<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

B

Była to pora gorąca, czas żniw, najważniejsza chwila dla każdego gospodarstwa. Chociaż od czasu do czasu przepadywały deszcze, jednak ogólnie biorąc, pogoda sprzyjała — i ludzie, korzystając z niéj, uwijali się po zagonach gromadnie, nie bacząc że żar słoneczny piecze im zgięte grzbiety jak rozpaloném żelazem. Chłopi przedewszystkiém z własnemi sprzętami spieszyli, dworom więc o najemnika było trudno. Co rano ekonomowie i karbowi jeździli po wioskach, starając się o ludzi; przyczém, naturalnie, jak przy każdéj konkurencyi, nie obywało się bez sposobików różnych.
Kwestya robotnika była kwestyą bytu, przepłacano go téż, przepłacano tembardziéj, że i kalendarz astronomiczno-popularno-ziemiański długotrwałe deszcze zapowiadał... więc perspektywa zgnojenia na polu owoców całorocznéj pracy nie uśmiechała się bardzo...
Przezorniejsi o kosiarzy postarali się zawczasu i dojrzewające żyto na „ścianę” kładli, wszyscy zaś żęli całą forsą.
Gdzie jaka żywa dusza była w folwarku musiała na pole pośpieszać, nawet panienki ze dworów do dozoru dążyły, ochraniając od opalenia buziaki... Wozy naładowane ciężkiemi snopami śpieszyły do stodół, nawet spaśnym cugowcom nie przebaczano tym razem i one musiały pracować, a zwozić snopki co prędzéj bo żniwa to nie żarty. Rolnik w tym czasie kraść musi z pola przed deszczem, którego się wówczas lęka jak ognia.
Stawiano na polach sterty, a że urodzaj w ogóle nie był zły, więc téż i stert znalazło się sporo. Wyrastały one jak grzyby po deszczu.
Stein tylko jeden nie bardzo się śpieszył. Pan rządca — agronom zapewniał, że niema czego gwałtować, o robotnika wiele nie dbano, boć przecież świeżuteczkie maszyny, ostatni wyraz mechaniki, stały pod szopą, do obsługi swoi ludzie folwarczni wystarczą. Niech ziarno dojrzeje lepiéj, niech się ostatecznie wykształci, a rezultat będzie lepszy niż wszędzie. Tak zapewniał pan rządca, a dziedzic naturalnie zdaniu wszechstronnie wykształconego agronoma przeczyć nie mógł i nie śmiał. Sam, pomimo że się w książki specyalne wczytywał i wyciągi z nich robił, czuł się jednakże profanem. Ze zdaniem stanowczem odezwać się obawiał, żeby w obec oficyalisty, nad którym pewną wyższość miéć pragnął, nonsensu jakiego nie powiedziéć.
Chłopi dziwili się temu opóźnieniu, przebąkiwali coś o „żydowskiém gospodarstwie” i śmieli się potroszę, ale kwestya ta nie obchodziła ich bliżéj — swojego kłopotu mieli dosyć.
Nareszcie trzy żniwiarki wyruszyły w pole. Prezentowały się bardzo pięknie. Nowiuteńkie, polakierowane świeżo, zaprzężone w doskonałe konie, na pozór obiecywały dużo, lecz mechanizm był w nich skomplikowany nadto, konie przytém za ostre, do roboty powolnéj a ciężkiéj nie przywykłe i trwożliwe — o czem niemiecki agronom zapomniał się zawczasu przekonać, pola były dość kamieniste, dla tego rodzaju maszyn najmniéj sprzyjające.
Z tych powodów, nim jeszcze słońce ku południowi się wzbiło, maszyny uszkodzone musiały z pola ustąpić. Zaciągnięto je wprost przed kuźnię, i kowal z mechanikiem niemcem do reperacyi się wzięli.
Jakoś im jednak to nie szło, a przynajmniéj szło o tyle ciężko, że jeszcze na drugi dzień robota skończona nie była. Tymczasem już od południa zaczęły się drobne, jakby wpół przezroczyste chmurki na niebie gromadzić; jedna przypływała do drugiéj, druga do trzeciéj, łączyły się w jednę całość, a przed zachodem słońca cały widnokrąg powlókł się barwą ołowianą, szarą, brudną, i deszcz padać zaczął drobniutki a gęsty.
Był to najszkaradniejszy deszcz ze wszystkich deszczów, tak zwany „kapuśniaczek,” co to mży i mży bez końca, bez miary, i niepodobna przewidziéć, czy na trzy dni, czy na dziewięć się zabiera.
Starzy gospodarze utrzymują, że w żniwa zabiera on się zwykle na dziewięć, zwłaszcza gdy równocześnie ze zmianą lunacyi się rozpoczyna.
Stein na widok deszczu skrzywił się, lecz pan rządca pocieszał, że to chmurki przelotne, wiatr je rozpędzi, a wyreperowane maszyny wynagrodzą czas stracony.
Tymczasem przepowiednia ani myślała się sprawdzać. Upłynął jeden dzień, drugi, trzeci, a każdy nieskończenie długi i smutny.
Panna Regina odcięta od ogrodu i lasu, ziewała po kątach, przerzucając machinalnie kartki jakiejś powieści, ojciec zaś jéj przyznawał w duchu, że nie masz nic głupszego pod słońcem nad wieś, kiedy deszcz pada i kiedy, jak to mówią, nosa za drzwi wychylić nie sposób.
Zamknięty w nizkich ścianach dworku, nowo kreowany obywatel uczuwał w sobie wszelkie zarody angielskiego spleenu i czuł, że się znajduje jakby na wygnaniu, jakby w jakim średniowiecznym klasztorze, na medytacye i rozpamiętywania skazany.
Medytował téż — a przedmiotem jego rozmyślań było pytanie, po co właściwie folwark kupował? na co tyle pieniędzy wydał, po co się wreszcie w téj głuszy wiejskiéj osiedlił?
No — dla idei! Prawda, ale w idee można się bawić jak w kręgle — a i te, gdy niepogoda, przyjemności nie czynią. — Najpiękniejsza idea w teoryi, wydaje się znacznie mniéj ponętną w praktyce. — Pewnik ten stwierdza się na każdym kroku, a w danym razie znajduje aż zawiele na poparcie swoje dowodów.
Wszakże kupił wieś, chciał folwark swój urządzić jak wzorową fermę — no i urządził... Chciał zostać wzorowym agronomem, przyjął doskonałego rządcę i kupił maszyny — jakiż z tego rezultat? Maszyny się psują, mechanik rady sobie z niemi dać nie może, a pieniądze płyną jak woda. Wtém przychodzi jeszcze głupi deszcz i powiada: stój! — Całe gospodarstwo słucha tego rozkazu, a żyto tymczasem zaczyna w najlepsze porastać, pomimo, że przeznaczono je nie na słód, lecz na chleb.
Czegóż więcéj chciał Stein wyjeżdżając na wieś? — Chciał może obywatelem zostać, w życiu spółecznem udział jakiś przyjąć? — lecz siedzi tu już przecie miesiąc przeszło, a jeszcze się z sąsiadami nie poznał, jeszcze żadnego objawu życia społecznego nie dostrzegł.
Nareszcie może myślał o tém, że wpływem swoim ucywilizuje, do pewnego stopnia przynajmniéj, zacofanych żydów z miasteczka.
W teoryi nic łatwiejszego! Należy im tylko przemówić dobitnie i przekonywająco do rozumu:
— Kochani współwyznawcy, uczciwszy wasze uszy, jesteście wielce naiwni i postępując tak jak dotąd staliście się przyczyną wielu nieszczęść, tak dla siebie jak i dla ludzi, obok których żyjecie. Konserwatyzm wasz niema sensu, trzymacie się uparcie pewnych form zewnętrznych i przestarzałych zwyczajów, w których zaschliście jak mumie egipskie. Jesteście poprostu ludźmi średnich wieków. Co wam po takim interesie? jaki procent macie od chałata, żargonu i drobiazgowéj kazuistyki talmudycznéj? Zreformujcie się moi przyjaciele, a będzie wam tak dobrze jak w raju, jeżeli nawet nie lepiéj!
Zdaje się że taki argument powinienby im trafić do przekonania, logika w nim albowiem jest i praktyczna strona wytrzymuje wszelką krytykę.
— W teoryi — tak.
Jak to wygląda w praktyce przekonał się dokładnie, podczas wizyty jaką mu złożyła szanowna deputacya z miasteczka. Na argumenta odpowiedziano sarkazmem, na wywody logiczne stereotypowym frazesem „że tak zawsze buwało.” Tak więc z jednéj strony o deszcz, z drugiéj zaś o obskurantyzm rozbijają się najpiękniejsze idee...
Tak rozmyślał Stein, a deszczyk tymczasem wciąż kropił a kropił, cały horyzont pokrył się barwą ołowianą, szarą, brudną.
Drzewa, krzaki, kwiaty i listki zmokłe, dźwigały na sobie krople wody, dróżki w ogrodzie rozmiękły, przed domem uformowały się kałuże.
I stan taki, pomimo codziennych zapewnień pana rządcy, że pogoda się zmieni, trwał już cały tydzień, — tydzień, którego dzień każdy miesiącem się wydawał.
Nawet poetycznéj pannie Reginie wieś zaczynała się już przykrzyć i młoda osoba, chociaż przed sobą samą tylko, chociaż w wielkim sekrecie, przyznawała jednak, że już ma téj wsi, kwiatów i czystego oddechu natury, aż nadto!
Już sprawdziła to o czem pisali poeci, przekonała się dowodnie, że ptaszki mile śpiewają, kwiatki pachną i strumień szumi, tocząc po kamykach swe kryształowe fale.
To wszystko prawda — myślała — ale oprócz ptaszków, kwiatów i strumyka, potrzeba czegoś więcéj jeszcze... przedewszystkiém zaś potrzeba ludzi.
W Warszawie miała towarzystwo, koleżanki, przyjaciółki nawet, miała niekiedy teatr, koncerty, wreszcie spacer, lub przejażdżkę powozem po cienistym parku łazienkowskim. W braku lepszego zajęcia lubiła siadać na balkonie, lub przy oknie, i przyglądać się téj żywéj fali ruchu ulicznego, téj rzece ekwipaży i ludzi, która ciągle, bez końca prawie, przez ulice miejskie przepływa, zaledwie na kilka godzin tylko w nocy ustając.
I to ją także bawiło.
Bywała z ojcem w bogatych salonach plutokracyi, gdzie uroda jéj robiła wrażenie i niejedna czarna głowa, o kręconych nieco włosach, schylała się przed nią.
Tu na wsi odrazu wszystko ustało. Ani koleżanek, ani koncertu, teatru, towarzystwa, lub choćby wreszcie ruchu ulicznego. Jeszcze pół biedy gdy pogoda, gdy słońce świeci, ale ten deszcz, ten deszcz fatalny!
Pannie Reginie zdaje się, że ją jakaś wróżka, czarodziejskim sposobem osadziła na bezludnéj wyspie i skazała na dożywotnie więzienie.
Nie mając wypowiedziéć przed kim swych smutków, nieśmiało weszła do gabinetu ojca.


— Nieźle bawimy się tutaj — rzekł ojciec.

Stein w wygodnym fotelu rozparty, ziewał na potęgę.
Córka wchodząc, również tłumiła ziewanie.
Zrozumieli się odrazu.
— Nieźle bawimy się tutaj — rzekł ojciec.
— Hm... nie powiem żeby zbyt wesoło — odpowiedziała córka.
— Widzisz, bo... deszcz.
— Niestety, już od tygodnia nic innego nie widzę...
— Rządca powiada...
— Słyszałam to już przez sześć wieczorów z rzędu.
— Ależ, przecież kiedyś to ustanie, nie przypuszczam możności drugiego potopu.
— Zapewne... ale, proszę papy, co nam to będzie szkodziło, gdy wyobrazimy sobie, że już ten szkaradny deszcz ustał?
— A co nam z tego przyjdzie? — zapytał — czy to pomoże mi co na gnijące żyto w polu?
— Na żyto — nie, ale...
— Więc?
— Ale będziemy mogli mówić o pogodzie, jako o fakcie spełnionym.
— Nie rozumiem cię...
— Wytłumaczę. Czy papa pozwoli mi usiąść i zechce poświęcić dla mnie kwadrans czasu?
— Ależ co za pytanie?! owszem proszę cię, siadaj i mów, słucham cię.
— A zatem przypuszczamy, że jest w tej chwili najśliczniejsza pogoda, i że już trwa od sześciu tygodni...
— Cóż nam z tego?
— Nic — ale przypuśćmy że tak jest, otóż pozwoli papa zapytać co będziemy robili? Proszę mi odpowiedziéć na pytanie: co my tu podczas najpiękniejszéj pogody będziemy robili?
— Nie wiem — odpowiedział wymijająco Stein — zobaczylibyśmy przecież.
— Ja zaś wiem, proszę papy...
— Cóż ty wiesz?
— Wiem to, że jak podczas tego fatalnego deszczu nudzimy się śmiertelnie w czterech ścianach pokoju, tak podczas pogody nudzilibyśmy się również fatalnie na świeżem powietrzu...
— Wiesz co, Reginko, że jak w tym razie twoje przypuszczenie nie pozbawione jest pewnéj dozy trafnéj obserwacyi.
— Pochlebiam sobie, że jestem twoją rodzoną córką, papo.
— No — tak, i winszuję sobie tego, ale wracając do kwestyi — do czego twoja rozmowa prowadzi?
— Do jednego tylko zapytania, proszę papy.

— Mianowicie...
— Po co myśmy tu przyjechali właściwie?
— Jak to po co? cóż to za pytanie?
— Bardzo proste — w jakim celu?
— No... żeby na wsi mieszkać, gospodarować... wreszcie to daje przecież jakieś stanowisko.
Panna Regina ramionami ruszyła.
— Ja nie znam się na tem — rzekła — przyjmuję więc oświadczenie papy do wiadomości, dodając od siebie nawiasowo, że tu są śmiertelne nudy...
— Po części masz słuszność — ale w obec przedsięwziętych zamiarów, w obec tylu poniesionych nakładów, niepodobna się przecież tak wycofać odrazu... Powiedzieliby żeśmy uciekli...
— Nie znam się na tem — rzekła z grymasem.
— Ale, moje dziecko — odpowiedział nie bez pewnego rozdrażnienia Stein — czegóż ty właściwie chcesz?
— Nic. Pragnęłabym się dowiedziéć, czy tu w téj okolicy, oprócz chłopów, bab, bosych dzieci, głupiego Berka, i tych obrzydliwych żydów z miasteczka, niema jeszcze innych ludzi?
— Dlaczego mówisz obrzydliwych, przecież to, bądź co bądź, nasi bracia...
— Nie przeczę — ale to są bracia strasznie brudni.
— Właśnie naszem zadaniem jest tych brudnych cywilizować.
— Nie moja to rzecz — ale zdaje mi się, że papa wspominał mi o pierwszéj, nader niefortunnéj podobno, próbie pod tym względem.
Stein rzekł po namyśle.
— No... widzisz, początek zawsze jest trudny.
— Być może że uda się papie odrobić to, co jak nas uczą, tysiące lat robiły... winszuję z góry tryumfu. — Co do mnie, przyznaję, że nie podjęłabym się téj misyi — ale wracam do mego pytania, czy tu więc w okolicy niema innych cywilizowanych ludzi?
— O, są...
— Dlaczegóż więc ich nie poznajemy, nie zawiążemy z nimi stosunków?
— Przyjdzie czas i na to. Będę się starał, gdyż to było również moim zamiarem — tymczasem, moje dziecko, zostaw mnie samego, muszę się z rządcą rozmówić — późniéj, wieczorem, będę ci służył do rozmowy.
Panna Regina zrobiła grymas mający niezadowolenie oznaczać i, ani słowa nie rzekłszy, wyszła z pokoju.
Co prawda, Stein pozoru tylko szukał, żeby przerwać rozmowę, która przyjemną dla niego nie była. Z rządcą rozmawiać wcale nie miał zamiaru, lecz córeczka zrozumiawszy delikatną odprawę, postanowiła również delikatnie odpłacić pięknem za nadobne i nie miała nic pilniejszego do zrobienia, jak natychmiast posłać służącego po rządcę.
Nie upłynęło dziesięć minut, a gruby niemiec wszedł do gabinetu.
Stein skrzywił się na swego plenipotenta po raz pierwszy.
— Ach! to pan — rzekł po niemiecku.
— Byłem wołany — odpowiedział rządca — barometr idzie w górę.
— To prawda, on idzie w górę, zupełnie tak samo jak nasze gospodarstwo!
Niemiec spojrzał na pryncypała nie bez pewnego zdumienia, dotychczas bowiem Stein wierzył mu zupełnie i nigdy działalności jego nie krytykował.
— Mnie się zdaje — rzekł rządca — że co do tego czy majątek pański idzie w górę, czy nie, może wypowiedziéć zdanie jedynie człowiek kompetentny.
— Sądzisz pan zatem, że ja się na tém nie znam?
— Ja nic nie sądzę — ale wiem to napewno, że kompetencyi w tym względzie panu brak.
— Żałuję mocno, że nie kończyłem jakiéj wyższéj akademii rolniczéj — gdyż w takim razie wiedziałbym, że cały nasz sprzęt tegoroczny gnijący obecnie na polach znakomicie podnosi nam dochód i gospodarstwo...
Niemiec wargi przygryzł.
— Ja wiem — rzekł — jak gospodarować na ziemi — co się tyczy nieba, to raczy pan przyjąć innego plenipotenta, żeby deszczami i pogodą kierował.
— Jednak w sąsiedztwie już żyta sprzątnięto.
— To nie dowód; głupie, barbarzyńskie gospodarstwo! Zielone zboże zwieźli do stodół i cieszą się, że cóś mają; zobaczymy późniéj jaka będzie waga tego mokrego zboża!
— O bezwątpienia, zobaczymy proces gnicia zboża na polu.
Niemiec znów wargi przygryzł, Stein szykanował go daléj. Co prawda, już mu się wydatki trochę przykrzyć zaczęły, już go nudziła wieś — a przytém deszcz ciągły, wreszcie rozmowa z córką, wprowadziły go w najfatalniejszy humor.
Niemiec sam nie wiedział co myśléć o tak nagłéj zmianie.
— Więc pan nie przyznajesz mi kompetencyi nawet w tym wypadku, na którym się pozna lada chłop ze wsi?
— Co to ma do kompetencyi? — deszcz pada, cóż wielkiego! co rok tak bywa przecie, przepada, obeschnie i znów będzie pogoda, — ja nie wiem o co panu właściwie idzie? Niech pan krytykuje podstawowe rzeczy, grunt gospodarstwa, i owszem, bardzo proszę, jeżeli...
— Jeżeli znam się na tém? chciałeś pan powiedziéć.
— No... zapewne.
— Otóż ja przyznaję, że się nie znam na tém, i w to się wdawać nie będę — ale jest inna specyalność, w któréj mi pan prawdopodobnie nie zaprzeczysz pewnéj kompetencyi?
— O cóż idzie?
— Tą specyalnością jest rachunkowa strona przedsiębierstwa. Trzeba panu wiedziéć, że cyfry to moja wrodzona słabość; z buchalteryą, z księgami obchodzić się umiem doskonale, i mogę pana zapewnić, że pod tym względem nie ustąpię żadnemu najbardziéj nawet specyalnemu agronomowi...
— Cóż więc pan żąda?
— O małą rzecz mi idzie, niech pan tylko będzie łaskaw, każe przynieść tu książki i zrobimy na poczekaniu maleńki bilansik; przekonam pana że umiem rachować i że właśnie pańska specyalność — dopiéro w świetle mojéj specyalności, wydać się będzie mogła jak należy.
— Ach, pan już zysków chce szukać?! W gospodarstwie to nie zaraz; ziemia to nie bankierska operacya, codzień przynosząca zarobek!
— Ta uwaga nie jest na miejscu, mój panie — odezwał się Stein ostro — ja pana proszę przynieść rachunki, a co daléj będzie, zobaczymy.
Rządca wyszedł mrucząc coś pod nosem i niebawem powrócił niosąc z sobą pęk książek, papierów różnych i listów. Zamknęli się w gabinecie i Stein rozpoczął wertowanie rachunków i przeglądanie wykazów. W miarę rozczytywania się w tych dowodach, twarz mu się przeciągać zaczęła.
Konferencya trwała dość długo, była ona ożywiona bardzo, prawie gwałtowna. Skończyła się na tém, że po kilku godzinach rządca wybiegł jak oparzony z pokoju, trzasnął drzwiami, aż się szyby zatrzęsły i zawołał.
— Ach, verfluchter Jude!!
Usłyszawszy niezwykły łoskot, panna Regina wbiegła do pokoju ojca.
— Co się tu stało? — spytała trwożnie.
— Nic, nic, — odrzekł Stein — tylko pan rządca ma nas dzisiaj opuścić, i widocznie tak z żalu, zamknął głośno drzwi za sobą. Obliczaliśmy właśnie co kosztuje sielanka i, wiész co kochanie, że nie należy ona do tanich przyjemności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.