<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

— Syn! — zawołała pani Bielska, otwierając drzwi z sypialnego do gabinetu.
— Chwała Bogu! — krzyknął uradowany pan Szyszkowski, podskoczył do teści, całując z wylaniem jej ręce. — Tak syn... to dobrze! A jakże Zosia?
— Lżej jej trochę.
— Tak i myślę — zaśmiał się z zadowoleniem.
Po odejściu matki chodził po pokoju uśmiechnięty, rozradowany, zacierał ręce i rad był podzielić się z każdym tą ważną wiadomością.
— Jaśnie panie, rządca przyszedł — meldował lokaj.
— A wiesz, że mam syna? co?
— Niech Pan Bóg da zdrowie jemu i jasnej pani.
— Tak masz na piwo... jak ja wesoły, to i tobie niech będzie wesoło... A zawołaj Wierczaka do pokoju jadalnego...
— Słucham, jaśnie pana...
Przeszedł do pokoju i rzekł do wchodzącego ekonoma:
— Syna mam!
— A my dziedzica! — zawołał ekonom z zapałem.
— Wypijemy jego zdrowie, co?
— Należy się, bo nie zginą już tacy panowie na Popielówce...
Wypili po kieliszku wódki.
— Jaśnie panie, mak zeszedł jak wianki panny młodej, niczem rozmaryn...
— Chce ci się, Wierczak, drugiego kieliszka... tak pij... dziś ja dobry, ot serce oddałbym każdemu...
— Słoneczniki, jaśnie panie, wyszły z ziemi, aż miło... O, urodzaj będzie.
— Hm... ile da dziesięcina maku?
— Sto pudów, po trzy ruble co najmniej, będzie trzysta...
— W to mi graj... — zaśmiał się uśmiechnięty... — no, a słoneczniki?
— Może tyle, a może i więcej...
— Hm... to nie wadziłoby się napić czegoś lepszego, co?
— Jeśli łaska jaśnie dziedzica..
Zadzwonił i kazał podać butelkę szampana.
— Wierczak... słuchaj, a ziemia pod nie jest słaba, co?
— Trudno o lepszą, jaśnie panie... a jeśli maczek rodzi się w pszenicy, to na dobrej ziemi, i to sam jeden, da plon bogaty.
— Jak pokpisz... pójdziesz precz, bo mnie ci i owi straszą, że nic nie będzie...
— Niech jasny pan będzie spokojny, głową moją odpowiadam.
— Wolałbym kieszenią... — śmiał się.
— Tu nie przywykli do gospodarki forsownej, im aby żyto, owies, jęczmień... Jasny pan ich wszystkich nauczy, będą naśladowali i błogosławili jasnego pana... jak mi Boga przy skonaniu.
— No, no, zobaczymy, Wierczak — uśmiechnął się zadowolony, pochlebiało mu bowiem, że on wprowadzi gospodarkę rolną na nowe tory.
— Jaśnie panie...
— Co takiego?
— Gdyby jasny pan pozwolił..
— Gadaj.
— Co my z tych łąk mamy?... Trochę kwaśnego siana, ot dobre na podściół... łąki opłaciłyby się sowicie, gdyby na nich woły postawić... woły teraz tanie... a wypasione zapłacą trzykrotnie mokre łąki...
— Hm... pomyślę...
— Żydzi co rok to robią i grubo zarabiają... a my mamy łąki nasze, kilkaset rubli na woły, i interes opłaci się stokrotnie.
— Hm... hm... masz głowę... to był i mój plan... ano zobaczymy...
Pił szampanem zdrowie syna, rodu Szyszkowskich i dziedziców Popielówki, uparł się, by wypić zdrowie żony, klęcząc u jej łóżka. Z trudnością pani Bielska powstrzymała go od tego toastu, tłómacząc, że spokojność jest konieczna, i w imieniu córki umoczyła usta w kieliszku szampana.
Teścia zaniepokojona wielkimi wydatkami gospodarskimi, dowiedziawszy się od córki, że z pieniędzy złożonych w banku zostały dwa tysiące, odezwała się do zięcia po kilkunastu dniach pobytu:
— Pojechałabym chętnie obejrzeć pola i twoje gospodarstwo... Możesz mi, Tadeuszu, towarzyszyć...
— Bardzom rad.
Wyjechali; pokazywał z dumą pola, obsiane makiem, słonecznikami i kukurydzą.
— A gdzież owies? jęczmień? proso?
— Ot rutynistka z mamy... zawsze to samo siać znudzi się ziemi i ludziom... Ja inaczej... za morgę maku kupię owsa na cały rok... W tem sztuka sprzedawać co drogie, a kupować co tanie... ot i cały sekret milionerów.
— Jednak... obawiam się... to tak ryzykownie...
— Iii! nic mi nie będzie... A na łąkach woły postawię, to dopiero interes... U was wszystko po staremu, a ja nowy człowiek...
— Jednak to zbyt wielkie ryzyko, a obrobienie maku, słoneczników, kukurydzy i buraków będzie kosztowało szalone pieniądze...
— Kto nie ryzykuje, nic nie ma, bo to słuszna gadka: syp złoto, zbierzesz złoto; w tem cała sztuka.
— Daj Boże, daj Boże — westchnęła — ale tak się obawiam o was...
— Ot puste gadanie, toż mam jeszcze dwadzieścia tysięcy na zakładnej — nachmurzył się.
— A jeśli i one pójdą...
— Zostaje mi Popielówka; toż sama mama mówiła, że to złote jabłko.
— Daj wam Boże...
Milcząc, wracali do domu, przed którym zastali dworską furmankę i Wierczaka, rozpakowującego przywiezioną wielką skrzynię.
— A co, Wierczak, przyjechałeś już?
— Śpieszyłem, jaśnie panie...
— Co to takiego? — spytała teścia.
— Kolebka dla infanta — zaśmiał się szczerze. — Obstalowałem onegdaj w Warszawie, a Wierczak przywiózł.
Czekali na wyjęcie z paki. Komenderował Wierczak lokajem i parobkiem, pomagającymi mu w odbiciu wieka.
Ostrożnie wyjęli kolebkę w kształcie łodzi, bogato inkrustowaną srebrem, na biegunach kształtu łabędzi.
— Cudo! — krzyknął Wierczak, składając ręce z podziwu.
— Sam wybrałem — dodał zadowolony z siebie i uśmiechnięty pan Szyszkowski.

Pani Bielska spoglądała chmurnie na kolebkę bogatą, obliczając w myśli wydatki, poczynione przez zięcia w czasie jej pobytu, gdyż kupił młodej matce garnitur szmaragdowy, malutkiemu synkowi srebrny przyrząd do herbaty na sześć osób, a teraz ta zbytkowna kołyska.
Pan Szyszkowski, zdziwiony jej milczeniem, a żądny uznania i pochwały, spytał:
— Mamo, czy nie jest ładna rzecz?
— Ładna kolebka, ale też musi kosztować bardzo drogo.
— Co tam pieniądz! — wzruszył ramionami lekceważąco — w tem historya, czy to piękne...
— Po co jednak te zbytki dla dziecka?
— Zbytki!? — uśmiechnął się — toż ja przychyliłbym mu nieba, gwiazdami otoczył, a to drobnostka... Ot przyda się jeszcze na przyszłość...
— Może masz i słuszność... Pójdę do Zosi — rzekła na odchodnem.
Nachmurzył się pan Szyszkowski i szepnął dość głośno za odchodzącą:
— Ot i zapłata za moje dobre serce! — a po chwili dodał: — Wierczak, tak ty zmęczony, chodź, napij się wódki, a ty — zwrócił się do lokaja — zanieś kołyskę do pani.
— Jaśnie panie — mówił ekonom, stojąc pokornie we drzwiach w pokoju jadalnym — dziś, gdym jechał przez miasteczko, napierał się Judka, abym go podwiózł do Popielówki...
— Judka? a ten czego?
— Mówił, że ma interes do jasnego pana... ale nie wziąłem go, powiedziałem, że jasny pan dziedzic bardzo zajęty.
Pan Szyszkowski przeszedł się chmurny po pokoju, ręką przyciskał białe czoło, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, wreszcie rzekł:
— Dobrześ zrobił, Wierczak; póki starsza pani u nas, nie wpuszczaj żadnego żyda, rozumiesz?
— Słucham jaśnie panie...
Pan Szyszkowski, pocierając ciemny zarost ręką, patrzał przez okno w ogród, obliczając swe długi. Przyrzekłszy żonie, że bez zawiadomienia jej nie ruszy pieniędzy z banku, a potrzebując na wydatki gospodarcze, prezenty, wyjazdy, w sekrecie przed żoną pozaciągał długi w miasteczku. Był przekonany, że z urodzajów tegorocznych nietylko wszystkie zapłaci, ale zostanie mu w ręku poważny kapitał, to też po krótkiem zmartwieniu rozweselił twarz i już uśmiechnięty zwrócił się do Wierczaka:
— Byłem dziś w polu, wszystko wzeszło ładnie...
— Starałem się, jaśnie panie...
— Tak wypij drugi kieliszek.
— Jeśli łaska... Teraz idzie o ręce robocze; u nas we wsi za mało ludzi, może jaśnie pan każe posłać furmanki do wsi sąsiednich.
— Jak trzeba, to trzeba... byle niezbyt dużo.
— Sądzę, że na każdą morgę wyjdzie osiemnaście do dwudziestu robotnic.
— Hm... a po ile dziennie?
— To zależy; będę się starał, jaśnie panie, najtaniej.
— Ileż?
— Obrobienie stu pięćdziesięciu morgów będzie kosztowało do tysiąca rubli.
— Ho, ho, ho, tak dużo!?
— To niedrogo, jaśnie panie... tu, chwała Bogu, jest dosyć rąk roboczych... sto razy gorzej na Ukrainie, a jednak tam są wielkie dochody z majątków.
— Ciężko...
— Ośmielam się też przypomnieć jasnemu panu termin jarmarku w Łowiczu; tam można tanio kupić dobre woły.
— Kiedyż to?
— Za trzy dni.
Po chwili milczenia rzekł pan Szyszkowski:
— Każ mi, Wierczak, przygotować konie i wózek żółty; pojadę do miasteczka.
Ekonom skłonił się uniżenie i wyszedł spełnić rozkaz.
Po jego wyjściu obliczał właściciel potrzebne mu fundusze, szepcąc półgłosem:
— Tysiąc rubli robocizna... Woły?... hm... z jakie tysiąc pięćset... no, a wydatki domowe i inne... z pięćset rubli... razem trzy tysiące!
Sposępniał, zawahał się nad zrobieniem długu, mrucząc:
— Zje mnie to gospodarstwo...
Wkrótce błysnęła jednak przed nim nadzieja bogatych urodzajów, i z rozjaśnioną twarzą rzekł niemal głośno:
— Ot, głupstwo... toż zapłacę wszystkim, aby zbiorów doczekać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.