Nowy obywatel/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nowy obywatel | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Konstanty Górski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTECZKA ILLUSTROWANA
ARTUR GRUSZECKI
NOWY OBYWATEL
Z ILLUSTRACYAMI
KONSTANTEGO GÓRSKIEGO
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1900
Kraków. — Druk W. L. Anczyca i Spółki.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 24 Апрѣля 1900 года.
|
Dzyń... dzyń... dzyń...
To ciszej, to głośniej odzywał się dzwonek, przytwierdzony do dyszla bryczki pocztowej, toczącej się po nierównej drodze powiatu Błońskiego.
Dwa konie wychudłe, w chomątach zużytych, potrzebowały nieustannej zachęty furmana, to biczem, to głosem, aby biedz dalej mimo piasku i wybojów.
— Wio, Siwek!... Hej, Kasztan!... — wołał furman, naglony przez dwóch podróżnych, bicz świsnął w powietrzu, dzwonek zabrzmiał jękliwiej, i jechano dalej.
Ludzie, zajęci okopywaniem buraków, pieleniem zboża, podgartywaniem ziemniaków, patrzali zaciekawieni na niezwykłą bryczkę, ustawali na chwilę w pracy, mrucząc:
— Albo urzędnik, albo ktoś znaczny... bo pocztowe konie...
Z przydrożnych wierzb porywały się wróble i trznadle, spłoszone odgłosem dzwonka, i frunęły na poblizkie zboża w zieleni, nawołując się głośnym świergotem.
— Czart bierz taką drogę! — zawołał zniecierpliwiony podróżny i zwrócił swoją młodą twarz, okoloną krótką czarną brodą, do swego towarzysza: — toż trudno tu jechać... szlak wązki, wyboisty... a konie, pożal się Boże...
— Najęliśmy ekstrapocztę, trudno o lepsze konie — usprawiedliwiał się szpakowaty blondyn uprzejmym tonem.
— Wasze poczty! — zadrwił z uśmiechem brunet: — toż im z mazią a solą jeździć... u nas zwoszczyk tylko świśnie, a trójka z wiatrem, i pilnuj się, abyś nie upadł, a tu śmiech i tyle... Tam jazda, panie Ziębowski, a to woły, nie konie.
— Hm... co kraj, to obyczaj — odpowiedział dyplomatycznie, a po chwili dodał: — Tam na prawo, gdzie drzewa i chaty, to już i Popielówka...
— Gdzie?
— Na prawo, za tym gajem...
Spojrzeli obaj badawczo na okolicę. Z tej i z tamtej strony drogi rozciągała się gładka równina, przerznięta uprawnemi polami, gruszami na miedzach, gajami i dalekimi, siniejącymi lasami na widnokręgu. Południowe, majowe słońce złociło liście drzew, błyszczało w małej rzeczułce, promieniało w piaskach przydrożnych, rozświetlało cienie olch nadrzecznych, przeświecało przez lekkie opary, podnoszące się z ukwiecionych łąk. Z mokradeł wrzasnęła czajka, zawtórował jej bąk, rozważnie nasłuchiwał bocian, migała jak kula czarna, szybka jaskółka, wydzwaniał w górze skowronek swą pieśń wieczorną, biły w zbożach przepiórki, trzepotały się gwarliwe wróble; a wśród motyli, chrabąszczy, jętek, komarów, bąków, nieśmiało migał krótki lot białych ciem, zbudzonych głębszym mrokiem bogato ulistnionych drzew. Krzyżowały się różnobarwne zagony, obsiane zbożami ozimemi i jaremi, grusze z białym kwiatem stały poważnie na miedzach, a w promieniach słońca roiły się owady, okrążając kwitnące drzewa.
Z chat pobliskiej wioski wznosiły się niebieskawe dymy, spływające się w górze z nadciągającemi mgłami nizkich, wilgotnych łąk.
— Ot, przy winie patrzeć na taką panoramę byłoby i dobrze, ale nie na takim wózku... A mówiłem ci, panie Ziębowski: jedź sam, opatrz majątek, remanent, gospodarkę i zdaj mi relacyę...
— Ależ Popielówka to złote jabłko, ja ją znam! — zawołał z żywością — ziemia pszenna, równa jak na stole, i można zaraz ubić interes... a pan wie, że czas traci, czas płaci... nie kupimy my, weźmie kto inny...
— No, dla was to dziwota, że ziemia równa — uśmiechnął się z ironią — ale znam ja stepy i równiny: tam oko ma gdzie pohulać, a u was ot drzewo, lasek, błotko i koniec... A znasz ty, panie Ziębowski, właścicielkę Popielówki? Co?
— Z dawnych lat znam cokolwiek panią Bielską; teraz pewno już i nie pamięta...
— Pewno i dawniej nie pamiętała — uśmiechnął się z niedowierzaniem, spojrzawszy lekceważąco na towarzysza.
— A choćby i tak było, do interesu znajomość niepotrzebna... Popielówka jest na sprzedaż, Towarzystwo ogłosiło drugą licytacyę, pan dobrodziej płaci gotówką, czegóż trzeba więcej?
— Ja nie przegadam ciebie, panie Ziębowski, i na co mi ten trud? Nie wiesz, czy ona młoda wdowa?
— Jakże ma być młoda, kiedy ma córkę dorosłą w domu, a drugą na pensyi.
— Ładna? Co?
— Nie wiem... zobaczy pan sam... bo ja proszę pana nie faktoruję małżeństw, jak inni, co gonią za łatwym zarobkiem; ja pracuję ciężko...
— To widzę sam — zaśmiał się młody.
— Alboż to nie praca? — bronił się drugi — czy mnie to mało kosztuje? Zbadaj hypotekę, dowiedz się o długach, o stanie majątku, inwentarza, urodzajach, o żądanej cenie, o wartości... praca jak mi Bóg miły, praca ciężka — bił się w piersi ręką.
— Nie zachwalaj się, panie Ziębowski — uśmiechnął się brunet — toż ja ciebie nie kupię, a i darmo nie wezmę... ułatwiasz mi interes, zapłacę i po wszystkiemu... Kiedyż ta wieś będzie?
— Za figurą skręcimy... widzi pan, jaki urodzaj? O, dobra uprawa, niedarmo Bielski uchodził za wzorowego gospodarza, dorobił się Popielówki ciężką pracą, a w pięć lat po śmierci, już i subhastą grożą...
— To powiadasz, że wieś ma 350 morgów, co? Ileż to będzie dziesięcin?
— Popielówka ma piętnaście włók, to mniej więcej sto ośmdziesiąt dziesięcin...
— Phi... u nas chłopi mają czasem więcej...
— Ale to blizko miasta, kolei, uprawa doskonała, zbyt dobry... samej ziemi ornej dziesięć włók, a lasu trzy, reszta to łąki... Można i żyć swobodnie i majątek zrobić.
— Hm... jak dla kogo, panie Ziębowski... u mnie pieniądz jest... ot zachciało się wsi... to i kupię...
— Wiem, wiem, że pan dobrodziej chce tylko rezydencyi — pochwycił pośpiesznie — a dla rozrywki gospodarstwo...
— Co ty tam wiesz, panie Ziębowski! — rzekł dumnie. — Tobie wystarczy, że chcę i pieniędzmi płacę... Gdzież ten dwór?
— Zaraz... zaraz... — szeptał, rozglądając się niespokojnie.
Wjechali do wsi, płosząc dzwonkiem grzebiące kury i wywabiając z domów przydrożnych dzieciaki bose, w białych koszulinach; z okien i drzwi otwartych wychylały się głowy kobiece, a wszystkich zaciekawiała niezwykła bryczka pocztowa z dzwonkiem u dyszla.
W środku wsi, na ubocznej wyniosłości, wśród gęstej zieleni drzew zabielały mury dworu.
— Na prawo! Przed ganek! — rozkazał szpakowaty blondyn, wskazując ręką kierunek.
Furman ostrzej zaciął konie, dzwonek zajęczał rozgłośniej, wjechali w krótką aleję wierzb nadwiślańskich, pnącą się łagodnie w górę.
Brama sztachetowa przed gazonem wjazdowym była przymknięta. Po dobrej chwili wybiegła jedna z dziewcząt służebnych, otworzyła bramę, i na gazon przed ganek o czterech murowanych białych słupach, zajechała bryczka pocztowa.
Pierwszy zeskoczył brunet, chusteczką ścierał kurz z twarzy i poprawiał obcisłe ciemne rękawiczki.
Tuż za nim zlazł towarzysz podróży, rozwinął chusteczkę, zakrywającą na szyi kołnierzyk, poprawił krawat i rozglądał się ciekawie po oknach dworu. Wtem, ujadając, w podskokach nadbiegł wielki żółtawy pies i głośnem naszczekiwaniem dawał znać o obcych. Przez otwarte okno wyjrzała twarz kobieca i natychmiast znikła.
Dwaj przyjezdni weszli do obszernego przedpokoju, i zaledwie zrzucili wierzchnie okrywki, otwarły się drzwi na lewo, i stanęła w nich niemłoda już kobieta, w ciemnej sukni, z wyrazem zakłopotania na pomarszczonej twarzy, mierząca badawczo przybyłych.
— Zapewne z panią Bielską mamy zaszczyt mówić — zaczął szpakowaty blondyn z ukłonem głębokim, a na jej potwierdzające skinienie mówił: — Z nieboszczykiem mężem znaliśmy się dobrze, bardzo dobrze — poprawił się — a teraz w interesie przyjechaliśmy do pani dobrodziejki... To pan Tadeusz Szyszkowski, obywatel...
Skłoniła głowę, ale nie ruszyła się z progu, pytając chmurnie:
— Z kimże mam przyjemność?...
— W dawnych czasach — pośpieszył — miałem zaszczyt być przedstawionym pani dobrodziejce... ale... ale to dawne czasy... jestem Jan Ziębowski, były obywatel ziemski... my z interesem...
— Proszę panów.
Usiadła na staromodnej kanapie, pokrytej wypłowiałą niebieską materyą, i ręką wskazała krzesła, mówiąc:
— Słucham panów...
— Dowiedzieliśmy się, że pani dobrodziejka ma zamiar sprzedać majątek...
Spojrzała zdziwiona i zaniepokojona.
— Gadaj, panie Ziębowski, o sobie, ja tu świeży człowiek, nic nie wiem...
— To jest... dowiedziałem się od sąsiadów pani dobrodziejki... że... że... ją zmęczyła już gospodarka.
— Ciekawa rzecz, kto to mówił, bo nie zwierzałam się nikomu... zamiaru nie miałam, ale gdyby się trafił dobry kupiec, dał mi żądaną cenę, możebym się i zgodziła.
— Cóż, panie Ziębowski, gadałeś, że pani chce sprzedać?
— Opowiadali mi blizcy sąsiedzi, a że pan dobrodziej ma gotówkę, tak trudną w tych czasach, jest dobrym kupcem, to możemy pogadać o interesie.
— To pan poszukuje majątku? — spytała tonem łaskawszym.
— Toż słyszała pani, co gadał pan Ziębowski... chcę nabyć dobry majątek, płacę gotówką... Mówił mi on, że pani sprzedaje, tak ja przyjechał obejrzeć i pogadać.
— Prawdę powiedziawszy, myślałam już nieraz o tem, aby sprzedać Popielówkę, bo samej kobiecie trudno gospodarować...
— Święta racya — pochwycił pan Ziębowski — mężczyźnie trudno, a cóż dopiero pani, nie przyzwyczajonej do ciągłego ujadania!... Trafia się dobry kupiec, radzę sprzedać, póki czas.
— Konieczności niema żadnej — nadrabiała miną swobodną i wymuszonym uśmiechem — urodzaj tego roku zapowiada się świetny...
— Eh, co tu dużo gadać! — zawołał zniecierpliwiony brunet — chce pani sprzedać, to dobrze, a nie chce pani, szkoda słów.
— Muszę się namyślić, poradzić...
Pan Szyszkowski spojrzał na mówiącą z lekceważącem współczuciem, uśmiechnął się, potarł czarną brodę i przemówił:
— Hm... ot, widzi pani, ja szczery człowiek, u mnie co w sercu, to i na języku, ja nie lubię kręcić, tak powiem całą prawdę, jak szlachcic do szlachcianki, bo ja szlachcic... z rodu...
— Ależ bardzo proszę pana, otwartość jest tylko zaletą.
— Rzecz jest taka... Ziemski bank rozpisał w gazetach licytacyę na majątek... pani to nie nowina, co?.. nu, a hypoteka zapaskudzona, spłacić długów niema jak... toż ja nie winuję pani — dodał, widząc jej rumieniec i zmieszanie — nie takie fortuny padają: ot żyło się, to się i rozeszło.
Przed słuchającą przesunął się z błyskawiczną szybkością i bardzo wyraźnie cały obraz jej kłopotów, zmartwień i trosk, przemyślanych w długich, bezsennych nocach. Groźba Towarzystwa, nieuiszczone procenta, długi w miasteczku, niezapłacone zasługi służbie, brak pieniędzy na robociznę; pobladła, poczuła cisnące się łzy, ale zmogła się, i ogarnął ją gniew na obcego człowieka.
— Informacye pana są błędne — rzekła dumnie — i ze spraw moich przed nikim nie potrzebuję się tłomaczyć.
Spojrzał na nią trochę zdziwiony, a po chwili:
— Panie Ziębowski, cóż ty na to? toż sam opowiadałeś... gdzież twoja prawda?
— Tak mi mówiono, a ja powiedziałem panu pod sekretem — bąknął lekko zmieszany.
— Sekretu niema w interesie, i mówiłeś, że już głoszą gazety — zaśmiał się nie bez goryczy. — Tak niema nam co tu robić, jedźmy — i wstał z fotelu.
Na panią Bielską napłynęła znów fala troski i zwątpienia w swe siły; odezwała się z pewną nieśmiałością:
— Możebym i sprzedała Popielówkę, gdyby warunki były odpowiednie...
— Lepszego kupca pani dobrodziejka nie znajdzie — pochwycił pośrednik.
— Tak powiedz pani rzetelnie, po co te bałamuctwa?...
— Zaczekajcie, panowie, chwilę... poradzę się z córką... obliczę...
— Niech będzie i tak, abym się nadaremnie nie tłukł po tych drogach... Powiedz, panie Ziębowski, pocztylionowi: niech czeka...
Za wychodzącą panią pośpieszył pośrednik i, zastąpiwszy jej drogę w przedpokoju, zaczął szeptem:
— Pani dobrodziejko, tylko z przyjaźni dla nieboszczyka przywiozłem go tutaj... To bogaty człowiek, ma grube pieniądze, można dobrze sprzedać Popielówkę, już ja pomogę...
— Bardzo panu dziękuję, ale nie wiem...
— Już my się policzymy — przerwał jej szybko — ale to fantastyk, śpieszy mu się dzisiaj, jutro może być za późno.
— Namyślę się...
— Aby zaraz... ja życzę pani dobrodziejce najlepiej...
— Dziękuję — i weszła do dalszych pokojów.
— Tak cóż, panie Ziębowski? — mówił do wracającego, zapaliwszy papierosa: — wybraliśmy się w złą porę. Co?
— Wcale nie, to zwykłe fanaberye szlacheckie.
— Hm... ty sobie, panie Ziębowski, nie wycieraj gęby szlachectwem, bo i ja szlachcic, a ona takoż... uważaj, co mówisz...
— A ja? Czyż nie szlachcic z dziada, pradziada?... Powiedziałem, bo niepotrzebnie się droży: tu bieda aż piszczy, a nosa zadziera...
— Alboż to u was nowina? Toż u was każdy pan, chociaż w kieszeni plącze się piątaczek! — zaśmiał się ironicznie.
— Po części to prawda, ale to bywa tylko w Warszawie...
— Sam mówiłeś, że tu bieda, a ona jaka dumna, niby kniahinia jaka...
— Bo też pan dobrodziej za ostro wyjaśnił jej położenie, i to ją rozdrażniło...
— Także bajesz!... prawdę ja powiedział, a ja lubię prawdę ta szczerość...
— Hm... należałoby może spolitykować...
— Ot! wy zawsze z waszą polityką!... no i jaki koniec?... Nie sprzeda Popielówki mnie, to i Żyd kupi.
— Święta prawda.
— I jak wy mówicie, dziedziczka ona — mówił, przechadzając się po saloniku — a jakie meble? — potrącił krzesło z lekceważeniem: — ledwie się to kupy trzyma, a materya aż strzępi się ze starości... U nas arendarze lepsze umeblowanie mają.
— No tak, zapewne, ale to z dawnych czasów stare...
— Jak stare, to wyrzucić, i tyle.
Patrzał przez okno na gazon przed dworem, rzucił niedopałek papierosa, i po chwili rzekł tonem niezadowolenia:
— Czart mnie skusił jechać do tej Popielówki: ani co wypić, ani zjeść, droga podła...
— Pewno nas czem przyjmą...
— Znam ja wasze przyjęcia, mówiono mi o nich: ot herbatka, sucharek, bułeczka... To dobre dla szpitala, dla kobiet... a u nas jest i jedzenia i napitku do woli.
— Trzeba przecierpieć, gdy interes tego wymaga — rzekł zagadnięty sentencyonalnie.
— To sobie cierp, panie Ziębowski, bo ci płacą za to — odparł zgryźliwie — ale co mi za dobra wola głodować, trząść się na bryczce i w dodatku nie skończyć interesu?
— Sądziłem, że najlepiej wpaść tutaj znienacka; długi ją cisną, rady dać sobie nie może, to i chwyci się na złotą wędkę.
— To twój proceder, panie Ziębowski, ale mój inny; ja łapać nie chcę, ot po dobrej woli — inna sprawa.
— Pan dobrodziej zbyt szlachetny, a interes jest interesem; już ja przypilnuję — uśmiechnął się rad z siebie.
— Pilnowania twego nie potrzebuję; ty, panie Ziębowski, faktorujesz, ja płacę za to i koniec.
— Ja to rozumiem — odrzekł pokornie.
We drzwiach otwartych stanęła pani, mówiąc:
— Proszę panów na przekąskę!
W pokoju jadalnym, skromnie umeblowanym, oświetlonym dwoma oknami, z widokiem na ogród, pani Bielska, wszedłszy, rzekła tonem obojętnym:
— Pan Szyszkowski... pan Ziębowski... moja córka.
Skłonili się obaj zarumienionej, ładnej blondynce, na którą zaledwie przelotnie spojrzał pan Szyszkowski, patrząc badawczo na stół nakryty białym obrusem, na którym obok bukietu kwiatów świeżych, czerwieniły się plastry szynki, obłożone kiełbasą, a opodal masło, ser, chleb i bułki; zaś dwa talerze nakrycia zapowiadały drugą potrawę.
Pani Bielska usiadła na pierwszem miejscu, mając z prawej strony córkę, z lewej pana Szyszkowskiego, za którym usiadł pan Ziębowski.
Przed jedzeniem sąsiad pani Bielskiej rozglądał się niespokojnie po stole; spostrzegła to gospodyni.
— Zapomniałam... Zosiu, podaj flaszkę z kredensu... Tak rzadko przyjmujemy gości, że...
— Ee, jak jest, to i dobrze — przerwał jej pan Szyszkowski — prawdę powiedziawszy, ja się nie spodziewał u pań zastać napitku.
Panna Zofia postawiła flaszeczkę z wódką i kieliszek przed gościem.
— Ot to lubię, to po naszemu: pić jednym kieliszkiem; — uśmiechnął się — u mego ojca jak wódka, to jeden kieliszek dla wszystkich; tak było u ojca, tak jest i u mnie.
— Nie wiedziałam o tym zwyczaju — powiedziała ugrzecznionym tonem. — Proszę, niechże panowie pozwolą...
— Ale ja słyszał o tym zwyczaju — zaśmiał się — że gospodarz pierwszy przypija, albo gospodyni.
— Nie pijam.
— Nu, choć kroplę, na powodzenie interesu, co?
— Wódka mi szkodzi, nie mogę.
— Ano, gwałtu niema... a córeczki to i nie pytam, bo pannom przy obcych pić się nie godzi... Tak w twoje ręce, panie Ziębowski...
Po zaspokojeniu pierwszego głodu i wypiciu dwóch kieliszków, rozejrzał się po pokoju. Zauważył ciemny, bez żadnych ozdób kredens, rozwieszone na pobielanych ścianach premia Towarzystwa, i wzrok jego padł na pannę Zofię, siedzącą naprzeciw niego. Promienie zachodzącego słońca padały wprost na jej blond włosy, mieniąc je złotawo. Z rosnącem upodobaniem przypatrywał się okrągławej, świeżej twarzyczce, ponsowym ustom, białym rączkom, okrągłej kibici; wydała mu się piękną, a gdy podniosła na niego niebieskie oczy i spuściła je szybko, zakrywając długiemi rzęsami, lekko zaniepokojona jego uporczywym wzrokiem, uśmiechnął się, rad z wywołanego wrażenia, i osądził, że ponętniejszej panny nie spotkał w życiu, podobnej do kwiatka polnego, roztaczającego swe barwy i wonie na ustroniu, jak gdyby tylko dla niego. Uradowany tem niespodziewanem odkryciem, zwrócił się rozweselony do pani Bielskiej:
— U pani spotkała mnie prawdziwa niespodzianka...
— Jaka?
— Ot człowiek przyjechał z dalekich stron, a ojciec mi mówił zawsze: »Zobaczysz, jaka gościnność!... « Nu, i ja przyjechał, ale gościnności nie znalazł, aż tu, u pań; to i ja rad bardzo temu.
— Pan nam pochlebia temi słowami, bo nasz stół bardzo skromny...
— To nie idzie o bogactwo, o pokaz, ale ot gość przyjechał, to dajże mu co jeść i wypić, to czy owo, aby tylko ze szczerego serca.
Służąca wniosła półmisek z potrawą.
— Proszę pana.
— Ot, to lubię — mówił, nabierając z półmiska jaja w śmietanie — prawdziwie po wiejsku, bo już dokuczyło to mięso ta mięso.
— Pan dawno przyjechał w nasze strony?
— Siedzę w Warszawie ze trzy miesiące, i już mi nudno.
— Jakto? Nie podobała się panu Warszawa? — spytała panna Zofia dźwięcznym głosem.
— Podobać się, podobała, ładne europejskie miasto, a jakże, no i warszawianki szyk, a wszystko ludzie grzeczni, o! bardzo grzeczni, tylko...
— Cóż takiego?
Namyślał się krótką chwilę:
— Ot, prawdę powiedziawszy, u nich grunt to blaga i pozłótka, nic szczerego... jeden i drugi taki słodki, taki dobry, tak myślisz sobie: ot druh, ot przyjaciel... a przyjdzie co do czego — nic, tylko dym zostanie.
— Za ostro pan sądzi — broniła gospodyni.
— Ja też mówię, że naród grzeczny, uprzejmy, ale trudno rozebrać go, nie wiesz co prawda, a co polityka.
— Pan dobrodziej Szyszkowski ma zupełną racyę — odezwał się jego sąsiad — co warszawiak, to i blagier; wiem coś o tem, bo już dziesiąty rok mieszkam w Warszawie.
W milczeniu skończono jedzenie, a pani Bielska, pragnąc dobrze usposobić gościa do zawarcia interesu, rzekła uprzejmie:
— Pan zapewne przyzwyczajony do dobrych win, a u nas jest tylko stołowe, węgierskie...
— To pani rozkosz! — zawołał z uśmiechem. — Ot widać sprawiedliwa szlachcianka i dwór: jak wino, to już węgierskie.
— Zosiu! możebyś kazała przynieść...
— Żal, że nie mogę wyręczyć, bo szkoda mi nóżek pani, ale nie znam piwnicy...
Zarumieniona panna Zofia opuściła pokój, pani Bielska spojrzała zdziwiona na gościa i, udając, że nie słyszy tych słów, zaczęła:
— Czy zna pan rozległość Popielówki?
— A jakże, znam. Pan Ziębowski przyniósł mi wyciąg z opisu Banku Ziemskiego...
— Z Towarzystwa Kredytowego — uzupełnił pan Ziębowski.
— Jeden dyabeł — zaśmiał się — i tu dają i tam dają, i tu drą i tam drą.
— Uprzedzam pana, że nie sprzedam inaczej, tylko z inwentarzem martwym i żywym.
— I ja chcę tego, bo i co za gospodarka bez koni i pługa!...
— Czy pani dobrodziejka sama będzie oceniała, czy upoważni kogo? — spytał słodko pośrednik.
— Mam szczegółowo spisany i oceniony inwentarz po śmierci męża, a zresztą pomoże mi nasz dawny ekonom Marciński.
— Wyłączymy jednak nieodpowiednie lub liche narzędzia, rozmaity bruch — zauważył pan Ziębowski.
— A cóż ja z tem zrobię? Jeśli sprzedaję, to już wszystko.
— Pogodzimy się, pogodzimy jakoś, do sądu nie pójdziemy — mówił uspokajająco pan Szyszkowski.
— Czy wolno wiedzieć, jaką cenę za włókę naznacza pani dobrodziejka?
— Co ci, panie Ziębowski, tak śpieszno? Poczekajże, oglądniemy wszystko, zbadamy... będzie czas. Główna rzecz, czy pani zgodzi się na sprzedaż, czy nie?
Po krótkiem milczeniu odpowiedziała:
— W zasadzie jestem gotowa, zależy jednak od warunków.
— To i dobrze; pogadamy i o cenie, pani coś opuści, ja coś dodam, i będzie zgoda. Toż my nie żydzi, aby się targować po całych dniach.
Weszła panna Zofia ze służącą, niosącą na tacy butelkę wina, zbliżyła się do kredensu i wyjęła dwa kieliszki.
— O! jak mi Bóg miły, na to nie pozwolę — zawołał pan Szyszkowski, śledzący pilnie ruchy panny — jeszcze wódka, niechaj tam, ale wino musicie wypić panie: toż byłby wstyd dla szlachcianek! — wstał z krzesła, ucałował rękę gospodyni.
— Daj, Zosiu, jeszcze kieliszek.
— Jakże to, proszę pani?... Ja rozumiem rygor dla dzieci, bo ja sam tak wychowany; ale dla takiej panny, co już sama może być panią domu, godzi się pożałować kieliszka... Tylko usta umoczyć — czyż to zaszkodzi piękności? co?
Matka skinęła pozwalająco. Gość sam odkorkowywał butelkę.
— Ot i wypijem kieliszek na zgodę i szczęście... Ja szczery człowiek, to i prawdę powiem... Znamy się krótko, a mnie się zdaje, cośmy zjedli beczkę soli razem, tak być już nam razem w doli i niedoli... paniom życzę dobrej doli, a już czuję w sercu, że mnie czeka niedola, bo człowiekowi do ognia zbliżać się nie wolno.
Wypił duszkiem, a przy ostatnich swych słowach patrzał pokornie i prosząco w twarz panny Zofii. Uśmiechnęła się matka, gdyż bądź co bądź, i w tej formie miły jej był tryumf córki.
— Wracając do naszej poprzedniej rozmowy — zaczęła pani Bielska — pan zgadza się kupić Popielówkę z inwentarzem i zasiewami. Sama nie bardzo chętnie godzę się na to, ale ulegam prośbom córki.
— To pani zawdzięczam zgodę! — zawołał rozweselony — tak muszę wypić zdrowie pani, mojej protektorki — wziął w rękę butelkę, a widząc niedopite kieliszki pań, mówił: — o, panie brudno chodzą!
Zaśmiał się, spostrzegłszy ich zmieszanie, i kończył tonem wesołym:
— Ojciec mój mawiał zawsze: »Chodź czysto koło szkła!« — no u pań kieliszki nie czyste...
Mimo próśb pozwoliły tylko dopełnić kieliszki.
— Znam świata kawał — zaczął z kieliszkiem w ręku — byłem w Moskwie i Petersburgu, ale tak pięknej protektorki ja nie miał... niechże i nadal nie szczędzi mi swej protekcyi.
Panie w milczeniu dotknęły ustami kieliszków.
— Pan był dłuższy czas w Cesarstwie?
— Ja się tam wychował, ja tu świeży człowiek. Moskwę znam jak moich pięć palców, pięć lat tam przeżył, ot bogate miasto, niema co i mówić.
— Czy ładniejsza od Warszawy? — spytała panna Zofia.
— Moskwa swoją drogę, a Warszawa swoją... Ot, jakby to powiedzieć... Warszawa to jak kobieta wystrojona na bal, ale w domu bieda; a Moskwa ma i w domu dostatek, wszystkiego w bród; tam używaj, aby było za co.
— Pan lubi używać — odezwała się z przekąsem panna Zofia.
— Ot i nieprawdę powiedziała pani. Ja skromny człowiek, niech powie pan Ziębowski, pijaństwa nie lubię, ucztować takoż, tylko jak w kompanii miłej, jak dzisiaj, to człowiek pozwala sobie, bo mu lżej na duszy.
— Czyż pan, jako kawaler, wie co to kłopoty? — westchnęła pani Bielska.
— Każdy ma swego robaka — odparł poważnie, a po chwili dodał weselej — ot i teraz szukam majątku, znalazł Popielówkę, może i dobra, a już panie to najlepsze, alboż wiem czy mi się uda?
— Może przejdziemy na werendę ogrodową — rzekła gospodyni, wstając — tam przy herbacie pogadamy o interesie.
— Dobra myśl, tylko jeśli mi wolno prosić, to dla mnie mocna bez cukru.
— Bez cukru? — zdziwiła się panna Zofia.
— Ja zwyczajny do tego; cukier psuje smak.
Na werendzie, osłonionej dzikiem winem, obie panie usiadły obok przy dłuższym boku stołu, a panowie naprzeciw siebie. Pan Ziębowski wszczął z obok siedzącą gospodynią rozmowę o stanie lasu w Popielówce i cenie drzewa tak opałowego, jak i budulcowego; zaś pan Szyszkowski zabawiał pannę Zofię, i po kilku ogólnikach o pogodzie, spytał:
— Pani sama jedna u mamy?
— Nie, mam siostrę młodszą na pensyi w Warszawie.
— Dwunasty...
— No, a pani ma kawalera? — spytał nagle, nachylając się ku niej.
— Co pan przez to rozumie? — odrzekła zarumieniona, usuwając się.
— Ot, chciałbym wiedzieć, czy pani po słowie? czy już zaręczona?
— Nie — odpowiedziała z miną obrażoną.
— Dziwno... dziwno — mówił poważnie. — Toż chyba tu ludzie oczu nie mają, bo widzę, że pani piękna i edukowana, no i gospodarna... Ot dziwno!...
Panna Zofia miała ochotę śmiać się, słysząc te wynurzenia, a wierząc zupełnie w ich szczerość i uznając słuszność, nie miała do niego pretensyi żadnej; mimo to twarzyczka jej spoważniała i umilkła.
— Las przeważnie młody — informowała pani Bielska w dalszym ciągu pośrednika — zastaliśmy już w połowie wyciętym...
— Więc na lesie pani dobrodziejka coś z ceny opuści.
— Hm... ileż pani żąda za dziesięcinę? — spytał pan Szyszkowski.
— Niżej 4.000 rubli za włókę nie wezmę.
— Włóka to trzydzieści morgów — objaśnił pośrednik.
— A ileż bankowego długu?
— Towarzystwo ma 18.000 rubli, z tych 2.000 już spłaciliśmy.
— O! pani chce drogo, ja słyszał co tutaj płaci się po 3.000 rubli za włókę...
— Ależ ja daję inwentarz, budynki w dobrym stanie, zasiewy...
— Zobaczymy to wszystko, zobaczymy, i powiemy naszą cenę — odezwał się pośrednik.
— Ot, szkoda, że dziś już za późno — mówił pan Szyszkowski, patrząc na zachodzące za lasem słońce — moglibyśmy choć część pracy odrobić.
— Inwentarz żywy może pan dzisiaj zobaczyć, zaraz poszukam opisu...
— Ja nie sowa, abym po nocy widział — zaśmiał się pan Szyszkowski — dzisiaj przejrzę plan, przeczytam opis, a za dnia wezmę się do roboty.
Pan Ziębowski wszczął ożywioną rozmowę z panią Bielską o zasiewach i cenie produktów. Jakiś czas przysłuchiwała się panna Zofia, wreszcie spytała sąsiada zniżonym głosem:
— Czy ten pan to wspólnik pana?
Zaśmiał się głośno.
— Jaki on wspólnik? To mój faktor, a jak tu mówią, pośrednik.
— Tak??
— Ja jemu wdzięczny, że mnie tu przywiózł, bo poznałem panią, no i może interes ubiję.
Słuchała go chmurna, spoglądając niechętnie w stronę rozprawiającego pośrednika.
— Tak widzę, że pani go nie lubi.
— Zgadłeś pan.
— Trudnoby mi nie było... chce pani, ja jego zaraz wyprawię...
— Nic mi na tem nie zależy.
— Już ja widzę, że pani chce... A mnie pani przenocuje?
— To zależy od mamy.
— A gościnny pokój jest?
— U nas jest w każdym dworze.
Korzystając z przerwy w rozmowie, odezwał się pan Szyszkowski:
— Proszę pani, cena za majątek zależy od zgody naszej, co?... Ale, kota w worku nikt nie kupuje, a cóż dopiero szlachecką wieś? Tak zrobi się to po dniu, bo tutejsze drogi i konie to skaranie Boże, człowiek ledwie dyszy... tak pozwól mi pani zanocować dzisiaj, kłopotu nie zrobię żadnego, ot, aby coś pod głowę i tyle...
— Jeśli pan chce... mamy jeden pokój gościnny... w oficynie.
— Wszystko jedno, aby się nie tłuc na bryczce... ja demokrata, chociaż szlachcic, prześpię i w oficynie... Panie Ziębowski, chodź ze mną na słówko...
Obaj zeszli z werendy do ogrodu.
— Co myślisz o interesie, panie Ziębowski, ha?
— Za drogo żąda, ale da się zrobić.
— Tak ty mnie posłuchaj... Ja już znam długi hypoteczne, no i ty znasz, ale są pewno długi w miasteczku, tak pojedź, nastrasz żydów, dowiesz się łatwo, a ona, widzisz, zmięknie, no i opuści z tej ceny.
— Plan dobry, tylko... tylko ja zapomniałem... nie byłem przygotowany na takie wydatki.
— Toż ja wiem, że ty drzesz gdzie się da... no, chcesz i mnie pociągnąć... cóż, rubla starczy, co?
— Hotel, nocleg, rozpytywanie... trudno opędzić i dziesięciu.
— Już ty nie gadaj... ja ciebie znam... ot masz zielony papierek — wyjął z pugilaresu — i pojesz, i popijesz, i dobrze będzie...
— Za mało trzy ruble...
— A nie bierzesz cały jeden procent? co?... tak dosyć będzie... Siadaj, jedź, spraw się dobrze, a jutro wróć, a wystaraj się o lepsze konie i powóz.
— Tylko dla pana dobrodzieja to robię...
— Bałbyś się Boga, nie wygaduj, tylko jedź!
Gdy wrócili do pań, szepnął pan Szyszkowski:
— Stało się zadość życzeniu pani: już on jedzie.
Udała, że nie rozumie.
Przy kolacyi spytała gospodyni:
— Pan urodzony tam, w Cesarstwie?
— Ja tutejszy, z gubernii Warszawskiej, i mój ojciec takoż.
— To pan wrócił do swoich?
— Iii, nie. Tu nikomu ja ni brat, ni swat... wyjechał ot malutkiem dzieckiem, miał ja dwa lata...
— Szyszkowscy?... — przypominała sobie pani Bielska — a jakim herbem pan się pieczętuje?
— Ja? Korab.
— Znałam panią Szyszkowską, z domu... Ziółecką... miała majątek w Rawskiem, czy to krewna?
— Tak mówią, pani, że my tutejszej gubernii... no ojciec mi opowiadał, że brata miał Michała Szyszkowskiego, tegoż herbu... i miał on wioskę czy dzierżawę, no nie pamiętam gubernii, tak umarł, ale dawno, jakoś w kilka lat po wyjeździe ojca z kraju.
— To pewno była kuzynka pana.
— A może.
— A jak matka pana z domu?
— Matka? Anna Sitecka...
— O, Siteckich znamy... niegdyś mieli tu w sąsiedztwie folwark.
— Coś mi wspominała matka... ale to dawno... bo pomarła młodo...
— I ojciec pana dobrowolnie pojechał tak daleko?
— Powiem prawdę, jeśli panie chcecie wiedzieć... — a widząc pewne zaciekawienie: — mój ojciec poznał się z jednym dobrym człowiekiem i pojechał na starszego w kopalni złota w Irkuckiej gubernii. Nażył się tam bogato, a przed śmiercią mówi do mnie, swego jedynaka: »Ciężko mi było żyć bez rodziny, no i umierać jest mi nie lekko, tak chcę, abyś wrócił do kraju, pieniądz jest, tak kup sobie dobra i tam przeżyjesz twój wiek, to i dobrze będzie tobie i twym dzieciom«.
— To tak było? — szepnęła pani zamyślona.
— Mówię szczerą prawdę, i ot dlaczego ja tu przyjechał, pieniądze swoje zabrał, i tylko 20.000 zostało moich pod zakładną, jakby u was to na hypotece, i szukam ziemi w gubernii Warszawskiej, bom tu rodzony.
— Ma pan siostry?
— Jest dwie, ale obie wydane, siedzą na swojem. Jedna w Samarze, a druga w Humaniu, obiedwie wyposażone.
— A pan się osiedli tutaj?
— Ja mówił już pani, że my z gubernii Warszawskiej, i dlatego w samem centrze kupuję majątek i tu się ożenię, bo taka wola ojca była... no, i jest też moja — kończył, spoglądając rozkochanym wzrokiem na pannę Zofię, która, czując na sobie jego oczy, zarumieniła się i nerwowo zaczęła porządkować na stole.
— To bardzo pięknie ze strony pana, że pan tak szanuje wolę ojca — pochwaliła pani.
— Jakżeż inaczej być może?... toż on mnie wychował i pieniądze dał, całych 80.000 rubli, takiemu ojcu muszę być posłuszny.
— I pan ten kapitał umieści w gospodarstwie?
— Co to, to nie. Trochę ja już stracił na szukaniu, trochę w Warszawie, no zawsze mam 45.000 rubli w banku, a 20.000 pod zakładną, to tak, jak w banku, i za trzy lata odbiorę.
— A gdyby pan kupił Popielówkę, czy zatrzymałby pan Towarzystwo?
— Dług bankowy to mała rzecz, aby się pilnować z terminami, a gotówka mi potrzebna, toż powozu, koni, mebli darmo nikt nie da, a jak już żyć na wsi, to wygodnie. Ot muzykę lubię, trzeba fortepianu, a może u pani jest pianino? — zwrócił się do panny Zofii — co?
— Rozstrojone...
— Tak pani muzykalna? Co?... Nu, trafiłem ja dobrze, ot i dom i ludzie w sam raz dla mnie... Zróbmyż muzykę, co? dobrze?
— Tak dawno nie grałam...
— To warto przypomnieć.
— Nie wymawiaj się, Zosiu, jeszcze wczoraj grałaś; prawda, że pianino nieco rozstrojone, ale grać można.
Pan Szyszkowski z wylaniem ucałował obie ręce matki:
— Ot, pani prawdą żyje, to lubię, tak już nic nie pomoże, panno Zofio: trzeba grać.
— Nie mam nut świeżych...
— Alboż dawne niedobre? co? Dla mnie zawsze nowe są dzieła Chopina, Czajkowskiego i Rubinsteina, a pani co woli? Ha?
— Może pan zechce nam co zagrać?
— Dlaczegoż nie? Ja nie żaden majster, za pieniądze nie występuję, ale gram, ot bo lubię.
Przeszli do pokoju obok bawialni, w którym stało pianino; uderzył kilka akordów i zwrócił się do siedzących w cieniu pań:
— Rozstrojone jest, ale zawsze można wyśpiewać, co jest na duszy człowiekowi.
Grał nieźle preludium Chopina, zwracając kiedy niekiedy głowę w stronę słuchającej panny Zofii.
Chwaliły panie, zwłaszcza pani Bielska, z wielkiem uznaniem, i nakłoniła córkę, by zagrała walca Straussa.
Rozstali się serdecznie, z wielką uprzejmością i zadowoleni z siebie.
— Zosiu! Jakże on? — spytała matka, porządkując w kredensie.
— Prawdopodobnie kupi Popielówkę.
— Nie o to pytam — mówiła, przestając sprzątać — ale tobie, jak ci się wydał?
— Tak sobie...
— Widziałaś, jaki ma brylant? To bogaty człowiek... 65.000 rubli gotówką... pewno się ożeni...
— A niech się ożeni! — zaśmiała się lekceważąco. — Nie zazdroszczę jego wybranej.
— Dlaczego?
— Bo on mi się nie podoba, taki jakiś inny...
— Tylko z tego powodu?... To rzecz najmniejsza.
Cóż? wróciłeś już, panie Ziębowski? — spytał wchodzącego, wyciągając się na łóżku z papierosem w ustach.
— Spełniłem polecenie pana dobrodzieja i przyjechałem z relacyą.
— Jakżeż tam?
Pośrednik zapalił papierosa, spojrzał podejrzliwie na okno, zasłonione do połowy firanką, podszedł do drzwi, otworzył je, zajrzał do sieni, przymknął i, zbliżywszy się do łóżka, mówił przyciszonym głosem:
— Spracowałem się wczoraj, jak wół!... ale wszystko zrobiłem chętnie dla dobra pana dobrodzieja...
— Panie Ziębowski, po co te brechnie? czy cię ciągnę za język? Ha? Chociażbyś serce dla mnie wyjął, więcej jak jeden procent nie dostaniesz.
Uśmiechnął się pośrednik z przymusem, przygładził włosy na skroniach.
— Wolne żarty pana dobrodzieja, ale gorliwości i uczciwości nie kupuje się za pieniądze...
— Nu, gadaj, nie nudź...
— W miasteczku winna pani Bielska żydkom około tysiąca rubli... może i więcej...
— To furda...
— Powiedziałem im, że majątek sprzedaje zaraz.
— Ot, gadaj po prostu, że meszuresowi szepnąłeś, to i uwierzę... a zajazd dobry? co?
— Całego majątku dwie ciupki, trudno noc przepędzić.
— Nu, ja się wywczasował dobrze, tak pojedziemy na oględziny.
Po śniadaniu pani Bielska była tak uprzejma, że dała własne konie do objazdu i furmana znającego grunta dworskie.
Wygodny resorowy wózek, zaprzężony parą mierzynów w krakowskich chomątach, zajechał przed ganek.
— Ot, duszko, wieź mnie naprzód do lasu — mówił pan Szyszkowski, siadając — lubię czasem zapolować z dobrą kompanią.
— A wskazuj grunta i zasiewy dworskie — upomniał furmana pośrednik.
Wyjechali za wieś. Z jednej i drugiej strony drogi stały w dalekich odstępach, powykręcane, garbate, stare wierzby, połyskując w słońcu swym liściem lakierowanym. Uprawne pola, przegradzane barwnemi miedzami, zakwitłemi gruszami, ciągnęły się daleko na płaskiej równinie, przerzniętej rzeczułkami i gajami. Lekki powiew wschodni muskał zboża i liście drzew, przynosząc z sobą zapach ziół i kwiatów, świeżość poranku i chłód łąk nadbrzeżnych.
— Ot, aż duszy lżej! — zawołał pan Szyszkowski, wciągając pełną piersią powietrze.
— Niema to jak wieś — westchnął szczerze były obywatel ziemski.
— Ale własna! — zaśmiał się drugi.
— To żyto pańskie — wskazał batem furman na obszerny łan wykłoszonej oziminy.
— Śliczności żyto! — zachwycał się pośrednik.
— Phi, co mi to za żyto? — rzekł wzgardliwie pan Szyszkowski — ot, w Humańskiem to koń się schowa, a tu... zająca obaczysz...
— Tam inna ziemia.
— To i niema co chwalić...
Zdala zobaczyli gromadkę robotnic, okopujących buraki cukrowe, a tuż obok nich stojącego ekonoma, w szarej bluzie.
— Pozwoli pan dobrodziej, to skoczyłbym do ekonoma... wartoby go uprzedzić, że kupujemy majątek, aby nam nie bruździł w ocenie inwentarza i wskazał braki w gospodarstwie.
— Ot głowa u ciebie nie od parady — uśmiechnął się — obiecaj mu coś, aby nie dużo.
— Już ja wiem — odpowiedział rad z uznania — hej! Stań przy burakach.
Pierwszy zeskoczył z wózka, wołając:
— Szczęść Boże!
— Daj Boże! — odpowiedziano gromadnie.
— Dzień dobry panu — zwrócił się do ekonoma — czas doskonały do roboty, i buraki piękne, o piękne!
— Niezłe — odparł grubym głosem — chociaż mogłyby być lepsze, ale mieliśmy suszę.
— Ileż pan płaci jednej duszy za sapanie? — spytał pan Szyszkowski.
Obaj spojrzeli ze zdziwieniem, wreszcie ekonom bąknął:
— O co wielmożny pan pyta?
— Toż gadam po polsku: ile bierze na dzień dziewka za sapanie buraków?
— Hm... alboż wiem?.. U nas niema tego zwyczaju...
— Ot, głupstwo... — i odwrócił się, rozglądając się po rzędach buraków, jednak w tej odległości, że słyszał rozmawiających.
— Przepraszam, że się nie przedstawiłem... jestem Ziębowski...
— A ja Marciński — odrzekł z ukłonem.
Uścisnęli sobie ręce.
— Pan Szyszkowski dobrodziej — wskazał głową — kupuje Popielówkę...
— A słyszałem, słyszałem, to piękny kawał ziemi...
— Kupuje z zasiewami i inwentarzem...
— A tak, tak, słyszałem.
— Może papierosika?
— Dziękuję. Bóg zapłać!... Żwawiej! żwawiej, dziewczęta!
— Hm... Pan Szyszkowski radby cały zarząd majątku powierzyć panu... wszak pan nie ma zobowiązań innych?
Pogładził nastroszony wąs, potarł się zgrubiałą ręką po nieogolonej twarzy, spojrzał z ukosa na pana Szyszkowskiego, mówiąc:
— W naszym stanie zobowiązania nas niewolą, nie panów... To wielki dla mnie honor... tak, tak, zaszczyt mówię; ja to rozumiem.
— Otóż pan, gospodarując, potrzebuje odpowiedniego inwentarza żywego i martwego... a słabiznę i braki należy odrzucić, to leży w interesie pana. Na ten przykład, jak z końmi?
— Hm... hm... Mamy dwadzieścia roboczych, niżej sześćdziesięciu rubli żadnego...
— Eh, tak się gada...
— Ja tam z gęby szewckiej cholewy nie robię — nachmurzył się — mówię prawdę.
— No?.. a krowy?
— Niżej pięćdziesięciu niema, a jest sztuk ośmnaście.
— Ho, ho, ho!... No, a inwentarz martwy?
— Jest tylko to, co potrzebne.
— I pan za to odpowiada?
— Ja tam nie żaden łyk miejski, abym kręcił; jak prawda, to prawda.
— Ja wiem przecież, że Marcińscy to szlachta, i dobra szlachta...
— Szlachcic, czy nie szlachcic, jestem w obowiązku i koniec.
— Praca to najlepsze szlachectwo.
Ekonom machnął ręką parsknął grubym śmiechem:
— Spytaj się pan parobka, czy go praca uszlachca?!
— Czy pan nam pomoże ocenić inwentarz tutejszy?
— Jak pani dziedziczka każe, to i owszem, byle po sprawiedliwości, bo do mydłkowania nie jestem... Hej! Żywo dziewczęta! Prędzej!
— Nu, panie Ziębowski, ot polityka w kąt poszła, nic nie zrobisz, tak jedźmy...
— Głupiec ten ekonom — mruczał niezadowolony pośrednik, idąc ku bryczce.
— Powiedz: sprawiedliwy ta wierny, i twoja prawda będzie... No, duszko, wieź nas już do lasu!
Skręcili w lewo, i polną drogą, pomiędzy zagonami włościańskimi, jechali dalej.
— Coś lasu nie widzę...
— Pewno za wsią, dalej, panie dobrodzieju... może aż tam — i wskazał siniejące w oddali lasy.
Wtem furman zwolnił bieg koni i, batem wskazując, rzekł:
— Las pański.
Nie bez zdziwienia ujrzeli przestrzeń zarosłą krzakami olszynowymi, laskowymi, małą brzeziną i sosenkami; tylko tu i owdzie strzelały ponad krzakami powyginane od wiatrów nasienniki sosny:
— Chłopie! Czy to las? — spytał pośrednik niedowierzająco.
— Był-ci tu las ojcowski, ino go wycięli, a żydzi zabrali.
Obydwaj szli ścieżką w głąb krzów. Macierzanki, białe rumianki, mięta, stokrocie, przytulone do ziemi, mniszki i jaskry złotawe, dzwonki fioletowe i smółki ponsowe mieniły się w bujnej trawie; rozśpiewane ptastwo wydzwaniało swe pieśnie, a wtórowały mu ciszej szmer liści i brzęki rozlicznych owadów, z weselącymi się w promieniach słońca motylami.
— Szkoda lasu!... Te krzaki nic nie warte, nawet opału nie będzie.
— Ale polowanie w sam raz! — zawołał wesoło pan Szyszkowski — z całego powiatu zające dają tu sobie rendez-vous.
— Taki bogacz, jak pan, może sobie drwić z braku lasu, ale szlachcic kląłby na czem świat stoi.
Z przed nóg porwała się para kuropatw i uleciała zgłośnem trzepotaniem.
— Ot polowanie, co się zowie: i zając, i kuropatwa, a może i sarna się trafi! Pułkownika, samego jenerała, można prosić bez wstydu i hańby.
— Ale las?... a lasu niema...
— Panie Ziębowski, czy ty będziesz tu siedział? co?... Nu, był las, nie było nas, będzie las, nie będzie nas, to takie jest przysłowie... ot i po wszystkiem... a swoją drogą, ty bij przed nią, że niema lasu, tylko krzaki. Ot co!
— Już ja wiem.
— To i dobrze!
Szli dalej i dopiero w końcu zobaczyli gaj olszynowy i brzezinowy, możliwy do użytku.
— Nareszcie jest las! — zawołał pośrednik zadowolony.
— Co za las!? — zadrwił pan Szyszkowski. — Śmiech ludziom pokazać: toż tu ani kawałka dębu!
— Zawsze to lepsze, aniżeli krzaki.
— Ot, nie bałamuć, panie Ziębowski, mnie nie zmanisz pochwałami, i zechcę, to kupię, a nie zechcę, nikt mnie nie nakłoni.
— Wiem, panie dobrodzieju — odparł ze słodkim uśmiechem — zrobiłem tylko uwagę.
— Ja obejdę się bez niej.
W czasie powrotnej drogi, spotkali stado krów dworskich, pędzonych z paszy; wyglądały trochę zanędznione, bez żadnej wybitnej cechy rasowej, podobne do krów włościańskich.
Zdaniem pośrednika, były one warte, stosownie do cen okolicznych, mniej więcej sztuka po pięćdziesiąt rubli.
— Teraz, panie Ziębowski, ty mnie posłuchaj... Ona żąda cztery tysiące za włókę, prawda? co?
— To za wysoka cena...
— Ja to wiem... Otóż dajże ty od 2.500 do 2.800 rubli z targiem, nu, ja już resztę sam zrobię. Zrozumiałeś? co?
— Ileż pan dobrodziej myśli dać?
— To się pokaże.
Jadąc przez wieś, spostrzegli zatrzymujący się przed karczmą, starą, pochyłą, pobitą gontami zielonymi od mchu, z oknami małemi i brudnemi, wózek zaprzężony w lichą dereszowatą szkapę, na którym prócz furmana siedziało trzech żydów. Ci, zobaczywszy dwóch panów jadących, zaszwargotali między sobą, i jak na komendę zdjęli kapelusze z pokorną miną.
— Jadą do dworu po pieniądze — uśmiechnął się pośrednik.
— To lepiej dla mnie — dorzucił pan Szyszkowski, mierząc żydów badawczo — ot przyjechali jak czorty po dobrą duszę.
Zaledwie przyjechali do dworu, kazała pani Bielska podać drugie śniadanie.
— Widział pan nasze ziemie?... Prawda, że ładne urodzaje?
— Widzieć, to widziałem, a jaki urodzaj pokaże dopiero jesień; bo koniec to grunt, ot co.
— W gospodarstwie jak Bóg da — rzekł sentencyonalnie pośrednik.
Pan Szyszkowski jadł i pił z wielkim apetytem i po chwili odezwał się:
— Ot, panno Zofio, żal, że pani nie była z nami... toż rozkosz jaka... aura, i apetyt przybywa i byłyby rumieńce... bo pani coś pomizerniała...
— Głowa mnie boli.
— Ja to znam — westchnął — czasem człowiek się zahula przez noc... ale to u mnie rzadko bywa, tak raz, dwa razy w rok... a potem migrena, choć płacz...
— O, to przykra rzecz — dodała pani Bielska.
— Tak doktorzy mądrzy ludzie, co? a takoż nic nie poradzą na migrenę, ot przeboli i tyle... no, mnie żal pani.
Po chwili spytała właścicielka wsi:
— Panowie byliście w lesie?... Młody jeszcze... uprzedzałam.
— Pani dobrodziejko, lasu niema, trochę drzew, krzaki i nadzieja, że coś będzie — rzekł pośrednik.
— Mówiłam, że młody... ale olchy i brzozy ładne.
— Hm... ot las bardzo młody, ale polowanie musi być dobre, co?
— Marciński opowiada, że dużo zajęcy i kuropatw.
— I nikt nie poluje?
— Czasem Marciński, czasem ktoś z sąsiadów poprosi o pozwolenie...
— I ksiądz proboszcz — dodała panna Zofia.
— Ot, taki ksiądz dobry! — zaśmiał się z ironią — toż jemu na dusze ludzkie polować, niech pilnuje kościoła ta konfesyonału, jemu grzech i wstyd zabijać zwierzynę.
— Pan zbyt surowy — uśmiechnęła się gospodyni.
— Ot, nie trafiła pani: ja dobry, mnie choć do serca przytul — spojrzał na pannę Zofię — ale z księdzem rachunek prosty: daj ślub, potem odpraw chrzest, no i pogrzebaj po ludzku, to i wszystko.
— Pan dobrodziej dowcipnie określił jego rolę — śmiał się pośrednik.
— Nie lubię drwin z księży — rzekła panna Zofia nachmurzona.
— Tak już cicho, ani słowa, bo ja zgodny człowiek i posłuszny.
Matka uśmiechnęła się dobrotliwie; wtem weszła usługująca dziewczyna i, nachyliwszy się nad panią, usiłowała szepnąć, powiedziała jednak dość głośno, tak, że wszyscy usłyszeli:
— Proszę pani dziedziczki, Abramko z Błonia przyjechał...
— Niech zaczeka — udała spokojną, gdyż taka wizyta faktora zapowiadała coś niezwykłego.
— Kiedy on mówi, że to ważny interes... — bąknęła nieśmiało zaczerwieniona dziewczyna.
— Niech zaczeka! — zawołała pani głosem ostrym.
Dziewczyna znikła.
— To mój faktor; pewno z kupcem na zboże przyjechał do mnie.
— Toż maj, za wcześnie sprzedawać.
— Pani dobrodziejka ma pewno zeszłoroczne zboże — uśmiechnął się pośrednik nie bez ironii.
— Tak, tak, są jeszcze resztki w śpichrzu — objaśniała zmieszana.
— Ot, nie przeszkadzając pani, pójdziemy do krów obejrzeć. Co?
— Faktor może zaczekać... ale jeśli pan chce zobaczyć krowy...
— Nu, chodźmy, panie Ziębowski.
Zaledwie drzwi się zamknęły, pośpieszyła pani z poleceniem wprowadzenia żyda do jadalnego pokoju.
Wszedł drzwiami z kurytarza od kuchni, skłonił się nizko w progu, mówiąc:
— Kłaniam jaśnie wielmożnej dziedziczce.
— Co mi powiesz?
Faktor, ubrany w brudny, lśniący z wytarcia chałat, obie ręce założył w tył, pochylił swój chudy korpus naprzód i spytał pokornie:
— Jak zdrowie jaśnie wielmożnej dziedziczki? — łypnął oczyma na stół zastawiony.
— Dziękuję, dobrze. Co mi powiesz, Abramko?
— Proszę jaśnie wielmożnej dziedziczki, czy ja źle służę? Czy może kto na mnie narzekać?... A dlaczego mnie spotkała taka krzywda? Co ja zrobił?
— Nie rozumiem.
— Jaśnie pani, ja mogę coś teraz zarobić, a ja nie jestem tutaj. Taki kupiec, on płaci, a ja dopilnuję interesu jasnej dziedziczki... My się znamy, chwała Bogu, kopę lat, jasna pani wie, co na Abrama można rachować.
— To nic pewnego... to projekty...
— No, jak nic pewnego, to po co całe Błonie gwałt robi... Już i Judka wie, i Szmul, i Berek... oni wszyscy wiedzą, i im strach, bo oni mają rachunki z jaśnie wielmożną dziedziczką.
— Któż im powiedział o sprzedaży?
— Kto im miał powiedzieć?... Oni wiedzą...
— Ale skąd?
— No, ja powiem prawdę, ten faktor tego pana nocował wczoraj u Sury, i on rozpowiadał... Jak się dowiedzieli inni, to zrobił się wielki gwałt; oni durni... im grosz nie przepadnie, ale oni się boją, i dziś tutaj będą... może oni już są.
Panna Zofia, która dotychczas przysłuchiwała się w milczeniu rozmowie, odezwała się w lichym języku francuskim:
— Jakiż to wstyd będzie przed obcym człowiekiem...
— Masz słuszność — odpowiedziała matka, namyślając się nad sposobem uniknięcia wizyty wierzycieli.
Żyd, wysunąwszy szpakowatą brodę naprzód, pilnie śledził wyraz twarzy mówiących, pragnąc odgadnąć rozmowę, uśmiechnął się ironicznie i rzekł zwolna:
— Żeby jasna dziedziczka wierzyła Abramowi, jak dawniej, oni siedzieliby cicho, bo i po co ten harmider... i wstyd... oni chcą zjechać z komornikiem...
— Co ty mówisz?
— Oni się boją... oni nie mają czego się bać... ale się boją.
— Mamo! — odezwała się córka.
— Mój Abramku, byle teraz nie zajechali... nie chcę tego... przecież ja im zapłacę wszystko co do grosza.
— Czy ja nie znam szlachetnego serca jasnej dziedziczki?... ale co ja zrobię?... Żebym był naprzód wiedział, to co innego.
— I nie potrafisz ich wstrzymać?
— Ja nie wiem... może... jak oni się dowiedzą, że ja tu jestem... oni nie są źli... oni się boją tylko.
— Zrób mi, a nie pożałujesz.
— Czy ja nie znam tego?... Ale ja muszę być przy interesie, bo żyd żydowi wierzy, oni będą cicho.
— Cóż ty będziesz tu robił?
— A ten faktor tego pana, co on tu robi? On sobie chodzi, gada, a ja będę pilnować interesu jasnej pani... Coś mi kapnie od jasnej pani, a coś od niego... na te ciężkie czasy dobre i to, a ja już dopilnuję interesu jasnej pani...
— A możeby go wziąć? — odezwała się po francusku panna Zofia.
— I ja tak myślę — odpowiedziała matka w tym języku. — Słuchajże, Abramku, jeśli tamci będą cicho, ty możesz zostać... ale tylko pod tym warunkiem, rozumiesz?
— Cobym nie miał rozumieć!... to będzie trochę trudno... ale dla jasnej pani ja się postaram.
— I jak?
— Oni nadjadą, ja tu zaczekam na nich i już ich uspokoję.
— A pamiętaj, przed tymi panami mów, że przywiozłeś kupca na zboże — upomniała panna Zofia.
— Dlaczego nie?... Ja mogę i to zrobić... a jasna pani da mi kilka garncy pszenicy, moja stara ona ucieszy się bardzo.
— Nie mam pszenicy.
— To żyta... a nie, to pośladu... ja mam gęś, to mój cały majątek.
— Dobrze, już dobrze, tylko ty zrób swoje.
— Od tego ja tu jestem.
Po jego wyjściu doradzała panna Zofia:
— Moja mamo, tak pragnęłabym dla spokoju mamy pozbycia się Popielówki... Co chwila kłopoty, najazdy, przykrości...
— I jabym chciała, ale... boję się przyszłości...
— Zostanie nam kapitał, zamieszkamy w Warszawie... i dobrze będzie.
— Przy czterech tysiącach za włókę zostanie nam około 20.000 rubli, to byłoby świetnie jeszcze.
— A jeśli on nie da tej ceny?... Lepiej mniej a pewne...
— Za taki majątek powinien dać.
— A jeśli...
— Hm... zobaczymy... A kto wie, może to zrządzenie Opatrzności, że właśnie on kupuje...
Spojrzała na matkę pytająco.
— On w tobie zakochany... kto wie, może zostaniesz w Popielówce?
— Tylko z mamą razem.
— Tak się mówi... Ty dobre dziecko, ale i on ma głos.
— On? — zaśmiała się głośno.
— Cicho, Zosiu... już idzie.
Mimo zapewnień faktora, wierzyciele, którzy z nim przyjechali, wprawdzie wprowadzeni bocznemi drzwiami, ale przyszli do dworu, i dopiero obietnicami i zapewnieniami dali się ułagodzić i przyrzekli czekać cierpliwie czas jakiś.
Jednak te wizyty żydów, ich nalegania, uprzytomniły jej żywo całe położenie finansowe, zaległe procenta od długów hypotecznych, nieopłacone raty, brak gotówki na prowadzenie gospodarstwa, a wszystko razem zmęczyło ją fizycznie i moralnie.
Myśl pozbycia się tych przykrości i kłopotów majątkowych przez sprzedaż Popielówki zaczęła się jej uśmiechać i uczyniła skłonniejszą do ustępstw. Życie spokojne, ciche, bezpieczne, w Warszawie, przedstawiało się jej coraz bardziej nęcąco; miałaby obiedwie córki przy sobie, i łatwiej w tak dużem mieście o stosowną partyę dla Zosi, aniżeli w ustronnej wsi. Czekała też niecierpliwie chwili zawarcia umowy sprzedażnej, którą pan Szyszkowski zwlekał, jak się jej zdawało, rozmyślnie, aby być dłużej w towarzystwie Zosi.
Z uśmiechem zadowolenia rozmyślała, jak on nie spuszcza z niej oczu, jak śledzi każdy jej ruch, niepokoi się jej nieobecnością, cieszy się powrotem, wieczorami grywa tylko to, co ona lubi, czyta rozkazy w jej oczach i z żalem rozstaje się z nią...
Prawda, że zna ją zaledwie kilka dni... ale Zosia jest tak piękna, iż nic dziwnego niema w jego miłości i uwielbieniu...
Zdaje się, dobry człowiek, bogaty, kocha ją szalenie... to partya nie do pogardzenia...
A ona?
Zosia staranniej się ubiera, uśmiecha się na jego widok, rozmawia z nim chętnie, zdaje się, że go nie kocha, ale pokocha go po ślubie, wzruszy ją jego miłość i uwielbienie, bo młode panny przeczuwają miłość, ale kochają dopiero po ślubie...
Wyszedłszy sama za mąż za człowieka, utrzymującego się z trudem przy majątku, zmuszona odmawiać sobie i dzieciom nieraz potrzeb koniecznych, będąc przeświadczona, że pożycie z mężem byłoby bez cieni i chmur, gdyby nie krępujące stosunki majątkowe, widziała w zamożności najważniejszy warunek szczęścia. Pragnęła majątku dla córek i uważała za zrządzenie Opatrzności przyjazd bogatego człowieka, który mógł zapewnić szczęście jej córce.
— Tak ja już obejrzał wszystko, czas kończyć interes — przemówił pan Szyszkowski przy końcu kolacyi.
— Podobał się panu majątek?
— Ja przywykł do lepszej ziemi... ale ojca wola święta, kazał tu, w gubernii Warszawskiej się zakupić, to tak i zrobię.
— Zatem kupuje pan Popielówkę? — spytała gospodyni uprzejmie.
— Toż po to przyjechałem... tylko pani chce drogo...
— Ileż pan daje?
— Ja nie tutejszy, ceny nie znam... — odparł wymijająco, patrząc wymownie na pośrednika.
— Hm... sądzę, pani dobrodziejko, że należałoby wyjaśnić kwestyę lasu i łąk, czyli razem pięciu włók...
— Nie rozumiem, przecież sprzedaję cały majątek...
— To prawda... ale lasu niema, i długo trzeba czekać na nowy... zaś łąki są kwaśne... siano liche.
Po krótkiem milczeniu mówił dalej:
— Otóż za ziemię uprawną pan dobrodziej Szyszkowski daje po trzy tysiące rubli za włókę... jednak za las, łąki i nieużytki po tysiąc pięćset...
— Ileż to razem?
— Trzydzieści siedm tysięcy pięćset.
Pani Bielska pobladła, patrzała zdumiona, poprawiła się na krześle i rzekła drżącym głosem:
— Na podobne żarty jestem za poważna i niczem nie ośmieliłam pana.
Panna Zofia spojrzała pogardliwie na pośrednika i spytała niecierpliwie pana Szyszkowskiego:
— Cóż pan na to?
— Toż mówiłem — odparł lekko zmieszany — że ja tu nieznajomy... Ja słucham tylko i powiem ostatnie słowo na końcu.
— Ja mówiłem tylko o ziemi z budynkami — odezwał się łagodnie pośrednik — nie liczę inwentarza i zasiewów.
Tymczasem pani Bielska obliczyła, że na wet przy cenie trzech tysięcy za włókę zostałoby jej zaledwie ośm tysięcy rubli: z czegóż wyżyć? utrzymać córki i dom? Po chwili rzekła tonem stanowczym:
— Niżej czterech tysięcy za włókę nie sprzedam Popielówki.
— Coś pani jednak opuści, co? — spytał grzecznie kupujący.
— Ani grosza.
Po dość długich targach, pośrednik dawał 2.800 rubli, a właścicielka opuściła z ceny włóki sto rubli.
Podczas tych sporów pan Szyszkowski spoglądał raz po raz na pannę Zofię, która zarumieniona, z pałającemi oczyma, śledziła bieg rozmowy. Wydała mu się bardzo piękną, i szukał sposobu podobania się pannie.
— Po sprawiedliwości, panie Ziębowski — zaczął po namyśle — majątek jest dobry, a ludzie w nim najlepsi — i spojrzał na pannę Zofię — bodaj i najpiękniejsi, tak już dam trzy tysiące za włókę.
— Zgódź się pani — pochwycił pośrednik.
— Ani myślę, już i tak spuściłam.
— Sam mi pan mówił, że Popielówka ładna... a ceni pan tak nizko — wmieszała się panna Zofia.
— Toż prawda, że mówiłem, ale w innym sensie, panno Zofio — i ogarnął ją całą płomiennem spojrzeniem.
— Dlaczegóż pan słucha innych? — mówiła drwiąco — idź pan za swojem przekonaniem.
— Chciałaby dusza do raju — westchnął, patrząc czule na nią.
— Ileż pan daje? — spytała panna Zofia łagodnie.
— Ot ciężkie położenie, toż dla pani nieba przychyliłbym, ano jak nie można, to nie można.
— Zważ pan, że daję budynki w stanie dobrym, inwentarz i zasiewy — przemówiła matka.
— Jaż to wiem...
— A więc?
— Dam dużo, więcej niż ja myślał, cóż robić?... Serce ciągnie, rozum słucha, tak dołożę trzysta rubli do włóki.
— Ani myślę.
— Śliczna cena, bierz pani — doradzał pośrednik.
— O radę nikt pana nie pyta — rzekła wyniośle panna Zofia.
— Ot, i napytałeś sobie, panie Ziębowski! — zaśmiał się. — A pani, duszo moja, nie gubże mnie, dam ostatnią cenę: trzy tysiące pięćset!...
Umilkł, czekając na wrażenie.
— Nie wezmę — rzekła stanowczo właścicielka.
— Toż zmiłuj się, pani: za co chcesz tyle? Ot lasu niema... łąki kiepskie... ziemię znam lepszą... Wy i ten dwór w gubernii Warszawskiej coś warte dla mnie... to i daję.
— Nie mogę.
— Tak trudno niewolić... chciałem, Bóg mi tak pomóż, ano jak nie można, to nie: »kiedy z mojem nie w ład, ja ze swojem nazad«.
— A zasiewy?
— W Boga ręku, a czy szczęśliwie uniesie, to wielkie pytanie... Ot wie pani: niech będą zasiewy po połowie. I to dam, aby była zgoda między nami — a oczy jego mówiły, że ustępstwo to robi tylko dla panny.
— Jak to? — spytała pani Bielska.
— Łatwo zrozumieć: pani weźmie połowę, a ja drugą. Przez ten czas przyuczę się do gospodarki, poznam naród tutejszy, i na drugi rok łatwiej mi będzie. Co? czy ja zły człowiek?
Matce podobał się ten plan, widziała w nim bowiem zbliżenie się młodych, a w następstwie ślub i wesele.
Po dłuższej chwili milczenia rzekła:
— W inne ręce nie oddałabym tak tanio Popielówki, bo to śliczny majątek, ale znając pana, decyduję się.
— I ja tak myślał.
— Zatem płaci pan gotówką po trzy tysiące pięćset rubli za włókę...
— Po uregulowaniu hypoteki — dorzucił pośrednik, uradowany zakończeniem interesu.
— Naturalnie po długach hypotecznych... i połowa zbiorów należy do mnie.
— Po odliczeniu rozchodów — odezwał się znów pan Ziębowski.
— Tak... po rozchodach, do których — uśmiechnęła się — wchodzi orka, zasiewy, przykrycie ziarna...
— Ot ładna pomoc z ciebie, panie Ziębowski! — rzekł ironicznie nowonabywca.
— Ale i zbiór, młocka, dostawa... — usprawiedliwiał się pośrednik.
— Tak po skończonym interesie warto wypić zdrowie?... Co?... Toż się godzi dać wina na mohorycz.
— Zosiu! każ dać wina.
Po napełnieniu kieliszków, przemówił pan Szyszkowski:
— Szczęśliwie skończyliśmy interes... ja wypełnił wolę ojca, a pani pozbyła się kłopotu... Tak piję na naszą zgodę, a także, aby ten dwór zawsze miał tak piękne kobiety, jak panna Zofia.
Pan Ziębowski, któremu zależało na szybkiem ukończeniu interesu, odezwał się po chwili:
— Popielówka należała do pana Bielskiego, który testamentem zapisał pani dobrodziejce dożywocie, a po jej najdłuższem życiu, majątek należy do córek.
— Ach! nie mów pan o śmierci — zawołała panna Zofia.
— Każdemu to przeznaczone, po cóż się bać? — rzucił pan Szyszkowski.
— Ale nie o śmierci mamy — rzekła żałośnie córka.
— Tak i nie mówmy... ale pan Ziębowski podniósł formalność, warto słuchać... cóż dalej?
— Dla uniknięcia formalności, kosztów sądowych i straty czasu, możemy sprzedaż uprościć.
— Jak?
— Oto proszę pani dobrodziejki, dopuśćmy do licytacyi przez Towarzystwo... Pan Szyszkowski dobrodziej stanie i kupi majątek, a pani swoją drogą otrzyma umówioną cenę.
— To dobra głowa z pana Ziębowskiego: tobie być adwokatem!... On znajdzie radę na wszystko.
— W sądach zwlekają, to prawda — mówiła po namyśle właścicielka — ale ta droga...
— Najpewniejsza i najlepsza — zachwalał pośrednik.
— Nie wiem, jakby ją świat uważał... no i jaka pewność?
— Świat to pusta rzecz — zaśmiał się pan Szyszkowski — ot pewność... to rzecz inna.
— Zdaje mi się, że słowo honoru takiego człowieka wystarcza — zawołał pośrednik.
— Hm... tak... zapewne...
— Co ty, panie Ziębowski, wygadujesz?... Ty mnie znasz mniej, aniżeli pani... A słowo honoru w interesach, to puste słowo; ja rozpowiem inaczej.
Wszyscy zwrócili oczy na niego.
— Ot, po zapłaceniu hypoteki zostaje pani z Popielówki szesnaście tysięcy pięćset... Czy nie tak?
— I połowa dochodów tegorocznych...
— Ja wiem... Tak trzeba mi złożyć w pewne ręce kaucyę, że ja kupuję za umówioną cenę i zapłacę sprawiedliwie. Co?
— Niech pana nie obraża moja ostrożność, ale to cały posag moich córek.
— Ot, gadanie! Posag panny Zofii to jej piękność i edukacya: czy kto spyta o posag, widząc taką pannę?
Uśmiechnęła się matka, zarumieniła panna Zofia.
— To dla pani ta sumka i dla drugiej córki, młodszej; panna Zofia nie dba o takie rzeczy.
— Pan dobrodziej mówi bardzo słusznie — wmieszał się pośrednik.
— Panie Ziębowski, to nie twoja rzecz — przerwał mu dumnie — cały interes w tem, że ja tu nieznajomy...
— Możeby u rejenta... albo księdza... — dorzuciła pani Bielska.
— U rejenta nie można, bo taka umowa to obejście prawa, opieki i sądu — objaśnił pan Ziębowski.
— A księdza nie znam.
Po chwili milczenia zawołał z uśmiechem, gładząc brodę:
— Ot, durny ze mnie... szuka konia, a na koniu siedzi... Toż ja i pani to dwie strony interesu, nu a panna Zofia jest z boku. Ja za jej rozpiską dam kaucyę do targów bankowych: jeśli nie dopełnię warunków, przepadają moje pieniądze... Co? dobra myśl?
Obie panie miały miny niepewne, i widać było wahanie, jakkolwiek panna Zofia uśmiechnęła się i zarumieniła z zadowolenia, tak pochlebiła jej ta ufność.
— Toż córka nie zechce zła matki, no a matka nie narazi córki na sądy i procesy.
— Ileż pan da?
— Ot, mam przy sobie pięć tysięcy, to i dam.
— Za mało...
— Czy ja zając? Ucieknę, czy co? Wezmę z banku i za jeden tydzień przywiozę resztę; dam piętnaście tysięcy, toż dosyć.
— Hm... niech będzie.
— A cóżby nie miało być?... toż ja daję dobre warunki, ale panna Zofia da własnoręczną rozpiskę.
— Dam.
— Tak i koniec.
— Pan Szyszkowski dobrodziej — uśmiechnął się pośrednik — będzie mógł nawet taniej kupić...
Spojrzano ciekawie.
— Mogą spaść hypoteczne długi...
— Na to nie pozwolę — zawołała pani Bielska — dano nam w dobrej wierze na Popielówkę, i wszyscy co do grosza muszą odebrać.
— Pokpiłeś, panie Ziębowski, my szlachta, nie żydy — dorzucił pan Szyszkowski — płacimy wszystko, co się komu należy. Ot cześć i honor pani.
— To nie żadna zasługa, to obowiązek — rzekła pani poważnie.
— Ładnie powiedziane... co matrona, to matrona... tak my już w zgodzie, co?
— Naturalnie.
— Ot, jutro panna Zofia napisze, że przyjęła pięć tysięcy rubli, a za tydzień jeszcze dziesięć... i Popielówka moja po targach banku.
— I nasza połowa tegorocznych zbiorów...
— A jakże... toż więcej mi zależy na tem, niż pani, bo ja odbędę praktykę pod protekcyą piękną i dobrą.
— Za tydzień oczekujemy pana — mówiła pani Bielska, żegnając na ganku odjeżdżającego pana Szyszkowskiego.
— Jak ja się zmogę, to przyjadę na termin, a jak nie, to wcześniej — odpowiedział wzdychając, patrząc z żalem i rozczuleniem na pannę Zofię, która, poprawiając bukiecik, przypięty do stanika jasnej, świeżej sukienki, spojrzała na niego, mówiąc:
— Szczęśliwej drogi, dobrej zabawy w Warszawie.
— Już mnie nie do zabawy — westchnął — ot czary w tej Popielówce... tak niech choć kwiatek da pani na drogę.
Zarumieniła się, zawahała, wreszcie z odciąganiem wyjęła bratek z bukiecika i dała w milczeniu. Przyjął z uśmiechem radości, mówiąc:
— Ot, my już brat i siostra po tym kwiatku... tak dobre i to na początek — ucałował jej ładną rękę.
Siadł już do powozika i jeszcze się wychylał, by zobaczyć jasną sukienkę na ganku, obramowanym dzikiem winem.
Gdy zniknął powóz na skręcie, szła w głąb dworu, wzdychając bezwiednie, a pragnąc być samotną, ominęła jadalny pokój i weszła do gabinetu, gdzie był fortepian.
W jej życiu jednostajnem, nudnem, bo bez pracy i obowiązku, wyczekującem i ostrożnem, jak każdej panny na wydaniu, przyjazd sąsiedztwa bywał już wypadkiem znaczącym, a cóż dopiero zjawienie się młodego człowieka, przystojnego, zamożnego, który wcale nie dwuznacznie okazywał miłość i uwielbienie!...
Wśród płaskiej, szarej rzeczywistości, płynącej dla niej leniwo, jak woda z moczarów, przerywanej trzęsawiskami kłopotów matki, najazdami wierzycieli, wizytami obojętnemi i bywaniem w kościele, przyjazd pana Szyszkowskiego musiał być czemś nadzwyczajnem, rozstrzygającem o przyszłości, nieoczekiwanem zdarzeniem, rodzajem objawienia, cudu...
Nie mogła i nie chciała pozbywać się z pamięci ani jego postaci, ani oczu, ani gry, ani słów... Kocha ją, słucha i wierzy... a jeśli się oświadczy, jakie będzie miał oczy, jakich słów dobierze, co on jej powie, co pocznie ona...
Wyobraźnia nasuwała jej obraz za obrazem, w których zawsze był on i ona... poczuła żywsze bicie serca, powietrze, którem oddychała, wydało się jej gorącem, dusznem. Wstała i spojrzała w lustro.
Wydała się sama sobie piękną, z tym rumieńcem podniecenia, z błyszczącemi oczyma, z ożywieniem i elastycznością ruchów i całej postaci. Rozejrzała się w pokoju, jak gdyby spodziewała się spotkać z oczyma nią zachwyconemi, a ujrzawszy puste krzesło przed fortepianem, z westchnieniem opuściła pokój.
Cały dwór wydał się jej głuchym, szarym, nudnym; poczuła się osamotnioną i smutną, jak człowiek, który stracił to, co go bawiło, cieszyło i było rozrywką w jednostajnem życiu.
Matka, widząc ją wchodzącą do jadalnego pokoju, sama zajęta sprzątaniem, rzekła nie bez goryczy:
— Mogłabyś mi pomódz, Zosiu, w porządkowaniu; tyle dni zaniedbania przez tych gości...
— Dobrze, mamo — odpowiedziała z wymuszoną uległością.
I poczuła żal do matki, do ludzi, do świata, do tego życia, które ją wtłaczało w zajęcia małostkowe, nużące i męczące. Zdawało się jej, że z pani i władczyni zeszła znów do rzędu pospolitych sług, niemal niewolnic. Wszak on drżał przed jej spojrzeniem, patrzał na skinienie, słuchał niemych rozkazów; była dla niego panią, władczynią, królową...
Na drugi dzień ogarnęło ją jeszcze większe zniechęcenie. W czasie jego bytności miała przed sobą cel wyraźny, dbała o wygląd, o suknię, o krój i przydatki toaletowe: był ktoś, kto patrzał, podziwiał, uwielbiał; nie żal było zachodu i starań, gdyż w nagrodę miała przyjemność z wrażenia zrobionego i z oczu zachwyconych. Ubrana skromnie, bardzo skromnie, usiadła do śniadania:
— Zosiu, cieszysz się na myśl o Warszawie?
— Tak, moja mamo, chociaż nie wiem, jak sobie poradzimy w tak drogiem mieście.
— Mamy szesnaście tysięcy, przy siódmym procencie tysiąc sto dwadzieścia rubli rocznie, to nam wystarczy...
— Nie liczy mama: drogie mieszkanie, edukacya Julci, ubranie, służba...
— Zawsze lepiej aniżeli Popielówka, bo kto wie, czy jeszcze rok moglibyśmy byli przetrzymać.
— Wiem o tem, i dlatego radziłam sprzedaż... ale jak można było tak odłużać Popielówkę, taki ładny majątek? — dodała z wyrzutem w głosie.
— Były dawne długi, przyszły nowe — westchnęła — gdyby twój ojciec żył, nie przyszłoby do tego.... Kobieta sama nie poradzi; tu trzeba gospodarza, albo człowieka majętnego.
Umilkły. Przed panną Zofią przesunęły się obrazy ubiegłego dzieciństwa, a w słowach matki: »człowiek majętny«, ujrzała pana Szyszkowskiego. Po chwili spytała łagodnym tonem:
— Mamo, które pokoje będą dla niego, gdy on przyjedzie?
— Kto?
— Pan Szyszkowski... Jako właściciel faktyczny, ma prawo zamieszkać we dworze.
Matka spojrzała lekko zaniepokojona na córkę i odrzekła wymijająco:
— Pomyślę; niema nic nagłego.
Po chwili obiedwie omawiały sprawy gospodarstwa domowego.
Przy obiedzie panna Zofia czuła nieprzepartą chęć rozmawiania o nieobecnym, i korzystając z przerwy, odezwała się:
— Ten Ziębowski był dla mnie wstrętny.
— Wiesz, Zosiu, powoływał się nawet na jakąś znajomość z ojcem, żądał wynagrodzenia, ale odprawiłam go z kwitkiem; wolałam dać Abramkowi, ten mało co pomógł, ale nie zaszkodził.
— Pan Szyszkowski odzywał się o nim z wielkiem lekceważeniem, nawet pogardliwie.
— A tak, opowiadałaś mi o tem...
— Taki pośrednik musi go pewno obdzierać, mamo... I w jakim celu on brał go z sobą?... Mógł przecież sam przyjechać.
— Zapewne, tylko, że nie zna tutejszych stosunków. Od pierwszego spojrzenia poznałam, że to pośrednik.
— Należało go uprzedzić, nie pozwolić na wyzysk...
Matka spojrzała przenikliwie na córkę, która pod jej wzrokiem spuściła oczy.
— Moja Zosiu, coś ciebie zanadto interesuje pan Szyszkowski. Ani się stara, ani się oświadczył... ej, ostrożnie, Zosiu...
— Mamie się tylko zdaje — zaśmiała się z przymusem — cóż dziwnego, że mówię o tym, który kupił Popielówkę?
— No tak... zapewne... ale uważaj, gdyby kto posłyszał, pomyślałby, że się już kochasz...
— Ja?... w nim? — i zaśmiała się prawie szczerze, chociaż poczuła dziwny żal i trwogę w sercu.
Tego dnia nie wspomniała przed matką o panu Szyszkowskim, wynagradzając to sobie długiemi marzeniami, jak byłoby przyjemnie i dobrze być panią Popielówki, wolną, swobodną, niezależną od woli starszych...
W następnym dniu wybrała się na dalszą przechadzkę przed południem, chcąc zostać sama ze swemi marzeniami. Gdy wróciła do dworu i zasiadła do obiadu, zobaczyła matkę zgnębioną.
— Co się stało? Mamo!
— Był dzisiaj Judka... upomina się natarczywie o sześćset rubli, grozi procesem, komornikiem... Już chciałam wziąć z tych pieniędzy zadatkowych, byle się go pozbyć.
— Z tych pieniędzy?! — zawołała tonem oburzonego zdziwienia — przecież on mi je powierzył... ja mam zdać jemu rachunek...
— To też nie wzięłam.
— Moja droga mamo, niech mama nie rusza tych pieniędzy: co pomyślałby o nas?... I tak napewno wszyscy go obdzierają i oszukują, bo on zbyt wierzący i dobroduszny.
Matka, słuchając tych słów i zbyt gorącej przemowy, spojrzała z obawą na córkę: na zmęczonej jej twarzy wystąpiły buraczkowe rumieńce. Już od chwili wyjazdu nowonabywcy, przyglądając się zachowaniu córki, czuła trwogę, by jej ukochana Zosia nie zakochała się w panu Szyszkowskim. Przybysz z obcych stron, nieznany, zagadkowej rodziny i majątku, śmiały w mowie, narzucający się, młody i przystojny, kto wie, jaką ma przeszłość; a może to awanturnik, uwodziciel, rozpustnik, który zwabiony sławą piękności Zosi, wszedł w ich dom, tylko pod pozorem kupna majątku, a w rzeczywistości knuje okropne zamiary... Jakże żałowała nieopatrznych swych słów do Zosi i zachęcającej uprzejmości dla niego... Różne historye, zasłyszane i przeczytane o tragicznych losach zbałamuconych dziewcząt, stanęły jej przed oczyma. Głosem drżącym przemówiła:
— Moja Zosiu, radabym, aby moje obawy okazały się płonnemi, i chcę w to uwierzyć... ale strzeżonego Pan Bóg strzeże... Moje dziecko, uważaj na siebie...
— Ale co?... nie rozumiem mamy.
— Już ty mnie rozumiesz — skinęła głową — widzę po rumieńcach... Moje dziecko, my go nie znamy, gdzieś, skądeś przyjechał, z pieniędzmi syberyjskimi, płaci, nie znając się na gospodarstwie, nie wie za co i ile; umizga się gwałtownie, prawi trzy po trzy, nie wiedzieć po jakiemu... kto wie, kto on? Może jaki skazany, może socyalista, może spiskowiec...
— To już, mamo, przesada... Nic mnie on nie interesuje, ale dość go posłuchać, by wiedzieć, że to człowiek niezdolny do spisku, zbrodni, tajemnicy...
— Moje dziecko, każdy mężczyzna bezwarunkowo myśli tylko o zdobyciu... serca panny. Cóż dopiero tak ładnej, młodziutkiej, niewinnej, jak ty, Zosiu... Więc pilnuj się, uważaj, unikaj pozorów... gdyby... gdyby... nie daj Boże nieszczęścia... umarłabym z rozpaczy... — kończyła ze łzami.
Poskoczyła córka i, całując ręce matki, mówiła tonem serdecznym:
— Ależ, mamo moja złota, skąd te łzy, te przeczucia dziwne i niewytłómaczone?... niechże się mama uspokoi, sama mam rozum, wiem co robię, on mi ani w sercu, ani w myśli, jak mamę kocham! — i zapewniała szczerze w tej chwili, bo miłość dla matki przemogła inne uczucia.
Popłakały się serdecznie, i obie znalazły we łzach wielką ulgę.
Koniec obiadu był już wesoły, panna Zofia dowcipnie przedrzeźniała ruchy i sposób mówienia pana Szyszkowskiego; matka, zachwycona naśladowczym talentem córki, śmiała się znów do łez, ale radosnych i uspokojonych. Właśnie panna Zofia naśladowała ton i ruchy, wygłaszając:
— Ot, serce u mnie grunt, co mi polityka? toż ja sam serdeczny człowiek, rozumie pani? Co? Serce każe, ja już sługa... Dobrze? Ha?
Wtem wszedł do pokoju pan Szyszkowski uśmiechnięty, mówiąc:
— Ot, dobrze ja trafił: jedzenie na stole jest, napitki ja przywiózł... nu, i humor jest, bo panna Zofia się śmieje... to i dobrze, co?
— A to niespodzianka! — zawołała pani Bielska — skądże tak nagle?
— Nu, z nieba ja nie spadł, przyjechał z Warszawy... ot dokuczyło w mieście — mówił, całując rękę gospodyni.
— Nie spodziewaliśmy się pana — mówiła panna Zofia, podając białą rękę na powitanie.
— Toż ja mówił, że jak się nie zmogę, przyjadę wcześniej; nu, i nie zmógł się, cóż robić?
— Proszę, siadaj pan, pewno z podróży pan zmęczony i głodny.
— To nic, ja sobie podjadł.
— Nie odmówi pan jednak...
— Paniom się nigdy nie odmawia, ja znam się na grzeczności.
Usiadł i jadł odgrzewaną zupę i wystygłe mięso, pochłaniając oczyma piękną pannę Zofię, siedzącą naprzeciw.
— Ot, przyjechał ja na naukę — mówił w przerwach jedzenia — zapłaty za stół pani nie weźmie, co?
— Pan naszym gościem.
— Toż wiedziałem, że pani grzeczna, ale i ja nie chcę być ciężarem, to ja przywiózł, co mógł zabrać z Warszawy. Mam ja tam śledzie, tam homary, tam sardynki i inne delikatesy, no i napitków takoż: szampańskie, nalewki i słodkie dla pań, bo ja nie lubuję w takich rzeczach słodkich...
— U nas gości przyjmuje się tem, co jest w domu; niema zwyczaju przywozić coś z sobą.
— Toż, pani serce, zwyczaj jest dla mnie, nie ja dla zwyczaju: jeden woli tak, a drugi inaczej. Zwyczaj to nie prawo, on nie ma nahajki, to od woli zależy...
— Przyjąć nie możemy...
— To niesprawiedliwie: ja pokosztuję jedzenia pani, toż godzi się pokosztować mego napitku, co?
— Jeśli pan żąda koniecznie...
— To nie żądanie, ale za mną jest prawo — uśmiechnął się, rad z siebie.
Po chwili odezwała się panna Zofia:
— A może pan się rozmyślił w sprawie kupna Popielówki?
— U mnie rozmysłu niema: słowo dał, to i przepadło... Powiedział, że dziesięć tysięcy przywiozę, ot i jest u mnie, wziął ja z banku i dam pani za jej rozpiską, według umowy, co?
— To bardzo pięknie z pana strony...
— Ja już taki: jak mnie kto chwyci za serce, to w przepaść pójdę.
— Popielówka nie przepaść — rzekła gospodyni zgorszona.
— Jaż nie mówię, tylko tak sobie, dla przykładu... I komuż ja zawdzięczam kupno, co?
— Sam pan się zdecydował.
— Ot i nieprawda... toż pani sama mówiła, że córka, panna Zofia, kazała sprzedać, nu, pani sprzedała...
— To prawda.
— Jeśli tak, komuż należy się porękawiczne? Toż pannie Zofii, tak ja przywiózł porękawiczne.
Wyjął ozdobne pudełko i wręczył pannie Zofii, która otworzywszy, zobaczyła złotą bransoletę i kolczyki wysadzane brylantami. Zabłysły jej oczy; wnet je spuściła i ukradkiem spojrzała na matkę.
— Panie Szyszkowski, u nas niema tego zwyczaju... prezenta podobne może przyjąć tylko narzeczona lub żona — i zamknięte pudełeczko przysunęła do niego.
— Tak cóż będzie? — spytał zdziwiony.
— To własność pana.
— Ot, przykro otrzymać taką odpowiedź! Cóż robić?... Ja tu niezwyczajny... tak przyda się na później... ot pani powiada, że narzeczona bierze... ano zaczekam: ja cierpliwy człowiek.
Mimo tego zapewnienia posmutniał, i rozmawiając o rzeczach potocznych, gospodarskich, patrzał z żalem i pretensyą na obie kobiety. Wreszcie rzekł:
— Tak posłuchajcie mnie, panie... Bywało, jadę po stepie śnieżnym, wokoło gdzie dojrzysz biało, mróz ściska, wicher dmie, konie ustają, choć jemszczyk gwiżdże i krzyczy... ano przyjdzie zginąć w mroźnym ta białym stepie! Śmierć smutna, co? Chciałoby się pożyć, ano nie można, źle...
— Tak pan podróżował? — spytała panna Zofia.
— Ot, posłuchaj pani... jadę ja, tak i zobaczył ja chatę w oddali, dym bucha z komina, jamszczyk zaciął konie, ot i uratował ja się tym razem. Tak przyjechał ja tutaj do gubernii Warszawskiej: dla mnie tu zimny step, ani ja do ludzi, ani ludzie do mnie... Ot zginąć mi przyjdzie... I znalazł gościnną chatę, przytulili mnie, ogrzali, Bóg im błogosław za to... ale niezadługo pędzą mnie w ciemną noc, na śnieg i wiater — tak i zmarnieję, zginę, skostnieję z mrozu i zimna.
— To ładny obraz — uśmiechnęła się pani Bielska — ale nieprawdziwy, bo nikt pana nie wypędza na mróz i zimno.
— Ot, i polityka wasza! Mówi pani: nie wypędzam, ale tak dokuczy słodko i grzecznie, że choć zgiń i przepadaj.
— Nie rozumiem pana.
— U was zawsze »nie rozumiem«, a to jasne: przyjechał tu do Popielówki, przyjęli gościnnie, po ludzku, ale chcesz im serce pokazać, zaraz »nie rozumiem«, a u mnie serce to grunt.
— O cóż panu idzie?
— Tak powiem prawdę szczerą... Nie kupiłbym ja Popielówki, ani sprzedałaby pani, bez panny Zofii, tak czyjaż zasługa, co? Komuż ja powierzył kapitał? Tak, tylko pannie Zofii. Ot i komu należy oddać cześć i honor? pannie Zofii tylko, i przywiózł podarunek, małą, pustą rzecz w upominku, i zaraz polityka... Jakże mi tu żyć między wami?... jem wasz chleb, a oddać mi nie wolno. Czy to sprawiedliwie? czy po ludzku?
W słowach jego brzmiał żal szczery, który wzruszył obie kobiety, zwłaszcza pannę Zofię; spojrzała wymownie na matkę.
— Panie Szyszkowski, — zaczęła gospodyni uprzejmie — co kraj, to obyczaj... U nas pannie nie wolno nic przyjmować drogiego, wartościowego; wolno wziąć na przykład cukierki, kwiaty. Odmawiając, nie chciałam panu zrobić przykrości, ale nas zobowiązują formy towarzyskie.
— Czort ich bierz! — zaśmiał się.
— Nie, nie wolno.
— Tak przywiózł ja cukierki: weźmie pani?... Ot, żal, że kwiatów nie wziął, ale w ogrodzie tyle jest, tak myślę: po co wozić?
Wyszedł po cukry. W tej chwili panna Zofia otworzyła zostawione pudełko, i wpatrując się, szepnęła:
— Śliczne brylanty.
— Połóż, Zosiu, nie wypada...
Przyniósł dwa wielkie pudełka, jedno dla matki, drugie dla córki.
— Dziękujemy panu, ale po co ten koszt?
— Gdybym był wiedział, że pani odmówi przyjęcia kolców, przywiózłbym całą cukiernię, bo jak użyć, to dobrze... Tak spróbujcie, panie...
— Dziękujemy... doskonałe...
— Ot, i zapomniał!... tak przecież tu mówią, że na frasunek dobry trunek. Wypijem po kieliszku...
Zaledwie wyszedł, odezwała się matka:
— Uważasz, Zosiu: on lubi pić; to źle.
— Każdy z mężczyzn pije.
— Ale on szuka sposobności.
— Może... ja nie wiem.
Na werendzie ogrodowej podano czarną kawę, a po chwili odwołała służąca panią Bielską do rozstrzygnięcia ważnej sprawy gospodarskiej. Pan Szyszkowski siedział chmurny i milczący.
— W Warszawie stracił pan humor — zaśmiała się panna Zofia.
— Humor? Alboż ja go miał? Ot, żarty i tyle! Toż ja tu jechał do was, jak do raju; wszystko rwało się we mnie, cała dusza i ciało, już zdawało mi się, żem odzyskał dom rodzinny, ojcowiznę moją...
— Któż panu przeszkodził?
— Tak ja przyjechał, i zaraz odrzucono to, co ja z dobrem sercem dawał.
— Trudno... formy należy zachowywać.
— U was tylko formy i formy — syknął z gniewem — a u mnie szczerość, ot co!
— I my jesteśmy szczere.
— Wasza szczerość to polityka, rozebrać was trudno.
— My tylko inni.
Słowa te wzburzyły go.
— Inni?! Alboż ja nie szlachcic? gdzież ja się rodził?... Ot najpierw w gimnazyum, tam, w Irkucku, a potem w Moskwie na uniwersytecie, takoż mi mówiono, ty inny, ty nie nasz, a tu mówi pani to samo — tak gdzież ja swój? Co? Już widzę, że ja zmarnował całe życie, i przyjdzie mi zginąć, jak ów Peter Schlemil przez Chamisso.
— Jaki Peter Schlemil? — spytała zaciekawiona.
— Ten Peter Schlemil zgubił czy sprzedał swój cień, no i nie mógł go dostać; miał czapkę niewidkę i buty siedmiomilowe, a przecież bez cienia swego źle mu było na świecie.
— Pan ma jednak swój cień.
— Może i mam... ale ja go nie widzę.
— Żałuję pana... — szepnęła cicho.
— Ot, to słowo to mój cień, tak mi dobrze, panno Zofio — wstał i ucałował jej rękę serdecznie.
Po chwili rzekł:
— Tak powiedz pani mi prawdę: dlaczego nie przyjęłyście mego podarunku?
— Słyszał pan, co mama mówiła.
— To polityka, ale ja chcę prawdy.
Weszła pani Bielska, pytając:
— O czem rozmawiacie?
— Pan Szyszkowski pytał mnie, dlaczego nie przyjęłyśmy bransolety i kolczyków — pośpieszyła córka.
— Nie możemy... Jak pan pożyje u nas dłużej, zrozumie pan słuszność odmowy.
— Tak ja poczekam... A kwiaty pani żyją? kwitną? co?
— Pokaż panu kwiaty, Zosiu; zaraz wrócę do was.
Zeszli z werendy do ogródka kwiatowego.
W promieniach popołudniowego słońca wychylały się śród zieleni bratki aksamitne, plamiste, kolorowe; schylały główki stokrotki; narkotyczną wonią otaczały się dumne narcyzy, niepozorne rezedy, schylone werbeny.
Ze ścieżki słonecznej weszli w cień rozłożystej lipy.
— Co pani robi po całych dniach?
— Pomagam mamie w rachunkach, czytam, grywam, doglądam kwiatów...
— I to wystarcza pani?
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Cóż mam więcej robić?
— Ja nie kobieta, ja nie wiem, ale zanudziłaby się dusza moja... Toż trzeba żyć, czuć, walczyć, kochać, szaleć...
— To dla mężczyzn.
— A kobieta nie człowiek? co?... Tak żyjąc, co wysiedzi pani?
Zarumieniła się i odpowiedziała ogólnikiem:
— Przyszłość w ręku Boga.
— Nu, nie pomożesz sobie, i Bóg ci nie pomoże...
Doszli do ławeczki w cieniu.
— Ot, usiądźmy i pogadajmy, panno Zofio. Po co te bałamuctwa?
— Jakie? — spytała zarumieniona.
— Ja człowiek inny, szczery, lubię żyć prawdą.
Braku szczerości pan nam chyba nie może zarzucić?
— Tak dobrze: ot zrobimy próbę!
— Jaką?
— Posłuchaj mnie pani... Od tej chwili, gdym panią ujrzał, już niema dla mnie spokoju: wzięła mi pani serce, wzięła duszę moją. Ja już nie czuję, nie myślę, nie chcę, tylko wszystko dla pani i przez panią... ot przyjdzie mi chyba zwaryować...
Milczała, spuściwszy oczy, tylko szybszy oddech i przyśpieszony ruch piersi mówił o wzruszeniu.
— Już mi nie w smak dawne nawyczki, toż ja człowiek nie dzisiejszy, bywało spotkam tę i ową piękność, ale po niej to jak po przepiciu: głowa rozboli i minie, a zobaczywszy panią, to ja stracił i rozum, i serce, i wolę... ja już niewolnik...
Umilkł, wpatrując się w jej twarz pobladłą.
— I teraz może to tylko złudzenie — szepnęła cicho — znamy się tak krótko...
Pochwycił jej rękę i, całując, mówił z uczuciem szczerości:
— Pani wie, że dusza, jak i ciało, ma swoje przeczucia, swoje miłości i swoje nienawiści... Jak ja poznał panią, dusza mi powiedziała: ot twoja dola, albo ta, albo żadna. Toż ja pani otwieram całą moją duszę, czytaj pani w sercu: tam nic skrytego, nic złego, żadnej przewrotności, tam tylko pani na tronie, a przed panią klęczy pokornie moja miłość. Człowiek kocha tak raz w życiu, daje siebie całego, swoją krew, duszę, ciało za jeden uśmiech, za jedno słowo, za jedno skinienie... Może ja oszalał, ale i to szaleństwo moje błogosławię, bo poznałem ciebie, która jesteś mi więcej niż wszystkiem, bo powietrzem, życiem, ziemią, niebem, a bez ciebie wszystko staje mi się piekłem.
Ukląkł przed nią, korny, cichy, patrząc w nią jak w obraz święty.
— Tak powiedz mi jedno słowo... oto klęczę przed tobą, jak rab, jak potępieniec, czekający zmiłowania... u nóg twoich składam wszystko: moją przeszłość i przyszłość, moją duszę i ciało — toż większej miłości nie było i niema na świecie...
— To zależy od mamy...
— Mama?... mama jest od pozwolenia, ale ja chcę miłości twojej... powiedz tak, a będę zbawiony...
Pochyliła się nad nim, i cała zaróżowiona szepnęła cichutko:
— Tak!
— O, ty moja przeczysta, anielska, boska... — całował namiętnie jej ręce — już ja szczęśliwy, i bogaty, i wielki... Co mi pany, trony, światy!... tyś powiedziała, i ja już najbogatszy, najmożniejszy, najpotężniejszy...
Nie wstając z klęczek, objął ją ramieniem, tulił do siebie i całował.
— Wstań pan, mama idzie — i odsunęła się nagłym ruchem.
Zbliżyła się matka, pytając:
— Zosiu, pokazałaś panu kwiaty?
— Już ja zerwał najpiękniejszy — zawołał z rozradowaną twarzą.
— Zosiu, co to znaczy? — rzekła zaniepokojona.
— Ot, siadaj pani, ja rozpowiem... Może tu nie jest czas, ani miejsce, bo ja się nie znam na waszych formach, ale dla szczęśliwego wszystko jedno...
Patrzała zdumiona, to na niego, to na zarumienioną córkę.
— Odkryję przed panią duszę moją... Dotychczas przez życie szedł ja jak włóczęga, włóczył się bez celu, bywały tajgi, bywały stepy, nu czasem i na miasto trafił, ale zawsze ja był błądzący, i nie wiedział, gdzie złożę głowę. Aż znalazł ja swój cel, swoją gwiazdę, swoje słońce, i dla mnie nastał dzień szczęścia: ot pokochał ja pannę Zofię, a ona wysłuchała mej prośby...
— Zosiu!
— Tak my oboje prosimy o błogosławieństwo rodzicielskie... Pani wie, że ja szlachcic, dokumenta pokażę; katolik, no i mam chwała Bogu majątek... Ja nic nie chcę za panną Zofią, żenię się z miłości czystej, jabym ją wziął w jednej koszuli, jak ją matka rodziła, bo ją kocham...
— Zosiu, cóż ty na to?
— Gdyby mama pozwoliła, bo postawiłam ten warunek...
— Cóżby nie miała pozwolić?... Ani ja karciarz, ani pijak, ani rozrzutnik, taki dobry, jak każdy tutejszy szlachcic... Tak i po co tu polityka? Toż my oboje z sobą żyć będziemy... i oboje prosimy o pozwolenie i błogosławieństwo.
Pochylił się i ucałował ręce matki.
— To tak nagle... tak niespodziewanie...
— Pozwól pani, bo miłość jak choroba przychodzi ani proszona, ani pytana, a niema rady na nią.
— Jeśli oboje się kochacie... błogosławię was... — Pochylili się oboje przed nią. — Daj wam Boże szczęście, zdrowie i miłość ludzi.
Ucałowali ręce, a matka ze łzami w oczach ściskała i tuliła córkę.
— Ot, ja szczęśliwy! — zawołał pan Szyszkowski — i Popielówka moja, i panna Zofia... już mi tu żyć, tu umierać — i błyszczącemi oczyma wpatrywał się w pannę Zofię.
— Obyście byli szczęśliwi! — westchnęła matka.
— Będziemy... cóż nam brakuje? Chleb, chwała Bogu jest, kochamy się oboje, młodzi jesteśmy, przed nami świat otwarty...
— Tak krótko znamy pana...
— To się i poznamy... ot i przypomniał ja sobie, toż teraz wolno mi dać prezent... Na zaręczyny przywiozę ja pierścionek, abym zdołał tylko rozstać się i wyjechać.
— Przyjęcie prezentu zależy od Zosi, zaś co do wyjazdu...
— Także od panny Zofii! — zaśmiał się.
— Jako narzeczony, nie może pan mieszkać u nas...
— Jakże?
— Nie wypada, abyś pan mieszkał.
— Toż Popielówka moja!
— Prawda... W takim razie, my wyjedziemy...
— Tak dlaczego?
— U nas taki zwyczaj.
— Ot, głupi zwyczaj!
— Być może... ale zachowamy go.
Umilkł zły, czekając, by panna Zofia zaprotestowała; wreszcie rzekł:
— Jak pani każe, tak i będzie, bo przed ślubem matka panią... Tak najmę dom w miasteczku i codzień dojeżdżać będę. Tożbym zwaryował w Warszawie.
— To zależy od woli pana... O innych sprawach pomówimy później.
— Jakie inne?
— Trzeba uwiadomić opiekuna, oznaczyć posag...
— Ja nic nie chcę... będzie wyprawa, to dobrze; jak nie, to się kupi, a cały dwór na nowo umebluję... Ale to wszystko głupstwo; w tem rzecz: kiedy ślub?
— Mamy czas, pogadamy...
— Czas i życie ucieka...
— W każdym razie dopiero po licytacyi Towarzystwa.
— Nie wcześniej — dorzuciła panna Zofia.
— Tak miesiąc czekać? co? — westchnął głęboko. — Ot ciężko...
— Przed wami całe życie — uśmiechnęła się matka.
— Szczęścia i rozkoszy! — zawołał, patrząc na narzeczoną.
— Daj to Boże!
— Już i po targach! — zawołał pan Szyszkowski, wchodząc do saloniku i całując rękę panny Zofii — ot jest i dokument, tak ja teraz pan Popielówki, ona jest nasza.
— Wierzę panu; po co mi papiery?
— Ot dla ciebie, dla pani, dla duszy mojej, przywiózł ja prezent — wyjął pudełeczko z zegarkiem złotym, otworzył i podał z uśmiechem zadowolenia.
— Ach, panie Tadeuszu, po co te ciągłe podarunki, my jesteśmy za ubogie, aby panu się odwzajemnić, a to tak przykro brać, nic w zamian nie dając.
— Już ja sobie odbiorę, aby ślub był tylko prędzej...
— Jeszcze przynajmniej dwa tygodnie... moja wyprawa nie skończona...
— Czort bierz wyprawę! Co mnie ona obchodzi?... Już ja z mamą pogadam, bo ja chcę tylko ciebie, boś ty moja dusza, moje serce, moje wszystko!... Ot zadurzył się ja w tobie po wieki i nikogo nie baczę, tylko ciebie.
— Wiem coś o grzeszkach pana — uśmiechnęła się.
— Nabrechali i tyle: ot zazdroszczą mi szczęścia!
— Podobno pan dla wszystkich hojny?
— Ja? A czort z nimi!... Ot dziwisz się, że przywożę to i owo, nu dlaczego?... Tak ubrałbym cię tylko w złoto i srebro, jak święte obrazy i wstawił na ołtarz, a modlił się, a prosił, a ofiary przynosił, abyś tylko zeszła do mnie i pocieszyła, i uspokoiła... nu, a tyś zawsze ta sama...
— Nie rozumiem...
— Ot, zawsze to samo, a twoje serce chowa się jak ślimak w skorupie, ile razy ja zwrócę się do pani... Ja rozumiem wstyd pani: gdy jest Julcia, ona zaraz powie mamie, ale inna rzecz, kiedy my sami... Tak powiedz mi: »ty!...« ot jedno małe słówko, a już będzie mi się zdawać, żem bliższy, żem kochany, że ot za chwilę będziesz moją... Nu, powiedz: »ty... Tadeuszu... ty...«
Porwał ją, nie opierającą się, w swe ramiona, ściskał, całował, przytulał, póki nie wymodlił pożądanego słówka.
Cała zaczerwieniona, trochę ze wstydu, trochę z podniecenia, wysunęła się z jego ramion, mówiąc:
— Pogadajmy rozsądnie...
— Tak kto?
— Ja i pan.
— Tu niema pana, jest twój niewolnik.
— Więc dobrze, ja i... ty.
— Słucham, duszo moja.
— Mam prośbę, wielką prośbę do... ciebie... Pragnęłabym, aby ten, którego kocham, był dla wszystkich najlepszym, najmilszym...
— Ja tylko dla ciebie chcę być takim — i zacałowywał jej ręce po łokcie.
— Ale niewolnik powinien słuchać — zaśmiała się wesoło.
— Jaż sam o posłuszeństwo...
— Otóż pan... no, nie chmurz się... otóż ty za wielkie dajesz pozory, że lubisz... że lubisz żyć wesoło...
— A po kiegoż czorta mam być smutny? — zaśmiał się nieszczerze — pieniądz jest, majątek jest, kochanka piękna, to i co mi za niewola żyć jak mnich!
— Nie mówię o wesołości, bo sama nie lubię smutnych i zgryźliwych, ale u pana... u ciebie, na każde zawołanie szampan, koniak, wina rozmaite...
Zachmurzył się i rzekł dosyć opryskliwie:
— Cóż komu do tego, co robię, i co piję?... to wszystko za moje pieniądze... już ja widzę, że podbechtała ciebie twoja mama.
— Ależ nie... mama broni cię zawsze... tylko ludzie obcy... żydzi z miasteczka... nawet Marciński to przywiózł z jarmarku...
— Oho... Marciński!? — zaśmiał się szyderczo — jemu pola i gospodarstwa pilnować, a nie pana.
— Mówił, co słyszał od innych... wszyscy się dziwią, więc proszę...
— Ot, wszyscy oni durnie i tyle... nie mnie usprawiedliwiać się przed nimi... ale ty, lubka moja, ty pani moja, tak powiem ci prawdę... a całusa dasz?
— A zaraz nagroda! — uśmiechnęła się.
— Ja już taki — chciał ją ująć i przycisnąć do siebie.
— Zwolna, zwolna, wpierw powiedz.
— W tem rzecz cała, że oni tu życia nie znają i nie rozumieją. Każdy z nich wypiłby, ale nie za swoje, bo i skąpi, i boją się... Im zobaczyć, jak hulają tacy kupcy w Moskwie, a nawet synki kupców... tam niema pożałowania, bo jak pić i hulać to dobrze, a jak robić, to już robić... Nu, a powiedz sama, serce ty moje, czy ja nie lepszy od kupców, toż ja szlachcic, i pieniądz u mnie jest, a życie krótkie, użyć go trzeba.
— No tak, zapewne... ty masz słuszność zupełną... ale pozory, ale świat...
— A cóż mnie obchodzi świat!? — obruszył się — ty jedna, ot i cały świat dla mnie... A podoba mi się, to oni wszyscy jak pajace koło mnie skakać będą, im aby wina dać. Czy nie tak, co?
— Dla mnie ty zawsze masz słuszność.
— Ot, tak to lubię — uśmiechnął się — bo ja zgodny człowiek i po dobroci wszystko można ze mną zrobić. Nu, a nagroda?...
Nachylił się ku niej, wtem drzwi się otworzyły, i stanęła w nich drobna, szczupła szatynka.
— Dzień dobry panu.
— Chyba dobre południe, Julciu...
— Mama prosi na śniadanie.
Dziewczynka zniknęła.
— Ja swego nie podaruję — szepnął narzeczony.
— Później, później... Julcia wejdzie.
— Ot, ja popadł w niewolę — mówił, odgarniając z czoła ciemne włosy i idąc za panną Zofią — nie mama, to Julcia, a zawsze ktoś jest...
— Taki zwyczaj... — szepnęła z uśmiechem. — O jeszcze znudzi pana późniejsze sam na sam.
— Oj, co to, to nie!
Zasiedli do stołu, obficie zastawionego, i panna Zofia po chwili rzekła:
— Mamo, pan Tadeusz przywiózł dziś wypis hypoteczny.
— Jaki?
— Popielówka już moja, a pani piętnaście tysięcy zaraz po Towarzystwie, z procentem siódmym — podał arkusz ostemplowany.
Wzięła do ręki, spojrzała:
— Ciężko mi przychodzi czytać urzędowe papiery... Co tu napisano?
— Jakże miało iść gospodarstwo — zaśmiał się — jak pani nie czyta?.. Ja jednak człowiek honorowy: kazała pani wpisać połowę na Julcię, wpisano, ot: Julii Władysławównie Bielskiej, małoletniej...
— Dziękuję; wystarcza mi zapewnienie pana.
Julcia tłumiła śmiech.
— Czego się śmiejesz, Julciu?
— Bo pan Tadeusz, tak mnie nazwał, jak madame, która nas uczy...
— Tak i należy — mówił pan Szyszkowski — toż Julii Bielskich może być przepaść, a Julia Władysławówna jedna, ot co.
Gospodyni prosiła gościa na wódkę.
— Dziękuję.
— Cóż to się stało?
— Mają ludzie mówić, że piję, ot pokażę, że to brechnia.
— Ależ my tu sami swoi.
— Jak charakter, to charakter, tak pić nie będę.
Pani nie nalegała więcej, i cała rozpromieniona spoglądała na córkę, która skinęła głową leciutko.
Rozmawiano o żniwach, spodziewanych omłotach, o cenie zboża, o plonie buraków.
— Już dawno miałam zapytać pana — zaczęła pani Bielska — na jakim wydziale był pan w Moskwie?
— Trzy lata był ja na uniwersytecie; z początku studyował prawo, ale znudziło się, tak potem chodził na historyczno-literackie wykłady. Uczył się człowiek, no żył także, ot zwyczajnie jak młody.
— Gospodarstwem nie zajmował się nigdy?
Zaśmiał się.
— Alboż to sztuka?.. toż każdy chłop gospodaruje, i dobrze mu jest!
— Co innego chłopskie gospodarstwo.
— Wszystko jedno, pani moja... Mam ja towarzysza i przyjaciela pod Humaniem, ma wieś, ale ukraińską, tysiąc dwieście dziesięcin czarnoziemu, a tyle zna się na gospodarstwie, co i ja.
— Czy był pan u niego?
— Toż byłem i pytam: jakże ty gospodarujesz? A on mi na to: »Powiem tobie, co całe gospodarstwo to pusta rzecz: pługiem poskrobią, zasypią ziarno, powłóczą, i ot dał Pan Bóg pogodę, jest urodzaj, i tylko bieda, że rąk mało, aby starczyło na zbieranie; a wypali słońce, wysuszy wiatr — to splunąć szkoda«.
— Może tam tak na bujnej ziemi, ale u nas inaczej...
— A Boże, toż jedno niebo i jeden Bóg, da pogodę albo deszcz, co kiedy trzeba, a jest urodzaj, to jest co sprzedać i co schować.
— Jednak agronomia... — zaczęła pani Bielska, a on przerwał:
— Agronomia!? Ot, wydrwigrosze, aby ludziom oczy zablachmanić; toż Bóg najlepszy gospodarz; daje deszcz, daje pogodę w sam raz, a niema tego — cóż robić? — Bóg tak chciał i koniec.
— Zdaje mi się, moja mamo, że pan Tadeusz ma zupełną słuszność.
— Jednak nadzór, dopilnowanie, pilność, porządek, o połowę zwiększają, lub zmniejszają dochody.
— O tem niema co i gadać, to potrzebne wszędzie: ot państwo, wielka rzecz, a bez dozoru i porządku upadłoby zaraz; od tego żandarmerya, policya, no i urzędnicy... Ja dopilnuję Popielówki, oho, u mnie musi być rygor wojskowy. Tak musi być, i koniec.
— U nas na roli praca ciężka — westchnęła pani Bielska.
— Bo każdy u was gospodaruje bez kapitału, nu i mędrkuje, tak i przemędrkuje wszystko, a potem płacz. Żal mi was; cóż robić?... nie przemienisz świata, choćbyś świętym był — kończył z westchnieniem współczucia.
Przy czarnej kawie odezwała się panna Zofia:
— Nie widziałam dziś w czwórce pana mego faworyta, szpaka?
— Zakulał coś, ale ja przezorny i u mnie w stajni zawsze stoi para luźnych koni.
— Musi pana drogo kosztować utrzymanie koni w mieście — dorzuciła pani Bielska.
— Drogo, bo drogo, ale jest wygoda dla mnie; za to dla nich niema wygody: stoją w szopie, woda daleko, dopilnować trudno: już mi to dojadło... Ot, ja z prośbą do pani, mówiła mi panna Zofia, że przyjdzie mi czekać na ślub dwa tygodnie... co tam wyprawa... można zrobić i po ślubie, a już mi dokuczyło siedzieć w miasteczku.
— Obliczyłyśmy z Zosią, że ślub może być dopiero za dwa tygodnie...
— I zmienić nie można? co?
— Nie, panie Szyszkowski.
— Cierp, kozacze, będziesz atamanem; no, cierpiał ja tyle, wycierpię więcej.
— Nie znać tego po panu — zaśmiała się narzeczona.
— Bo pani serca nie widzisz.
Rozmawiali o rzeczach obojętnych; w czasie przerwy odezwał się pan Szyszkowski:
— Nie można ślubu przyśpieszyć, to przynajmniej pogadajmy, abym formy zachował.
— Ślub będzie cichy... kilka osób... opiekun... i koniec.
— Wolałbym ja, aby cały świat wiedział o mojem szczęściu i zapamiętał ten dzień, ale chcecie panie inaczej, ja zgadzam się z wami... A po ślubie my w podróż, co? — zwrócił się do panny Zofii.
— Możeby lepiej zostać u siebie — radziła matka.
— E, nie. Ja z moim skarbem chcę uciec daleko... Pani zostanie z Julcią tutaj, a my w świat...
— Zaraz po ślubie przeprowadzam się do Warszawy.
— Zaraz? A pani połowa dochodu?
— Dopilnuje Marciński i... pan.
— Tak przez czas podróży zostań pani tutaj.
— Na jak długo chce pan wyjechać?
— Ot, chciałbym zawieźć pannę Zofię do Moskwy: warto zwiedzić; a potem choć na tydzień do Petersburga... Żal, że wszyscy na daczach, to i miasto puste.
— Czy to nie jest zbyt daleko?
— Pan Tadeusz, mamo, chce mi pokazać miejsca, gdzie się uczył, pracował...
— To zależy od waszej woli... ale... taka męcząca podróż w upały...
— Pojedziemy pierwszą klasą, wezmę oddział osobny, i dobrze będzie. Ot, zawiózłbym panią do Odesy, na liman, ale, tam upały wielkie, a podróż do Moskwy i Petersburga korzystną będzie... panna Zofia pozna kraj i ludzi.
— A nie będzie to zbyt kosztowna podróż?
— W tem moja głowa... pieniędzy nie zabrakło u mego ojca, nie za braknie i nam nigdy!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ślub cichy dał proboszcz miejscowy w kościółku wiejskim po rannej mszy, gdyż państwo młodzi po południu wyjeżdżali w podróż poślubną.
Matka i nieliczni zaproszeni odprowadzali młodą parę na stacyę kolejową. Wśród zaproszonych był i opiekun, pan Turski. Gdy pociąg ruszył, pani Bielska, żegnając się z odjeżdżającym do swego majątku opiekunem małoletnich, nalegała, by wydał sąd o jej zięciu.
— Za krótko go znam.
— Jednak, proszę pana...
— Hm... dobry człowiek, tylko...
— Co? co tylko?
— Tylko... że taki jakiś inny, niż wszyscy.
— Dobrze, że przyjechałeś, Tadziu — odezwała się do wchodzącego męża — byłam taka niespokojna o ciebie.
— Niespokojna!? — spytał, zrzucając ciężkie futro — toż ja nie dziecko, niańki mi nie trzeba.
— Już tak późno... i gdzie byłeś? — spytała, poprawiając negliżowy szlafroczek.
Wyjął z kieszonki zegarek, spojrzał:
— Ot blizko północ, bo konie były liche... Czemu stangret nie czekał na mnie, co?
— Był na dwóch pociągach...
— Jego psi obowiązek wyjeżdżać na wszystkie, póki ja nie wrócę! — zawołał gniewnie. — Wypędzę jutro tego psi-syna.
— Sama nie kazałam czekać.
— Ty?... Nauczę ja jego! — wołał głośniej — on musi mnie słuchać, ja jego pan...
Żona spojrzała uważniej na twarz męża. Zaczerwienione policzki, błyszczące oczy, skłonność do gniewnego unoszenia się, nieumiarkowane ruchy były dla niej znanymi dowodami podniecenia się męża w mieście.
— Siądź-że, Tadziu, odpocznij; może chcesz herbaty? Jest gotowa.
— Nie chcę... uf, jak gorąco... dlaczego kazałaś tak napalić?
— Zdawało mi się, że będzie mróz...
— Tobie zawsze coś się zdaje — mruknął, siadając ciężko na krześle.
— Może lufcik otworzyć?
— Otwórz... bo niewytrzymanie.
Wstała, podeszła do okna, otworzyła lufcik, a wracając, przystąpiła do męża, odsunęła spadające na czoło włosy i ucałowała. To go rozczuliło:
— Z ciebie dobra kobieta, ja ciebie zawsze kocham... ty się nie gniewaj na mnie...
— Ależ się wcale nie gniewam...
Ucałował ją, przycisnął do siebie i mówił półgłosem:
— Ot, zabałamuciłem się dzisiaj, spotkał znajomych, z tym kieliszek, z drugim znowu, i tak jakoś...
— Ty zmęczony, pójdźmy spać.
— Nie chcę... daj mi kawy.
Podeszła do nowego, lśniącego kredensu, wyjęła puszkę z kawą mieloną, dotknęła ręką samowaru.
— Przestał kipieć samowar, kawa będzie niedobra.
— Niech nastawią...
— Już późno, służba śpi.
— Zbudź... jeśli ja, ich pan, nie śpię, niech i oni czuwają... Słyszysz?
Spojrzała na niego zła i chmurna, wiedząc jednak z doświadczenia, że ustępstwo jest drogą najlepszą w tym wypadku, wzięła samowar i opuściła pokój, mówiąc:
— Przypilnuję sama.
Siedział chwilę przy stole, oparłszy się rękoma; rozgrzany pokój wzmagał podniecenie winem; zdawało mu się, że jest w restauracyi, i pamiętał, że kazał podać kawę. Ręką pocierał spotniałe czoło, zapalił papierosa, rozejrzał się, poznał swój jadalny pokój i znów począł się niecierpliwić z powodu braku kawy czarnej, jedynego i pożądanego lekarstwa w takiej sytuacyi.
— Kawy!... kawy! — wołał półgłosem.
Wreszcie rozgniewany pochwycił nóż, leżący na stole, i zaczął dzwonić o szklankę. Nikt nie przychodził.
— Pogłuchli, czy co?
Podszedł do drzwi, otworzył, wołając głośno:
— Hej! Kawy!... Podawaj!... Kawy! — i zaklął głośno.
Zjawiła się żona.
— Cicho, nie hałasuj, dom zbudzisz.
— Wolno mi krzyczeć! — wrzasnął.
— Cicho! — rzekła drżącym głosem z gniewu, odsunęła go z drzwi i weszła do pokoju.
Spojrzał na nią złemi oczyma i rzekł z drwinami:
— Zofia Władysławówna, pamiętaj, że to mój dom, moja Popielówka, moja wola, ty u mnie tylko pierwsza sługa, nic więcej!
Tych słów zanadto jej było, zmierzyła go oczyma, rzuciła pogardliwe słowo:
— Pijak!... — i wyszła z pokoju.
Zaklął za wychodzącą, znów usiadł przy stole, przysunął do siebie karafkę z wodą i wypił kilka szklanek. Zaczął rozczulać się nad swem nieszczęściem, bez przyjaciela i towarzysza, nad sporem z żoną, rozpamiętywał dzień dzisiejszy, i zwolna mijało podniecenie.
Podszedł do lufcika otwartego, owionął go wiatr chłodny; prawie zupełnie oprzytomniał i rzekł głośno:
— Ano ja był pijany!
Rozmyślał nad przyczyną nieobecności żony; nie zdawał sobie jasno sprawy ani ze swoich, ani z jej słów. Zapragnął wyjaśnienia, czuł rosnącą miłość ku żonie, ogarnęła go nadzwyczajna czułość dla niej. Otworzył drzwi i zawołał nieśmiało:
— Zosiu! Zosieczku! Serce ty moje, duszo, no, przebacz, chodź, zmiłuj się!
Weszła z nachmurzoną twarzą; padł jej do nóg:
— Depc mnie, bij, zabij... ja ciebie niegodny, ale ja ciebie kocham... nie ruszę się z miejsca, póki mi nie przebaczysz, ty, pani moja, ty królowa, daruj mi, daruj!
— Wstań... zawsze mnie przepraszasz i zawsze robisz to samo.
Powstał i, całując jej ręce, mówił:
— To ostatni raz, już nie będę.
— I to słyszałam.
— Ale teraz dotrzymam, zobaczysz.
— Zobaczymy — westchnęła. — A teraz opowiedz mi, tylko szczerze, co robiłeś w Warszawie?
— Pokaż.
Wyjął pugilares i podał. Przeliczyła.
— Jest tylko osiemset pięćdziesiąt.
— A cóż? stracił... Ot zahulał się... no, znalazł ekonoma, chwat chłopiec, jutro przyjedzie..
— Ma świadectwa?
— Najlepsze, a jedyny do koni i zna rygor: służył w dragonach.
— Szkoda Marcińskiego...
— E, stary, uparty, czort go bierz.
— Byłeś u mamy?
— Nie, bo i po co?... wysłuchać kazania o oszczędności? Na to kościół.
— Zawsze wypada ci być.
— Alboż ona wie, czy ja w Warszawie?
— Może się dowiedzieć, bo ty za hulaszczo żyjesz...
— To i co? głowy mi nie urwie.
— Ileż jest jeszcze w banku?
— Dwa tysiące pięćset.
— Bój się Boga, było przecież pięć tysięcy — zawołała przerażona.
— No było, było i więcej, i poszło...
— Ale gdzie? ale jak?
— Ot przyjechał mój towarzysz z Moskwy, no i potrzebował na umor, toż człowieka należy poratować, co? On nieznajomy w Warszawie, to ja mu pożyczył tysiąc.
— Kiedyż odda?
— Przyśle z Moskwy.
— A gdzież pięćset?
— Rozeszło się, to tu, to tam...
— Jakto? W jednym dniu sześćset pięćdziesiąt rubli?
— Któż mówi w jednym dniu?... Ot był tam raz, nie miał drobnych i zadłużył się, tak trzeba zapłacić, bo kredyt upadnie; kupił to i owo do gospodarstwa. No i poszło.
— Ależ, Tadziu, ty mówisz to tak lekko...
— Nu, a smutek wróci pieniądze? Co?
— Bój się Boga, przecież to dopiero siedm miesięcy po ślubie, tyle pieniędzy poszło, a jednak Popielówka odłużona, pamiętaj o tem.
— Wiem o tem; szkoda gadania, toż mam jeszcze dwadzieścia tysięcy zakładnych... nu, dosyć tego, chodźmy spać — ziewnął i wstał.
— Tadziu, przyrzeknij mi jedno.
— Co?
— Nie ruszysz grosza z banku bez mej wiedzy.
— A dobrze... Teraz spać...
Na drugi dzień pan Szyszkowski w kurtce podbitej barankami krymskimi, w butach z cholewami lśniącemi, po zrobionym przeglądzie gospodarskim, wszedł zgłodniały do pokoju jadalnego razem z nowo przyjętym ekonomem Michałem Wierczakiem, wysokim, sztywnym szatynem, którego twarz zawsze uśmiechnięta, z zarostem krótko przystrzyżonym, nosiła na sobie cechę owej służbistości, gotowej na skinienie najlżejsze.
— Napijesz się wódki? co?
— Jeśli łaska jaśnie wielmożnego pana.
— Ja dla dobrych mam łaskę; tak wypijesz? co?
— Dobrze, jaśnie panie!
Nalał dwa spore kieliszki wódki, stuknął:
— Pij zdrów.
— Za zdrowie jaśnie pana.
— A teraz siadaj, może się coś znajdzie na przekąskę.
— Dziękuję, jaśnie panie, ja nie przywykł do przekąski.
— Ot, chwat z ciebie... ale ty nie pijak?
— Uchowaj Boże, jaśnie panie... tylko przy sposobności...
Weszła pani Zofia i spojrzała dumnie na ekonoma.
— Czy to konferencya gospodarska?
— Ot, niby tak, niby nie — odparł mąż lekko zmieszany — zrobiliśmy przegląd koni i zaszli na wódkę.
— Czy i krowy oglądał już...
— Wierczak — podpowiedział ekonom z ukłonem.
— Tak... Wierczak?
— Jeszcze nie zdążyłem, jasna pani.
— Proszę zobaczyć, czy dostały już na południe.
Wyszedł w ukłonach, zgięty we dwoje.
— Ot, ty wielka pani, tak go wygnałaś jak psa od misy — rzekł mąż, trochę zdziwiony i poirytowany.
— Z takimi ludźmi nie można inaczej...
— Nu, tak i ja szlachcic, ale uszanuję człowieka pracy...
— Dziś wejdzie do pokoju jadalnego, a jutro do salonu mu się zechce...
— E nie, on zna miarę.
— Ty ich nie znasz; raz pozwolisz, i już przepadło.
— Może twoja racya... Tak na drugi raz pogadam z nim w kancelaryi.
— To będzie najstosowniej.
W kilka dni później, spostrzegła pani Zofia, że mąż każe przynosić do oficyny wódkę z kredensu i przekąski.
— Dlaczego nie przychodzisz do jadalnego pokoju?... Lokaj po drodze sam pije i drugich częstuje...
— Widziałaś, co?
— Sposobność robi złodzieja.
— Ja nie zwykł o człowieku źle mówić, póki nie sprawdzę — odparł dość surowo.
— Ale nie widzę racyi, abyś tam jadł...
— Nu, a ja mam racyę... Toż ty wódki nie znosisz — zaśmiał się drwiąco — a ja do lustra pić nie umiem.
— A tam do kogo przypijasz? — spytała z rumieńcem na twarzy.
— Jak się zdarzy... czasem gumienny... czasem interesant...
— I Wierczak — dodała z ironią.
— Czy to nie człowiek? czy nie pracuje? To chwat chłopiec! Jak on jeździ! a na koniach się zna!
— Cóż dziwnego, służył w kawaleryi...
— Ba, nie on jeden; ale drugi jest głupi, a on mądry i sprytny... Ot, i teraz wykazał jak na dłoni, że z owsem, prosem, grochem i żytem daleko się nie zajedzie... no i mam plan...
— Jaki?
— Tak będę siał mak, słoneczniki, gorczycę, rzepak... i zbiorę tysiące z włóki waszej.
— Nie znam się na tem, ale czy nie lepiej iść drogą utartą, jak wszyscy sąsiedzi nasi?
— Cóż? mam iść za nimi, jak cielę za krową? Ja im pokażę, jak się gospodaruje... Ot, gospodarstwo przemysłowe to sztuka!
— Może, ja nie wiem...
— Tak po cóż gadasz?... Ot, jak morga da po sto pudów rzepaku, jest już z włóki trzy tysiące dwieście rubli... a jak mak urodzi, da więcej...
— Jeśli urodzi.
— Co nie ma urodzić?... Rodzi ludziom, urodzi i nam.
— Daj Boże... ale miałabym, Tadziu, prośbę do ciebie...
— Słucham.
Mówiła z ociąganiem, spoglądając badawczo w twarz męża, popijającego czarną kawę.
— Prosiłabym ciebie, abyś... tego ekonoma... Wierczaka... nie spoufalał z sobą...
— Hm... dlaczego to mówisz?
— Widzisz, już nawet służba przebąkuje, że on ma u nas śniadanie codziennie... to nie wypada...
Zaśmiał się głośno.
— Ot, znalazła ty racyę!?... Nie wypada, nie wypada, u was wszystko nie wypada... Formy, polityka, komedya... Jak pracuje, uczcijże go, przywiąż do siebie, toż on człowiek, jak i ty...
— Ale jak można z nim pić? — zawołała rozdrażniona.
— Tak z kim? co?
— Pojedź na jarmark, poznaj się z naszymi sąsiadami, ludźmi twego stanu i wychowania...
— Ot gadasz, aby gadać... Toż byłem na jarmarkach, poznałem, i cóż?.. ani pić, ani siedzieć nie umieją, głupcy, im tylko na śmieszki w głowie... a to mówią, że ja śpiewam, że gadam nie po waszemu, że inną mam uprząż, inne konie... a każdy z nich pan, choć u Żyda w kieszeni siedzi, i każdego kupiłbym za dziesiątek tysięcy...
— Może źle trafiłeś...
— Co mam źle trafiać? Oni wszyscy jednacy.
— Szkoda, że nie zrobiliśmy wizyt poślubnych...
— Nu, teraz już za późno — spojrzał na jej figurę, a widząc rumieniec młodej kobiety, zaśmiał się — ot, panieński wstyd u ciebie, ale ja nie żałuję tych wizyt, bo ja domator...
Po chwili milczenia rzekła z uśmiechem:
— Może spróbujesz, Tadziu, mego domowego likieru?
— A maszże ty co dobrego?
— Spróbuj.
Wyjęła z kredensu flaszkę i nalała. Dotknął ustami, chwilkę się namyślał:
— Nu... niezły... a jak robisz?
— To mój sekret.
Znów się napił.
— Daj drugi... tak majątku na nim nie zrobisz... ale dobry... w tem rzecz, że mocny... nawet nie byłoby mi wstyd przed ludźmi...
— Mój Tadziu — zaczęła, czerwieniąc się.
— Tak cóż?
— Mam nietylko likier, ale i miód stary...
— Hm... miód księdzem czuć... ale twój może i dobry...
— Chciałabym się pochwalić...
— I przed kimże?
— Masz tylu przyjaciół, znajomych w Warszawie... zaproś ich do nas...
— Tak po co?
— Tobie się nudzi, przykrzy, a ci już nie wystarczam...
— Nie dziwo... toż słabość u ciebie za pasem... — śmiał się.
— Otóż radabym poznać twych przyjaciół, poproś... Może polowanie jakie?
Zaśmiał się.
— Ot, wylazła i baba z ciebie, Zosiu... Toż w marcu niema polowania, to czas weselny u zwierzyny, nie godzi się przeszkadzać...
— Nie wiedziałam...
— Ja się nie dziwię, bo i ja nie wiem, kiedy zmienić kurę na pulardę, a koguta na kapłona...
— Ty zawsze z dowcipami niewczesnymi — mówiła z udanem niezadowoleniem.
— Ja tylko szczery...
— Syn! — zawołała pani Bielska, otwierając drzwi z sypialnego do gabinetu.
— Chwała Bogu! — krzyknął uradowany pan Szyszkowski, podskoczył do teści, całując z wylaniem jej ręce. — Tak syn... to dobrze! A jakże Zosia?
— Lżej jej trochę.
— Tak i myślę — zaśmiał się z zadowoleniem.
Po odejściu matki chodził po pokoju uśmiechnięty, rozradowany, zacierał ręce i rad był podzielić się z każdym tą ważną wiadomością.
— Jaśnie panie, rządca przyszedł — meldował lokaj.
— A wiesz, że mam syna? co?
— Niech Pan Bóg da zdrowie jemu i jasnej pani.
— Tak masz na piwo... jak ja wesoły, to i tobie niech będzie wesoło... A zawołaj Wierczaka do pokoju jadalnego...
— Słucham, jaśnie pana...
Przeszedł do pokoju i rzekł do wchodzącego ekonoma:
— Syna mam!
— A my dziedzica! — zawołał ekonom z zapałem.
— Wypijemy jego zdrowie, co?
— Należy się, bo nie zginą już tacy panowie na Popielówce...
Wypili po kieliszku wódki.
— Jaśnie panie, mak zeszedł jak wianki panny młodej, niczem rozmaryn...
— Chce ci się, Wierczak, drugiego kieliszka... tak pij... dziś ja dobry, ot serce oddałbym każdemu...
— Słoneczniki, jaśnie panie, wyszły z ziemi, aż miło... O, urodzaj będzie.
— Hm... ile da dziesięcina maku?
— Sto pudów, po trzy ruble co najmniej, będzie trzysta...
— W to mi graj... — zaśmiał się uśmiechnięty... — no, a słoneczniki?
— Może tyle, a może i więcej...
— Hm... to nie wadziłoby się napić czegoś lepszego, co?
— Jeśli łaska jaśnie dziedzica..
Zadzwonił i kazał podać butelkę szampana.
— Wierczak... słuchaj, a ziemia pod nie jest słaba, co?
— Trudno o lepszą, jaśnie panie... a jeśli maczek rodzi się w pszenicy, to na dobrej ziemi, i to sam jeden, da plon bogaty.
— Jak pokpisz... pójdziesz precz, bo mnie ci i owi straszą, że nic nie będzie...
— Niech jasny pan będzie spokojny, głową moją odpowiadam.
— Wolałbym kieszenią... — śmiał się.
— Tu nie przywykli do gospodarki forsownej, im aby żyto, owies, jęczmień... Jasny pan ich wszystkich nauczy, będą naśladowali i błogosławili jasnego pana... jak mi Boga przy skonaniu.
— No, no, zobaczymy, Wierczak — uśmiechnął się zadowolony, pochlebiało mu bowiem, że on wprowadzi gospodarkę rolną na nowe tory.
— Jaśnie panie...
— Co takiego?
— Gdyby jasny pan pozwolił..
— Gadaj.
— Co my z tych łąk mamy?... Trochę kwaśnego siana, ot dobre na podściół... łąki opłaciłyby się sowicie, gdyby na nich woły postawić... woły teraz tanie... a wypasione zapłacą trzykrotnie mokre łąki...
— Hm... pomyślę...
— Żydzi co rok to robią i grubo zarabiają... a my mamy łąki nasze, kilkaset rubli na woły, i interes opłaci się stokrotnie.
— Hm... hm... masz głowę... to był i mój plan... ano zobaczymy...
Pił szampanem zdrowie syna, rodu Szyszkowskich i dziedziców Popielówki, uparł się, by wypić zdrowie żony, klęcząc u jej łóżka. Z trudnością pani Bielska powstrzymała go od tego toastu, tłómacząc, że spokojność jest konieczna, i w imieniu córki umoczyła usta w kieliszku szampana.
Teścia zaniepokojona wielkimi wydatkami gospodarskimi, dowiedziawszy się od córki, że z pieniędzy złożonych w banku zostały dwa tysiące, odezwała się do zięcia po kilkunastu dniach pobytu:
— Pojechałabym chętnie obejrzeć pola i twoje gospodarstwo... Możesz mi, Tadeuszu, towarzyszyć...
— Bardzom rad.
Wyjechali; pokazywał z dumą pola, obsiane makiem, słonecznikami i kukurydzą.
— A gdzież owies? jęczmień? proso?
— Ot rutynistka z mamy... zawsze to samo siać znudzi się ziemi i ludziom... Ja inaczej... za morgę maku kupię owsa na cały rok... W tem sztuka sprzedawać co drogie, a kupować co tanie... ot i cały sekret milionerów.
— Jednak... obawiam się... to tak ryzykownie...
— Iii! nic mi nie będzie... A na łąkach woły postawię, to dopiero interes... U was wszystko po staremu, a ja nowy człowiek...
— Jednak to zbyt wielkie ryzyko, a obrobienie maku, słoneczników, kukurydzy i buraków będzie kosztowało szalone pieniądze...
— Kto nie ryzykuje, nic nie ma, bo to słuszna gadka: syp złoto, zbierzesz złoto; w tem cała sztuka.
— Daj Boże, daj Boże — westchnęła — ale tak się obawiam o was...
— Ot puste gadanie, toż mam jeszcze dwadzieścia tysięcy na zakładnej — nachmurzył się.
— A jeśli i one pójdą...
— Zostaje mi Popielówka; toż sama mama mówiła, że to złote jabłko.
— Daj wam Boże...
Milcząc, wracali do domu, przed którym zastali dworską furmankę i Wierczaka, rozpakowującego przywiezioną wielką skrzynię.
— A co, Wierczak, przyjechałeś już?
— Śpieszyłem, jaśnie panie...
— Co to takiego? — spytała teścia.
— Kolebka dla infanta — zaśmiał się szczerze. — Obstalowałem onegdaj w Warszawie, a Wierczak przywiózł.
Czekali na wyjęcie z paki. Komenderował Wierczak lokajem i parobkiem, pomagającymi mu w odbiciu wieka.
Ostrożnie wyjęli kolebkę w kształcie łodzi, bogato inkrustowaną srebrem, na biegunach kształtu łabędzi.
— Cudo! — krzyknął Wierczak, składając ręce z podziwu.
— Sam wybrałem — dodał zadowolony z siebie i uśmiechnięty pan Szyszkowski.
Pani Bielska spoglądała chmurnie na kolebkę bogatą, obliczając w myśli wydatki, poczynione przez zięcia w czasie jej pobytu, gdyż kupił młodej matce garnitur szmaragdowy, malutkiemu synkowi srebrny przyrząd do herbaty na sześć osób, a teraz ta zbytkowna kołyska.
Pan Szyszkowski, zdziwiony jej milczeniem, a żądny uznania i pochwały, spytał:
— Mamo, czy nie jest ładna rzecz?
— Ładna kolebka, ale też musi kosztować bardzo drogo.
— Co tam pieniądz! — wzruszył ramionami lekceważąco — w tem historya, czy to piękne...
— Po co jednak te zbytki dla dziecka?
— Zbytki!? — uśmiechnął się — toż ja przychyliłbym mu nieba, gwiazdami otoczył, a to drobnostka... Ot przyda się jeszcze na przyszłość...
— Może masz i słuszność... Pójdę do Zosi — rzekła na odchodnem.
Nachmurzył się pan Szyszkowski i szepnął dość głośno za odchodzącą:
— Ot i zapłata za moje dobre serce! — a po chwili dodał: — Wierczak, tak ty zmęczony, chodź, napij się wódki, a ty — zwrócił się do lokaja — zanieś kołyskę do pani.
— Jaśnie panie — mówił ekonom, stojąc pokornie we drzwiach w pokoju jadalnym — dziś, gdym jechał przez miasteczko, napierał się Judka, abym go podwiózł do Popielówki...
— Judka? a ten czego?
— Mówił, że ma interes do jasnego pana... ale nie wziąłem go, powiedziałem, że jasny pan dziedzic bardzo zajęty.
Pan Szyszkowski przeszedł się chmurny po pokoju, ręką przyciskał białe czoło, jak gdyby chciał sobie przypomnieć, wreszcie rzekł:
— Dobrześ zrobił, Wierczak; póki starsza pani u nas, nie wpuszczaj żadnego żyda, rozumiesz?
— Słucham jaśnie panie...
Pan Szyszkowski, pocierając ciemny zarost ręką, patrzał przez okno w ogród, obliczając swe długi. Przyrzekłszy żonie, że bez zawiadomienia jej nie ruszy pieniędzy z banku, a potrzebując na wydatki gospodarcze, prezenty, wyjazdy, w sekrecie przed żoną pozaciągał długi w miasteczku. Był przekonany, że z urodzajów tegorocznych nietylko wszystkie zapłaci, ale zostanie mu w ręku poważny kapitał, to też po krótkiem zmartwieniu rozweselił twarz i już uśmiechnięty zwrócił się do Wierczaka:
— Byłem dziś w polu, wszystko wzeszło ładnie...
— Starałem się, jaśnie panie...
— Tak wypij drugi kieliszek.
— Jeśli łaska... Teraz idzie o ręce robocze; u nas we wsi za mało ludzi, może jaśnie pan każe posłać furmanki do wsi sąsiednich.
— Jak trzeba, to trzeba... byle niezbyt dużo.
— Sądzę, że na każdą morgę wyjdzie osiemnaście do dwudziestu robotnic.
— Hm... a po ile dziennie?
— To zależy; będę się starał, jaśnie panie, najtaniej.
— Ileż?
— Obrobienie stu pięćdziesięciu morgów będzie kosztowało do tysiąca rubli.
— Ho, ho, ho, tak dużo!?
— To niedrogo, jaśnie panie... tu, chwała Bogu, jest dosyć rąk roboczych... sto razy gorzej na Ukrainie, a jednak tam są wielkie dochody z majątków.
— Ciężko...
— Ośmielam się też przypomnieć jasnemu panu termin jarmarku w Łowiczu; tam można tanio kupić dobre woły.
— Kiedyż to?
— Za trzy dni.
Po chwili milczenia rzekł pan Szyszkowski:
— Każ mi, Wierczak, przygotować konie i wózek żółty; pojadę do miasteczka.
Ekonom skłonił się uniżenie i wyszedł spełnić rozkaz.
Po jego wyjściu obliczał właściciel potrzebne mu fundusze, szepcąc półgłosem:
— Tysiąc rubli robocizna... Woły?... hm... z jakie tysiąc pięćset... no, a wydatki domowe i inne... z pięćset rubli... razem trzy tysiące!
Sposępniał, zawahał się nad zrobieniem długu, mrucząc:
— Zje mnie to gospodarstwo...
Wkrótce błysnęła jednak przed nim nadzieja bogatych urodzajów, i z rozjaśnioną twarzą rzekł niemal głośno:
— Ot, głupstwo... toż zapłacę wszystkim, aby zbiorów doczekać.
Im bliżej zbiorów, tem bardziej malały nadzieje tegorocznych dochodów, nietylko owe nadmierne, wmawiane przez ekonoma, przyjęte i piastowane przez właściciela z uporem człowieka, ratującego się z powodzi kłopotów i przykrości, ale żniwo obiecywało zaledwie zwrócenie kosztów, wyłożonych na uprawę.
Pierwsi żydzi wierzyciele, nieomylny barometr w tych wypadkach, zaczęli coraz częściej najeżdżać dwór Popielówki, upominając się natarczywie o zaległe procenty i kapitał. Właściciel, chcąc uniknąć przykrości spotkania, długich rozpraw i kłamliwych tłómaczeń, wyjeżdżał coraz częściej z domu do Warszawy, zostawiając załatwienie tego rodzaju interesów Wierczakowi, a w części i zmartwionej żonie.
— Jaśnie panie — mówił Wierczak, korzystając z chwili powrotu — konie pochudły, zesłabły, ani wozić, ani orać nimi...
— Czy ja pilnuję remanentu? — odparł chmurny.
— Owsa niema, żyją trawą, a ta sił nie doda... Boruch odmówił dalszej dostawy; co robić?
— Twoja wina, psi synu! Won mi z oczu, nie mają konie co żreć, daj im własną skórę. Won!
Ekonom z pokornym ukłonem wycofał się z pokoju.
Właściciel chodził zły po gabinecie, potrącając gniewnie krzesła; przez otwarte okno dojrzał ekonoma.
— Hej! Wierczak! Sam tu!... Do okna, durniu!
— Słucham jaśnie pana.
— Pytał kto o woły?
— Był jeden żyd... dawał po pięćdziesiąt rubli za sztukę.
— Co? — zaczerwienił się z gniewu — płaciłem po siedemdziesiąt pięć!
— Marne, wychudzone, a teraz w robocie dzień w dzień.
— Ot, tobie masz!... Takie twoje gospodarstwo, psi synu! — zaklął.
— Jaśnie pan sam kazał...
— Hm... ja kazał?... nu, niech i tak będzie... Zawołaj żyda, niech da, com zapłacił.
— Nie zechce, jaśnie panie... bydło staniało... nawet sześćdziesięciu nie da.
Namyślał się chwilę; wreszcie, machnąwszy ręką, rzekł:
— Iii, jeden czort... niech da pięćdziesiąt, bo przy twojem gospodarstwie jeszcze pozdychają... Mamy pięć wołów, co?
— Meldowałem w zeszłym tygodniu jasnemu panu, że jedna sztuka padła...
— Ot, pasy drzeć z ciebie, psie nasienie!
— Nie moja wina... krew napadła...
— Zawołaj żyda!... Ruszaj!...
Po chwili otworzyły się cicho drzwi z dalszych pokojów, i stanęła w nich pani Zofia, pobladła, z sińcami pod oczyma, w starej, podniszczonej sukni, uczesana niedbale.
— Tadziu! — przemówiła nieśmiało.
Odwrócił się chmurny od okna.
— Czego chcesz?
— Mam z tobą do pomówienia.
— Tak i gadaj... byle krótko.
Weszła, zamykając starannie drzwi za sobą, i usiadła na kanapce.
Stanął przed nią, zapalając papierosa, ubrany w nowy garnitur, spojrzał drwiąco na jej zaplamioną suknię, a chowając srebrny portcygar w boczną kieszeń, odezwał się:
— Ot, młoda żonka z ciebie: suknia jak u klucznicy, trzewiki stare, włosy na cztery wiatry, ręce brudne... tak i przyjemność mężowi...
— Stroje nie są mi w głowie... a zresztą po co mi się ubierać, kiedy ty zawsze za domem...
— Tak nie głupim słuchać twego narzekania i widzieć cię taką osowiałą i beksiwą... żona powinna być wesoła jak kotka, a strojna jak na bal... tożbym siedział w domu i hołubił ciebie...
— O tem później pogadamy — westchnęła.
— A teraz o czem? — zaśmiał się.
— Wczoraj był Judka...
— Było go za drzwi wyrzucić.
— Upomina się o pięć tysięcy...
— Tak? skądże to naliczył?
— Ma już wyrok i grozi komornikiem — zalała się łzami.
— Złodziej, psia wiara żyd! — wybuchnął gniewnie — obiecał mi czekać do zimowej pory.
Chodził zły po pokoju, trąc brodę zapamiętale.
— Tadziu, my już zrujnowani...
— Ot głupstwa gadasz... mam jeszcze dwadzieścia tysięcy...
— I one nie pomogą, jeśli ty się nie zmienisz... Zginiemy bez ratunku, i co będzie? — płakała cicho.
— Ot głupie gadanie, jakże mam się zmienić? Jakiegoś mnie poznała, takiego mnie masz.
— Ty byłeś inny... teraz pijesz, hulasz, tracisz w tej Warszawie Bóg wie z kim... — zaszlochała.
— Ot tobie masz, już płacz! że ci też raz te łzy nie wyschną.
Płakała, łkając cicho.
— Tak mówisz, że ja tracę, hulam, no a za czyje pieniądze? Może za twoje?... Czy ja wziął co za tobą? czy choć kopiejkę?... W domu nudno, smutno, ciągłe sceny, komedye, płacze... a ja wesoły człowiek, nie lubię tego, i znalazł sobie kamratów dobrych, to i jadę do nich.
— Ale kto taki? Oni cię wyzyskują, zabierają pieniądze, jakieś urwisy...
— Ot, milczałabyś i tyle... to porządni ludzie, urzędnicy z kolei, z banków, z kantorów, oni mają honor, a nie są tak zarozumiali i głupi, jak wasze szlachcice, co to umieją gadać tylko o gospodarstwie, podatkach, polityce, ani z nimi pić, ani się weselić po ludzku.
— Bo ich nie stać na wybryki szalone.
— To niech sobie siedzą na wsi... czort z nimi... Czy już skończyłaś?
Otarła oczy z łez, wstała i z wymuszonym uśmiechem zbliżyła się do męża.
— Tadziu, mój drogi Tadziu — mówiła czule, całując go — ureguluj te długi, zaprzestań hulatyk...
— Hm... łatwo gadać: ureguluj długi! — uśmiechnął się — ale jak? ale skąd?
— Możebyś dostał na hypotekę... zawsze to mniejszy procent, aniżeli lichwa żydowska.
— Tak pomyślę o tem, poradzę się... Ot pisał ja po pieniądze do mojego wierzyciela; przyjdą, tak skończą się wszystkie kłopoty.
— Mój dobry, mój drogi, nie rób już więcej długów — mówiła z przymileniem — pomyśl, że masz syna i obowiązki względem niego.
— Eh, będzie dosyć i dla mnie, i dla niego... A on zdrów?
Wszczęli rozmowę o dziecku, służbie, wypadkach gospodarczych...
W czasie obiadu nadjechał posłaniec z poczty.
— Nu, jest i mój list — zawołał uradowany, rozrywając z pośpiechem kopertę.
Żona pełna oczekiwania wpatrywała się w twarz męża, a widząc jego uśmiech zadowolenia, odetchnęła głęboko, jak gdyby pozbyła się ciężaru.
— Ot, dzielny mały, dobry człowiek — rzekł, skończywszy list.
— Od kogo, Tadziu?
— Pisze mi ten mój przyjaciel, u którego mam pod zakładną, że wysłał mi do banku tysiąc pięćset, a resztę odda zimową porą, jak przyjadę do niego... Ot, chwat chłopiec!
— Tadziu, ale ty użyjesz tych pieniędzy na spłatę długów?
— Tak, koniecznie... Czy ty myślałaś, że mnie te długi nie bolą, co?
— Kiedy pojedziesz po pieniądze? — spytała zaniepokojona.
Wyjął zegarek, spojrzał.
— Dziś za późno, szkoda, bank zamknięty... tak jutro raniutko...
— A wrócisz?
— Et, człowiek wie kiedy wyjeżdża, ale nie wie kiedy wróci — uśmiechnął się.
— Mój Tadziu, wróć wieczorem do domu, bardzo cię proszę...
— Chcesz, to i wrócę.
— Sama wyjadę na kolej po ciebie, wróć wcześnie...
— A pocóż tobie wyjeżdżać? Czy ty mój żandarm? co?
— Wierzę, że gdy sama wyjadę, ty się postarasz wrócić wcześnie.
Poszukał rozkładu jazdy koleją i odpowiedział po namyśle:
— Ot, wstyd, abyś czekała na stacyi, to już wrócę o godzinie 9 minut 40 nocną porą...
— Tak późno?
— Raniej nie mogę... Mam bank, interesy, sprawunki...
— Ale wrócisz napewno? Będę czekała chociażby całą noc.
— No, u mnie słowo nie wróbel, tak mówię, że wrócę i koniec.
Pani Zofia, przyjechawszy dość wcześnie na dworzec kolei żelaznej, usiadła przy bocznym stoliku w obszernej sali restauracyjnej. Sala podłużna, oświetlona słabo czterema lampami nafcianemi, z wielkim stołem pośrodku, ozdobionym nieśmiertelnie nudnymi bukietami z zeschłych, pomalowanych i zapylonych roślin i piór, z piramidami pustych butelek z etykietami win i koniaków, z popstrzoną paterą na bułki, z rozwieszonymi na ścianach rozkładami pociągów, miała w sobie coś ze zbiornika nudów, zgromadzonych ze wszystkich stron świata; nużyła jednostajnością i kosmopolitycznym układem mebli; męczyła nieustannem oczekiwaniem gości i przyjezdnych; czuć ją było kurzem, pyłem i dymem węglowym, zapachem wódki i piwa, odorem zepsutej kuchni i parą gotującego się samowara.
Ziewające nudy przerywał tylko łoskot przesuwanych wagonów na stacyi i zmęczone ruchy bufetowej, porządkującej talerzyki z przekąskami na ladzie.
Przed nadejściem pociągu z Warszawy, zjawił się w sali garson, młody, niewyraźny blondyn, z przebiegłym uśmiechem na zużytej twarzy; podszedł cicho do siedzącej pani Zofii, pytając z ukłonem:
— Może herbaty? kawy?
— Dziękuję — a chociaż wiedziała dobrze godzinę przybycia pociągu, spytała, kiedy przyjdzie z Warszawy.
— Za dwadzieścia minut.
— Dobrze.
Po chwili weszło kilku podróżnych, stawiając hałaśliwie podręczne kuferki na kanapki plecione. Do sali weszli szybko dwaj urzędnicy kolejowi, widoczni po mundurach, stanęli przed bufetem:
— Dwa mocnej... z kroplami...
— Dla mnie czystej.
— Panie naczelniku — przemówił szczupły brunet z wielkim wąsem — lepsza z kroplami.
— Wam w ekspedycyi padają krople z ekspedycyi — zaśmiał się naczelnik, nizki, przysadkowaty blondyn — ale u nas w ruchu bieda.
— Wolne żarty! — uśmiechnął się ekspedytor — co kapnie, to i wsiąknie bez śladu.
— W kieszeń... Hej, pani, jeszcze dwa kieliszki.
— Nie mogę, jak Boga mego, nie mogę więcej — zaklinał się ekspedytor.
— Wstyd, panie Sielski — gromił pół żartem naczelnik — taki z pana Polak, co? Ucz się pan u Szyszkowskiego.
— Oho, z tej beczki, panie naczelniku, jak pić, to pić... Proszę jeszcze o dwa, ale mocnej.
Pani Zofia, usłyszawszy nazwisko męża, zwróciła baczną u wagę na pijących urzędników, którzy jednak w tej chwili byli zajęci sprawami kolejowemi i kolejką wódki.
Drzwi wejściowe otworzyły się szeroko, szwajcar zadzwonił, wygłaszając donośnym głosem:
— Pociąg z Warszawy...
Z wagonu drugiej klasy wyszedł pan Szyszkowski, uśmiechnięty, rozweselony, a zobaczywszy żonę, zbliżył się i ucałował głośno.
— Tak nie sam ja przyjechał, ale ot przywiózł moich przyjaciół — wskazał głową dwóch panów, w skromnych, wyszarzanych paltotach, którzy lekko zmieszani, z uśmiechem zbliżyli się do pani Zofii.
— To najlepszy mój druh, Michał Piotrowski...
— Przepraszam cię, Tadeuszu, bo nazywam się Piotr Michałowski, urzędnik banku.
— Ot jeden czort — śmiał się zbyt głośno pan Szyszkowski — jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał...
— Może i mnie przedstawisz pani?
— A jakże, dlaczego nie, toż ty mój przyjaciel... Konstanty... jakże tobie, co?
— Brośkiewicz — podpowiedział.
— Tak, tak, Brośkiewicz... W gazetach pisze... ot reporter taki, ale pije jak bąk, prawdziwa bibuła.
— Pani zna męża, on zawsze żartuje — uśmiechnął się.
— Tak chodźmy oblać wasz przyjazd, ja gospodarz, po kieliszku na początek — i szedł w kierunku sali restauracyjnej.
Pani Zofia stała zmieszana, nie wiedząc co począć. Poznała, że mąż i jego goście są już podchmieleni, obawiała się wywołania głośnej awantury, radaby zniknąć, ale znów strach o pieniądze, przywiezione przez męża, zmuszał ją do pozostania na stacyi i odwiezienia męża do domu.
Wszyscy trzej szli, a mąż, spostrzegłszy ociąganie się żony, zawołał:
— Chodź, Zosiu z nami... na chwilę... zaraz pojedziemy, jak cię kocham...
We drzwiach spotkali wychodzących naczelnika i ekspedytora.
— Ot, szczęście! — krzyknął pan Szyszkowski — wypijesz z nami, naczelniku, co?
— Dziękuję, dopiero co piłem.
— Iii, jeden jeszcze się zmieści... chodź — i wziąwszy za ramię, prowadził z sobą.
Pani Zofia usiadła opodal przy stole, patrząc z żalem i wstrętem na hałasujących przy bufecie mężczyzn.
— Dla mnie angielską gorzką!
— Koniak, aby dobry!
— Tylko czysta!
— A pani nie pija? — spytał męża pan Michałowski, brunet z twarzą zmęczoną, silący się na elegancyę.
— Zosieńku, duszko, tak wypij likieru.
Pan Brośkiewicz, przysadkowaty blondyn, z nierównym zarostem na twarzy zniszczonej, wytartej jak stare trzygroszniaki, z rysami zlewającymi się z sobą, niewyraźnymi, podszedł do stolika chwiejnym, kaczym krokiem, mówiąc ze słodkim uśmiechem:
— Kieliszeczek likierku, pani dobrodziejko, malutki...
— Dziękuję.
— Ale taki maciupki kieliszunio likiereczku słodziutkiego — zapraszał, rozszerzając usta w uśmiechu.
— Dziękuję.
— Pójdź tu, Konstanty! — krzyknął amfitryon — nie uprosisz, ja ją znam.
Wypili jeden kieliszek, zjedli przekąski, wypili drugi i usiedli przy stole pani Zofii, milczącej, chmurnej, z wypiekami na bladej twarzy.
— Jedźmy już, Tadziu — prosiła.
— Zaraz, zaraz... ot po kieliszku szampana i pojedziemy.
— Tadziu! — zawołała z wyrzutem.
— Mało jeden kieliszek? — zaśmiał się — tak będą dwa.
— Nie sprzeciwiaj mu się, pani — szepnął naczelnik, siedzący obok niej.
— Hej, szampana, a żywo!
Pani Zofii zakręciły się łzy w oczach; spostrzegł to mąż:
— No, no, nie martw się, Zosiu: pieniądze są, ot, patrz!
Wyjął garść złotych monet, a gdy kładł gwałtownie na stół, kilka stoczyło się na ziemię, dzwoniąc na kamiennej posadzce.
Reporter i urzędnik porwali się do podnoszenia pieniędzy.
— Siedźcie, to nie wasza rzecz! — zawołał ostro. — Hej, człowiek! pozbieraj, a nie ukradnij, bo ubiję.
— Ja nie złodziej — mruknął garson, schylając się po monety.
— Milcz, psi synu! — wrzasnął.
— Milcz! — dodał groźnie naczelnik.
Garson coś zamamrotał, pan Szyszkowski porwał talerz leżący ze stołu i rzucił w kierunku garsona.
— Ja ciebie nauczę odpowiadać panu... won wypędzę... hej, żandarm!
Przybiegła bufetowa z butelką szampana i, złorzecząc garsonowi, przebłagała rozgniewanego, nalewając w kieliszki.
— No, Zosieńku: kieliszek!
— Nie mogę — połykała łzy cisnące się.
— Tak co z tobą?.. No, zdrowie mojej żony, a duszkiem!
Wstali z ukłonami głębokimi.
— Hej! Oddałeś mi, coś znalazł.
— Tak, jaśnie panie.
— Masz, durniu, dla ciebie — i dał mu złotą monetę. — Znaj pana, i czuj duch!
— Tadziu! — przemówiła z żalem.
— Tak jedziemy już... Ty, Zosieńku, z gośćmi powozem, a ja z naczelnikiem na wózku.
— Ja nie mogę jechać; jutro u mnie służba.
— To i ja się nie ruszę: ty mój najlepszy przyjaciel, ja nie jadę bez ciebie.
— Nie mogę.
— Jedź z nami, naczelniku — namawiali go — i my jutro mamy robotę.
— Ee, co tam wasza robota — rzekł z lekceważeniem — radca w biurze spać możesz, a pan jak nie napisze, to i lepiej dla gazety.
— Ot, chwat z ciebie! — śmiał się gospodarz zabawy — zaraz widać, żeś nasz, szczery, prawdziwy człowiek — i całował w oba policzki — jedź ze mną, albo pijmy tutaj całą noc.
Do sali wszedł ekspedytor; pan Szyszkowski, zobaczywszy go, wstał i szedł ku niemu.
— Panie naczelniku — szeptała pani Zofia, zalewając się łzami — jedź pan z nim na miłość Boga: on ma przy sobie pieniądze, pogubi, straci...
Właśnie wracał, prowadząc za rękę ociągającego się ekspedytora, a widząc żonę nachyloną, zawołał:
— A ty co mówisz tam? ha?
— Proszę do nas naczelnika — bąknęła.
— Jedziesz, co?
— Jeśli dasz słowo, że odeszlesz mnie na piątą rano... pojadę.
— Tak jazda... a słowo daję... ale i ekspedytor z nami, to dobry chłop.
Wnet wyszukano furmanki, i całe towarzystwo jechało do Popielówki.
Pani Zofia z naczelnikiem w powozie, a reszta panów najętymi wózkami, śmiejąc się, hałasując, śpiewając fałszywie piosnki operetkowe.
We dworze trwała zabawa do białego dnia.
— No, i cóż, Zosiu? — spytał, pomagając żonie wysiąść z powozu — co powiedziała mama?
— Chodźmy do pokoju... powiem ci... A jakże mały? zdrów?
— Co mu brakuje? — wzruszył ramionami, idąc za żoną — alboż on zna co życie, co kłopoty?
Rozebrała się szybko z paltocika, mówiąc:
— Zaraz przyjdę, tylko zajrzę do dziecka.
Po dobrej chwili weszła do gabinetu, w którym kręcił się niecierpliwy mąż:
— Tak gadaj raz...
Usiadła na foteliku i zwolna zaczęła:
— Byłam u mamy...
— Wiem; co powiedziała?
— Przedstawiłam stan naszych interesów szczegółowo i prosiłam bardzo o ustąpienie pierwszeństwa w księdze hypotecznej...
— Stare rzeczy; ty gadaj, czy zgodziła się, albo nie?
— Ciągle mi przerywasz...
— A ty się wleczesz, jak po błocie.
— Mama zmartwiła się bardzo, płakała, radziła, byś podjął resztę kapitału i oczyścił Popielówkę...
— Ot głupia rada! Jato wiem i bez niej; idzie o czas...
— Mama ze względu, że ta suma stanowi cały fundusz i jej i Julci, nie zgodziła się na propozycyę.
— Tak było od razu powiedzieć, a ty kołujesz czort wie po co.
Chwilę chodził po pokoju, wreszcie stanął przed żoną i zaczął głosem podniesionym:
— Ot i żyj tu z wami!... Swój swemu nie wierzy, nie pomoże, tak każdy zginąć musi... Niby to matka, taka dobra, czuła, miłosierna, a przyjdzie do kopiejki, oho! wyłazi prawda... U was każdy taki: wszystko blaga, komedya, żadnej szczerości...
Pani Zofia na razie słuchała spokojnie, ale podniecona krytyką matki, rozżalona do męża za straty poniesione, rzekła surowo:
— Bądź sprawiedliwy i nie przypisuj swej winy innym.
— Ot, wybrała się! — zaśmiał się z goryczą.
— Mama postąpiła słusznie, i nie możesz narzekać... a ci inni, którymi kłujesz mnie, ani nie warci wspomnienia...
— Oho, aż tak jedziesz...
— Kogo ty poznałeś? z kim żyłeś? — mówiła podniecona — zbieranina z ulicy, knajp, cukierni... pierwsze lepsze szumowiny, i z tego sądzisz o nas, nazywasz nas blagierami. A kto z uczciwych ciebie okłamał, oszukał, w błąd wprowadził?
— Ot, rozhulała się baba! — śmiał się z przymusem — to niby wy tutaj prawdą żyjecie... ha, ha, ha...
— Najszczerszą! — zawołała zaczerwieniona. — Tylko wy tego nie widzicie, bo sądzicie nas z przygodnych znajomości, z banalnych rozmów, z uprzejmości towarzyskiej...
— Tra la la, tra la la... gadaj zdrowa, ja nie do słuchania... Ot kiedyś taka mądra, radź, co zrobić teraz...
— Sam rządziłeś, sam radź — odpowiedziała twardo.
Milczeli dobrą chwilę, wreszcie odezwał się pierwszy:
— Zosiu, tak nas dwoje, a syn trzeci, nikogo nie mamy na szerokim świecie.
— Sądzę, że będzie najlepiej, abyś wystarał się o wypłatę tych pieniędzy pod zakładną.
— Hm... ale jak mi jechać?... ledwie kilka rubli w domu.
— Mogłeś dostać na hulanki, możesz dostać i na podróż.
Zamyślony chodził po pokoju, wreszcie przystanął przed siedzącą:
— Ot, i jest sposób...
— Jaki?
— Mam sześć koni do wyjazdu; sprzedam parę.
— Możesz i cztery; para koni nam wystarczy.
— Ej, nie, para to za mało... A może krowy sprzedać?.. jest tej lichoty dosyć.
— Proszę cię bardzo, nie tykaj tylko krów i inwentarza...
— Ot gadanie... trudno będzie tyle sztuk przezimować: ani siana, ani słomy.
— Proszę cię o to.
— Ja zgodny człowiek, niech będzie na twojem.
W kilka dni później żegnał pan Szyszkowski, rozczulony do łez, swoją żonę, obiecując rychły powrót.
Dla pani Zofii rozpoczęło się teraz smutne i męczące życie dłużnika, nie mogącego się uiścić. Różni wierzyciele, nietylko żydzi, lecz kupcy win i sklepów korzennych, restauratorowie i rzemieślnicy, zgłaszali się nieustannie, sypały się pozwy sądowe, wyroki zaoczne, i dopiero wspólnym usiłowaniom opiekuna i matki udało się skłonić główniejszych wierzycieli do cierpliwego oczekiwania powrotu pana Szyszkowskiego, co nie przeszkodziło, iż wnieśli zastrzeżenie hypoteczne swych należytości.
Mijały dni, tygodnie, wreszcie miesiące, przychodziła nowa wiosna, a z nią nowe wydatki gospodarskie.
Listy męża, z początku dość częste, stawały się rzadsze, aż wreszcie odebrała pani Zofia list rekomendowany; otwierała go drżącemi rękoma i czytała chciwie.
Po oświadczeniach miłości i przywiązania, wyszczególnieniu długów, ciążących na Popielówce, a sięgających piętnastu tysięcy rubli, kończył list:
»... Z otrzymanych pieniędzy zostało mi tyle, że mogę dojechać do Tyflisu, gdziem dostał dochodny obowiązek i urządzę wam gniazdko, dla ciebie, moja gołąbko, i dla naszego syna. Posyłam ci plenipotencyę, sprzedaj wszystko i przyjeżdżaj do mnie. Ja już nie wrócę, bo nie przywykłszy do was za młodu, żyć z wami i źle, i smutno...«