O Zygmuncie Krasińskim
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O Zygmuncie Krasińskim |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Szczęśliwą była godzina, w której z tajemniczych zaświatów na ziemię naszą zstąpiły trzy wielkie duchy twórcze i nadaremnem zajęciem byłoby zapytywanie: który z nich wyższy? Jasnem jest wzamian, że każdy z nich inny. Ze względu na to, jakie pierwiastki duchowe przeważały w każdym z trzech wielkich twórców, powiedzieć można, że w dziedzinie twórczości Mickiewicz jest upostaciowaniem uczucia, Słowacki — wyobraźni, a Krasiński — myśli. Duchowe ich imiona są: uczucie, wyobraźnia, myśl. Błędem byłoby wyprowadzanie ze zdania tego wniosku, że w którymkolwiek z tych prawie nadludzi istnieć mógł obok potęgi jednego brak dwu innych pierwiastków ogólnego ducha ludzkości. Każdy z nich posiadał je w sobie wszystkie, tylko w coraz innem ustosunkowaniu wyniknęła odmienność materjału, z którego dzieła swe tworzyli, odmienność form, w które je zakuwali, czyli odmienny u każdego z nich rodzaj poezji.
Ten z pomiędzy poetów, który najwyższą siłą uczucia ogarnia świat ziemski, rzeczywisty, posiada wzrok przez to uczucie wyostrzony, widzi jasno i zupełnie, natura i człowiek nie mają dla niego tajemnic. Arcyszlifierzem dla narzędzi wzrokowych człowieka jest uczucie. Spostrzeganie, przez uczucie zaostrzone, obejmuje najniższą trawkę niemniej od niebosiężnego dębu, najcieńszą zmarszczkę czoła niemniej od orlej błyskawicy oka, przebija też zewnętrzną korę zjawisk i czarodziejstwem poetyckiego odgadywania wywołuje na powierzchnię rzeczy ich zawartość, ich miąsz, ich duszę, aby ukazywały nietylko to, jak wygląda zjawisko, lecz i to także, jakiem we wnętrzu swojem jest, jakie związki i rozdziały zachodzą pomiędzy niem a zjawiskami innemi, wytwarzając harmonje lub zgrzyty, pogody lub burze życia. Taki miłośnik świata rzeczywistego, taki jego spostrzegacz i odgadywacz, w momencie poetyckiego natchnienia doświadcza wizyj tego świata tak jasnych, wypukłych, rozległych i silnych, że za pióro chwyta, jak za dłuto, i wykuwa, rzeźbi, cyzeluje niem kształty natury i ludzi pełne w sobie, wyodrębnione, wyraźne, takie, o jakich mawiać zwykliśmy, że są jak żywe, że ich nieledwie dotknąć można, które też roztaczają przed nami wszystkie formy i barwy, wszystkie zgiełki, pieśni, płacze, śmiechy, początki i zgony życia. Z tego rodzaju natchnień poetyckich wypływa epika. Narzędziami epiki są: plastyka, czyli doskonała wypukłość i odrębność kształtów, jasność, która nic z tego, co poeta ukazać zamierzył, nie owija w mgły, nie zaopatruje w pytajniki, i płomienność, bo u poety, w którego psychice przeważa mad pierwiastkami innymi uczucie, spodem wszelkiej myśli i wszelkiego wyobrażenia płyną i wzdymają się fale uczuciowego ognia.
Takie są główne znamiona rodzaju poezji, zwanej epiką; takim poetą epikiem miary ogromnej był Adam Mickiewicz.
Nad kolebką innego poety z pośród trzech wieszczek najpierwsza staje wieszczka wyobraźni, przynosząc mu lirę, naciągniętą strunami uplecionemi z łez, i paletę, okrytą mnóstwem takich barw i blasków, że wszystkie blaski i barwy tego świata są tylko słabem ich przeczuciem. Taki poeta we wzroku, w słuchu, w sercu przynosi z sobą na świat widzenie, słyszenie, upragnienie zaświata. Zjawiska rzeczywistości nie zadowalają go, są mu dla pieśni materjałem zbyt skąpym, szarym, lichym — więc serce i wyobraźnia jego odrywa się od rzeczywistości, zanurza się w snach, w rojeniach, w cudach, w złudach, dla których wyśpiewywania nie dość mu nigdy słów i tonów, dla których odmalowywania nie dość mu nigdy barw i świateł. Dlatego w wiecznem poszukiwaniu słów znajdować on będzie takie, jakich nikt przed nim nie wynalazł, a w wiecznem poszukiwaniu barw i świateł, takiemi świat ten okryje, że przemieni go w zaświat. Z mowy rodzinnej uczyni taki poeta skarbnicę klejnotów językowych, twory swe osypie olśniewającą migotliwością tęcz, mgieł, kaskad, słońc, księżyców, nigdy na ziemi nie spotykanych anielstw albo szaleństw i przepoi je nawskróś smutkiem, którego sam jest pełen. Ze smutku tego w utwory takiego poety padają łzy, w których, jak w zwierciadlanych kroplach rosy, odbijają się tkliwości, tęsknoty, żale, wszystkim ludziom znane, lecz stokroć upiększone i spotęgowane w pryzmacie brylantowego słowa i głębokiego serca poety.
Jest to poeta liryk. Takim lirykiem miary ogromnej jest Juliusz Słowacki.
Trzeciego poetę u wejścia na świat ziemski spotkała Myśl i, dłonią nieśmiertelnej poszukiwaczki czoła jego dotknąwszy, wzbudziła w niem wichr zapytań.
Czem jest wszechświat? Skąd i dlaczego jest? Czy jest i jakim jest Stwórca? Poco Stwórca stwarzał? Czy był stworzeń swych prawodawcą? Jakiem jest prawodawstwo Boże? Jakie pierwiastki składają ten wśród wszechstworzenia pyłek drobny, któremu na imię: człowiek? Poco pyłek ten istnieje? Czy istnieje dla jakiegoś celu? Jaki to cel? Jakie drogi do celu tego wiodą? Dlaczego drogi te są powikłane, ciemnościami okryte, pługami cierpień zorane? Poco człowiek cierpi? Poco cierpią narody? Dlaczego upadają ludzie i narody? Czy z upadku niema powstania? Czy z grobu niema wyjścia? Jaka siła dźwiga z upadków? Jaki klucz otwiera groby?
Z takich zapytań utkane skrzydła Myśl mu przypięła do serca, które zagorzało miłością dla idei, a że było alabastrowo białe i przejrzyste, więc tą miłością zaświeciło, jak lampą, która ze skrzydłami, jak z dwoma masztami przez wicher Boży wzdętemi, wypłynęła na ocean nieskończoności, zaś na ziemi naszej obok wielkiego liryka powstał wielki poeta filozoficzny, Zygmunt Krasiński.
Czem jest i w jakie formy piękna myśli swe przyobleka poeta filozoficzny?
Prawie jedynemi narzędziami, któremi toruje on sobie drogę do serc i umysłów ludzkich, są: symbol i słowo. Dlaczego? Dlatego, że obraca on materjałem nie ważkim, najtrudniejszym do ujęcia i przytrzymania, to jest ideami. Gdy epik ze świata rzeczywistego przenosi kształty i barwy, gdy liryk napełnia je uczuciami, których zaczątki przynajmniej znajdują się w każdej duszy ludzkiej, poeta filozoficzny opiewa rzeczy od ziemi i codziennego bytu jej oderwane, abstrakcyjne, w duchu tylko poczęte i przebywające. Jakikolwiek dramat, jakąkolwiek historję poeta filozoficzny przedstawić zamierza, rzecz dzieje się zawsze nie na górach, ani na dolinach, nie w mieście, ani na wsi, nie czasu pogody, ani czasu burzy, ale tylko w abstrakcyjnej dziedzinie idei, więc poeta filozoficzny, aby dać ludziom oparcie dla stóp i wskazówkę dla oka, tę rzecz bezcielesną i nieskończoną, jaką jest idea, obleka w formę skończoną i zmysłom dostępną, tworząc — symbol. Tak samo jak epik i liryk, posiada on dłuto i pendzel, któremi rzeźbi postacie i maluje obrazy, tylko, że te postacie i obrazy nie są spostrzeżone w życiu, lecz wynalezione przez poetę w nurtach własnego jego ducha i stworzone poto, aby wyrażały nie same siebie, ale to, co poeta przez nie wyrazić zamierzył. A ponieważ nie są wzięte ze świata zewnętrznego, życie zewnętrzne odbija się w nich nie jak w jasnem i wiernem zwierciadle, lecz raczej jak w jeziorze głębokiem, którego powierzchnię mącą podnoszące się z własnego ducha poety prądy i wiry. Dlatego postacie i obrazy w utworach poety filozoficznego przysłania zawsze mgła, czy mgiełka, która może być różaną, świetlistą, krwawą, lecz niemniej jest mgiełką przeszkadzającą kształtom i barwom wdzierać się w oczy widzów z pełnią swoich natężeń i świetności, nadającą utworom niejaką tajemniczość, mroczność, zagadkowość, którą ogół niezrozumiałością zwykł nazywać.
Oprócz symbolu poeta filozoficzny włada słowem, dźwięcznością jego i układaniem się w rytmy i rymy. Tych słów i różnych ich kombinacyj, tak samo jak poeta wyobraźni dla malowania światów fantastycznych, nigdy on dość mieć nie może dla przedstawienia świata idei. Więc w poszukiwaniu ich nietylko zapuszcza się w głębie mowy ojczystej, lecz tworzy je sam, kombinuje, spaja z innemi, dostraja tony ich do wysokości, rozległości, czasem nieujętości przedmiotu opisywanego. Tak samo więc, jak u wielkiego liryka, język jego musi być bogatym, nowym, w bogactwie swem czasem dziwnym, ale musi być od języka lirycznego innym: surowszym, podnioślejszym, jeszcze wyszukańszym. Język poezji filozoficznej, język Zygmunta Krasińskiego, bardziej podobny jest do muzyki organów kościelnych, do łoskotu morza albo szumu wichru, niż do westchnień lutni lub śpiewów słowika. Mało w nim nut tkliwych, — gruchań gołębich i zefirów, wiejących po ogródkach dziewczęcych, niema wcale; jest raczej plusk krwi, tryskającej z ran świata, i są akordy takie, z jakiemi u wierzchołka przestworzy zamyślone gwiazdy wiecznie obracają się na swych osiach.
Takim jest poeta filozoficzny ze względu na formę, którą dziełom swym nadaje. Taką jest forma dzieł Zygmunta Krasińskiego.
Aby przedstawić idee, które zamyka on w tej formie, trzebaby posiadać płótno bardzo szerokie, na małym zaś skrawku czasu zmieścić mogę tylko w zarysie pobieżnym linje ich kardynalne.
Przedewszystkiem był to duch religijny w najwyższem tego słowa znaczeniu, przez co rozumieć trzeba, że posiadał przedziwną zdolność do umiłowywania pojęć oderwanych, wielkich, że płonął żądzą doskonałości i że doskonałość, jako z praśrodka, wyprowadzał z Boga. Bóg objawia się Krasińskiemu »ogniw wszechstworzenia wiązanym łańcuchem« Bytem, Duchem, który z nieba myśl swą sieje.
Nie przypadek rządzi światem«.
Olbrzymi kosmos nie jest ślepą grą sił, niewiedzieć skąd i dokąd pędzących, ani ślepym chaosem przypadkowo zlepiających się cząstek materji; jest on dziełem Arcymyśli, stworzonem poto, aby stało się Arcydziełem, posiada plan, na którego wykonanie pracują gwiazd i dusz miljony, posiada cel, ku któremu dążą i gwiazdy i dusze. Ludzkość więc nie jest pleśnią, powstałą przypadkowo ze składów i rozkładów ziemi, ale pracownicą Bożego dzieła, wspinającą się w swych postępach ku praźródłu ducha swego, ku Bogu.
A człowiek, chociaż śmiertelnym, jest jednak i nieśmiertelnym. Godzina śmierci jego to godzina nowych narodzin. Przez kolejne istnienia i przemienienia, »przez piekła trudów i czyśćce zasługi« wznosi się on w hierarchji bytów coraz wyżej, staje się w nieskończonym łańcuchu ogniwem, coraz bliższem ostatecznego jego kresu — którym jest doskonałość.
Niemi znów leci — lecz już w wyższą stronę«.
W wyższą stronę! Coraz wyżej! Ku coraz wyższym, lepszym, szczęśliwszym bytom i rozwojom. Dążyć i zmierzać, takiem jest według Krasińskiego prawodawstwo Boże, dane planetom, ludziom, narodom, jednostkom, i taką droga, po której przejść może i musi to wszelkie dobro, które ogarniamy imieniem królestwa Bożego na ziemi.
Taką jest pryncypalna idea Krasińskiego, o którą opierają się wszystkie inne jego idee. Jest ona niejako fundamentem, na którym spiętrzają się wszystkie inne formacje jego pojęć. U szczytu zaś tej konstrukcji, spojonej wiązadłami logiki ścisłej, jak liść akantusowy u głowicy kolumny, wykwita marmurowy kielich wiary w dobro moralne, a z tego kielicha wielkie serce poety strzela niebosiężnym płomieniem nienawiści dla zła, miłości dla dobra.
Długo w dziejach umysłowości powszechnej szukać trzeba poety, któryby z równem Krasińskiemu ostrowidztwem przebijał okiem sprawy świata i z równą nieomylnością rozpoznawał w nich pierwiastki zła i dobra. Żadna świetność, żadna potęga, żadne bogactwo złota czy genjuszu, a co dziwniejsze, żadna nędza wzroku i sądu jego omylić nie mogły. Nienawistnego wroga ludzkości dostrzegać umiał pod purpurą Cezara, zarówno jak pod frygijską czapką rewolucjonisty. Żadna piękność celu nie okupywała w oczach jego szpetoty środków, żadne dobro zdobytem być nie mogło narzędziami kutemi przez zło. Walka ze złem, opieranie mu się zawsze i wszędzie, na jakichkolwiekby znajdowało się wyżynach albo nizinach, jest — według niego — Religją. Sam też z pieśni swych czyni psałterz tej religji. Walka ze złem wznosi go na wyżyny artyzmu, śród których stwarza postać Masynissy, która jest symbolem wiecznie pracującego na ziemi zła. Jest on symbolem nienawiści, pychy, łupiestwa, przelewu krwi, wzgardy dla wszystkiego, co czyste, wzniosłe, wzbijające się ku wierzchołkom uczuć i czynów. Przez Masynissę zatrute szlachetne siły Irydjona wzniecają nadaremne tylko mordy, pożogi i klęski, nadaremne, bo Grecji nie wskrzeszają, a nie wskrzeszają jej dlatego, że:
Bić w sercu Boga nad światem zaczyna,
Nim tu narodom na świecie uderzy! —
Więc przed Nim stanąć narody wprzód muszą
A kiedy, opuszczając symbol, poeta wznosi się na wyżyny kunsztu najtrudniejsze, bo za jedyne narzędzie mające słowo, to bezcielesne narzędzie staje się w jego ręku mieczem i piorunem.
Ale naprzeciw Masynissy, Ducha wiecznego zła, występuje do walki w samem łonie ludzkości działający duch Boży, którego samą esencją jest wiekuiste dobro. Poeta wierzy w ostateczne zwycięstwo dobra nad złem, w to, że wiek jego jest tylko złem przejściem, po którem nastąpi nowych narodzin godzina.
I tu jest punkt, z którego, jak promień z tarczy słonecznej, wystrzela idea patrjotyczna Krasińskiego, idea tak oryginalna, że nikt przed nim, ani po nim takiej samej nie pomyślał, a tak wzniosła, że wzrost sił ludzkich z trudnością sprostać jej może.
»My nad otchłanią, na ciemnym przesmyku« — duma poeta w »Psalmie dobrej woli« i wnet z ust przerażonych wydaje okrzyk: »Zmiłuj się, Panie! broń nas, bądź ty z nami«.
Był to czas, a trwa on aż dotąd, w którym wszystkie serca, nie całkiem nieme, razem z poetą wzdychały: »My nad otchłanią!« i wszystkie piersi, choć trochę nie na miarę krawca skrojone, razem z nim wołały: »Zmiłuj się, Panie!«
Lecz jakim sposobem nad krawędzią otchłani nietylko ostać się, ale jeszcze i wzrastać, jak »po ciasnym przesmyku« przejść na bezpieczne równiny, o tem rozmaici rozmaicie myśleli. Krasiński myśl swą zamknął pomiędzy wielu innemi w następujących słowach »Psalmu dobrej woli«:
Jak kwiat się sypie; — więc nie o zgon wrogów —
Zgon ich na chmurach jutrzejszych już dnieje, —
Więc nie o przestęp cmętarzowych progów —
— Przebyłeś, Panie — ani o broń władną —
— Z wichrów nam spada — ni o pomoc żadną —
Zdarzeń otwarłeś już przed nami pole —
Lecz śród tych zdarzeń strasznego wybuchu
O czystą tylko błagamy Cię wolę
A Twem królestwem, Ojcze, Synu, Duchu,
Błagamy Ciebie z wrytem w ziemię czołem,
Skronią już w wiosen Twych kąpani dmuchu,
Czasów pryśniętych otoczeni kołem,
I państw ginących — Ojcze, Synu, Duchu,
Błagamy Ciebie — stwórz w nas serce czyste —
Odnów w nas zmysły — z dusz wypleń kąkole
Złud świętokradzkich — i daj wiekuiste
W tem widzi on wszystko, a pojęcie to u niego nie jest oderwanem ani chwilowem, lecz po całej jego pracy twórczej rozwija się systematem szerokim i ściśle logicznym.
Ponieważ ludzkość nie jest przypadkowym tworem sił chaotycznie i bez celu działających, lecz w łańcuchu wszechstworzenia stanowi ogniwo potrzebne do uskutecznienia się planu i dzieła Bożego, ponieważ w nieustannem stwarzaniu się tego dzieła każda planeta, każde zbiorowisko istot i każda pojedyńcza istota posiada wyznaczone jej do spełnienia zadanie, posiadają też je i narody.
Naród, którego synem jest Krasiński, przebywa w grobie. Ciało jego polityczne kamieniem grobowym przyciśnięte, ale duch żywie i odbywa »próbę grobu«. Nad dwoma ostatniemi słowami wielu wyjaśniaczy dzieł Krasińskiego zastanawiało się, znaczenie ich wynajdując i tłumacząc. »Próba grobu«. Co to znaczy? Nie znaczy to nic innego, jak tylko walkę ze złem, którą naród stacza w epoce swej zależności politycznej. Co znaczą spotykane u poety słowa: »zwycięsko wynijść z próby grobu?«
Znaczyż to wynijść z niej narodem z pomiędzy wszystkich najbogatszym, najzasobniejszym w pieniądze, w przemysły zyskowne, w mądrość dyplomatycznych knowań, w doskonałość morderczych oręży? Wcale nie.
Znaczy to — według poety — wynijść z próby grobu narodem z pomiędzy wszystkich najlepszym, władnącym najwyższem pojęciem o Bogu, największą sumą miłości, braterstwa, sprawiedliwości, czystości intencyj i czynów; znaczy to: w grobie wywalczyć i w posiadanie objąć dobro moralne tak potężne i nieskazitelne, że jak gwiazda zajaśnieje mu nad głową, pociągnie ku niemu narody inne i stanie im się wzorem, skrzydłem, ognistym słupem ideału, sunącym po piekłach tej ziemi ku obiecanym krainom wybawienia.
W taki sposób zwyciężywszy »próbę grobu«, naród podejmie dzieło Chrystusowe i po raz drugi świat zbawionym zostanie przez ból, męczeństwo, śmierć chwilową i zmartwychwstanie w glorji świętości.
O tem mesjanicznem powołaniu Polski są w »Przedświcie« wizje potężne, w nadludzkich niemal ekstazach poczęte i wypowiedziane słowem, rozbrzmiewającem dźwięcznością i potęgą prawie nadludzką. »Przedświt« czytać trzeba, aby ujrzeć, do jak podniebieskich szczytów wzbijała się idea poetyczna Krasińskiego i jak olbrzymiemi były te akordy i nuty, któremi ją opiewał.
Ale rozumiał, bardzo dobrze rozumiał, że są to tylko wizje jego ducha, że są to tylko ducha jego płomienne żądze i proroctwa, nie rzeczywistość, nie to, co jest, co w momencie obecnym czas jego wypełnia. Wiedział, że tylko »z najwyższej dusz wyżyny« patrzy na »tę przyszłość prześwietlaną« i nie tajnem mu było, że do urzeczywistnienia jej trzeba ludzi innych, niż ci, na których ziemskiemi oczyma swemi spoglądał, że do urzeczywistnienia jej trzeba ludzi »w próbie grobu« przerodzonych w nadludzi. On już miał marzenie o nadludziach dużo wprzód, nim to słowo, z ust niezmiernie odmiennych wyszłe, rozległo się po Europie.
Cel olśniewający, powołanie olbrzymie, lecz drogi ku niemu poeta wykreśla nie po gładkich posadzkach, nie po złotych piaskach, nie po różach, ale »po piekłach trudu i czyśćcach zasługi«. On jasno widzi, co na tych drogach »bólu jeszcze i klęski«, więc gdy Irydjon, który nic dla Grecji nie wywalczył, ponieważ orężami zła walczył, budzi się ze snu wiekowego, poeta ustami Chrystusa do niego przemawia:
»Idź na ziemię mogił i krzyżów i zamieszkaj pomiędzy braćmi, których ci daję.
Idź i czyń, choć serce twoje wyschnie w piersiach twoich, choć zwątpisz o braci swojej, choćbyś miał o mnie samym rozpaczać — czyń ciągle i bez wytchnienia«.
I wtedy dopiero, gdy czyn bez wytchnienia złotym dymem ofiary wzbije się nad otchłanią i ciasnym przesmykiem:
»Zorzę rozwiodę nad wami, udaruję was tem, czem Aniołów moich obdarzyłem w niebie — szczęściem i tem, co obiecałem ludziom na szczycie Golgoty — wolnością«.
Wtedy dopiero. Wtedy dopiero, mocą czynu, od którego serca szermierzy w piersiach ich usychają lub pękają — Irydjon zwycięży.
Irydjon to naród, lecz jakim ma być czyn?
Nie powstanie czyn ten z gniewu i nienawiści, bo: »Dzieciom tylko luby wściekły gniew«.
Nie powstanie z niecierpliwego zwątpienia, gdy nadzieje nie ziszczają się dość prędko, albowiem:
»Nie spodziewaj się snu swego domarzyć, bo każdemu dostała się jedna fala nieskończoności, która płynie dni kilka tylko. A ten błogosławiony już dzisiaj, kto w przyszłość tę uwierzył i stał się jej przyśpieszycielem«.
Ani powstanie czyn zbawczy przez rozjątrzone serca i gwałtowne walki stanów społecznych, powaśnionych i nawzajem odpychających się od biesiadnych stołów tego świata.
Tylko po drodze przemian i udoskonaleń, przemian przez »trud cierpliwy«, udoskonaleń »przez drugich podnoszenie« nadejść może godzina sprawiedliwości społecznej, która oświeci duchy ciemne i nasyci ciała łaknące. A:
Ten nie wzniesie ludu dalej,
Bo wszechświata prawom wbrew
Sennych zbudzi nie na ludzi,
Zbudzi sennych na zwierzęta.
»Boże pioruny, nie ziemskie trucizny
»On w piersi ludzkiej drga i zwie się Miłość,
I on rozcina tu losów zawiłość«.
Przemieniły się tedy w duchu poety wszystkie wartości tego świata. To, w czem świat widzi blask, potęgę, obietnice rajów ziemskich, dla niego jest niczem wcale, lub gorzej niż niczem, bo »krwią i błotem«, lub narzędziem urobionem »w kuźni czarta«. W zamian tego, co świat współczesny zdjął ze swych ołtarzy, jako coś przeżytego, albo zbyt surowego, niemiłego, on widzi wszystko.
Ten przepastny rozdźwięk pomiędzy prawdą jego i prawdą świata poeta dostrzega jasno, lecz wie zarazem, że dla jego narodu, daleko więcej niż dla narodów innych, wybór pomiędzy dwiema temi prawdami jest wyborem pomiędzy życiem a śmiercią. Więc nad krawędź otchłani i na ciasny przesmyk rzuca błagalne wołanie:
…Bądź strojem w rozstroju,
Bądź tym pokarmem, który serca żywi,
Bądź im łzą siostry, kiedy nieszczęśliwi,
A głosem męskim, gdy się w męstwie chwieją!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W walce z tem piekłem świata, co się złości,
Zawsze i wszędzie bądź siłą, co skłania,
Nad śmierć silniejszą siłą ukochania,
Kto uderzy ziemskiem czołem
Aż o stopy Stworzyciela?
A z momentów wątpienia o tem, czy ci, dla których miał w sobie »piekło miłości«, przyjmą z rąk jego Ideę taką, jaką on ją pojął i podawał, wyłaniały się dla niego momenty smutków bezbrzeżnych, straszliwych.
»Jak Dant za życia przeszedłem przez piekło«.
Możem ja zasnął, umarłem już może?
Dajcie mi pokój, przyjaciele moi!
Próżno mię wskrzeszać, nic mi nie pomoże,
Nikt rany mojej pod niebem nie zgoi.
Mnie smutek zabił, mnie gorzkie koleje,
Mnie gwałt namiętnych, nieskończonych marzeń,
Mnie (zabił) krok leniwy ognuśniałych zdarzeń,
Tak śpiewać może ten tylko, kto cierpi niezmiernie, i niezmiernie cierpieć musi, kto tak śpiewać może.
Lecz męka zwątpienia to na harfie poety fala krótka tylko, moment wnet pożarty przez płomię »bożego piorunu«, po którym wnet rozwija on znowu skrzydła »namiętnych, nieskończonych marzeń« i, »nad otchłanią, nad ciasnym przesmykiem« zawieszony, rzuca znowu przebywającemu je narodowi hasło archanielskie:
»Lud tylko święty królestwo odzierży!«
Ale jasnem i zrozumiałem stać się już może to, dlaczego sława tego poety zatacza koła mniej od dwóch tamtych szerokie i promieniste.
W formie, którą podał mu rodzaj jego genjuszu, panują tylko: symbol i słowo, a chociaż symbol jest u niego zawsze potężnym i pięknym, słowo włada bogactwem brzmień wielkiem i przedziwną ich muzykalnością, brak im przecież tej siły podbijającej, z jaką figury, kute dłutem epicznem, z jaką uczucia, wyśpiewywane przez lirykę, zdobywają sobie szerokie rzesze.
W symbol i w słowo Krasińskiego wmyślać się trzeba, obcować z niemi długo, o znaczenie ich myśli własnej i innych zapytywać, aby umysłowi tajemnice swe wypowiedziały i serce oblały czarem swej piękności.
Ale i wtedy nawet, co z tej topieli myśli i tonów wzniesie się przed oczyma naszemi?
Czy kwiaty, motyle, ogrody rozkoszy, anioły słodyczy, które pocieszą, zachwycą, zabawią, łagodnie rozrzewnią?
Wcale nie. Z topieli tonów i myśli Krasińskiego, już znurtowanej i odczutej, wznosi się przed nami Idea — rzecz niezmysłowa, rzecz surowa i wymagająca, coś, co nieraz względem pożądań naszych zajmie stanowisko wrogie, co biczem wyrzutu zatnie nam nieraz sumienie.
Idea ta wznosi przed człowiekiem górę wysoką, ze stromemi zboczami i mówi: wspinaj się! Na krawędź otchłani i na ciasny przesmyk rzuca narzędzia ratunku, ale takie, że siłom człowieczym podnosić je niemiło i trudno. Więc, ze czcią pochyliwszy czoła przed świątynią, co prędzej zwracamy się ku ścieżkom łatwym, ku kwietnym ogrodom, jeżeli nie ku różom, to ku snom o różach. Przyznajemy, że fronton świątyni jest wspaniały i że w jej wnętrzu rozlega się uroczysta muzyka organów, lecz wolimy altany pełne świeżego cienia, kryształowe fontanny, w których kąpią się nimfy, dźwięki lutni, opiewających własne nasze dole i niedole. Rzadko kto zdoła, jak orzeł w słońcu, długo wzrok zatapiać w obliczu idei, rzadko kto ziemskiem czołem uderzać może w stopy Stworzyciela i wzlatywać z Archaniołem. Wślad za Archaniołami ciągnie zwykle szereg duchów — niedługi.
Oprócz tego, Krasiński przed narodem swym postawił Ideę przewodnią w sposób taki, że słusznie zapytywać można, czy do urzeczywistnienia jest podobna? Czy istotnie naród siłą miłości, siłą cnoty i ofiary, siłą samego tylko moralnego dobra zdoła przez ciasny przesmyk utorować sobie drogę ku równinom gładkim i nie tylko z krawędzi otchłani w bezdno jej nie spaść, ale tak zmężnieć, wzrosnąć, zajaśnieć, aby ku krainom idealnym pociągnąć za sobą ludy inne, tak jak słońca po przestworach prowadzą za sobą korowody planet? Czy dzieło to jest dostępne dla teraźniejszych ludzi? A jeżeli nie, to czy przyjdą nadludzie, czy przyjdzie przepowiadane przez poetę plemię nowe, jakiego dotąd nigdy nie widziano? A jeżeli nie przyjdzie? Jeżeli żądaniu poety ani dziś, ani nigdy nie sprostają siły jego narodu? To co? To czy w błędzie był poeta i czy pieśniami swemi szerzył błąd?
Nie; poeta nie błądził i w pieśniach jego jest wielka i wiekuista prawda, tylko że każda taka prawda w duszach i dłoniach ludzkich musi zmaleć i ulec powszechnemu dla ludzi prawu względności.
Więc nie spełni się zapewne wszystko, co poeta wyśpiewał w chwilach, kiedy czołem uderzał aż o stopy Stworzyciela, lecz że w części pewnej spełnić się będzie musiało, zdaje się to być niewątpliwem.
Naród, po ciasnym przesmyku idący ku lepszej przyszłości, będzie musiał zrozumieć, że bez zaopatrzenia się w wiatyk moralnego dobra — nie dojdzie, że same jego rozumowe, tem więcej materjalne zdobycze muszą, jak na fundamencie, oprzeć się na cnocie, muszą, jak winna jagoda sokiem, nabrzmieć miłością, muszą, jak krew od żelaza, zarumienić się od czynu i ofiary, jeśli przetrwaną ma być próba grobu, jeśli Anioł czasu, budziciel śpiących po grobach narodów, ma naród ten »zbudzić na ludzi«, nie »zbudzić go na zwierzęta«.
Prawda! Idea ta jest tak wysoka, że stopom ludzkim trudno wzbijać się na jej wierzchołki, lecz pocóż są na świecie poeci, jeżeli nie poto, aby do biednych stóp naszych przypinali skrzydła? Że naród składa się z istot ułomnych, to nie wina poety; on jest jego punktem wierzchołkowym, wzbił się najwyżej, widzi najwięcej i opiewa to, co widzi, a im większe ogromy widzi i opiewa, tem większym jest poetą.
Bo poezja wogóle rozpada się na dwa działy: wielkiej i małej.
Piękność formy dla obu działów jest niezbędna, aby miały prawo do nazwy poezji.
Ale miarą wielkości poezji jest i pozostanie na zawsze wielkość myśli, w formie pięknej zawartej.
Obejmować zaś ją wzrokiem i wzrost jej wzrostami duszy ścigać, do nas już należy.
Tymczasem wielka poezja Zygmunta Krasińskiego unosi się nad narodem glorją tej chwały, że umysłowość narodowa wzbiła się do tych wyżyn, na jakich jedynie powstawać mogą poeci filozoficzni.
Unosi się ona nad nami płomiennym protestem przeciw złemu, niebosiężnym hymnem na cześć dobra, czemś tak bezcielesnem, bezosobistem, świetlistem, że powiedzieć o tem można:
Na tych strunach Duch przygrywa,
O zgodzie i ciszy świata śnił, cierpiał od »gwałtu nieskończonych marzeń« i »od dni naszych wciąż tak podłych dziejów«, pił zanadto »z krynic, mętnych łzami«.
Dlatego może wydzielona mu z nieskończoności fala krótszą była, niż dla innych. Umarł młodo.
Na niebie ojczyzny został po nim wysoki łuk tęczy z zawieszoną u szczytu harfą Archanioła.