zdrowia miał, wiele ja już interesów we spółkę zrobiałem!
— Tak, to ci wierzę, ale mniejsza o to — chciałem skorzystać z twojéj bytności, i spytać wiele krów pomieścić może obora w Stasinie?
— Oj! oj! tam wlezie choć pięćdziesiąt.
— To dobrze, bo właśnie kupiłem czterdzieści krów holenderskich, bardzo mlecznych, i za kilka dni, jak się spodziewam, będą już na miejscu.
— Ny — a jak z pachtem będzie? — ja tyle lat już tam siedzę, ja sobie myślę, co jaśnie pan nie będzie mnie teraz opuścić z dzieciami — ja za tych krów dobrze zapłacę.
— No — to trudno — bo ja mam inne zamiary.
— Jakich to zamiarów?
— Chciałbym sam prowadzić gospodarstwo.
— Aj! proszę pana, przez urazy, to jaśnie pan tera dziedzicem jest, tak jak każdy szlachcic, a gdzie kto widział, żeby szlachcic przez pachciarza buł. Kto to słuchał?
— Ja nie szlachcic — wiesz przecie.
— Ny, to jeszcze lepiéj — ryba to sobie trzyma w kompanii z rybem, a ptak z ptakiem; czy jaśnie pan widział coby szczupak miał spółke z gęsiem, albo z kogutem? Jak swój swojemu nie będzie dopomódz, to w co sobie świat obróci?
— Bądź co bądź, mój Berku, nie martw się — tymczasem załatwisz mi kilka interesów — co będzie nadal zobaczymy — nie skrzywdzę cię.
— Trzymam godne słowo jasnego pana, a to już tak znaczy jakbym miał pełne garściów szczęścia.
— No, dobrze, mój Berku, ale zanim ci dam niektóre zlecenia, to chciałbym jeszcze wypytać o tamtą okolicę — zapewne znasz ją, bo powiadają, że wy pachciarze macie dyabelny spryt.
— Jakby my mogli sprytu nie mieć — przecie cały nasz majątek... to głowa!
— Powiedzże mi tedy przedewszystkiém, kto tam blizko mieszka — czy to ludzie porządni, czy można z nimi żyć?
— Różne uni jest, ale żyć z nich można; — pierwéj to uni dużo lepsze buli, ale tera już sobie zmądrowali krzynkę.
— Nie rozumiesz mnie — idzie o to, jakie tam jest towarzystwo?
— Jest tém tego towarzystwo do dyabła! — uno siedzi na kużdego folwarku, jak bocian na stare stodołe, toć i jaśnie pan sam przez tego towarzystwo folwark kupił!
— Mój Berku — przechwalono was — myślałem że pachciarze są sprytni, a tu widzę, że trudno się z tobą dogadać...
— Za co trudno? Ja jasznie pana powiem, co jeszcze tamtego tygodnia, to ja miałem wielkie sprawe w sądzie, o jednego nosatego kunia, co ja go chłopowi sprzedałem. No, to choć tamte świadki gadali, to ja dałem takie świadki co znowu inaczéj gadali, a jak sam zaczynałem gadać, to się całe sprawe całkiem do góry nogami przewróciło; z tamtego nosatego kunia to sze zrobił dychawiczny kobuła, a z tego co ja miałem zapłacić chłopowi za kunia, to chłop mnie jeszcze kosztów zapłacił. Tak moje świadki gadali, tak ja dobrze gadałem, a jaśnie pan znowu gada, co ze mną nie można się dogadać.
— No, dobrze — dobrze — ale już nie mów mi o sprawach, tylko odpowiadaj na moje zapytania, a naprzód, kto z obywateli mieszka najbliżéj Stasina?
— Oj! oj! uni wszystkie są najbliżéj — we Złotkowie, w Czarnewode, w Jeszonowke, w Grzibów — teraz w Majdanie to sam hrabia jest. Jasne pan pewno sobie pyta o kompanije, o goszczów?
— Tak...
— Ny, tego to dosyć jest — tylko co uni tera tak nie balują jak wprzódy. Bez to i w nasze miasto biedność jest — sklepów upadło, ruch mały — dla nasze żydy to bardzo nieprzyjemne jest...
— Ale — ale — a jacyż to ci żydzi wasi — porządni ludzie?
— Bardzo porządne — mądre kupce i obywatele — tylko mnie się widzi, jak uważam po godne osobe jasnego pana, to nie będzie dla niego z takich żydów wielkie przyjemnościów.
— Dlaczego?
— Bo uni bardzo stare mode trzymają, do pańskie pokojów to niezdatne jest.
W téj chwili do drzwi zapukano.
— Proszę wejść — rzekł Stein.
Do pokoju wbiegła młoda, elegancko ubrana osoba. — Mogła miéć szesnaście, siedmnaście lat najwyżéj, była szczupła, wysmukła, a twarz jéj przedstawiała typ wschodniéj piękności. Panna Regina dopiero skończyła pensyę, a obecnie przepędzała czas pomiędzy fortepianem a książką. Zobaczywszy Berka, zatrzymała się na progu.
— Ach! przepraszam — rzekła — nie wiedziałam że tatko zajęty...
— Ależ nie — rzekł Stein — owszem, dobrze żeś przyszła... ten żydek, widzisz, jest właśnie z naszego majątku...
— Jak to dobrze żeś pan przyszedł — rzekła do Berka, który do saméj ziemi się kłaniał — muszę panu zadać mnóstwo pytań — najprzód, czy tam ładnie? czy są malownicze widoki?
— Proszę jasne panienki, widok jest, bo oknów są wielkie, na ośm szybów; tylko mnie się zdaje, co uni wcale malowane nie jest.
— Nie dogadasz się z nim — wtrącił Stein.
— Za co nie? proszę jasnego pana, przecież ja ztamtąd jestem, wszystkiego wiem.
— Więc czy jest woda, drzewa, kwiaty, ptaszki?
— Oj! oj! jasne panienko, żeby ja tyle szczęścia miałem, co tam tego jest! Wode pełne dwa studnie i całkie jezioro, a jak deszcz pada, to jeszcze więcéj jest. Drzewo cały las, i krzaków nie brakuje — różne ziele i badylów pełno — a ptaków! oj! oj! żeby ja tyle złotówków miał, co tam się zdybie kurów, kaczków, gęsiów! a wrony to tak łażą po polu jak muchy.
— Nie wystarcza ci to? — zapytał Stein.
Panna rozśmiała się, Berek wciąż prawił.
— To ja powiedziałem jasne panienke wszystko, co w nasze Stasin buło i jest, ale nie mówiłem jeszcze tego co tam nie było a będzie.
— Czy i to pan wiész? — zapytała.
— A jakże — to wiem proszę jasne panienki, co jak nasza wieś i nasz folwark stoi, to jeszcze takie piękne, takie adukowane, takie delikatne dziedziczke w niéj nie buło!
Nie będziemy powtarzali dalszéj rozmowy Berka z nowym dziedzicem, tém bardziéj, że dotyczyła ona wyłącznie zleceń, jakie Berek podjął się załatwić.
Ex-pachciarz opuścił mieszkanie Steina rozpromieniony, w jak najlepszem usposobieniu, i tegoż dnia na noc puścił się w podróż z powrotem.
Przez drogę rozmyślał o różnych interesach, plany, i kombinacye układał — nie musiały one być bardzo dla Steina korzystne, bo Berek skrupuły sumienia miał jakieś, i mówiąc sam do siebie półgłosem, usiłował je zwalczać.
— Un jest żyd, — szeptał do siebie — trochę jego szkoda — ale jaki to żyd?! — Paskudny pies leży u niego pod progiem, un sam po żydowsku nie gada, gospodarować chce! Co komu z takiego żyda? jaka z niego pociecha? Jest jedzenie koszerne, są interesa koszerne, dlaczego jemu się chce interesów trefnych? po co un głupi jest? a przez to że głupi, to zginie, a choć zginie to mała szkoda — jego pieniądze zawsze w żydowskich rękach zostaną, a zresztą czy ja temu co winien?
Tak myślał sobie Berek, kiwając się na biedce, któréj koła obracały się powoli, po piaszczystym gościńcu.





III.

O

Onufry Bolibrzuch, w przeciągu długiéj gospodarskiéj i życiowéj praktyki, miał doświadczenia wiele, a sąsiedzi lubili go słuchać.
To téż nazajutrz po odjeździe naszych staruszków, przed chatą Onufrego zebrała się gromadka spora. Nie dziw, wyjazd ten bowiem był w dziejach wioski epoką, bo rodzina dawnych właścicieli od Bóg wie jakich czasów w téj wiosce siedziała, i nikt z najstarszych ludzi zmian takich nie pamiętał.
Onufry przed chałupą stał i kosę klepiąc, w milczeniu przysłuchiwał się gwarnéj rozmowie.
— A co to Onufry nie gadają nic? — zapytał go jakiś młodszy chłop.
— Bo lepiéj nie gadać, niż pleść jeno trzy po trzy, co się kupy nie trzyma! — odparł ostro stary.
— Cośta bardzo markotni, moi złoci, — odezwał się gospodarz Walenty.
— A juści tańcować mam? Wam to jeno zawdy wesołość w głowie! chocieśta stare kiej grzyb, nieprzymierzając.
— Ta i co — płakać będę? — Chleb, Bogu dzięka je — ziemia święta rodzi.
— Ha — no, juści tak — jak se gębę napchata, to już wam dość. Toć i moja łysa kobyła to samo potrafi, i ona taka mądra!... I insze ludzie także, najeść się — wyspać się i skutek...
— A cóż mamy robić? my proste chłopy, do nijakiéj tam mądrości nam nie pasuje sięgać.
Onufry ręką machnął.
— Patrzyta oczami i nie widzita — rzekł — dyć tera przewrót świata nastaje. Ot i naszych starych dobrych państwa niema, a kto je wie, kto tu przyjedzie? jaki tu nowy nastanie?
— Pono zyd.
— Ano juści zyd, — tera oni do wszystkiego najpierwsze — jak jeno co do sprzedania, to wnet kupią, bo u nich pieniędzy jak lodu...
— Ale gadają — ozwał się jakiś chłop — że to zyd nie prosty — jeno taki miemiecki — aligant...
— Bóg go tam wie — toć go przecie nikt z nas nie oglądał.
— Dowiemy się wnet.
— A zkąd?
— O! patrzajta na drogę, jaki kurz śkaradny od Przewalinki, musi ktoś jedzie ztamtela.
Onufry oczy ręką od słońca zasłaniając, wpatrywał się w punkt czarny na drodze. Punkt ten powoli posuwał się ku wsi, a nad nim duży tuman kurzu się wznosił.
Zdawało się chłopu, że jakiś znajomy ekwipaż poznaje.
— To je nasz pachciorz! — zawołał — Berek jedzie!
Chłopi wytężyli wzrok.
— A dyć Berek; sprawiedliwie że Berek i jakoś mu musi być pilno do chałupy, bo okrutecnie śkapę pogania.
— Berek! Berek! — zawołali chłopi.
Po chwilce ekwipaż pana Berka we wsi się znalazł. — Chłopi otoczyli go kołem i pytaniami obrzucać zaczęli.
— A gdzieżeś to bywał, Berku, tak długo? — gdzieś to wędrował po świecie?
— Co wy się pytacie, moje ludzie, gdzie ja buwałem? wy się lepiéj pytajcie, gdzie ja nie buwałem?
— Oho! widzis go — jaki bywalec!
— Ny! ny, dobrze wam gadać! — ja pół świata objechałem — aż mnie wątroba kiele serca ściska. Ja już nowego dziedzica widziałem.
— Widziałeś?
— Oj! oj! żebym ja tak swoje szczęście widział.
— No i co? spodobał ci się?
— Obaczyta! Aj! waj! dus a grojse purec! to jest z pełnem gębem pan — u niego to lokaj porządniéj chodzi niźli u nas sam hrabia — a jakie u niego pokoje! — jakie bogactwo! to aż oczy bolą patrzyć, samo złoto, aż kapie, a brylantów to u niego jak śmieciów, mnie się zdaje, co un na obiad jada kaszę z brylantami, a kartofle z perłem, co jeden sto rubli stoi.
— To i co nam z tego? — zagadnął Onufry.
— Ny? jakto — co z tego? co z tego? Wiadomo, jak dziedzic bogaty, to i chłopy bogate, a jak dziedzic kapcan, to i chłopy nic z niego nie mają — i żydy téż nie mają.
— Nie bójta się — zydy zawdy mają, a jesce przy zydzie...
— Oj, nie gadajcie wy tego mój kochany Onufry, bo przy szlachcicu zawsze lepsze życie jest, ale co tam o tém gadać, ja wam lepiéj co powiem, że nowy dziedzic kazał wam się wszystkim kłaniać.
— Kiej on nas nie zna.
— Ny, widzicie jaki un delikatny! un was nie zna a już się wam kłania, a co to będzie jak was pozna? jak wy sobie pokochacie?! co to będzie? aj! waj! moje kochane ludzie, co to będzie?
Chłopi milczeli, Berek wciąż perorował.
— Un będzie dla was taki dobry, jak malina z miodem, bo to pan, to wielki pan!
— Jakże pan, kiej zyd? — zapytał chłop z powątpiewaniem.
— Ny, to un właśnie bez to jeszcze większy pan, wy w swoje chłopskie głowe powinniśta przecie zmiarkować. Jak wam się widzi, co to jest pan?
— No — wiadomo — pan to je... pan.
— Aj! waj! jakie wy mądre! pan to je pan! krowe to jest krowe, a pies to jest pies! to takie wasze gadanie!?
— Ano — tedy jak?
— Ja wam co powiem, moje ludzie... ja wam powiem co to jest pan! Jak pan niema pieniądzów, to un wcale nie jest pan, choćby jego ojciec był najgłówniejszy pan i hrabia w całe gubernie, tak samo jak kuń, żeby nie miał czterech nogów toby nie buł kuń... ale jak żyd ma pieniądze, to un jest pan! Un jest pan lepszy od wszystkich hrabiów na świecie, bo za jego pieniądze, to i hrabie przyjdą się jemu ukłonić, uni będą jego w brodę całować, uni będą jego prosić za wielkiego honoru, żeby im pozwolić jaśniego hrabicza z jego Ruchlą obżenić! Co myślita — może tak nie jest?
Chłopi, jakby uznając słuszność argumentu, milczeli — Berek zaś tłumaczył im swoje teorye.
— Co to znaczy pan? to znaczy jedno głupstwo, nic więcéj! największy i najprawdziwszy pan na świecie, to wiecie wy kto?
— A bo my ta możemy wsyćkich panów znać?
— Głupieśta wy, moje ludzie... — Największy pan na świecie to jest rubel. Bankocetel to jest pan! jak kto ma rubla to jest pan; kto ma dwa to już jest w dubelt pan, jak ta strzelba co ma dwa dziurów do strzelnięcia; kto ma sto, to jeszcze większy, a kto ma sto tysięcy, aj! waj! kto ma sto tysięcy, to może sobie śmiać ze wszystkie hrabiów na świecie, a nas nowy pan dużo pieniędzy ma... bo to bardzo wielki pan — bardzo bogaty pan!!
— I jakże do takiego pana gadać? — zapytał Onufry.
— Jak gadać, wiadomo — jak do pana, trzeba jemu gadać, jaśnie wielmożny panie.
— Zydowi? — zapytał z niedowierzaniem chłop.
— Ny, to co? co wy myślita, że żyd to już jasności nie stoi, wy myślita, że żyd to nie człowiek? Wieta wy, że jest takie żydy na świecie, co ich sam turecki król prosi, żeby uni jemu pieniądzów pożyczyli?
— No, wiadomo że zyd je człowiek, bo i księża tak powiadają, jeno zawdy...
— Jeno co?
— Ano, zawdy zyd... Ale czy choć gospodarz z niego?
— Aj! waj! rarytny gospodarz! Obaczyta wy, co un tu porobi, to się cały Stasin do góry nogami przewróci...
— No — no!...
— Tu będzie pełny plenipotent, rządca, ekunom, karbowy, gumienne, stajenne, stangret, lokaj, pokojówka, kucharz, aj! waj! czego tu nie będzie!.. Ogrodnik téż będzie — jeszcze lepszy niż u wszystkich panów w całe okolice.
Onufry roześmiał się, i zapytał Berka.
— Słuchajno Berku, a co oni będą jedli, te tam wase plepotenty, rządce, lokaje, ogrodniki?
— Nie frasujta się — nie zabraknie im nic.
— Nie wiem — bo nasze stare państwo tyla słuzby nie trzymali, i to nie tęgo im szło, a choć tera ziemia zydowska, dla zyda lepiéj nie urodzi jak rodziła.
— No to nie wielki ambaras! jak w Stasinie zabraknie, to u pana w kieszeni dość, a nasze zydki postarają się jemu choć z końca świata sprowadzić.
— Chyba że...
— Ny, jak pieniądz jest, to bajki! wszystko za niego można dostać. Ale ja gadam tu z wami, a tymczasem, moje ludzie, pierwszy interes. Ja chciałbym między wami furmanków najmować do kolei.
Chłopi zaczęli się skrobać po głowach.
— Gdzie zaś tera na taki czas by kto jechał, sam sianokos, każdy radby siano złapać, póki słonko przyświeca.
Tłumaczenie wszakże niewiele pomogło, poczęstunek i doświadczona, wypraktykowana elokwencya Berka sprawiły, że chłopi zdecydowali się dać odpowiednią ilość furmanek i przywieźć rzeczy z kolei.
A potrzeba było tych furmanek niemało, gdyż pan zajeżdżał dworno; fortepian z sobą wiózł, masę mebli, a prócz tego, w oddzielnym wagonie, sprowadzał pełno najrozmaitszych maszyn i narzędzi rolniczych, które w zacofanym Stasinie miały dokonać różnych zmian i reform, w duchu ostatnich wymagań agronomicznego postępu.
Pełny tedy wagon był zapchany przez brony, pługi, siewniki, ekstyrpatory, kultywatory, obsypniki, a niezależnie od tego, miały jeszcze przybyć dwie żniwiarki i ogromna, ulepszona młocarnia.
Gdy tak koleją dążył inwentarz martwy do celu swego przeznaczenia, wynajęci ludzie pędzili powoli gościńcem piękne holenderskie krowy, a pan plenipotent uwijał się po jarmarkach, szukając koni, któreby mogły służyć za wzór siły i wzrostu.
Pan Stein ex-kupiec, po kupiecku interes traktował, i pragnął odrazu, nie żałując pieniędzy, rzucić w gospodarstwo nakład znaczny, w nadziei, że mu się to w niedługim czasie opłaci. Pan rządca, niemiec, utrzymywał go jeszcze w tém przekonaniu i coraz to nowe wynajdywał potrzeby, a że sprawunki te sam załatwiał, więc, naturalnie, źle mu się nie działo.
Rzeczywiście, dzięki hojności dziedzica i zabiegliwości rządcy, folwark zaopatrzony został w odpowiedni komplet utensyliów nowych, malowanych, błyszczących, oraz w inwentarz odpowiedni do kompletu. Konie fornalskie paradowały w pięknych, nowiutkich chomontach, woły przyczyniały niemało kłopotu parobkom, a stadko rambouilletów imponowało obfitością wełny.
Co ta przyjemność kosztowała, sam Stein nawet mówić nie lubił, bo nie przyjechawszy jeszcze i nie obejrzawszy nowonabytéj fortuny, mógł słusznie mniemać, że kupił studnię, w któréj Bóg wié jakie kapitały można utopić.
Berek patrząc na te nakłady, uśmiechał się w duchu, lecz nie oponował, ani odradzał, trzymał się z daleka, grzecznie, kłaniał się nizko, rządcę jaśnie panem nazywał, a przytem faktorował, nadskakiwał, czapkował, gdzie się co dało urwał, i tak żył z dnia na dzień, czekając rychło się jego i pachtu losy rozstrzygną.
Stein czekając aż wszystko będzie już urządzone, dom umeblowany, służba przyjęta, zakupił trochę dzieł rolniczych i studyował agronomię, do któréj nagle nabrał szczególnego zamiłowania. Naczytawszy się o wysokiéj kulturze gospodarstw niemieckich, postanowił téż ze Stasina uczynić coś w rodzaju niemieckiéj fermy, w któréj byłoby wszystko, co tylko w gospodarstwie być może, a że był przekonany, iż przy pieniądzach, wszystko da się do skutku doprowadzić, więc nie zrażały go wydatki.
Czytał Stein książki rolnicze, a zarazem chcąc wiadomości z nich poczerpnięte illustrować sobie widokami przyrody, wyjeżdżał często w stronę Wilanowa, za rogatki, i tu, dzięki erudycyi stangreta, uczył się rozróżniać żyto od owsa, pszenicę od jęczmienia, a groch od kartofli.
Panna Regina towarzyszyła ojcu w tych wycieczkach, zachwycała się bławatkami w zbożu i barwnemi motylami, kołyszącemi się na różowych kwiatkach ostu.
Panna szczególnie z wyjazdu na wieś czuła się szczęśliwą... Cały poetyczny świat, znany jéj dotychczas z książek tylko, nęcił ją i wabił ku sobie. Zdawało jéj się, że szumiące bory pełne są sylfów i nimf leśnych, że z fali wód srebrnych ujrzy wychylające się uśmiechnięte rusałki, że podpatrzy romans motyla z różą, zrozumie tajemnicę śpiewów słowiczych. O rozczarowaniu, o prozaicznéj stronie życia nie myślała nigdy, bo i czasu i sposobności po temu nie było. — Jedynaczka, wypieszczona przez ojca, wychowana w dostatku, nie miała czasu spojrzéć przykréj stronie życia oko w oko, ani téż poznać ją bliżéj.
Chowała się w domu, miała guwernantki, potém na pensyę chodziła, a że lubiła czytać wiele i kochała się w poetycznych utworach, przeto świat książkowy stał się jéj światem poniekąd, i po za granice tego świata nie wychylała się prawie.
Wpływ matki bardzo małą rolę w jéj życiu odgrywał, bo państwo Stein, po kilku latach pożycia, rozłączyli się z sobą.
Nie wiem czy sercowe, czy téż finansowe sprawy rozłączyły tę parę, lecz pani, niedługo po rozwodzie przeniosła się do lepszego życia, już jako małżonka właściciela bankierskiego kantoru, pan zaś nowych związków, pomimo nalegań familii, zawrzéć nie próbował.
Stein, który się do gospodarstwa zapalił, wertował czasopisma specyalne, przeważnie niemieckie, wyciągi z nich robił, notatki, i wszystko co tylko przeczytał miał zamiar zaraz w swoim nowonabytym folwarku stosować. Czytanie zabierało mu prawie całe dnie, reszta zaś czasu upływała na konferencyi z rządcą, który poznawszy zaraz, że pracodawca jego wcale o gospodarstwie wyobrażenia nie ma, umiał zręcznie sytuacyę na swoję korzyść wyzyskiwać — i zanim jeszcze faktycznie obowiązki sprawować zaczął, już sobie potrafił „uczciwym sposobem” jakąś sumkę na „czarną godzinę” do kieszeni schować!
Liczne, a kosztowne sprawunki, kupna i nakłady nastręczały po temu aż nadto sposobności.
Co się tyczy panny Reginy, to ta również z wielką chęcią garnęła się na wieś. Obiecywała sobie wiele przyjemności, spacerów, konnéj jazdy, wycieczek wodnych po sąsiedniem jeziorze — i ażeby być na to przygotowaną, kazała sobie sporządzić kilka odpowiednich kostiumów, oraz kapeluszy.
Dzień wyjazdu jeszcze oznaczonym nie był. W starym, przez dawnych dziedziców opuszczonym dworku, rozlegał się stuk młotków, i kilkunastu rzemieślników pracowało nad tém, aby zatrzéć w nim wszelką cechę starości.
Odnawiano sufity, a ściany pokrywano obiciami nowemi, w kolorach jaskrawych, wyrywano stare podłogi, aby je zastąpić eleganckiemi taflami posadzki.
Jedném słowem, stary, nieco przygarbiony dworek, miał się pozbyć wszystkich cech swoich dawnych, i przybrać zupełnie inne pozory.
W ogrodzie pracowano również. Uliczki zarośnięte czyszczono, budowano altanki nowe i mostki.
I wjazd i brama i dziedziniec miały być odświeżone i odnowione zupełnie.
Chłopi patrząc na to głowami kiwali, a Berek przyglądał się z uśmiechem i obliczał, co ten interes kosztuje; gładził okazałą swą brodę, i dziwił się w duszy, jak można było w taki nieprodukcyjny sposób, tyle pieniędzy utopić!
Berkowi bardzo żal było tego nakładu.
Niezadługo téż, kilkanaście furmanek przywiozło ze stacyi kolei liczne bagaże, paki i meble, z któremi przyjechał również ów lokaj, znajomy Berka z poprzedniego rozdziału — i pies, ten wielki straszny pies, na sam widok którego Berek Szczupak, pomimo wielkiéj odwagi, doznawał dreszczów śmiertelnych.
Z tego téż powodu, od owéj chwili Berek rzadziéj do dworku zaglądał, gdyż pies od rana do wieczora leżał na ganku nieruchomo, milczący jak sfinks, i tém milczeniem jeszcze bardziéj straszny.
Nareszcie, przygotowania się skończyły, w odświeżonym domku ustawiono meble, bogate lustra i obrazy zawisnęły na ścianach, i oczekiwano przyjazdu nowych właścicieli.
Nadszedł dzień, w którym nowy dziedzic miał objąć Stasin w posiadanie, a raczéj zamieszkać już na swojém własném terytoryum.
Panna Regina klaskała w ręce radości, jak dziecko, na samą myśl, że niedługo ujrzy tak upragniony ogród, pola, łąki i las, a ojciec jéj snuł plany reform agronomicznych. On właśnie miał pokazać zacofanéj szlachcie co to można zrobić! miał jéj zaimponować swoim folwarkiem, który będzie najpiękniejszą, wzorową formą na całą okolicę, na cały kraj nawet.
Dlaczego nie? kiedy właściciel zamierza tu wprowadzić wszelkie innowacye, wszelkie ulepszenia i zdobycze postępu.
Wprawdzie ten właściciel sam, osobiście, nie wiele się zna na gospodarstwie, i oprócz luźnych wiadomości poczerpniętych z książek i pism specyalnych, gorączkowo i w obfitości czytanych, innych informacyi nie posiada, ale silnie wierzy w przysłowie że „nie święci garnki lepią” — a powtóre, ma przecież przy sobie fachowego agronoma, w osobie pana rządcy.
Ten pan rządca, to w swoim rodzaju był geniusz, i uczyniłbym wielką krzywdę czytelnikom, gdybym ich z owym właśnie feniksem agronomii nie zapoznał.


Bernard von Knoch.

Agronom jest to mąż czysto teutońskiéj rasy, o czém świadczą i jasne oczy i rudawe włosy i takież faworytki, otaczające pyzate i pulchne jego oblicze.
Nazywa się Bernard von Knoch, z dumą nosi to nazwisko i twierdzi, że pochodzi w jak najprostszéj linii od jakiegoś krzyżackiego rycerza Guntza von Knocha, który byłby został niezawodnie wielkim mistrzem zakonu, gdyby nie ta drobna okoliczność, że go gdzieś na Litwie, podczas gdy między dzikim ludem „apostolstwo” czynił, sromotnie na suchéj wierzbie powieszono. — Wprawdzie tradycye rodzinne twierdzą, że ów protoplasta Knochów, wielce szlachetny Guntz von Knoch, powieszony był właściwie nietyle za apostolstwo, ile za rozboje i grabieże, ale czegóż źli ludzie nie wymyślą!? — Wszak znaleźli plamy i na słońcu nawet.
Potomek tedy przesławnego Guntza von Knoch, który tak niefortunnie zginął wśród dzikich barbarzyńców, przyszedł znów po latach bardzo wielu do téj przeklętéj pół-Azyi — aby tu zasiewać ziarna nowéj kultury i cywilizować dzikich ludzi.
Wprawdzie szanowny imci pan Bernard von Knoch za poświęcenie się dla słowiańszczyzny i za pełną uczoności i doświadczenia swą pracę miał brać od Steina piękną pensyę i tantyemę od dochodu z majątku, wprawdzie tenże sam imćpan Bernard von Knoch liczył także na to, że przy wrodzonym sprycie, zdoła zarobić jeszcze coś extra umówionéj zapłaty — niemniéj jednak miał to przekonanie, że się dla dzikich ludzi poświęca i że zasługuje, aby za życia obsypywano go złotem, a po śmierci wzniesiono mu pomnik z karraryjskiego marmuru, jeżeli nie z bronzu.
Pan Bernard przez lat kilka praktykował w Poznańskiém i tam nauczył się cokolwiek wstrętnéj zawsze dla niego mowy polskiéj, używał jéj jednak wyłącznie do rozmowy z chłopami, z pracodawcą zaś swoim zawsze porozumiewał się po niemiecku.
Obecnie pan Knoch poczynił już wszystkie przygotowania przedwstępne, ażeby postawić na odpowiedniéj stopie folwark swego pracodawcy. W oborze znajdowało się już kilkadziesiąt krów, czystéj holenderskiéj rasy, w stajni objadały się kosztownie nabytym owsem tłuste meklemburgi, w owczarni beczały rambouillety, a umyślnie wystawiona szopa, ledwie mogła pomieścić wszystkie narzędzia, nabyte w celu udoskonalonéj uprawy ziemi — i zastąpienia pracy ręcznéj. — Te wszystkie sprawunki kosztowały wprawdzie bardzo drogo, tak dalece drogo, że nawet rozentuzyazmowany do gospodarstwa Stein stękać już zaczął, lecz pan von Knoch umiał w wymownych słowach przedstawić konieczność nakładów i przyrzekał, że w przeciągu lat kilku wyłożony kapitał wróci się z sowitym procentem. Stein wierzył tym obietnicom i szkatuły nie zamknął, więc téż pracowity potomek teutońskiego rycerza przeprowadzał reformę w całéj rozciągłości, a ponieważ głupi kowal wiejski, naturalnie istota ograniczona i prawie pół-bydlęca, nie znał się na sekretach skombinowanéj mechaniki, przeto okazała się konieczna potrzeba sprowadzenia specyalnego maszynisty. — Naturalnie pan rządca sprowadził tego feniksa z Niemiec, podobno nawet ze swéj wioski rodzinnéj. Zawistni mówili, że mechanik jest blizkim krewnym rządcy i że w swéj ojczyźnie pełnił obowiązki stangreta — ale któż dojdzie prawdy w takich familijnych kombinacyach!
Równie jak porządny mechanik, potrzebnym był porządny ekonom, któryby plany wielkiego agronoma mógł przyzwoicie wykonać i co najważniejsza, potrafił je dokładnie zrozumiéć. Ma się rozumiéć, że jeżeli kto, to nasz chłop, zaledwie pół człowiek, a w większéj połowie bydlę, byłby do takiego celu najmniéj odpowiednim, przeto pan rządca sprowadził także pożądanego geniusza z Niemiec; — a że las domagał się również urządzenia prawidłowego i reformy, przeto potrzeba było znowuż sprowadzić uzdolnionego leśnika, ma się rozumiéć także z Niemiec.
Tym więc sposobem, w krótkim stosunkowo czasie, oprócz głównego rządcy pana von Knocha, znalazł się w Stasinie mechanik pan Windt, ekonom pan Feld i leśniczy pan Sturm, którzy naturalnie przywieźli z sobą panią Windt, panią Feld i panią Sturm, oraz ilość dzieci, illustrującą wymownie statystykę przyrostu ludności rasy germańskiéj.
Żydkowie z miasteczka zawistném na tę inwazyę spoglądali okiem. Czuli się oni pokrzywdzonymi w swych prawach i przywilejach, tak naturalnych przecież. Jakto? — wołali — dziedzic żyd, a rządca nie żyd, ekonom nie żyd, leśniczy nie żyd, pachciarz na stanowisku swém zachwiany! ogród żydowi nie wydzierżawiony, a podobno i zboże bezpośrednio ma być sprzedawane!! I to jest żyd — to jest dziedzic starozakonny! to prawe dziecię Judy, prawnuk patryarchów?!
Takie pytania zadawali sobie żydzi najbliższego miasteczka. Stein był przedmiotem ciągłéj ich rozmowy. Zastanawiała ich kwestya jak się zachowywać będzie, czy zakupi pierwsze miejsce w synagodze, czy spełniać będzie religijne przepisy, czy zechce należéć, do różnych składek na cele ogólne zbieranych.
Naturalnie były głosy pro i contra, lecz trudno było coś stanowczego przepowiedziéć. — Berek Szczupak, który jako pachciarz, mógł mieć względnie najlepsze informacye, dyskretnie milczał i półsłówkami tylko odpowiadał, gdyż szczegółowo wytkniętego planu miéć nie mógł; dotychczas kombinował jeszcze i wyczekiwał, co mu okoliczności czynić każą.
Berek oportunistą był w swéj polityce i dobrze zazwyczaj na tém wychodził — a przytém, kiedy potrzeba gadatliwy — w innych okolicznościach umiał język za zębami trzymać. — Żydkowie z miasteczka nic się téż pewnego od Berka dowiedzieć nie mogli.
Bądź co bądź, przyjazd Steina do Stasina był dla całéj okolicy wypadkiem pierwszorzędnéj doniosłości. — Przedewszystkiém chłopi ciekawi byli zobaczyć takiego dziedzica, co to niby żyd, a nie żyd, wyglądać ma z pozoru jak pan, a nie pan. Żydzi znowuż ciekawi byli co na swoim współwyznawcy zarobią — a sąsiedzi, także radzi byli poznać nowego sąsiada, tém więcéj, że poprzedziła go stugębna prowincyonalna fama opiewająca o nim niestworzone rzeczy. Nawet żeńska połowa „towarzystwa” zainteresowana była nie na żarty i odbywała długie konferencye na temat, w jaki się sposób zachować, jeżeli żyd z żydóweczką zechce składać wizyty i bywać. Na zapadłéj prowincyi, gdzie innego żyda, prócz zwykłego, brudnego Mośka, w zabłoconych butach i obdartym żupanie nie widzą, przybycie jakichś innych żydów było fenomenem niezwykłym.
Nareszcie stało się! — Stein z córką sprowadzili się do Stasina.
On zajęty był konferencyami z panem Knochem, panna Regina zaś z zapałem właściwym młodości, korzystała ze świeżego powietrza i wiejskiéj swobody. — A trzeba téż przyznać, że wioska zaprezentowała się jéj w całym blasku swych pełnych prostoty i wspaniałości wdzięków. Słońce świeciło wspaniale, na niebie nie było ani jednéj chmurki, ciepły, pogodny wietrzyk muskał delikatnie barwne główki kwiatów kołyszących się na łąkach, szumiał wśród trzcin nad jeziorem rosnących, noszących z dumą swe piękne czarne, aksamitne kity.
Przy drodze, będącéj głównym traktem, do powiatowego miasta wiodącym, był młody, ładny lasek brzozowy, rozrzucony na wzgórzach, wśród których mały, ale wartki, strumyk przepływał. Śliczne to ustronie, nęciło ciszą, spokojem, wonią balsamiczną i słodkim szmerem wody. Nic téż dziwnego, że panna Regina polubiła to miejsce. Przyjeżdżała téż tutaj codzień prawie: lekki powozik zostawał na gościńcu, a ona, sama wchodziła do lasku, siadała na murawie, przypatrywała się strumieniowi, kwiatom, śledziła ruchy pracowitych mrówek, jak do mrowiska ciągnęły — i zachwycona była tym drobnym, cichym, spokojnym a dotąd nieznanym jéj światem. To co wyczytała w książkach, w natchnionych pieśniach wieszczów, to właśnie miała przed sobą jako żywe, naturalne, prawdziwe.
To téż czuła się w tym nowym dla niéj świecie dziwnie swobodną i szczęśliwą. Radaby przesiadywać dzień cały w tym ustronnym lasku, zapatrzona w ruch srebrnéj fali strumyka, zasłuchana w melodyjny śpiew ptasząt kołyszących się na delikatnych gałązkach.
Wszystko miało dla niéj urok niewysławionego powabu i... nowości.
Gdy tak już po raz trzeci, czy czwarty, chciała ulubione swoje ustronie odwiedzić, i gdy już prawie dojeżdżała do lasku, boczną dróżką pędziło co koń wyskoczy dwóch jeźdźców, jak gdyby umyślnie pragnąc się spotkać z powozem.
Jeźdźcy ci byli to dwaj bracia, młodzi ludzie z sąsiedztwa, panowie znani pod pieszczotliwemi imionami Zdzisia i Zbisia, którzy przyrzekli znajomym paniom, że koniecznie żydóweczkę wytropią i opowiedzą jak wygląda.
Dziś właśnie wybrali się na tę wyprawę konno i postanowili dotąd krążyć w okolicach Stasina, dopóki nie ujrzą téj, o któréj relacyę zdać mieli. Przyrzekli to solennie pani sędzinie i pani radczyni, które zawsze najpierwsze i z najlepszego źródła lubiły miewać informacye.
Eklererom naszym posłużyło widocznie szczęście; zapragnęli téż z niego skorzystać i ujrzawszy zdaleka powozik, puścili konie w cwał, aby miéć czas dopaść gościńca, zanim powóz do lasku wjedzie. Udało im się to w zupełności, bo przybyli nawet cokolwiek zawcześnie. — Zatrzymali spienione konie i patrzyli.
Po chwili elegancki powozik przesunął się tuż koło nich i wjechał w las. W powoziku siedziała panna Regina, ubrana w sukienkę skromną, kretonową, lecz uszytą zgrabnie i elegancko; słomkowy kapelusik dopełniał tego letniego kostiumu.
Gdy powozik zniknął już w lesie, panowie Zdzisio i Zbisio milcząc przez chwilę spoglądali na siebie.
Potém starszy głos zabrał.
— No i cóż, — zapytał — jak ty uważasz?
— Hm... niech ją psy zjedzą, jaka ładna! — mruknął Zdziś — skąpy dosyć na słowa.
— Niema co gadać... prześliczna, dyabli wiedzą nawet jak to sędzinie powiedziéć.
— Jak? co się widziało.
— Powie, że przesada.
— Niech powie — ja wiem, że niejeden pachciarzowi swemu pozazdrości.
— Czego znowuż?
— Ano czego? że żyd — Jabym sam chętnie Mośkiem został, żebym taką Ruchlę, czy Gitlę mógł dostać dla siebie.
Rozśmiał się brat.
— No, gust masz — rzekł — ale nicby z tego nie było — żydzi by cię nie przyjęli do swego kahału.
— A to dlaczego?
— Boś zagłupi na żyda, mój bracie...
— No, proszę cię, tylko bez żartów.
— Przecież nikt nie słyszy — ale dajmy pokój sprzeczce — oto lepiéj spełnijmy nasze zadanie, jedź ty bracie na wschód — a ja na zachód, ty do radczyni — a ja do sędziny i głośmy sławę téj Ruchli, która, niech mnie dyabli wezmą, warta jest tego honoru!
— A to jedźmy — rzekł Zbisio, i bracia podawszy sobie ręce, rozjechali się w przeciwne strony, aby głosić piękność panny Stein.
Jeden popędził na wschód, drugi na zachód, a konie wzbijały tumany kurzu kopytami.
Tego samego wieczora o pięknéj pannie Stein już cała okolica była poinformowana.





V.

I

Ile panie okoliczne pragnęły poznać elegancką żydówkę — tyle znów poważni członkowie kahału i nabożni obywatele z sąsiedniego miasteczka chcieli zabrać bliższą znajomość z jéj ojcem.
Odbyło się nawet kilka narad, na których debatowano, w jaki sposób wciągnąć do swego grona żyda, właściciela ładnego folwarku, jeżdżącego powozem i niebardzo liczącego się z groszem. Bądź co bądź, na tém zbliżeniu się fundusze bóżniczne i szpitalne mogły coś zyskać, mogły nawet poważnie się wzmocnić.
Berek, który, jak wiadomo, co do osoby nowego dziedzica miał najlepsze informacye, oznajmił starszyźnie miasteczka, że Stein nie wstydzi się swego pochodzenia — lecz dodał również, że w sprawach wyznania zdaje się być zupełnie indyferentnym. Naturalnie indyferentyzm nie przeszkadza miłosierdziu i dobroczynności, a gdy idzie o interes ogólny, spróbować warto.
Ułożono zatém, ażeby wyprawić deputacyę złożoną z najpoważniejszych obywateli miasteczka, do którejto deputacyi miał się także przyłączyć i Berek, jako świadomy miejsca i mający wstęp do dworu.
Jakoż w dniu oznaczonym, na wynajętéj furze, któréj tył zaopatrzony był budą płócienną, rozpiętą na kilku obręczach, poważni mężowie, w towarzystwie gadatliwego Berka, puścili się w drogę.
Właściwych deputatów było trzech, wszyscy „morejne,” ubrani w odświętne racimorowe żupany, jedwabne pasy i czapki futrzane, pomimo nieznośnego upału.
Mieli na nogach względnie białe pończochy i trzewiki o tyle o ile obtarte z błota, które codziennie na rynku miasteczka, w interesach handlowych, deptali.
Jeden z delegatów, najstarszy wiekiem, dzierżawca propinacyi w miasteczku, wielce biegły w piśmie, mąż z długą i białą jak mleko brodą, był niejako prezesem zgromadzenia. Znać to było po nim, gdyż przez całą prawie drogę zachowywał uroczyste milczenie i z pod białych wąsów wypuszczał niebieskawy dymek z wielkiéj porcelanowéj fajki, w któréj tlił się niezbyt przyjemnie woniejący tytuń.
Dwaj inni delegaci, młodsi znacznie, byli to bracia Feinsilber, utrzymujący do spółki wielki handel towarów kolonialnych i łokciowych — generalni dostawcy cukru i perkalu na całą okolicę, oraz fabrykanci starego wina węgierskiego ze świeżych rodzynków, jakotéż niezrównanego bordeaux i lafittu z czarnych jagód, rosnących bardzo obficie w sąsiednich lasach.
Jedném słowem co miasteczko miało najbardziéj uczonego, światłego, inteligentnego, a obytego w świecie, to w charakterze deputatów posłało do Steina.
Powiadają, że nawet rabin tamtejszy, wysoce mądry człowiek, który bardzo rzadko, ale to bardzo rzadko przemawiał, gdy mu doniesiono o tym wyborze, pogładził szeroką brodę i kiwnął głową po trzykroć, co znaczyło: akceptuję, zgadzam się, pochwalam.
Bardzo powoli toczyła się ciężka fura po piaszczystym gościńcu, delegaci drzemali kiwając się komicznie, furman drzemał także, koniska szły jakby śpiące, a nawet Berek Szczupak, dał chwilową folgę spracowanemu językowi i utonął w marzeniach.
Nareszcie po kilku godzinach jazdy, koła wozu zadudniły po nierównym mostku i siedziba nowego dziedzica ukazała się oczom podróżnych. Berek trącił silnie furmana w łokieć i zalecił mu, aby zajechał przed dwór z energią i szykiem stosownym do okoliczności. Furman wiedząc kogo wiezie i do jakiéj osoby przyjeżdża, zajechał istotnie z takim strasznym łoskotem, że o mało budy nie rozbił i szanownych członków deputacyi na ganek nie wysypał.
W oknie mignęła się sylwetka panny Reginy — a potém zaraz ukazał się Stein.
Pierwszy wszedł do przedpokoju Berek i cel przybycia szanownych mężów oznajmił, a gdy oświadczono mu, że deputacya z należnym honorem będzie przyjętą, wprowadził ojców miasteczka.
Gdy weszli do pokoju, stary żyd brodaty, ów uczony wielce i w piśmie biegły, kłaniając się bardzo grzecznie, przemówił po żydowsku, a w przemówieniu tém starał się odmalować radość z powodu przybycia i osiedlenia się tak szanownéj osoby, która rzuci nowy splendor na ród izraelski — a do pewnego stopnia i na miasteczko, szczycące się od wielu pokoleń z posiadania bardzo uczonych rabinów i nabożnych, a wielce obrotnych, kupców i spekulantów.
Stein wysłuchał uważnie téj oracyi, a po skończeniu rzekł po polsku.
— Jeżeli mamy się dobrze rozumieć, to mówcie panowie po polsku, po niemiecku albowiem mówicie tak fatalnie, że was bardzo trudno zrozumiéć.
— Przepraszam jasznie pana — rzekł stary żyd — ja nie gadałem po niemiecku... ja po naszemu gadałem, po żydowsku — myślałem co pan rozumie taki mowe. To bardzo piękne mowe jest, każdy mały bachur u nas ją rozumie.
— Być może, moi panowie; dla was ona piękna, dla całego świata szkaradna, powiem wam nawet więcéj, znam różne kraje na świecie, w każdym prawie kraju są żydzi, ale we Francyi mówią po francuzku, w Anglii po angielsku, tylko u nas szwargoczą nie takim językiem jak cała ludność mówi. Może przez to nas tak ludzie nie lubią?
Odpowiedział na to z ukłonem starszy z braci Feinsilber.
— Jasznie pan gada jak pan, a my proste żydy, gadamy jak żydy. Wiadomo co koza nie krzyczy jak kura, a kura nie beczy jak krowa. My te mowe nie zrobili, my nie będziemy jéj popsuli. Una nawet bardzo potrzebna jest do każdego użytek. Na ten przykład, jak jest jaki interes z panem, czy z chłopem, czy choćby nawet z samego burmistrzem, a jest przy tém pare kilka żydki, to my powiemy sobie tylko dwa, trzy słowa — i już siojn! My sobie rozumiemy, my zrobimy interes, a jakby nasze mowe nie buło, to coby buło? toby nas lada chłop rozumiał!...
— A jednak powinniśmy koniecznie dojść do tego, żeby ten obcy żargon zarzucić.
— Proszę jaszniego pana — odezwał się stary Abram — za co jasznie pan kpi sobie od nas, czy my co przeciw jaszniego pana zgrzeszyli?
— Ależ, moi panowie, ja sobie wcale z was nie żartuję — przyjechaliście do mnie, więc proszę, siadajcie, odpocznijcie i powiedzcie mi czém wam mogę służyć?
Żydzi, kłaniając się nizko, usiedli, Berek tylko zatrzymał się przy drzwiach.
— My przyjechali — rzekł Abram — jaszniego pana się kłaniać, a że my coś słuchali co jasznie pan jest od naszego zakonu, to my przyjechali powiedziéć, co u nas jest bardzo porządne szkołe, łaźnie, rzeźnik, niech Pan Bóg zabroni, kierkut — i wszystko co dla żyda może być potrzebne. My przyjechali powiedziéć, co kużda rzecz koszerna u nas się w miasteczku zdybie i kużdy z wielgiem chęciem taki interes sprzedaje — my przyjechali powiedziéć, co u nas jest wielki rabin, bardzo uczony w biblii i nabożny, a jak na człowieka przyjdzie słabość, to un tylko jedno słowo powie, a już to słabościów niema! — Un wielkie mądrości ma, do niego się husyty zjeżdżają o dwanaście, o piętnaście mil drogi! My przyjechali powiedziéć, co u nas kahał swój jest, co my bierzemy podatek od sól, od mięso, od drożdżów, przez to co nam potrzeba pieniądzów na bardzo biedne żydki i na różnych interesów. To my przyjechali powiedziéć...
Stein zamyślił się; młodszy Feinsilber rzekł pokornie.
— Niech my usłyszymy jedno słowo jaszniego pana, wielka biedność tera między naszemi jest...
— Hm... jabym wam dużo słów chciał powiedziéć — ale czy posłuchacie mojéj rady... wy jesteście...
— Wiem, wiem, my jesteśmy wielkie grubiany i zabobonniki — odezwał się stary Abram — wszystkie żydy warszawskie, co niosą kapelusz na głowę i tryfne mięso jadają, to o nas tak mówią. Niech Berek powie, przecie on nieraz do Warszawy jeździł!
— Nie, moi panowie, tylko wy jesteście zacofani...
— Zacofane! sy git, niech my będziemy zacofane, kiedy w biblii stoi żeby my takie byli... Panowie nie są zacofane to prawda — ale czy panowie są prawdziwe żydy, to ja nie wiem czy prawda; czy panowie są katoliki? to ja wiem, że nie prawda; a co panowie są po prawdzie? to ja wcale nie wiem. Przepraszam jasznie pana, co ja takie słowo powiedziałem, ale stary Abram już ma siedmdziesiąt lat i dwanaście delikatnych prawnuczków, moje syny już mają siwe brodów, to ja rachowałem co mi jasznie pan moje śmiałości daruje.
— Trudno, panie Abramie, każdy ma swoje przekonania, widzę, że dziś to co mógłbym powiedziéć wydałoby się może bardzo dziwném, zostawmy to czasowi, jeszcze kiedy porozmawiamy sobie, tymczasem co do owych biednych... powiadacie, że ich dużo jest?
— Aj! aj! drugi taki się zdybie co niema chleba codzień, niema za co lekarstwo dla dziecko kupić, takie jest kapcany!
— Poczekajcież więc, dam wam coś na początek dla waszych biedaków.
To mówiąc Stein wyszedł do drugiego pokoju, zkąd powrócił niebawem, niosąc w ręku świeżutki, storublowy banknot.
— Oto masz, panie Abramie, weź to tymczasem dla tych, co chleba nie mają.
Żydzi powstali.
— Jaśnie panie, taki początek, to jest pański początek, to jest wielka ofiara! Uni będą płakać te nasze kapcany, co takie spaniałe osobe się zdybało koło nas!
— Nie dziękujcie, mam, więc daję wedle możności... ale ponieważ jesteście z drogi, więc możebyście co zjedli?
Żydzi spojrzeli po sobie, lecz żaden na zaproszenie nie odpowiedział.
— Boicie się?
— Ny, wiadomo, pan lubi jeść po pańsku, my żydy po żydowsku...
— No, jak chcecie — ale możecie przecież napić się wódki i zjeść trochę świeżych owoców.
— Jak łaska wielmożnego pana — wtrącił młodszy Feinsilber.
Po chwili członkowie deputacyi uraczyli się doskonałym koniakiem i soczystemi wiśniami z ogrodu.
Rozmowa nie schodziła z kwestyi reform. Stein dowodził koniecznéj potrzeby zmian, i to zmian gruntownych. — Żydzi odpierali argumenta sarkazmem i zjadliwym dowcipem.
— A wiecie wy dlaczego wasze miasteczko takie biedne? — dlaczego, oprócz kilkunastu kupców lub kramarzy, reszta ludności znajduje się w strasznéj nędzy, nie umie pracować, głód cierpi i najnieuczciwszych sposobów się chwyta, aby wydrzéć komu kawałek chleba z ręki...
— Zawsze uno tak było — rzekł Abram.
— Było i będzie, jeźli się nie zmienicie, jeźli nie będziecie dzieci inaczéj chowali... Dziś co jest? Bachor roboty żadnéj się nie uczy, lecz przez lat sześć lub ośm siedzi w chederze, zmizerowany, wątły; zaledwie szesnaście lat mając żeni się, ma dużo dzieci, a utrzymać ich nie potrafi; tymczasem jeść trzeba, mieszkać trzeba, nago chodzić nie można, więc téż puszcza się na drogi nierzetelne, oszukuje drugich, kradzione rzeczy kupuje, a jak dzisiaj — to i sam kradnie, albo rozbija. Czy nie tak, moi panowie?
— Trochę tak, a trochę nie tak — rzekł Abram. — Pana dobrodzieja wiadomo tylko jedno, że on powinien być naprzykład szewcem i zarobić na życie — a nam wiadomo, że un powinien być naprzód żydem — a potém szewcem; a jak un się uczy na żyda, to już niema czasu uczyć się na szewca, a na szynkarza uczyć się nie trzeba, na faktora i handlarza także się nie terminuje, no — to on jest szynkarzem, handlarzem albo faktorem. My żydy tak sobie tych interesów miarkujemy i tak zawdy było, za co tera ma być inaczéj?
— Przecież i ja jestem żyd — i jabym chciał żeby wam dobrze było na świecie.
— Ny... ny... My znamy już takie żydy — dużo ich tera jest w Warszawie, w wielkie miastów. Uni są bardzo nabożne, bardzo sprawiedliwe ludzie!
— Jakto?
— Nie chciałbym wielmożnemu panu przykre słowo powiedziéć.
— Ależ mów pan co myślisz, bardzo proszę.
— Ny, ja powiem. — Uni powiadają co są żydy, a jak Pan Bóg dał szabas, to uni jeżdżą w karetę, choć to nie wolno. Objedzą się na obiad tryfne mięso, a to wielki grzech; potém położą sobie na kanapie, zapalą cygaro, choć się nie godzi ogień palić w szabas, i tak sobie myślą: jak ta żydowska wiara sobie popsuła! aj waj! jak una sobie popsuła!
Stein rozśmiał się.
— Wiara na tém nie stoi — rzekł.
— Pfe! co pan dobrodziéj mówi? Drzewo stoi sobie na korzeń, człowiek stoi na nogi, a wiara stoi na księgi, podetnij pan korzeń, to drzewo sobie przewróci, zabierz pan człowieka nogi — to będzie leżał jak kamień i wcale sobie nie ruszy, odbierz pan od żyda biblie, w co się jego wiara obróci?
— Źle pan dowodzisz, ja o czém inném mówiłem.
— Przepraszam jaszniego pana, — z te gadanie to jest bardzo mały pożytek, bo z piasku nie można chleba upiec, a po drugie, nam nawet nie wypada o takim interesie gadać. My już musimy jechać, my jaszniego pana bardzo dziękujemy za te sto rubli, co pan na nasze biedne ofiarował; — bardzo, bardzo jaszniego pana dziękujemy.
— Zgłoście się kiedy jeszcze — rzekł Stein — w miarę możności zawsze służyć będę.
— Dziękujemy za obietnicę — rzekli wychodząc z pokoju.
Stein został sam. Rozmowa, którą miał z żydami, zajęła go bardzo, pomyśléć nad nią pragnął...





VI.

B

Była to pora gorąca, czas żniw, najważniejsza chwila dla każdego gospodarstwa. Chociaż od czasu do czasu przepadywały deszcze, jednak ogólnie biorąc, pogoda sprzyjała — i ludzie, korzystając z niéj, uwijali się po zagonach gromadnie, nie bacząc że żar słoneczny piecze im zgięte grzbiety jak rozpaloném żelazem. Chłopi przedewszystkiém z własnemi sprzętami spieszyli, dworom więc o najemnika było trudno. Co rano ekonomowie i karbowi jeździli po wioskach, starając się o ludzi; przyczém, naturalnie, jak przy każdéj konkurencyi, nie obywało się bez sposobików różnych.
Kwestya robotnika była kwestyą bytu, przepłacano go téż, przepłacano tembardziéj, że i kalendarz astronomiczno-popularno-ziemiański długotrwałe deszcze zapowiadał... więc perspektywa zgnojenia na polu owoców całorocznéj pracy nie uśmiechała się bardzo...
Przezorniejsi o kosiarzy postarali się zawczasu i dojrzewające żyto na „ścianę” kładli, wszyscy zaś żęli całą forsą.
Gdzie jaka żywa dusza była w folwarku musiała na pole pośpieszać, nawet panienki ze dworów do dozoru dążyły, ochraniając od opalenia buziaki... Wozy naładowane ciężkiemi snopami śpieszyły do stodół, nawet spaśnym cugowcom nie przebaczano tym razem i one musiały pracować, a zwozić snopki co prędzéj bo żniwa to nie żarty. Rolnik w tym czasie kraść musi z pola przed deszczem, którego się wówczas lęka jak ognia.
Stawiano na polach sterty, a że urodzaj w ogóle nie był zły, więc téż i stert znalazło się sporo. Wyrastały one jak grzyby po deszczu.
Stein tylko jeden nie bardzo się śpieszył. Pan rządca — agronom zapewniał, że niema czego gwałtować, o robotnika wiele nie dbano, boć przecież świeżuteczkie maszyny, ostatni wyraz mechaniki, stały pod szopą, do obsługi swoi ludzie folwarczni wystarczą. Niech ziarno dojrzeje lepiéj, niech się ostatecznie wykształci, a rezultat będzie lepszy niż wszędzie. Tak zapewniał pan rządca, a dziedzic naturalnie zdaniu wszechstronnie wykształconego agronoma przeczyć nie mógł i nie śmiał. Sam, pomimo że się w książki specyalne wczytywał i wyciągi z nich robił, czuł się jednakże profanem. Ze zdaniem stanowczem odezwać się obawiał, żeby w obec oficyalisty, nad którym pewną wyższość miéć pragnął, nonsensu jakiego nie powiedziéć.
Chłopi dziwili się temu opóźnieniu, przebąkiwali coś o „żydowskiém gospodarstwie” i śmieli się potroszę, ale kwestya ta nie obchodziła ich bliżéj — swojego kłopotu mieli dosyć.
Nareszcie trzy żniwiarki wyruszyły w pole. Prezentowały się bardzo pięknie. Nowiuteńkie, polakierowane świeżo, zaprzężone w doskonałe konie, na pozór obiecywały dużo, lecz mechanizm był w nich skomplikowany nadto, konie przytém za ostre, do roboty powolnéj a ciężkiéj nie przywykłe i trwożliwe — o czem niemiecki agronom zapomniał się zawczasu przekonać, pola były dość kamieniste, dla tego rodzaju maszyn najmniéj sprzyjające.
Z tych powodów, nim jeszcze słońce ku południowi się wzbiło, maszyny uszkodzone musiały z pola ustąpić. Zaciągnięto je wprost przed kuźnię, i kowal z mechanikiem niemcem do reperacyi się wzięli.
Jakoś im jednak to nie szło, a przynajmniéj szło o tyle ciężko, że jeszcze na drugi dzień robota skończona nie była. Tymczasem już od południa zaczęły się drobne, jakby wpół przezroczyste chmurki na niebie gromadzić; jedna przypływała do drugiéj, druga do trzeciéj, łączyły się w jednę całość, a przed zachodem słońca cały widnokrąg powlókł się barwą ołowianą, szarą, brudną, i deszcz padać zaczął drobniutki a gęsty.
Był to najszkaradniejszy deszcz ze wszystkich deszczów, tak zwany „kapuśniaczek,” co to mży i mży bez końca, bez miary, i niepodobna przewidziéć, czy na trzy dni, czy na dziewięć się zabiera.
Starzy gospodarze utrzymują, że w żniwa zabiera on się zwykle na dziewięć, zwłaszcza gdy równocześnie ze zmianą lunacyi się rozpoczyna.
Stein na widok deszczu skrzywił się, lecz pan rządca pocieszał, że to chmurki przelotne, wiatr je rozpędzi, a wyreperowane maszyny wynagrodzą czas stracony.
Tymczasem przepowiednia ani myślała się sprawdzać. Upłynął jeden dzień, drugi, trzeci, a każdy nieskończenie długi i smutny.
Panna Regina odcięta od ogrodu i lasu, ziewała po kątach, przerzucając machinalnie kartki jakiejś powieści, ojciec zaś jéj przyznawał w duchu, że nie masz nic głupszego pod słońcem nad wieś, kiedy deszcz pada i kiedy, jak to mówią, nosa za drzwi wychylić nie sposób.
Zamknięty w nizkich ścianach dworku, nowo kreowany obywatel uczuwał w sobie wszelkie zarody angielskiego spleenu i czuł, że się znajduje jakby na wygnaniu, jakby w jakim średniowiecznym klasztorze, na medytacye i rozpamiętywania skazany.
Medytował téż — a przedmiotem jego rozmyślań było pytanie, po co właściwie folwark kupował? na co tyle pieniędzy wydał, po co się wreszcie w téj głuszy wiejskiéj osiedlił?
No — dla idei! Prawda, ale w idee można się bawić jak w kręgle — a i te, gdy niepogoda, przyjemności nie czynią. — Najpiękniejsza idea w teoryi, wydaje się znacznie mniéj ponętną w praktyce. — Pewnik ten stwierdza się na każdym kroku, a w danym razie znajduje aż zawiele na poparcie swoje dowodów.
Wszakże kupił wieś, chciał folwark swój urządzić jak wzorową fermę — no i urządził... Chciał zostać wzorowym agronomem, przyjął doskonałego rządcę i kupił maszyny — jakiż z tego rezultat? Maszyny się psują, mechanik rady sobie z niemi dać nie może, a pieniądze płyną jak woda. Wtém przychodzi jeszcze głupi deszcz i powiada: stój! — Całe gospodarstwo słucha tego rozkazu, a żyto tymczasem zaczyna w najlepsze porastać, pomimo, że przeznaczono je nie na słód, lecz na chleb.
Czegóż więcéj chciał Stein wyjeżdżając na wieś? — Chciał może obywatelem zostać, w życiu spółecznem udział jakiś przyjąć? — lecz siedzi tu już przecie miesiąc przeszło, a jeszcze się z sąsiadami nie poznał, jeszcze żadnego objawu życia społecznego nie dostrzegł.
Nareszcie może myślał o tém, że wpływem swoim ucywilizuje, do pewnego stopnia przynajmniéj, zacofanych żydów z miasteczka.
W teoryi nic łatwiejszego! Należy im tylko przemówić dobitnie i przekonywająco do rozumu:
— Kochani współwyznawcy, uczciwszy wasze uszy, jesteście wielce naiwni i postępując tak jak dotąd staliście się przyczyną wielu nieszczęść, tak dla siebie jak i dla ludzi, obok których żyjecie. Konserwatyzm wasz niema sensu, trzymacie się uparcie pewnych form zewnętrznych i przestarzałych zwyczajów, w których zaschliście jak mumie egipskie. Jesteście poprostu ludźmi średnich wieków. Co wam po takim interesie? jaki procent macie od chałata, żargonu i drobiazgowéj kazuistyki talmudycznéj? Zreformujcie się moi przyjaciele, a będzie wam tak dobrze jak w raju, jeżeli nawet nie lepiéj!
Zdaje się że taki argument powinienby im trafić do przekonania, logika w nim albowiem jest i praktyczna strona wytrzymuje wszelką krytykę.
— W teoryi — tak.
Jak to wygląda w praktyce przekonał się dokładnie, podczas wizyty jaką mu złożyła szanowna deputacya z miasteczka. Na argumenta odpowiedziano sarkazmem, na wywody logiczne stereotypowym frazesem „że tak zawsze buwało.” Tak więc z jednéj strony o deszcz, z drugiéj zaś o obskurantyzm rozbijają się najpiękniejsze idee...
Tak rozmyślał Stein, a deszczyk tymczasem wciąż kropił a kropił, cały horyzont pokrył się barwą ołowianą, szarą, brudną.
Drzewa, krzaki, kwiaty i listki zmokłe, dźwigały na sobie krople wody, dróżki w ogrodzie rozmiękły, przed domem uformowały się kałuże.
I stan taki, pomimo codziennych zapewnień pana rządcy, że pogoda się zmieni, trwał już cały tydzień, — tydzień, którego dzień każdy miesiącem się wydawał.
Nawet poetycznéj pannie Reginie wieś zaczynała się już przykrzyć i młoda osoba, chociaż przed sobą samą tylko, chociaż w wielkim sekrecie, przyznawała jednak, że już ma téj wsi, kwiatów i czystego oddechu natury, aż nadto!
Już sprawdziła to o czem pisali poeci, przekonała się dowodnie, że ptaszki mile śpiewają, kwiatki pachną i strumień szumi, tocząc po kamykach swe kryształowe fale.
To wszystko prawda — myślała — ale oprócz ptaszków, kwiatów i strumyka, potrzeba czegoś więcéj jeszcze... przedewszystkiém zaś potrzeba ludzi.
W Warszawie miała towarzystwo, koleżanki, przyjaciółki nawet, miała niekiedy teatr, koncerty, wreszcie spacer, lub przejażdżkę powozem po cienistym parku łazienkowskim. W braku lepszego zajęcia lubiła siadać na balkonie, lub przy oknie, i przyglądać się téj żywéj fali ruchu ulicznego, téj rzece ekwipaży i ludzi, która ciągle, bez końca prawie, przez ulice miejskie przepływa, zaledwie na kilka godzin tylko w nocy ustając.
I to ją także bawiło.
Bywała z ojcem w bogatych salonach plutokracyi, gdzie uroda jéj robiła wrażenie i niejedna czarna głowa, o kręconych nieco włosach, schylała się przed nią.
Tu na wsi odrazu wszystko ustało. Ani koleżanek, ani koncertu, teatru, towarzystwa, lub choćby wreszcie ruchu ulicznego. Jeszcze pół biedy gdy pogoda, gdy słońce świeci, ale ten deszcz, ten deszcz fatalny!
Pannie Reginie zdaje się, że ją jakaś wróżka, czarodziejskim sposobem osadziła na bezludnéj wyspie i skazała na dożywotnie więzienie.
Nie mając wypowiedziéć przed kim swych smutków, nieśmiało weszła do gabinetu ojca.


— Nieźle bawimy się tutaj — rzekł ojciec.

Stein w wygodnym fotelu rozparty, ziewał na potęgę.
Córka wchodząc, również tłumiła ziewanie.
Zrozumieli się odrazu.
— Nieźle bawimy się tutaj — rzekł ojciec.
— Hm... nie powiem żeby zbyt wesoło — odpowiedziała córka.
— Widzisz, bo... deszcz.
— Niestety, już od tygodnia nic innego nie widzę...
— Rządca powiada...
— Słyszałam to już przez sześć wieczorów z rzędu.
— Ależ, przecież kiedyś to ustanie, nie przypuszczam możności drugiego potopu.
— Zapewne... ale, proszę papy, co nam to będzie szkodziło, gdy wyobrazimy sobie, że już ten szkaradny deszcz ustał?
— A co nam z tego przyjdzie? — zapytał — czy to pomoże mi co na gnijące żyto w polu?
— Na żyto — nie, ale...
— Więc?
— Ale będziemy mogli mówić o pogodzie, jako o fakcie spełnionym.
— Nie rozumiem cię...
— Wytłumaczę. Czy papa pozwoli mi usiąść i zechce poświęcić dla mnie kwadrans czasu?
— Ależ co za pytanie?! owszem proszę cię, siadaj i mów, słucham cię.
— A zatem przypuszczamy, że jest w tej chwili najśliczniejsza pogoda, i że już trwa od sześciu tygodni...
— Cóż nam z tego?
— Nic — ale przypuśćmy że tak jest, otóż pozwoli papa zapytać co będziemy robili? Proszę mi odpowiedziéć na pytanie: co my tu podczas najpiękniejszéj pogody będziemy robili?
— Nie wiem — odpowiedział wymijająco Stein — zobaczylibyśmy przecież.
— Ja zaś wiem, proszę papy...
— Cóż ty wiesz?
— Wiem to, że jak podczas tego fatalnego deszczu nudzimy się śmiertelnie w czterech ścianach pokoju, tak podczas pogody nudzilibyśmy się również fatalnie na świeżem powietrzu...
— Wiesz co, Reginko, że jak w tym razie twoje przypuszczenie nie pozbawione jest pewnéj dozy trafnéj obserwacyi.
— Pochlebiam sobie, że jestem twoją rodzoną córką, papo.
— No — tak, i winszuję sobie tego, ale wracając do kwestyi — do czego twoja rozmowa prowadzi?
— Do jednego tylko zapytania, proszę papy.

— Mianowicie...
— Po co myśmy tu przyjechali właściwie?
— Jak to po co? cóż to za pytanie?
— Bardzo proste — w jakim celu?
— No... żeby na wsi mieszkać, gospodarować... wreszcie to daje przecież jakieś stanowisko.
Panna Regina ramionami ruszyła.
— Ja nie znam się na tem — rzekła — przyjmuję więc oświadczenie papy do wiadomości, dodając od siebie nawiasowo, że tu są śmiertelne nudy...
— Po części masz słuszność — ale w obec przedsięwziętych zamiarów, w obec tylu poniesionych nakładów, niepodobna się przecież tak wycofać odrazu... Powiedzieliby żeśmy uciekli...
— Nie znam się na tem — rzekła z grymasem.
— Ale, moje dziecko — odpowiedział nie bez pewnego rozdrażnienia Stein — czegóż ty właściwie chcesz?
— Nic. Pragnęłabym się dowiedziéć, czy tu w téj okolicy, oprócz chłopów, bab, bosych dzieci, głupiego Berka, i tych obrzydliwych żydów z miasteczka, niema jeszcze innych ludzi?
— Dlaczego mówisz obrzydliwych, przecież to, bądź co bądź, nasi bracia...
— Nie przeczę — ale to są bracia strasznie brudni.
— Właśnie naszem zadaniem jest tych brudnych cywilizować.
— Nie moja to rzecz — ale zdaje mi się, że papa wspominał mi o pierwszéj, nader niefortunnéj podobno, próbie pod tym względem.
Stein rzekł po namyśle.
— No... widzisz, początek zawsze jest trudny.
— Być może że uda się papie odrobić to, co jak nas uczą, tysiące lat robiły... winszuję z góry tryumfu. — Co do mnie, przyznaję, że nie podjęłabym się téj misyi — ale wracam do mego pytania, czy tu więc w okolicy niema innych cywilizowanych ludzi?
— O, są...
— Dlaczegóż więc ich nie poznajemy, nie zawiążemy z nimi stosunków?
— Przyjdzie czas i na to. Będę się starał, gdyż to było również moim zamiarem — tymczasem, moje dziecko, zostaw mnie samego, muszę się z rządcą rozmówić — późniéj, wieczorem, będę ci służył do rozmowy.
Panna Regina zrobiła grymas mający niezadowolenie oznaczać i, ani słowa nie rzekłszy, wyszła z pokoju.
Co prawda, Stein pozoru tylko szukał, żeby przerwać rozmowę, która przyjemną dla niego nie była. Z rządcą rozmawiać wcale nie miał zamiaru, lecz córeczka zrozumiawszy delikatną odprawę, postanowiła również delikatnie odpłacić pięknem za nadobne i nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak natychmiast posłać służącego po rządcę.
Nie upłynęło dziesięć minut, a gruby niemiec wszedł do gabinetu.
Stein skrzywił się na swego plenipotenta po raz pierwszy.
— Ach! to pan — rzekł po niemiecku.
— Byłem wołany — odpowiedział rządca — barometr idzie w górę.
— To prawda, on idzie w górę, zupełnie tak samo jak nasze gospodarstwo!
Niemiec spojrzał na pryncypała nie bez pewnego zdumienia, dotychczas bowiem Stein wierzył mu zupełnie i nigdy działalności jego nie krytykował.
— Mnie się zdaje — rzekł rządca — że co do tego czy majątek pański idzie w górę, czy nie, może wypowiedziéć zdanie jedynie człowiek kompetentny.
— Sądzisz pan zatem, że ja się na tém nie znam?
— Ja nic nie sądzę — ale wiem to napewno, że kompetencyi w tym względzie panu brak.
— Żałuję mocno, że nie kończyłem jakiéj wyższéj akademii rolniczéj — gdyż w takim razie wiedziałbym, że cały nasz sprzęt tegoroczny gnijący obecnie na polach znakomicie podnosi nam dochód i gospodarstwo...
Niemiec wargi przygryzł.
— Ja wiem — rzekł — jak gospodarować na ziemi — co się tyczy nieba, to raczy pan przyjąć innego plenipotenta, żeby deszczami i pogodą kierował.
— Jednak w sąsiedztwie już żyta sprzątnięto.
— To nie dowód; głupie, barbarzyńskie gospodarstwo! Zielone zboże zwieźli do stodół i cieszą się, że cóś mają; zobaczymy późniéj jaka będzie waga tego mokrego zboża!
— O bezwątpienia, zobaczymy proces gnicia zboża na polu.
Niemiec znów wargi przygryzł, Stein szykanował go daléj. Co prawda, już mu się wydatki trochę przykrzyć zaczęły, już go nudziła wieś — a przytém deszcz ciągły, wreszcie rozmowa z córką, wprowadziły go w najfatalniejszy humor.
Niemiec sam nie wiedział co myśléć o tak nagłéj zmianie.
— Więc pan nie przyznajesz mi kompetencyi nawet w tym wypadku, na którym się pozna lada chłop ze wsi?
— Co to ma do kompetencyi? — deszcz pada, cóż wielkiego! co rok tak bywa przecie, przepada, obeschnie i znów będzie pogoda, — ja nie wiem o co panu właściwie idzie? Niech pan krytykuje podstawowe rzeczy, grunt gospodarstwa, i owszem, bardzo proszę, jeżeli...
— Jeżeli znam się na tém? chciałeś pan powiedziéć.
— No... zapewne.
— Otóż ja przyznaję, że się nie znam na tém, i w to się wdawać nie będę — ale jest inna specyalność, w któréj mi pan prawdopodobnie nie zaprzeczysz pewnéj kompetencyi?
— O cóż idzie?
— Tą specyalnością jest rachunkowa strona przedsiębierstwa. Trzeba panu wiedziéć, że cyfry to moja wrodzona słabość; z buchalteryą, z księgami obchodzić się umiem doskonale, i mogę pana zapewnić, że pod tym względem nie ustąpię żadnemu najbardziéj nawet specyalnemu agronomowi...
— Cóż więc pan żąda?
— O małą rzecz mi idzie, niech pan tylko będzie łaskaw, każe przynieść tu książki i zrobimy na poczekaniu maleńki bilansik; przekonam pana że umiem rachować i że właśnie pańska specyalność — dopiéro w świetle mojéj specyalności, wydać się będzie mogła jak należy.
— Ach, pan już zysków chce szukać?! W gospodarstwie to nie zaraz; ziemia to nie bankierska operacya, codzień przynosząca zarobek!
— Ta uwaga nie jest na miejscu, mój panie — odezwał się Stein ostro — ja pana proszę przynieść rachunki, a co daléj będzie, zobaczymy.
Rządca wyszedł mrucząc coś pod nosem i niebawem powrócił niosąc z sobą pęk książek, papierów różnych i listów. Zamknęli się w gabinecie i Stein rozpoczął wertowanie rachunków i przeglądanie wykazów. W miarę rozczytywania się w tych dowodach, twarz mu się przeciągać zaczęła.
Konferencya trwała dość długo, była ona ożywiona bardzo, prawie gwałtowna. Skończyła się na tém, że po kilku godzinach rządca wybiegł jak oparzony z pokoju, trzasnął drzwiami, aż się szyby zatrzęsły i zawołał.
— Ach, verfluchter Jude!!
Usłyszawszy niezwykły łoskot, panna Regina wbiegła do pokoju ojca.
— Co się tu stało? — spytała trwożnie.
— Nic, nic, — odrzekł Stein — tylko pan rządca ma nas dzisiaj opuścić, i widocznie tak z żalu, zamknął głośno drzwi za sobą. Obliczaliśmy właśnie co kosztuje sielanka i, wiész co kochanie, że nie należy ona do tanich przyjemności.





VII.

K

Kiedy po dwutygodniowym deszczu, słońce namyśliło się nareszcie i wyjrzało z za chmur, które się już rozpraszać zaczęły, żyto Steina było jak najpiękniéj porośnięte i zgnojone. Pan rządca już swe stanowisko opuścił i w sąsiedniém mieście osiadłszy, chodził od prawnika do prawnika, z zamiarem wytoczenia byłemu pracodawcy swemu procesu o stracone korzyści z powodu zerwania kontraktu.
Szkód, strat, jakie z tego powodu poniósł, wypisał całą litanię, a gdyby mu chociaż połowę tych pretensyj jakie sobie rościł, przysądzono, to mógłby bezpiecznie jaki taki folwarczek za ten kapitalik kupić.
Stein niepomiernie zdumiony został, otrzymawszy naraz dwa wezwania do sądu, pierwsze w większéj sprawie cywilnéj, o wynagrodzenie krzywd rządcy uczynionych, drugie do sądu gminnego o obelgi słowne wyrządzone temuż rządcy.
Na domiar złego, dwa najpiękniejsze woły objadły się świeżéj koniczyny i zdechły, koń paradyer złamał nogę na mostku, a do zebrania zrośniętego żyta ludzi nie można było dostać.
Sielanka zaczynała się przykrzyć. Należało jednak, bądź co bądź, przez jakiś czas przynajmniéj majątek przetrzymać i późniéj z honorem się wycofać.
Nagląca była również rata towarzystwa kredytowego, zaległe podatki skarbowe i gminne — oraz jakiś wierzyciel wymówił sumę hypoteczną i żądał wypłaty.
Wprawdzie Stein do ludzi zamożnych się liczył — ale w téj chwili ruchomego kapitału, gotowizny tyle nie posiadał. Załatwił większe interesa, towarzystwo, nagłego wierzyciela zaspokoił — a na drobniejsze potrzeby chwilowo funduszów mu zabrakło. Trzeba było dostać natychmiast i w tym celu posłano po Berka.
Berek był szczególnie jakoś uśmiechnięty.
— Winszuje jasznie pana — rzekł — bardzo winszuję.
— Czego u dyabła?
— Teraz jasznie pan będzie miał pełne gębie echt szlacheckiego smaku, teraz jasznie pan zacznie sobie oglądać jaki ten wieś jest przyjemny.
Stein przerwał.
— Mój Berku — rzekł — ja potrzebuję pieniędzy pilno.
— Pfe! jasznie pan sobie kpi chyba od Berka.
— Ale mówię bez żartów, że potrzebuję, i to dziś, zaraz, bo akurat gotówki niemam w domu.
— A wiele panu potrzeba?
— Bagatelka — tysiąc rubli.
Berek aż podskoczył.
— Aj waj... dus ys a siajne bagatelke! cały dziesięć sto rubli!
— Cóż cię tak przeraża?
— Nie wiem czy u wszystkie nasze żydy, żeby ich złożył do kupe, może się zdobywać taki majątek!
— Nie gadaj długo — rzekł Stein stanowczo, — tylko siadaj na moją bryczkę i jedź, żebym dziś pieniądze miał... No — krótko mówiąc, podejmujesz się czy nie? bo jeżeli nie — to sobie inaczéj poradzę.
Berek podrapał się w głowę.
— Ny siojn — za dwa godziny, tylko...
— Co?
— Tylko, przepraszam jasznie pana, to będzie drogo kosztowało.
— Niech kosztuje jak chce, tylko jedź zaraz i nie gadaj długo.
— Ny, ny — rzekł Berek wychodząc, a w sieni dodał półgłosem...
— Dus yst a siajne początek, bałd er wird a echter ślachcic zajn... sy git!...
W pięć minut potém ładna bryczka polowa, zaprzężona we dwa tęgie kasztany, unosiła Berka ku miasteczku.
Stein z niecierpliwością powrotu pachciarza wyglądał, chociaż prawie pewnym był, że ten z próżnemi rękami nie wróci...
Jakoż przewidywania sprawdziły się, gdyż Berek po kilku godzinach przyjechał, nietylko że nie z próżnemi rękami, lecz nawet z dość liczném towarzystwem; przywiózł albowiem z sobą czterech wielkich kupców zbożowych, którzy wspólnemi siłami chcieli panu dziedzicowi w potrzebie wygodzić.
Berek należał również w małéj cząstce do owéj spółki, ale się z tém nie wydawał. — On tylko przez grzeczność działał, jak tamci przez wrodzoną dobroć serca.
W pierwszéj chwili, gdy zmiarkował na jakich warunkach może żądaną sumę otrzymać, Stein miał wielką ochotę wszystkich pięciu razem wyrzucić za drzwi. Rozmyślił się jednak.
Wściekając się w duszy, widział, że jest w téj chwili w położeniu bez wyjścia, i że pozostaje na łasce i niełasce tych panów.
W Warszawie potrzebował także nieraz kredytu, wystawiał i dyskontował weksle, bez targów, krzyków, bez ceremonii i gawęd niepotrzebnych, tu zaś był badany jak na najściślejszém śledztwie. Gdy trzech gadało, i przysięgało się na wszystkie świętości, że na proponowanym interesie tracą, że oddają ostatni grosz, tylko przez dobroć i życzliwość; dwaj pozostali mieli już czas obleciéć cały folwark, zajrzéć do każdéj obory, stajni, budynku, i ocenić okiem biegłych znawców wszystko, co tylko mogło miéć jakąś choćby najmniejszą wartość nawet.
Stein wyobrażenia nie miał o takich stosunkach kredytowych i o kosztach bajecznych, jakie ten uproszony kredyt za sobą pociąga.
Wszystkie argumentacye i dowodzenia nic nie pomogły, bo panowie kupcy, doskonale poinformowani przez Berka, że pieniądze są zaraz potrzebne, pragnęli, o ile można wyzyskać sytuacyę, i ani jednego grosza ustąpić nie chcieli.
Dobre dwie godziny trwał targ, aż nareszcie, z czterech brudnych pugilaresów dobyto pieniędzy, Stein kontrakt na sprzedaż zboża podpisał, i interes nibyto został ukończony, chociaż właściwie zaczął się dopiero...
Każdy z czterech wspólników wnosił prośbę o zaopatrzenie jego śpiżarni, o prezencik dla delikatnych dzieci, potrzeba im było kilka ćwiartek zboża, drzewa na opał, okowity na szabas, oświadczyli również że nie pogardzą drobiem, owocami, a nawet warzywem z ogrodu. Dowodzili, że żaden prawdziwy obywatel nie pozwoli żydkowi odjechać z folwarku z próżnemi rękami.
Zmęczony i zdenerwowany do najwyższego stopnia tém całém przejściem, Stein natychmiast kazał zaprządz do drabiniastego wozu, aby jak najprędzéj pozbyć się szanownych gości.
Żydzi z miasteczka wywieźli na drabiniastym wozie, oprócz wszelkiéj prowizyi — i humor Steina także.
Panna Regina poszła trochę do ogrodu, przypatrzéć się ukąpanéj w długotrwałym deszczu przyrodzie, która, prawdę powiedziawszy, zaczynała już ją nudzić na dobre, sam zaś pan domu udał się do swego gabinetu, zasiadł w fotelu i pogrążył się w niewesołych dumaniach.
Na biurku leżały świeżo z poczty przywiezione gazety i listy.
Z nudów, a może chcąc myśli nieco rozerwać, Stein wziął się do przerzucania świeżo nadeszłych z Warszawy dzienników. Rzucił okiem na nowinki miejskie, na depesze polityczne, aż wzrok jego zatrzymał się na ciężkim artykule wstępnym, w którym jakiś bezimienny autor zastanawiał się nad brakiem kredytu rolnego i uciążliwością stosunków z małomiasteczkowymi kapitalistami.
Dawniéj nie lubił Stein takich artykułów czytywać, a gdy zdarzyło się, że w towarzystwie była o nich mowa, ruszał pogardliwie ramionami, lub téż odzywał się o ich autorach z politowaniem, że nie mają najmniejszego wyobrażenia o potrzebach kraju, i że występując w sprawie podobnéj przeciw pacanowskim Rotszyldom, kierują się tendencyjną stronnością.
Kilkakrotnie nawet, zdarzyło mu się ze znajomymi dziennikarzami prowadzić dość żarliwe na ten temat dysputy.
Dziś jednakże, dostrzegłszy artykuł w kwestyi kredytu, którego sam w téj chwili potrzebował, zaczął czytać gazetę powoli i uważnie.
Przeczytał do samego końca, i znowuż po raz drugi czytać zaczął, na twarzy jego malowało się zniecierpliwienie i gniew.
Nareszcie, szybkim ruchem ręki zmiął gazetę, rzucił ją na podłogę i zdeptał nogami.
— Co to? co się stało, ojcze? — zapytała panna Regina, która właśnie w téj chwili do gabinetu weszła.
— Nic się nie stało właściwie, tylko zżymam się na samą myśl, że ci ludzie, których zadaniem przecież jest służenie interesom krajowym, nie mają o przedmiocie najmniejszego wyobrażenia!!
— Ale jacy ludzie? o kim ojciec mówi?
— A ci — ci panowie, jak ich tam nazywają, dziennikarze, ci — fabrykanci gazet!
— Być może — ale o co właśnie idzie ojcu?
— O kredyt rolny.
— Hm — nie znam się na tém.
— Wyobraź że sobie, ci panowie dowodzą, że kredyt rolny jest w ciężkich warunkach...
— Być może...
— Ha! ha! być może!... w ciężkich! — zabawna delikatność! Ten kredyt jest w warunkach barbarzyńskich! niemożliwych, niegodnych kraju, który ma pretensyę żeby go za cywilizowany uważano.
— Z jakiego powodu tak się unosisz, ojcze?
— Bom zły, bom wściekły, bom się przekonał osobiście co to jest ten „nieco uciążliwy kredyt”...
— Ojciec się przekonał? kiedy?
— Dziś — niedawno — widziałaś zapewne tych czterech naszych współwyznawców, których przywiózł z miasteczka Berek.
— Widziałam.
— Otóż ci panowie przed kilkoma godzinami stali się wierzycielami moimi.
— Czyż ojciec potrzebuje kredytu od nich? oni sami mają miny żebraków!
— Dość, że potrzebowałem niewielkiego kredytu, i obdarli mnie tak, że wyobrażenia o tém nigdy nie miałem i mieć nie mogłem.
— Ileż im ojciec zapłacił za to procentu?
— Ile?... nie, moje dziecko — ile? tego ani tobie, ani nikomu na świecie nie mógłbym powiedziéć.
— Dlaczego?
— Wstydziłbym się poprostu...





VIII.

P

Przeszedł czas żniw, na polach nie było nic już prawie, tylko gdzieniegdzie jeszcze koszono tatarkę, i kartoflane łęciny poczerniałe, zwiędłe, sterczały nad ziemią.
Siewy jesienne już rozpoczynano; na polach uwijały się brony i ludzie śpieszyli z robotą, bo ranki coraz chłodniejsze zdawały się ostrą jesień i wczesną zimę zapowiadać.
Nowy dziedzic z biedą i z wielkim trudem zgromadził swe zboże w stodołach. Bardzo ładna, jeszcze przez rządcę niemca kupiona młocarnia, warczała przez dzień cały, żeby ziarna do siewu namłócić, ale ziarno to było nędzne i liche, poczerniałe na deszczach.
Po wykwintnym agronomie, który tylko pieniądze na gospodarstwo wydawać umiał, ale gospodarować wcale nie potrafił, przyjętym został jakiś ekonom z pod ciemnéj gwiazdy, pijak, nigdzie miejsca zagrzać nie mogący, rutynista ostatniego gatunku, któremu się zdawało, że bez krzyku i wrzasku gospodarować na tym biednym padole płaczu nie można.
Stein przyjąć go musiał, bo innego kandydata w owéj chwili nie było, i trzymał téż go w nadziei, że wynajdzie późniéj jakiegoś odpowiedniego człowieka.
Szpagaciński nazywał się ten „rządca.”
Rano, chociaż nie codzień, można się z nim było jeszcze jako tako rozmówić — o dziesiątéj zaś był już porządnie pijany, a potém tylko ciągle, do samego wieczora, dolewał, a im dolewał więcéj, tém krzyczał głośniéj i gospodarował, według swego rozumienia, lepiéj.
I teraz, chociaż jest dopiero ósma rano, czcigodny pan Szpagaciński już niebardzo pewnym krokiem zdąża do dworu.
Ubrany w ogromne buty, popielaty kitel, mając na głowie słomiany, duży kapelusz, idzie zamaszysto, chociaż nogi zbaczają ciągle z prostego kierunku.
Dziedzic właśnie na tę chwilę z domu wychodzi i spotykają się na dziedzińcu.
Szpagaciński kłania się, nie bez pewnéj junackiéj galanteryi.
— Dzień dobry panu — rzecze Stein.
— A żeby go najsiarczystsze pioruny z taką dobrością!!
— No, no, cóż tam nowego, czegóż pan tak klniesz?
— Czego? ha, proszę pana dziedzica, tu janiołby się chyba wściekł czterdzieści cztery razy, przy takiém gospodarstwie pieskiem!
— Czegoby on miał się wściec? po co pan takie rzeczy gadasz, mój panie?
— A bo co? gadam i już! Toż tu sochy porządnéj kawałka niema! ale mniejsza o to; wyprawiłem rolę jakiemiś dyabłami niemieckiemi, co tam leżą pod szopą i co niewiadomo czy do nich bydlę za łeb, czy, za pozwoleniem, za ogon przyprzęgać? tera czas siać, a tu z pod maszyny lecą same paździory, śmiecie, tfy! do marności z takiem gospodarstwem! toż u lada chłopa porządniéj niż u nas!
— Lecz co pan chcesz właściwie? tłumacz się pan jaśniéj.
— To téż jasno gadam, żeby to ogniste jasności zapaliły! Chcę zboże siać, żyto i pszenicę, a przecież śmieci trudno w rolę rzucać, bo jak zasiejemy śmiecie, to będziemy zbierali... nawet sam nie wiem co będziemy, z przeproszeniem, zbierali, do milion kroć zajęcy!...
— Cóż mi pan mówisz?... przecież mamy swoje zboże...
— Niechże téż pan dziedzic pójdzie sam do stodoły i obaczy co mamy. Nawet parobcy na ordynaryę tego nie zechcą, bo Bogiem a prawdą — nie przymierzając, insza świnia, chociaż i świnia, to lepszego pośladu dostanie, niż to u nas celne ziarno! Żeby temu śwabowi wszystkie ćtyry nogi połamało, z jego rządcostwem, jak on nam tu niemieckie żniwa wyprawił, że się tylko szelmy chłopy po chałupach śmieją, aż w nich leluty trzeszczą z uciechy!
— No, ale pan gadasz tylko, mój panie, i klniesz, a to nam nic a nic nie pomoże, trzeba przecież coś radzić.
— Tu, proszę pana, rada krótka — a co się tyczy mego klnięcia, to żeby się człowiek nie wypomstował — nie nakrzyczał, to by się w nim żółć całkiem zapiekła i wszystkie humory by mu w wątrobę wleźli, do starego psa!
— Panie Szpagaciński, gadajże pan raz nareszcie spokojnie, jak człowiek, i bez przekleństw.
— Niech mi ozór skręci, niech mi tak gęba spuchnie jak obora, jeżeli marne słowo powiem... Krótka rada, sto dwadzieścia korcy wysiewu, sto dwadzieścia korcy zboża kupić, i po krzyku, i żebym pękł na dwoje, tak drugiego sposobu nawet sam stary dyabeł nie wymyśli.
— Sto dwadzieścia!?
— Jak orzech zgryzł, panie, sto dwadzieścia, inak ani rusz; ale jak naszem ziarnem siać będziemy to szkoda roboty, grunt się tylko próżno zapaskudzi — dudka na kościele wygramy... żebym tak w ziemię wrósł po same kolana.
— Zkądże wziąć teraz?
— A Berek? od czego ten z przeproszeniem, niedowiarek, tu siedzi? Zara bym go tknął w biedkę jak czop w beczkę i niech lata po świecie za zbożem! Letki szelma jest, nie narobił się, to niech lata po folwarkach. Posłać go, panie, niech bestya jedzie na złamanie karku, i skutek!
Stein nie słuchał już daléj, powrócił do domu i zaraz po Berka posłał.
Usłużny przedtém aż do zbytku pachciarz, tym razem jednak odpowiedział, że czasu niema, że dopiero za godzinę przyjść może.
Wiedział on dobrze, że sytuacya się zmieniła, przedtém on sam prosił, żeby usługi jego przyjęto, dziś jego proszą o nie.
Do pewnego stopnia był już panem sytuacyi.
Kwestya z kupnem nasienia była ułożona z góry i, co prawda, Berek szedł teraz grać rolę aktora, w sztuce, któréj był rzeczywistym autorem i reżyserem zarazem.
Jakkolwiek zboże zebrane było fatalnie, niemniéj jednak po oczyszczeniu dokładném, na siew chociaż w części mogło się przydać, ale imć pan Berek, poznawszy słabość Szpagacińskiego do kminkówki, tym niekosztownym środkiem zyskał w nim sobie bezwiednego sprzymierzeńca.
Szpagaciński tedy zapomocą wszystkich dyabłów i piorunów, wytłumaczył dziedzicowi, że zboże nie zda się na nic, i że trzeba do siewu kupić koniecznie inne ziarno. Naturalnie, któżby się mógł zająć takim sprawunkiem lepiéj niż Berek?
On swego dziedzica tak pokochał, że każdą ofiarę dlań poniesie; każdego poświęcenia dokona, byle mu tylko w potrzebie dopomódz. Już raz ułatwił mu kredyt, teraz ułatwi mu kupno tyle potrzebnego do siewu ziarna.
Stein wprawdzie chwilowo, bo w gospodarstwie te chwilowości bardzo często bywają, niema gotówki, lecz Berek znajdzie radę i na to. Berek ma sam trochę pieniędzy, pożyczy sobie od brata, ojca, wujaszka, szwagra, czterech ciotek, od wszystkich krewnych, zastawi nawet perły swéj żony i drogocenne klejnoty rodzinne, ale pieniędzy, część przynajmniéj dostanie, bo już to jest jego wrodzona ambicya i najdrażliwszy punkt honoru, aby każdy interes jaki tylko zacznie, koniecznie przyprowadził do skutku.
Przytém od czegóż kombinacya handlowa? Jest więcéj niż sto korcy wymłóconego zboża, więc to Berek kupi. Wprawdzie Stein upiera się przy cenie warszawskiéj, ale ostatecznie Berek przekonywa go, że na cenę warszawską sprzedaje się tylko zboże, nie zaś jak słusznie Szpagaciński powiedział, śmiecie, do niczego niezdatne.
Że niezdatne to przecież wiadomo, i takie brzydkie ziarno może sprzedać tylko i wyłącznie Berek, jako mający stosunek z liwerantami, którzy w wielkich masach zboża celnego zdołają i tę lichotę jakimś cudownym sposobem przeszwarcować.
Po bardzo długim i ożywionym targu, Berek nabywa tę partyę zboża, niżéj o trzecią część wartości, i przysięga się na żonę, dzieci, sumienie i szczęście do handlu, że robi kolosalne głupstwo.
Szpagaciński obecny chwilowo przy téj tranzakcyi, gdyż go zawołano po jakieś objaśnienie, patrzy na Berka takim wzrokiem jakby chciał powiedziéć:
— Patrzcie! ten żyd chyba zwaryował!
Ostatecznie Berek jest ryzykant, macha z rezygnacyą ręką i powiada:
— Niech ja stracę!
Szpagaciński otrzymuje dyspozycyę, wedle któréj, nazajutrz rano, skoro świt, wydać ma Berkowi ze śpichrza na jego furmanki, ośmdziesiąt korcy żyta i czterdzieści korcy pszenicy, stanowiące właśnie przedmiot świeżo zawartéj tranzakcyi.
To wszakże jest dopiero połowa interesu. Następuje teraz druga, ważniejsza, idzie o zboże do siewu. Trzeba je kupić, kupić dobrze i prędko, a głównie prędko, gdyż czas już wielki i nie można siewu opóźniać.
Berek nie potrzebuje nawet wielkiéj elokwencyi aby przekonać Steina, że bylejakim ziarnem siać nie można i że trzeba się postarać o wyborowy gatunek.
Rzecz to przecież wiadoma. Berek radzi téż żeby zamiast zwykłego zboża, zasiać coś fajn, to się już w drugim roku sowicie opłaci. Wprawdzie kosztować to będzie nieco drożéj, ale korzyści są zbyt widoczne, żeby się przed różnicą ceny cofać.
Sam zresztą Stein czytając książki i pisma rolnicze, spotykał się ze zdaniem, że z dobrego siewu bywają dobre sprzęty.
Idzie więc tylko o kwestyę wyboru ziarna.
Wezwany jest do rady Szpagacińśki, który głosuje w ten sposób:
— Żebym tak do domu trzeźwy nie doszedł, jak ze wszystkich żytów, jakie kiedykolwiek w mojém życiu siewałem, nie jest najlepsze anyżowe... tfy! do ciężkiego licha, chciałem powiedziéć probśtein.
— Aj waj! — zawołał Berek radośnie — ja tu wiem co w jedne miejsce jest takiego probśtajn, co jak un wyrośnie, toby się z niego nawet wielki kozak z kuniem i pikiem schował, ziarnka uno ma tak duże jak bober, a mąka to z niego taka biała, że na najpiękniejszy kugiel zdać się może. Szlachcic trochę się droży z takiém cenném ziarnem, nawet nie lubi go sprzedawać, żeby się taka rarytna rzecz nie rozmnożyła bardzo w okolicy, no — ale od czego Berek? Ten zawzięty szlachcic nikomu nie sprzeda, ale Berkowi sprzeda; Berek u niego ma łaski!
Szpagaciński przytwierdza, że istotnie tamten szlachcic ma taki probstein, jakiego nawet sam lucyper w piekle nie widział i nie zobaczy...
Co do pszenicy, Szpagaciński rekomenduje kostromkę.
I to Berek znajdzie, wprawdzie nie bez trudności, ale znajdzie, tembardziéj, że Szpagaciński twierdzi, że kostromka na tych właśnie gruntach osobliwie się może udać.
Nie ulega już żadnéj wątpliwości, że obsiawszy grunta takiém ziarnem, można się spodziewać zbiorów, o jakich ucho ludzkie nie słyszało — i że niepowodzenie jakie Stein w początkach swego gospodarstwa napotkał, zostanie z sowitym procentem wynagrodzone.
Ponieważ czas jest naglący, więc Berek puszcza się w podróż za zbożem, na noc całą, kupione zaś śmiecie odmierzy i odważy jutro raniuteczko sam Szpagaciński. Wprawdzie Berka zastępować będzie przy téj czynności Berkowa, lecz to nie dlatego, żeby oboje małżonkowie nie mieli wierzyć w rzetelność miary i wagi dworskiéj, lecz jedynie dla formy, a po części także z tego względu, aby Szpagaciński, zbytecznie troskliwy o dobro swego chlebodawcy, nie strychował zanadto zboża i nie krzywdził tym sposobem rodziny, która ulokowała w niem cały swój kapitał.
Tak postanowiono i tak akuratnie ma się zrobić. Berek i Szpagaciński opuszczają gabinet pana dziedzica i idą, aby furmanki na jutro zamówić i wszystko co potrzeba przygotować.
Szpagaciński łyka ślinkę na samą myśl, że po dzisiejszéj tranzakcyi, nie kieliszkiem, ale baryłką całą chyba uczęstowany zostanie.
Stein nareszcie zostawszy sam w pokoju, spogląda przypadkowo w lustro i widzi, że w pół roku niespełna bardzo znacznie osiwiał.
Trudno — kto ma folwark, ten i dochody z niego ciągnąć musi...
Nie powiem, żeby ów dochód w postaci posiwiałych włosów miał bardzo cieszyć nowego dziedzica; rozmyślał téż o swoich kłopotach przez noc całą i w duchu przyznawał racyę Berkowi co do swego „echt szlacheckiego smaku w gębie.”
Nad ranem dopiero, Stein, zmęczony przez bezsenność, zgnębiony na duchu, zasnął mocno — i skutkiem tego nie mógł widziéć, jak Szpagaciński z Berkową mierzyli sprzedane wczoraj zboże, na które kilkanaście furmanek oczekiwało.
Uprzejma i nadzwyczaj gościnna Berkowa tak umiała wpłynąć na poczciwego Szpagacińskiego, że ten był od bardzo wczesnéj godziny, w brylantowym humorze, klął krociami dyabłów, poruszał Lucypera i całe piekło, a tak serdecznie zboże odmierzał, że Berkowa nie mogła się dość rzetelności jego nachwalić.
— Ny, ny, — mówiła — sprawiedliwe miare to się rzadko między ludźmi przydybuje, ja zawsze mówiłam co pan Szpagaciński jest bardzo honorowe osobe i co un nie umie tak paskudnie strychować jak te drugie łajdaki, co za każdém strychowaniem dwie kwarty ze ćwiartki muszą wyrzucić!
— Ma się rozumiéć — odpowiadał Szpagaciński — u mnie, do milion kroć sto tysięcy! co miara to wiara! co ja mam kogo krzywdzić na głupią ćwierć zboża? Niech je jasności ogarną. Inszy pies, to pies, leży na wiązce siana jak pies, sam nie zje i koniowi nie da, a ja duszy gubić nie chcę, i sam wypiję i komu dam, a choć się namierzy parę korcy więcéj, to dziedzica téż dyabli nie wezmą! Pieniędzy u niego jak u żyda. Co? prawda, pani Berkowa?
— Oj, oj, żeby ja to miała w moim handlu co u niego nie jest pieniędzy, to ja bym była najbogatsza kupczyna w całe nasze okoliczność, jabym sobie pytała co całe wiesz kosztuje.
Odmierzono zboże, worki włożono na fury i szereg chłopskich wózków pociągnął po piasczystym gościńcu.
W lesie, niedaleko od granicy Stasina, stała karczma zwana Wygnanką. W karczmie téj mieszkał arendarz Lejzor, blizki kuzyn Berka. Trudnił się on interesami i spekulacyami różnemi. Nieszczególnie mówiono o nim w okolicy, utrzymywano nawet, że handluje końmi wątpliwego pochodzenia, ale Lejzor na te plotki nie zważał, geszefciki prowadził wytrwale i z każdym rokiem zakres swych operacyj rozszerzał.
Handlował wszystkiém, co mu się kupić trafiło, a że o pochodzenie towaru nie pytał, więc téż miał stałych dostawców, którzy nigdy jego karczemki nie mijali. W nocy szczególniéj ruch tam był znaczny. Różni interesanci przyjeżdżali, wyjeżdżali, a szanowny pan Lejzor miał dla każdego słowo grzeczne, lub mądre, stosownie do okoliczności.
Furmanki ze zbożem stasińskiem właśnie do Wygnanki przybyły i zatrzymały się przed karczemką, z któréj wyszedł Berek Szczupak w towarzystwie Lejzora.
— Moje kochane chłopcy — rzekł słodziutko Berek — choć byliśta zgodzone do samego miasta, ale ja was już ztąd puszczę do domu; tego zboża kupił Lejzor i trzeba mu je znieść i zesypać do jalkierza, to wy ruchnijta się żywo, moje chłopcy — Lejzor wam za to fajn wódki zafunduje, na moje sumienie.
— Ny, ny, nie bałamućta próźno — dodał Lejzor — widzita co wódki u mnie Bogu dzięka nie braknie, znieście tych worków do izbe...
Chłopom nie trzeba było obietnicy dwa razy powtarzać; mając przyrzeczony poczęstunek, zaczęli dźwigać ciężkie wory i wysypywać zboże w alkierzu.
Po ukończeniu téj czynności, podchmieleni dobrze, pojechali do domu, przyśpiewując sobie i urządzając „rzymskie wyścigi” na wozach, że aż błoto im na twarz bryzgało. Po odjeździe chłopów, obaj znakomici finansiści przystąpili do najważniejszéj części interesu, to jest do zamiany zaśniedzonéj pszenicy na celną kostromkę, a lichego żyta na doskonały, fajn probstein, w którém, gdy wyrośnie, kozak z „wielkim pikiem” i z koniem może się schować.
Operacya zamiany z pozoru niepodobna prawie do wykonania — nie była jednak tak dalece trudna. Berek i Lejzor, przy pomocy pani Lejzorowéj i młodego wyrostka, mierzyli to samo zboże i przesypywali je w inne worki, na czém się cała operacya skończyła. Poczém finansiści uścisnęli sobie dłonie, w trzech słowach umówili się o udział w spółce i pan Berek, nie zapomniawszy zaopatrzyć się w próbki rzeczywiście ładnego zboża, odjechał.
Wszakże, jako mądry dyplomata, nie pokazał się w Stasinie zaraz, lecz przyjechał dopiero nazajutrz. Zabłocony, zmęczony i w stanie pożałowania godnym, stawił się we dworze. Stein oczekiwał go bardzo niecierpliwie i zaraz zapytał:
— No jakże tam, Berku, masz ów probstein?
— Of majne munes, niech jemu dyabli wezmą, kto tego probstajna wymyślił! ja już wszystkich kościów i gnatów swoich nie czuję. Co ja się najeździłem, naprosiłem, natargowałem, nim ja takie ziarno mogłem dostać. Te nasze ślachte to jest bardzo chytre i zazdrosne jeden przeciwko drugiego. Un wcale nie chciał słuchać nawet o ten probstein — no, ale już ja tak wykręciłem ze swojem głowem, co un musiał sprzedawać. Oj waj, oj waj, kto mnie powróci moje zdrowie co ja straciłem.
— Już zdrowie! zkądże znów? co ci się miało stać?
— Wielmożny pan nie rozumie tego interesu, ale ja pracowałem z gębem, z głowem, z językiem, z rękami, a com sobie utrząsł na takie paskudne drogie, to już nawet nie chce tego rachować. Patrz pan dobrodziéj tu jest próbka jakie to psienice, jakie żyto — oj waj, to nie zboże, to złoto, na niego jedne kapke deszczu nie było.
— Rzeczywiście ładne zboże — rzekł Stein przeglądając próbki.
— Co to ładne? co to ładne? to rarytne! to sam cymes, to nie ziarnko tylko same perłów jest!
— A kiedyż dostarczą nam to zboże?
— Dziś w nocy, żebym ja tak zdrów był, jak zgodziłem chłopy na całą noc.
— Niepotrzebnie — przecież nasi ludzie mogliby pojechać i przywieźć.
— Pańskie ludzie? no co? za co psuć swoje konie na takie paskudne drogie? a pańskie fornale téż mają co do roboty, ja zgodziłem chłopy — uni samo prawie do tego jest; takie chamy to nawet lubią się chlapić w błocie.
Długo jeszcze perorował Berek, zachwalając zalety nowo nabytego zboża, opowiadając dziwne rzeczy o tém, z jakim to trudem ciężkim i wysiłkiem to zboże zostało nabyte. Opuszczając nareszcie progi dworu, imć pan Szczupak unosił w zatłuszczonéj kieszeni rewers Steina na bardzo pokaźną sumkę.
Dobrze po północy nadeszły fury ze zbożem. Szpagaciński otworzył spichrz i przyświecał latarnią, zboże wysypano, chłopi odjechali i nawet nikt z dworskich ludzi nie wiedział zkąd przyszedł ten transport.
Na drugi dzień rano, sam dziedzic do spichrza się udał.
Był tam już Szpagaciński i odmierzał żyto do siewu, które zaraz fornale zabierali na wozy.
— No, jakże się panu zdaje to zboże, panie Szpagaciński — zapytał Stein.
— Piękne, psia kość — odrzekł lakonicznie.
Stein zajrzał do zagrody i garstkę żyta wziął w rękę.
— Zdaje mi się jednak, mój panie, że te ziarna są bardzo drobniutkie... — rzekł, przypatrując się pilnie.
Szpagaciński ramionami ruszył.
— Żebym tak zmarniał — rzekł — jak jenszy człowiek choć gruby jak beczka, a na psa się nie zdał — a drugi będzie chluszczyk, suchy jak szczapa, a dlatego...
— Panie — przerwał Stein chłodno — zdaje mi się, że my o zbożu mówimy?
Szpagaciński, aczkolwiek dobrze już cięty, dość trzeźwo jeszcze ratował sprawę Berka.
— Proszę pana — rzekł — że ziarnko drobne to bajki — to znak że pogodnie sprzątnięte i z suchości zmalało, żebym tak spuchł! — ale jak ono krzynkę w świętéj ziemi poleży, a jeszcze jak go siaki taki deszczyk przemoczy, to on zara pocznie pęczniéć, pęczniéć i takie będzie jak groch, proszę pana, żeby mnie tak marności ogarnęły!
Stein machnął ręką i odszedł, porównywając w duchu własną głowę do owego ziarnka, które wrzucone w rolę pęcznieje, pęcznieje, aż o mało nie pęknie.





VII.

N

Niewesołą była zima w Stasinie, szczególniéj zaś dla panny Reginy. Las, ogród, łąki zniknęły pod grubą warstwą śniegu — trzeba więc było siedziéć w domu ciągle. W okolice nie wyjeżdżano także, gdyż Stein nie mógł się jakoś zebrać na zawarcie liczniejszych znajomości i bywał tylko u jednego sąsiada, starego wdowca, dziwaka, który żył samotnie i wyłącznie gospodarstwu był oddany.
Pan Adam, gdyż takie imię nosił ów jegomość, był to pessymista, mizantrop, i wszystko zawsze widział w czarnych kolorach; rozumie się więc, że towarzystwo takiego człowieka nie mogło ani rozweselić, ani pocieszyć.
Gdy czasem, co się zresztą dość rzadko zdarzało, pan Adam oddając Steinowi wizytę, przyjechał na kilka godzin do Stasina, rozmowa gościa z gospodarzem przybierała charakter tak posępny i smutny, że panna Regina miała ochotę rozpłakać się na dobre. Wychodziła téż natychmiast prawie z salonu i kryła się w swoim pokoju.
Stein opowiadał gościowi swoje ciężkie kłopoty i zmartwienia, których nie brakło przecież, gdyż wydatki były znaczne, dochody żadne prawie, zaległości podatkowe rosły, a Szpagaciński spijał się od samego rana. Rozpuszczona jak bicz dziadowski służba wałęsała się bezczynnie z kąta w kąt, w lesie chłopi wycinali drzewa ile tylko chcieli, inwentarz z takim kosztem nabyty, marniał i upadał, a poczciwi żydkowie z miasteczka za „wygodzenie” jakim kapitalikiem zdzierali, jak to mówią, siódmą skórę.
Pan Adam słuchał tych narzekań, głową kiwał, a kiedy Stein, wyspowiadawszy się z wszelkich trosk swoich, umilkł, wówczas stary mizantrop rzekł do niego suchym, ostrym głosem:
— Szczęśliwy, bardzo szczęśliwy z ciebie człowiek, mój sąsiedzie.
Stein aż na krześle podskoczył.
— Ja!?... ja szczęśliwy?... chyba pan żartujesz sobie ze mnie...
— Ale zkąd znów. Powiadam szczerze co myślę — jesteś szczęśliwy i basta.
— Co pan mówisz?
— Tak jest. Najpierw masz to czego chciałeś — a to jest duże szczęście! Chciało ci się być obywatelem ziemskim, miéć swój folwark, gospodarować i doszedłeś do celu swych pragnień.
— Niech ten cel wszyscy dyabli wezmą!
— O to bądź pan spokojny, wezmą i bez twego życzenia, tak jak już wzięli środki, które cię do tego celu doprowadziły, nie dowodzi to jednak, żebyś miał być nieszczęśliwym.
— Jakto nie dowodzi? czego nie dowodzi? Więc pan twierdzisz, że człowiek, który tyle zmarnował, tyle kapitału stracił, tyle się nanudził na wsi, może być szczęśliwy, że człowiek obarczony różnemi ciężarami, wyzyskiwany, oszukiwany, okradany na każdym kroku, jest według pańskiego zdania szczęśliwy? No, wiész pan, że się to na żaden sposób w méj głowie pomieścić nie może.
— Rzecz dziwna... Naprzód chociaż pan straciłeś, nie straciłeś jeszcze wszystkiego, wszak prawda?
— No, mój panie, ja nie byłem taki waryat, żebym cały majątek miał wsadzić w ten kochany kawałek naszéj piasczystéj ojczyzny...
— A widzisz pan, ja wiem żeś nie taki waryat — ale obejrzyj się do koła, iluż to masz ludzi, dla których ów kawałek ziemi piasczystéj jest wszystkiém, jest i pamiątką i chlebem i przedmiotem ukochania wrodzonego, wyssanego z mlekiem matki. Cóż pan powiadasz o nich, gdy czują jak im się grunt pod nogami chwieje, jak nieubłagana konieczność losowa wydziera im z rąk te zagony garbate, z któremi od dzieciństwa się zrośli?...
Stein milczał.
— Powiadasz pan — mówił daléj pan Adam — żeś nieszczęśliwy, bo Szpagaciński się spija, las ci niszczą, a żydzi zdejmują z ciebie siódmą skórę; a co powiész o takich, którym już niema co niszczyć? z których nie siódmą ale dwudziestą siódmą skórę już zdarli, i którzy pomimo tego nie dają za wygraną, trzymają się do ostatka, krzepią na siłach i duchu. Pan masz jeszcze majątek inny, który zapewni ci byt wygodny, a oni podobnéj rezerwy nie mają...
— Ja nie rozumiem tych ludzi — rzekł Stein.
— Pod jakim względem?
— Dlaczego oni do licha tych folwarków paskudnych nie posprzedają? Dlaczego zamiast żyć wygodnie grzebią się tu w piasku, jak kury w śmieciach, i znoszą tyle przykrości — kto im każe?
— Otóż w tém sęk... są przekonania pewne...
— To jest głupi interes, ja téż miałem przekonania, myślałem że coś zrobię — tymczasem...
— Sprzykrzyło się panu.
— Cóż pan chcesz? przecież człowiek niema żelaznéj głowy, żeby nią ciągle tłukł o mur, mnie już te ideały bokiem wyłażą!...
— Nie mówi się tak o ideałach.
— Co to nie mówi? — czy pan wiesz ile mnie one kosztują? one mnie bardzo drogo kosztują te ideały — a nie są warte funta kłaków!
— To rzecz względna... ideały jeśli są piękne, zawsze mają wartość.
— Wartość! ładna wartość! Mnie się zdawało, że ja tu coś zrobię, tymczasem co zrobiłem? mój Berek Szczupak jest taki sam zacofany chałaciarz jak był przed laty, taki sam spekulant, oszust i komedyant — a wy, wy, moi panowie...
— Cóż my?
— Wy... wy nie wysadziliście nawet koniuszczka nosa po za chiński mur waszych starych i zapleśniałych przesądów...
— Być może...
— To nie być może, ale tak jest i tak będzie jeszcze bardzo długo.
— To téż, widzisz pan, jest to z pańskiéj strony zasługa, że chciałeś mury przebijać.
— Dobrze, niech to będzie zasługa, ale za co ja mam do tego interesu dopłacać?
— Wierzę panu mocno panie Stein, pan tego nie rozumiesz...
Stein nie poznał się na delikatnéj przymówce.
— Proszę pana — ciągnął daléj — ostatecznie do czego mnie doprowadzą wszelkie ideały, jeżeli ja będę co rok własny kapitał zmniejszał? jeżeli mogąc żyć porządnie i wygodnie w mieście, będę się tu nudził i ogryzał na wszystkie strony z tymi kochanymi Mośkami, Berkami i całym kahałem?
— Może ich pan ucywilizujesz trochę...
— Ja? nie. — Zadrogo mi to cywilizowanie wypada; jak żyję na świecie nie płaciłem 3% na miesiąc, a tu musiałem już i tego smaku sprobować. Niech go dyabli wezmą! mam już tego wszystkiego dosyć! ale co tam, panie sąsiedzie, nie mówmy już o tém; jak pan widzisz — ja tu z wami długo nie posiedzę — lecz kiedy pan byłeś na mnie tak łaskaw i odwiedziłeś mnie, to napijemy się po kieliszku wina, a mam tu coś bardzo ładnego, jeszcze z warszawskich czasów, kiedy w moim salonie zgromadzali się ludzie na wybitnych stanowiskach, a tu co się u mnie kiedy zgromadzi?... Szpagaciński i Berek. W téj chwili poślę do piwnicy, a powiedziawszy prawdę, dobry kieliszek wina i dobre cygaro, to jedyna przyjemność na tém wygnaniu.
— Dziękuję, panie sąsiedzie, bardzo uprzejmie dziękuję, ale nie posyłaj pan po wino.
— Dla czego?
— Nie pijam takich specyałów?
— Jakto? nic pan nie pijasz?
— Owszem, pijam i palę — ale pijam zwyczajną gorzałkę z mojéj własnéj gorzelni i palę mizerne papierosiny mojéj roboty.
— Czyż podobna wszystkiego sobie odmawiać?
— Dla czego nie? i ja mam swoje ideały, a dla nich mogę wyrzec się kieliszka tokaju i zwitka liści hawańskich...
— Co to ma za związek z ideałami i jaki to jest ideał, który zakazuje pić wino?
— Widzisz pan dobrodziéj, postępuję tak od lat dwudziestu kilku, nazywają mnie za to dziwakiem, ale ja na to nie zważam, bo do pewnego stopnia osiągnąłem już swój ideał.
— Jaki ideał?
— Nie mogę się uskarżać na lichwę, ponieważ nie winienem nikomu ani grosza; nie uskarżam się na wyzysk, bo nie potrzebując niczyjéj łaski, każę sobie płacić za wszelki produkt dobrze, a jak nie chcą mi dać odpowiedniéj ceny na miejscu, to sprzedaję zboże w Warszawie. Szynkarza żyda we wsi niemam, gdyż wydzierżawiłem propinacyę dawnemu memu karbowemu, mam w folwarku porządek, cichość i spokój, z chłopami jestem zawsze w zgodzie — i co się tyczy moich własnych interesów, nie mogę miéć do żydów żadnéj a żadnéj pretensyi...
Stein spojrzał na szlachcica szeroko otwartemi oczyma.
— Mojém zdaniem — mówił daléj pan Adam — to jedyny i niezawodny środek; a cóż z tego przyjdzie panie Stein, że zasiadłszy sobie przy kieliszku wina, biadać będziemy i narzekać, że lichwa nas trapi, a skończywszy butelkę pójdziemy: pan do swego Berka, ja do swego Icka, i pożyczymy od nich pieniędzy?
— Prawda, pan masz słuszność, ale gdyby wszyscy postępowali według pańskiéj metody, cóżby się wówczas stało z tymi biedakami?...
— Z kim?
— No... Z tymi Berkami naprzykład i ich braćmi, zaludniającymi nasze małe miasteczka.
— Nie lękaj się pan; konieczność uczy rozumu, ona toruje nowe ścieżki życia. Tak i w tym razie, kogóż będzie eksploatował, choćby naprzykład pański Berek Szczupak, jeżeli nikt mu wyzyskiwać się nie da?
Wejście panny Reginy przerwało rozmowę.
— Proszę ojca — rzekła — mamy świeże pisma... to jedno co jeszcze łączy nas cokolwiek z ucywilizowanym światem, z ludźmi. Ale, wie ojciec co? mnie przyszła pewna myśl...
— Genialna zapewne?
— W każdym razie niezła.
— No, no, słucham, mów moja córeczko.
— To sekret, proszę ojca...
— Ja nie przeszkadzam państwu bynajmniéj — rzekł gość — w téj chwili miałem właśnie pożegnać pana Steina i udać się do domu; pozwól więc pan, że uczynię to teraz.
— O proszę, dla czego pan się tak śpieszy — rzekła panna Regina — na rozmowę z ojcem mam przecież dość czasu...
— Zostań pan dobrodziéj — rzekł Stein — nic pilnego, dla czego się pan śpieszy? kto tam oczekuje w domu na pana?
— Oczekuje, oczekuje kochany sąsiedzie cały folwark. Pańskie oko konia tuczy, wszystkiego samemu dojrzéć trzeba.
— Pedant z pana.
— Być może, ale dzisiaj bez tego ani rusz; z dwojga złego wolę być pedantem, aniżeli bankrutem i dla tego pozwolicie państwo, że pomimo serdecznych waszych zaprosin, muszę już do domu odjechać.
— Trudno — rzekł Stein — powiadają że na upór niema lekarstwa.
— O niema... ale jest upór i upór: mój upór to nie upór, to tylko nieunikniona konieczność — rzekł śmiejąc się gość, — widzisz pan, nawet mój stangret rozumie tę konieczność, bo oto nie wołany, zajechał w téj chwili przed ganek.
— Prawda... któż mu kazał?
— Nikt; lecz on wie, że ja zawsze wcześnie powracam do domu, zna moje zwyczaje doskonale...
Pożegnawszy gościa, który pomimo najusilniejszych zaprosin, nie chciał dłużéj pozostać, Stein z córką zostali w pokoju.
— Co chciałaś mi powiedziéć — rzekł Stein.
— Tak jest, ojcze, chciałam coś zaproponować...
— Słucham więc.
— Wie ojciec co, teraz jest zima, w gospodarstwie niema żadnéj roboty, czybyśmy więc nie mogli zrobić sobie krótkich, chociażby bardzo krótkich rekreacyj?...
— Przykrzy ci się tutaj?...
— Ojcze, to pustynia...
— Hm... może ty masz i słuszność...
— Słuszność? — proszę ojca, ja mam dwadzieścia cztery słuszności, a jedna słuszniejsza od drugiej... Nie raz zastanawiałam się nad tém, po co właściwie my tu siedzimy? O ile wiem, ojczulek nie gospodarz...
— Co ty mówisz? ja nie gospodarz?!.. żartujesz sobie chyba...
— No, widzę... że jakoś to nasze gospodarstwo idzie wcale nieszczególnie.
— Co chcesz? na złych ludzi trafiłem.
Panna Regina zbliżyła się do ojca, objęła go za szyję, spojrzała w oczy i zapytała pieszczotliwym głosem.
— Ostatecznie, powiédz mi ojcze, co ci po tym całym ambarasie?
Stein spojrzał na nią uważnie.
— Co mi po tém? Czekaj, ja ci to zaraz wytłumaczę... No, ale jak ja ci to wytłumaczę? kiedy ja doprawdy sam nie wiem tego...
— Więc témbardziéj...
— Ale ja tutaj tyle pieniędzy utopiłem...
— Co z tego? niech ci się zdaje, ojcze, żeś pożyczył na zły weksel, że twój dłużnik zbankrutował...
— Mała pociecha.
— Zapewne, ale jeszcze mniejsza będzie pociecha jak zabrniemy daléj.
— Urodzi się na rok przyszły.
— Eh ojczulku, mówisz jak szlachcic — a doprawdy, chociaż my pochodzimy z więcéj arystokratycznego rodu i narodu niż oni, jednak...
— Co jednak? moja córko.
— No, jednak... jesteśmy żydzi.
— Więc cóż?
— Zdaje mi się, że ten nasz głupi Berek już to ojczulkowi niejednokrotnie tłumaczył.
— Co on wie?
— Sądzi praktycznie.
— Pozwól mi także miéć własne zdanie.
— Nie śmiałabym zaprzeczać ojcu prawa do tego, lecz...
— Lecz co?
— Lecz zdaje mi się, że sam się już ojciec przekonał. Zresztą o co idzie? ja wcale nie mam zamiaru potępiać ani krytykować postępowania ojca — ja proszę tylko, żebyśmy korzystając z tych kilku miesięcy zimowych, pojechali na jakiś czas do Warszawy... mnie już tęskno do miasta, to świeże powietrze wiejskie zaczyna być duszném i niezdrowém.
— Co ty mówisz, Reginko?
— Przedewszystkiém, kochany ojcze, mnie tu nudno jest, ja nie bawię się, ludzi nie widzę.
— Zaczniemy bywać w towarzystwach.
— Eh nie — i te towarzystwa nie ciekawe są dla mnie; jedźmy do Warszawy...
Stein ustępować zaczął.
— No — rzekł — jeżeli tak chcesz koniecznie, to na jakiś czas, na parę tygodni, zgoda.
Panna Regina, uradowana w wysokim stopniu, pobiegła do swego pokoiku i rozpoczęła przygotowania do drogi.
Postanowiono wyjechać na trzeci dzień dopiero — i zabawić tam nie dłużéj nad trzy tygodnie. Jednak panna Stein widocznie nie wierzyła w trwałość tego postanowienia, gdyż kazała zapakować wszystkie swoje rzeczy, sukienki i drobiazgi i wysłała je zaraz do kolei.
Widocznie miała to przekonanie, że nie wróci już więcéj do Stasina.
Stein sądził inaczéj.
Zawołał on przedewszystkiém Szpagacińskiego, któremu surowo polecił miéć baczne oko na Berka, żeby w folwarku zbytecznie nie gospodarował i nie kradł; późniéj zaś zawołał Berka i upoważnił go do pilnowania Szpagacińskiego, aby tenże również nie kradł i nie upijał się.
Zabezpieczywszy się w ten sposób i pozostawiwszy potrzebną na wydatki gotówkę w ręku Berka — a klucze w potężnéj prawicy Szpagacińskiego, sądził, że już doskonale zabezpieczył Stasin od wszelkich możliwych malwersacyj.
Kiedy powozik mający odwieźć państwa do stacyi drogi żelaznéj już zajechał przed dwór, panna Regina była w tak złotym humorze, że aż ojciec ze zdziwieniem na nią spojrzał.
Niemniéj jednak i sam cieszył się także z wyjazdu, a gdy po kilku godzinach znalazł się w wagonie i usłyszał świst lokomotywy mającéj go zawieźć do miasta, doznawał wrażenia człowieka, który nagle pozbył się bardzo wielkiego, przechodzącego jego siły ciężaru.
Widok wieżyc i murów miejskich, oraz czarnéj chmury dymu unoszącéj się nad niemi — napełniał serce panny Reginy niewysłowioną rozkoszą. Zdawało jéj się przytém, że pociąg idzie zbyt wolno, że musiało pary w kotle zabraknąć. Lotem ptaka chciała znaleźć się w Warszawie. Tymczasem, obojętny na wszelkie pragnienia młodych pasażerek, maszynista prowadził ciężki pociąg z szybkością przepisaną i punktualnie o naznaczonéj minucie stanął na stacyi.
Pan Stein z córką wsiedli do dorożki i zniknęli w téj żywéj, wiecznie ruchoméj fali ludzi i ekwipaży, która nieustannie płynie po miejskich ulicach...
Tymczasem w Stasinie całkowite rządy objął Berek Szczupak i trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że zajął się folwarkiem z całą gorliwością, jak własnym, i rozciągnął nad nim wyjątkowo czynną i troskliwą opiekę. Że zaś, jak wiadomo, więcéj miał inklinacyi do handlu, aniżeli do gospodarstwa rolnego, które zresztą w zimie nie daje pola do zbyt skomplikowanych zatrudnień — przeto Berek wszystkie siły inteligencyi swéj poświęcił handlowości.
Handlował czém się tylko dało, sprzedawał wszelkie ruchomości i rupiecie leżące nieprodukcyjnie w spichrzu: stare rzemienie, żelaztwo, zapasowe zaprzęgi i tym podobne graty; żeby zaś ludzi dworskich od pilniejszych czynności nie odrywać, Berek woził ten towar do miasta osobiście we własnéj biedce, w któréj jednak, pomimo że z pozoru wydawała się szczupłą — znalazło się jeszcze zawsze miejsce na ćwiartkę owsa, jęczmienia, lub grochu, który również nieprodukcyjnie miejsce w spichrzu zabierał.
Ten drobny handelek uprzyjemniał Berkowi chwile wolne od ważniejszych interesów, co do których trzeba było decyzyi samego dziedzica. Takiemi interesami było naprzykład płacenie podatków i różnych ciężarów, sprzedaż większéj partyi drzewa i t. p.
Berek w takich ważnych razach udawał się do Warszawy i osobiście przedstawiwszy sprawę, w oświetleniu jakie za najwłaściwsze uważał, uzyskiwał od Steina i gotówkę na opłaty i upoważnienia do sprzedaży.
Co do lasu Stein opierał się długo, lecz Berek umiał go także przekonać. W dwóch sąsiednich miasteczkach były znaczne pożary i biedni żydkowie potrzebowali myśléć o odbudowaniu swych domostw. — Z czegóż je odbudować, kiedy drzewa niema — i w okolicy blizkiéi dostać go nie można. Trzeba więc koniecznie sprzedać, jeżeli nie dla zysku, to przez miłosierdzie, przez uczucie ludzkości. To samo tyczy się cegły, któréj był zapas dość znaczny.
Berek tak wymownie, tak obrazowo umiał przedstawić niedolę biednych pogorzelców, ich stan ze wszech miar politowania godny, że Stein, który miał dobre serce i widoku nędzy nie znosił — a przytém wyobrażał sobie, że w lesie jest tyle drzewa, że go nigdy zabraknąć nie może; — polecił Berkowi rozdać pomiędzy najbiedniejszych dziesięć sosen i pięć tysięcy cegieł — oraz sprzedawać drzewo i cegłę tym, którzy zechcą domy swe odbudowywać.
Mając tak rozległą plenipotencyę do działania, Berek powrócił do domu rozpromieniony i szczęśliwy zupełnie. — Przywiózł dzieciom po dwa cytwarowe pierniki, a żonie ofiarował w gotowiźnie całe pięć rubli na suknię. Zapytany przez towarzyszkę życia zkąd taka łaska? spojrzał na nią tylko filuternie, pogładził ręką brodę i rzekł z powagą.
— Jak twój mąż będzie lasem handlował — to was jeszcze lepsze prezenta spotkają...
— Ny, ny, — rzekła Berkowa, — niech tobie da Pan Bóg długie życie i szczęście, bo ty rozumny człowiek.
Wykonywając wolę swego mocodawcy, Berek zaraz na drugi dzień po przyjeździe z Warszawy udał się do lasu i wycechował dziesięć najpiękniejszych sosen, które miały być ofiarowane darmo. Tak się téż stało. Berek oddał je prawie darmo, za bardzo umiarkowane pieniądze... przysięgał się, że sam na tém traci. Późniéj rozpoczęła się gorączkowa sprzedaż.
Po lesie rozlegał się głuchy łoskot siekier, podcięte sosny padały na ziemię, miażdżąc swym ciężarem drobniejsze drzewka i krzewy, a parobcy i fornale dworscy zajęci byli wożeniem drzewa. Piękne konie fornalskie, do „wzorowéj fermy” zakupione, zabijały się po ciężkich drogach, a w lesie robiło się coraz widniéj, jaśniéj i bardziéj przestrono. Blade słońce zimowe nie potrzebowało się już przedzierać z trudem przez ciemne konary.
Stary gajowy, który oponował przeciwko niszczeniu lasu, został przez Berka oddalony, a na jego miejsce zainstalował się jakiś żydek „pisarzem” tytułowany. Pan „pisarz” sprzedawał na swoję rękę wióry, gałęzie i odpadki — a brat pana pisarza, gonciarz z profesyi, osiadł także w lesie i na niewymyślnym swym warsztacie wyrabiał gonty, jako wspólnik Berka.
Ruch w lesie panował nieustanny, a w tém samém miejscu nad strumykiem, gdzie panna Regina lubiła przyglądać się kwiatkom leśnym, tonąc w poetycznych marzeniach; wybudowano naprędce szałas, w którym inny znowuż kuzyn Berka, trudnił się sprzedażą wódki. — Konsumentów nie brakło, gdyż dużo ludzi przy obróbce i wywózce drzewa pracowało.
W folwarku było za to zupełnie spokojnie i cicho — tylko pastuch nosił krowom homeopatyczne dozy słomy i siana — a owczarz całemi dniami rozmyślał nad tém szczególném zjawiskiem, że im więcéj skórek przybywa na strychu, tém więcéj owiec ubywa z owczarni.
Dobrzy ci ludzie pragnęli szczerze złemu zaradzić — ale w jaki sposób? Dziedzic w Warszawie — a Warszawa daleko; Berek twierdzi, że najlepszy użytek z siana i słomy jest, gdy je się sprzeda chłopom na wiosnę, a Szpagaciński nie mówi ani tak ani siak... Szpagaciński albowiem już prawie nic nie mówi... Ochrypły głos jego nie rozlega się jak dawniéj po folwarku, nie budzi w nikim postrachu. Wszyscy dyabli siedzą w piekle spokojnie, pioruny drzemią w ołowianych chmurach, wszelkie choroby i nieszczęścia siedzą w swych kryjówkach — gdyż nikt ich nie wywołuje, nikt nie wzywa — nie wymienia nawet ich nazwy.
Zaraz po odjeździe Steina, Berek przyniósł Szpagacińskiemu sporą ilość flaszek, i poczciwy, chociaż srogi ten mąż wlewał w siebie kieliszek za kieliszkiem od samego rana, wlewał dopóki nie usnął, a skoro się przebudził to znów pił, żeby się trochę otrzeźwić, i znów się upijał i zasypiał na nowo.
Sumienie jednak wyrzucało mu bezczynność — usiłował się parę razy tłumaczyć przed Berkiem, jako przed reprezentantem dziedzica.
— Widzicie, panie Berku, nie mogę, — żebym tak spuchł!
— Aj! nie powiedz pan paskudne słowo — odpowiadał Berek — teraz różnego słabościów po świecie nie brakuje.
— Kolka, psia kość, mnie męczy i w piersiach piecze jak najognistszy ogień.
— Ny, ny, ja wiem co pan Szpagaciński ma delikatne zdrowie, co nie jest z takich ordynarnych ludzi jak te drugie chamy — ja wiem. Niech pan Szpagaciński wyleży sobie spokojnie, niech wyśpi sobie — niech coś na rozgrzanie wypije...
— A folwark?
— Co folwark! wielgie mecyje folwark! un stoi jak stojał, co jemu będzie — a zresztą przecież ja téż jestem kawałek gospodarz, tyle już lat przy krowach, to żeby człowiek był nawet całkiem przez głowe — toby sobie te głupie gospodarstwo nauczył — oj waj!
— Juści — ale jakby co kiepskiego wypadło, to panie Berku, żebym ja o tém wiedział...
— Co wypadło? co tu może wypadnąć — kołek z płota wypadnie, ale od tego téż się dziura w niebie nie zrobi!
— No — kiedy dobrze — to i dobrze.
— Oj, oj, jak dobrze, żebym ja tak do saméj śmierci miał dobrze, jak teraz dobrze mi jest. — Ja panu tu zaraz przyślę fajn araku, pan Szpagaciński wypije sobie kilka szklanki gorącego haraku z troche herbatem — to będzie zdrów jak, z przeproszeniem, bik.
— Ha, no... niech i tak będzie — jeno że...
— Co?
— Pieniędzy obrzednio — płacić czém nie będzie...
— Nie bój się pan, przecie panu pensya idzie... Cóż to czy pan Szpagaciński przez obowiązku jest, czy co?
Uspokojony Szpagaciński zabrał się do araku z herbatą, a wypiwszy kilka szklanek takiego gorącego trunku, padał na łóżko jak kłoda i zasypiał marząc o wielkiéj dobroci Berka i niewyczerpanéj uczynności jego.
To samo powtarzało się co dzień prawie. Szpagaciński pił, spał i znowuż pił, a Berek tymczasem gospodarował i krzątał się z ruchliwością gorączkową prawie. — Energia jego rozwinęła się w całéj pełni, był wszędzie, jeździł, sprzedawał, handlował, prowadził setki najróżnorodniejszych geszeftów, prowadził oddzielne rachunki dla Steina, oddzielne dla siebie — dla wspólników, których miał kilkunastu.
Był w swoim żywiole całkowicie. — W miasteczku współwyznawcy spoglądali na niego z pewném uszanowaniem. Cenili jego ruchliwość i przepowiadali mu przyszłość świetną.
— Nu, Berku — zapytał go raz stary Abram, — kiedy ty Stasin kupisz?
— Niech mój dziedzic długo żyje — odrzekł dyplomatycznie Berek.
— Niech on żyje, ten „apikores” — ale mnie się zdaje, że ty będziesz jego następcą...
— Nie, — odrzekł Berek, — ja nie będę.
— Dla czego?
— Lepiéj jest zawsze stać przy piecu, aniżeli być piecem; lepiéj się ogrzać przy kim, niżli samemu grzać kogo... teraz ciepło drogie jest, mój Abramie. Nie prawda?...
— Nu, nu, mój Berku, ty masz głowę — ty będziesz wielkim kupcem!
Berek nie przeczył — gdyż sam miał to przekonanie o sobie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyła się wiosna, śniegi stopniały, a po nad rowami zaczęła się zielenić trawka. Szerokie pola pokryte były ciemno-zieloną barwą ozimin, skowronki ważyły się w powietrzu, a z chałup wiejskich wychodzili chłopi z pługami, z sochami, jak na pospolite ruszenie.
Wszystko budziło się do życia. Bocian ze stron odległych przywędrował i głośném klekotaniem stare swe gniazdo na stodole przywitał, bydło szukało świeżéj trawki na ugorach — a słońce wzbijało się coraz wyżéj na niebo.
W Stasinie spodziewano się przyjazdu dziedzica lada chwila. Nikt nie wątpił, że Stein powróci, gospodarować zacznie — tylko jeden Berek uśmiechał się ironicznie i gładził swą szeroką, rozłożystą brodę.
Tymczasem jednak dziedzic nie śpieszył jakoś i widocznie nie było mu pilno do swéj majętności — gdyż zamiast osobiście przybyć, zawezwał tylko Berka listownie, żeby natychmiast do Warszawy przyjeżdżał.
W trzy dni po otrzymaniu listu, Berek stawił się u swego mocodawcy. Nie ubrał się, jak ongi, w żupan odświętny, lecz przyszedł w zwykłym, codziennym chałacie, niebardzo lękał się milczącego psa — a do lokaja, którego niegdyś wielmożnym, ze względu na galony tytułował, rzekł imponująco, z góry:
— Słuchaj no, kochaneczku, powiedz swemu panu, co pan Szczupak ze Stasina trochę sobie przyjechał.
Poproszony do gabinetu, wszedł tam śmiało, bez zbytecznych ukłonów i nie czekając aż go Stein siedziéć poprosi, zasiadł wygodnie na krześle!
— Jakże tam, mój Berku, — zapytał Stein, — gospodarstwo... zapewne dobrze idzie?
— Oj, oj, co uno nie ma iść?... tylko niech pan pieniędzy dokłada, to uno poleci jak po midle...
— Pieniędzy i zawsze pieniędzy — przecież téj zimy mieliśmy dochody z lasu...
— Co to za dochody! wielkie dochody! — może się przedało całe parade dwieście albo trzysta chojaki, i to buło cienkie jak patyków — co to za dochód? tera drzewo staniało, za darmo ludzie nie chcą brać.
— Zapominasz, mój Berku, co pisałeś do mnie w zimie...
— Co w zimie!? W zimie to buło mróz — a teraz Bogu dzięki jest ciepło — w jedne kapote chodzić można, zresztą co zima to nie lato, a co lato to nie zima...
— Jednak sprzedaliśmy przecież trochę lasu.
— Co to znaczy? ja mam rachunki, tu każdy grosz stoi zapisany. Ja sprzedawałem wprawdzie trochę drzewo — ale ja płaciłem procenta Abramowi, Fiszlowi, Mordkie, ja płaciłem podatków do gminy i do kasy, ja płaciłem ludziom pensyów, ja reperowałem budynków, co sobie trochę popsuli — ja robiłem różnego nakładu.
— Jednak z tém co otrzymałeś odemnie gotówką, powinieneś był wszelkie wydatki opędzić.
— Ja téż odpędziłem ich.
— Jakto?
— Prolongowałem wszystkich dłużników, łatałem cały interes z procentem — a to nie buło łatwo dokazać.
Stein zamyślił się, Berek zaś dodał w formie zapytania.
— A co teraz będzie? Teraz wiosna, trzeba gospodarstwo zaczynać, orać, siać, sam główny czas na to przyszedł?
— No, więc cóż? Wiadoma rzecz, że na wiosnę trzeba orać i siać; niech więc orzą i sieją.
Berek się rozśmiał.
— Przepraszam pana — rzekł, — oni by to już dawno zrobili, tylko tu różnych rzeczy brakuje — a na te różne rzeczy pieniędzy niema...
Stein zerwał się z krzesła.
— Pieniędzy? jeszcze pieniędzy! Kiedyż to się nareszcie skończy...? Cóż ty chcesz, żebym ja cały majątek w tém głupiem gospodarstwie utopił?!...
— Nu — gospodarstwo kłopotarstwo — wiadoma rzecz.
— Czy wiadoma, czy nie wiadoma, ja pieniędzy nie dam i koniec.
— Do woli pana dziedzica, — rzekł uśmiechając się ironicznie Berek.
— Nie dam! — powtarzam stanowczo że nie dam! — niech sobie Szpagaciński głowę urywa — a żeby mi zaorał wszystko i zasiał.
— Przepraszam pana, ale Szpagaciński ani sobie głowe nie urwie, ani nie zaorze nic.
— Dla czego?
— Ny — bez to co un w przeszłym tygodniu małe głupstwo zrobił...
— Jakie głupstwo?
— Un sobie umarł.
— Kiedy? jakim sposobem?
— Bardzo prostym sposobem. Un sobie krzynkę napił i niepewny buł w nogach, i szedł sobie bez kładkę do młyna, i jak sobie szedł, tak sobie zleciał w wode... Zara mnie dali znać, to buło rano; ludzi w folwarku nie buło — dopiero jak przyszli na południe, to ja kazałem jemu wyciągnąć — ale un już wcale nie dychał... — Mieliśmy wielki ambaras, całe komisye buło, pokrajali jego i kazali pochować. Nu i tak się stało, bez to un już teraz ani nie krzyczy, ani nie pije.
— A o nowego ekonoma nie postarałeś się?
— Na co?
— Jakto na co? cóż za głupie pytanie!
— Przepraszam pana, uno głupie nie jest, bo jak pan na gospodarstwo pieniędzy nie da — to na co potrzebny ekonom?
— Z kieszeni nie dam — ale z folwarku jeszcze coś można wyciągnąć...
— Nie wiem coby tam ciągnąć, ono już i tak wszystko wyciągnione paskudnie.
— No, — rzekł z rezygnacyą Stein — w ostateczności mamy jeszcze las...
Berek uśmiechnął się.
— Przepraszam pana dobrodzieja — rzekł — z tym lasem to jest bardzo głupi interes.
— No, dla czego?
— Póki on sobie stojał na swoje miejscu, to zdawało się że to jest las... ja sam myślałem, że tego drzewo co tam jest to się nigdy nie przebierze, tymczasem jak chłopy z siekierami tam poszli, jak przewrócili jednę i drugą choinkę, to się zrobiało z tego lasu pole.
— Pole! — krzyknął Stein, chwytając się za głowę.
— Nu — nie tak czyste pole — jest krzaków — leszczyne trochę jest — ale na takie miejsce może być zato fajn nowine, tam się ganc git proso urodzi...
— Więc wychlastałeś cały las?
— Jakto cały? przecież to był tylko kawałek lasu... a po drugie, czy ja jego chlastałem? Ja sprzedałem tylko kilka sztuk — przecież pan sam tak kazał?
Stein zęby zacisnął.
— Jedyna nadzieja na tegoroczny urodzaj... — szepnął sam do siebie.
— Z przeproszeniem pana, o jaki to urodzaj pan mówi?
— No, o życie, o pszenicy — przecież zasieliśmy na jesieni prześliczną kostromkę, wyborowy probstein, sam sprowadziłeś ziarno do siewu...
— To prawda jest... taki probstein to jest fajn probstein, to rarytne ziarno — tylko un lubi zgrymasić czasem...
— Nie rozumiem...
— To ja pana powiem — un jakoś u nas bardzo paskudnie pokazuje — mało co gdzie powschodził.
— Niepodobna!?
— Prawda, un niepodobny wcale do insze żyto — tylko podług moje umiarkowanie, to ten pijak Szpagaciński musiał pod niego bardzo kiepsko gruntu uprawiać. Ja pamiętam, ja jego nawet mówiłem, że trzeba na taki interes orać głęboko — ale un mi jeszcze paskudne słowo powiedział.
Stein zbladł — przez kilka chwil szybkim krokiem chodził po pokoju, nareszcie zbliżył się do Berka i chwytając go za klapę od kapoty rzekł:
— Jesteście rozbójnicy! złodzieje!
Berek przyjął tę obelgę filozoficznie i z godnością.
— Hast dy gewidział! — rzekł — złodzieje, co to jest złodzieje? kto takie słowo powiedział? Za moje dobroć, za moje serce, za moje prace — ja mam być złodzieje i rozbójniki?... Ja pana do sądu będę zapozwać.
— Rachunek mi zdasz! — krzyknął Stein z mocą.
— Aj waj! ja właśnie chcę rachunek, ja mam dowodów, ja mam sto świadki jak ja dołożyłem ze swojéj własnéj kieszeni — jak mi się od pana jeszcze więcéj niż tysiąc rubli należy! ja w pana majątku utopiłem wszystkie moje pieniądze, ja dla pana własne dzieci skrzywdziłem — a cóż pan myślisz sobie, że to już niema świadki? niema sprawe? nie ma apelacye? niema sąd! że dziś może każdy puryc przyjechać z Warszawy i biednego żydka z całym majątkiem zgubić i zmarnować? czy pan to sobie myśli, czy takie pańskie myślenie jest?
— Ty mnie zniszczyłeś!
— Ja zniszczyłem? to ja pewnie kazałem żeby pańskie holenderskie krowy zdychały? żeby te fornalskie konie, takie waryaty, połomili sobie nogi? żeby owce zdychały? żeby zboże się nie rodziło? żebyś pan od naszych żydków tyle pieniędzy nabrał? — to ja pewnie panu kazałem?
— Cicho bądź! — rzekł Stein groźnie.
— Jak ja mam być cicho? za co cicho? kiedy mi się od pana pieniądzów należy? — oddaj mi pan moje pieniądzów — to ja będę cicho — ja sobie ztąd pójdę — zaraz pójdę, niech tylko odbiorę swoje pracę.
— To jeszcze zobaczymy, czy odbierzesz — przekonamy się o tém.
— Oj, oj, co ja temu winien? niech nas sąd sądzi; ja nawet nie chciałem panu dawać pieniędzy — ja nie radziłem panu folwark kupić — ja mówiłem panu, że pana galop nasze żydy zjedzą...
Stein cierpliwość zupełnie stracił.
— Wynoś się ztąd — zawołał — na złamanie karku, bo cię za drzwi wyrzucić każę! Rachunki załatwimy przed sądem — a żeby mi w Stasinie twoja noga nie postała!...
— Nu, nu, — rzekł Berek — ja sobie wyniosę — a co daléj będzie to obaczymy... Pan jesteś bardzo gwałtowny szlachcic, panie Stein — bardzo gwałtowny — of meine munes, okropnie gwałtowny... dużo gwałtowniejszy od te prawdziwe szlachte!...
Z temi słowy Berek wyszedł z pokoju.
— Co to było, ojcze? — spytała panna Regina wchodząc — co to za hałas? nie śmiałam tu wejść — ale zdawało mi się, że słyszę głos naszego poczciwego Berka ze Stasina.
— Poczciwego Berka!... — odrzekł ironicznie Stein — tak jest, nie mylisz się; właśnie przed chwilą poczciwy Berek opuścił nasze progi.
— Zdajesz się być wzburzony — czy zmartwiony, mój ojcze?
— O nie, nie, broń Boże! — przeciwnie jestem bardzo zadowolony. Czegóż chcesz? mam folwark, jestem obywatelem ziemskim, gospodarzem — posiadam piękne stanowisko... czegóż mam być wzburzony?
Panna Regina patrzyła na Steina szeroko otwartemi oczami — on zaś mówił daléj:
— Tak jest, mam tak dalece zaszczytne stanowisko, że aż mnie ten zaszczyt gnieść już zaczyna naprawdę, tylem się nadźwigał tych honorów, że pragnąłbym nareszcie odpocząć — i dla tego pozwól, moje dziecko, że cię pożegnam — muszę wyjść w tym celu.
— Dokąd, ojcze?
— Naprzód sam nie wiem; do Kuryerów, do cukierni Clotin’a, pod Bank — ogłoszę, że mam folwark do sprzedania. Poruszę wszelkich faktorów i stręczycieli, żeby mi wynaleźli kupca — a jeżeli to prawda, co powiedział pewien mędrzec, że głupich nigdy na świecie nie zabraknie, to kto wie? może znajdę amatora na Stasin. Tobie żal będzie przyjemności letnich?
— O, dziękuję, bardzo dziękuję ojcu, mam ich dosyć...
— Więc témbardziéj. — Poruszywszy tedy wszystkich faktorów, muszę znowuż iść i szukać dobrych adwokatów. Z góry jestem przekonany, że przy sprzedaży obdarty zostanę porządnie, muszę więc sobie znaleźć jakąś opiekę prawną, któraby mnie zabezpieczyła o tyle przynajmniéj, żebym do własnego majątku nie potrzebował wiele dopłacać.
To mówiąc, Stein wziął kapelusz i laskę i skierował się ku drzwiom. Po chwili jednak zatrzymał się, stanął na środku pokoju i rzekł:
— Słuchajno, moja córko, prawdopodobnie niedługo wyjdziesz zamąż...
Panna uśmiechnęła się.
— Istotnie — rzekła — taki przynajmniéj jest zwyczaj, od którego wyłamywać się nie widzę koniecznéj potrzeby, ale dla czego ojciec mówi mi o tém w téj chwili?
— Bo, widzisz, jeżeliby kiedy twój mąż przyszły miał zamiar gospodarować na wsi...
— To mu opowiem historyę naszéj sielanki w Stasinie...
— Tak, ty mu opowiesz dzieje naszéj sielanki... ty jesteś rozumna dziewczyna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była znów noc czerwcowa, noc świętojańska...
Srebrny księżyc wypływał na obłoki wysoko i rozsiewał blaski po ruchoméj fali rzeki, po stawie, brylantami obsypywał kaskadę spadającą z kół młyńskich i przeglądał się w wodach ciekawie. Gwiazdy zajaśniały także na horyzoncie i mrugały wesoło, a na wzgórzach płonęły rozłożone ogniska, gorzały beczki smolne, z których smugi dymu, jak olbrzymie węże czarne, potworne, skręcały się w powietrzu i uchylały łby przed cichym wietrzykiem nocy letniéj.
Na wzgórzach, wokoło ognisk, śpiewano i tańczono wesoło, a odgłos pieśni rozbrzmiewał po rosie, powtarzał się kilkakrotném echem w okolicznych lasach zamykających widnokrąg, jak gdyby wielką, szeroką ramą czarną.
Wesoło jakoś było i raźno na duszy; ucho chwytało odgłosy pieśni — a oko niemogło się nasycić widokiem świateł płonących na niebie i na ziemi.
Bo téż to i noc wyjątkowa, noc świętojańska...
We dworze Stasińskim we wszystkich oknach jasno; w pokojach zamiast bogatych mebli i luster skromne sprzęciki stoją — ale zato świeże kwiaty na oknach, piękny wieniec z niezapominajek na stole.
Stara Wincentowa, jak gdyby jéj lat ubyło, krząta się po wszystkich pokojach; szerokiemi kroki przechadza się imć pan Józef ekonom, który świeżo znów godność zakrystyana dla gospodarstwa opuścił.
Na stole, na dużéj tacy, leży bochenek chleba czarnego, świeży, pachnący, a obok niego w solniczce trochę soli białéj.
Widocznie, starym słowiańskim obyczajem witać tu kogoś będą, skoro chleb i sól przygotowali, a „dobra wola” z oczu im świeci.
Przed dworem gromadka ludzi stoi. Jest pomiędzy nimi Kacper parobek, który znowuż do służby powrócił i kilku starych gospodarzy ze wsi. Przyszli oni tutaj z własnéj a dobréj woli, powitać słowem życzliwém tych, co przybyć tu i wspólnie pracować zamierzają.
Ekonom wyszedł przed ganek.
— Cościć jeszcze nie widać — rzekł do chłopów.
— Bez suchość musi — odezwał się Kacper — od Zależanki piach śkaradny — ale niedługo nadjadą, tylo co nie widać, kunie dobre to zmogą.
— Berkowi tera się urwie — wtrącił któryś chłop.
— Oj, oj, co mu się ma urwać? — rzekł Kacper — kiej on se tera w mieście chałupę galantą kupił — i za kupca je wielkiego, zbożem ponoś handluje i propinacyą tyż trzyma.
— Dla tego choć niby i tamten, na to mówiąc Śtajn zyd był, ale tak go oporządziły nase zydy, ze ledwie się wydobył nieborak...
— A juści — drugiby się tak nie dał.
— Dobre zydzisko z niego było, grzecny, słowa marnego nikomu nie powiedział — i widać spekulantności takiéj nie miał, jak jense.
— Et, co wy się tam znacie, moi ludzie, — rzekł ekonom — ja mam hedukacyą i wiem jak się na świecie dzieje. Ziemię świętą Pan Bóg dla człowieka stworzył i oddał mu ją „żeby mu była poddana,” jak stoi w Piśmie, ale tyż znowu w Piśmie stoi „w pocie czoła pracować będziesz,” bo i sprawiedliwie tak stoi.
— A juści stoi — odrzekł Kacper — nieraz i ksiądz tak gadał.
— Tedy, kto chce z téj ziemi chleb jeść, ten musi w pocie czoła pracować i musi być dla niéj dwojaki: jak dziecko dla matki wszystko żywiącéj, która według Opatrzności Boskiéj jest świata karmicielką — i jako matka dla dziecka — a jako matka dla dziecka według tego, że człowiekowi darmo nic nie przyjdzie do ręki... Tedy, jako wam rzekłem, moje ludzie, człowiek musi chodzić kiele ziemi jak matka kiele maleńkiego dziecka — i jako jensza matka, która niedospawszy, niedojadłszy, przecierpiawszy dużo, doczeka się ze swojego dziecka pociechy w starości swojéj i osłodzenia, tak i człowiek co więcéj trudu kiele ziemi dołoży — to więcéj pożytku z niéj odbierze. A widzita, żeby zaś tak sumiennie kiele ziemi chodzić, tak kiele ziemi deptać, tak kiele niéj robić, tak ją rzetelnie uprawiać, tak kużdy podły chwast wyplenić — to trza tę ziemię, na to mówiący, szczyrem sercem kochać dwojako: jako dziecko matkę — żywiącą — i jako matka dziecko. Nie wiem ja, moje miłe ludzie, czyśta mnie dobrze zrozumieli, ale to wiem żem powiedział com wiedział — a wiedziałem od mądrych ludzi i z książek nabożnych.
— Prawda, święta prawda — rzekł Kacper z westchnieniem — ma pan ekumon racyą.
— Jadą! jadą! — zawołał chłopak od bramy — już dudni na moście!...
Ekonom do pokoju pobiegł, tacę z chlebem i solą w ręce obie ujął i w progu oczekiwał rozrzewniony, wzruszony.
Z ekwipażu, który się zatrzymał przed gankiem, wyskoczył młody człowiek o ogorzałéj twarzy i podał rękę swéj towarzyszce, która z ciekawością spoglądała na witającą ich gromadkę.
Ekonom, który do oracyj wrodzony miał pociąg — przystąpił z chlebem i solą — i drżącym ze wzruszenia, ale silnym głosem przemówił.
— Chlebem, solą i dobrą wolą witamy was na tym progu. Dziadkowie twoi, panie, przeżyli tu z nami długie lata, ale Bóg Najwyższy nie dozwolił im doczekać, iżby was powitali w tych progach. — Wita więc was gromadka prostych ludzi i sługa, który u dziadków waszych pracował. Wnijdźcie do domu ojców waszych i pokój, szczęście i błogosławieństwo Boże niechaj mieszka z wami.
Wyrzekłszy to i oddawszy chleb z solą, rzucił się stary do rąk pana i pani — i rozszlochał się na dobre.
Młoda pani weszła do dworu. Przebiegła szybko przez wszystkie pokoje, i zachwyconą była ich czyściutkiem i skromném urządzeniem.
— Jak tu pięknie — jak dobrze — mówiła, tuląc się do ramienia męża — jak malowniczo płoną te ognie na wzgórzach. — O, mój Jasiu, ja wierzę, że się można do takiego ustronia przywiązać, że je można szczerze pokochać.
Ekonom stojący przy progu szepnął z cicha:
— Prawda święta... — po chwili dodał głośno:
— Wielmożny panie, siła tu będziemy mieli do roboty. Kużde pole zaszkaradzone na nic... cygańskie tu gospodarstwo było...
— Wiem, wiem, mój Józefie, ale mam nadzieję, że się to naprawi.
— A jutro, wielmożny panie, do kosy! łąka ładna, pogoda jest, ze dwudziestu kosiarzy przyjdzie.
— Bardzo dobrze, raniutko wyjdziemy obejrzéć naszą biedę...
Ekonom skłonił się i powiedziawszy „dobranoc” wyszedł. Młodzi ludzie zostali sami.
Jeszcze długo świeciło się w białym dworku; na wzgórzach dogasały ognie — a księżyc w całéj pełni i blasku płynął na horyzoncie, złocił wody, potokami srebra oblewał kołyszące się zboże.
W powietrzu było cicho, spokojnie, tylko odległy turkot młyna przerywał tę ciszę.
Noc pogodna otoczyła ziemię uśpioną — sen cichy skleił oczy pracowników i było cicho, rozkosznie, w tę najpiękniejszą noc letnią... w noc świętojańską.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.