O krasnoludkach i o sierotce Marysi/II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O krasnoludkach i o sierotce Marysi |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zmierzch już zapadał, kiedy Podziomek, na kraju Groty stanąwszy, odsapnął, i po stronach rozglądać się zaczął.
Na lewo okolica była pusta, dzika.
Bór tam czarny stał, po sosnach krakały wrony, w kotlinach bieliły się jeszcze niestopione śniegi, mokre igliwie wyściełało brunatnym pokładem ziemię, a od ciemnej ściany głucho szumiących drzew bił dech wilgotny, przejmujący, ostry.
— Brrr! Zima! — mruknął Podziomek i spojrzał na prawo.
Na prawo rozciągała się ku rzece wesoła dolina, po której z brzękiem leciały z gór potoki, a kępki traw świeżych gwałtem wyrywały się z pod ziemi do światła. Nad doliną ugasała zorza.
Klasnął się dłonią w czoło Podziomek i zawoła:
— Toć to przecie wiosna!
A wtem od boru powiał wiatr lodowy.
Zafrasował się Podziomek i rzecze:
— Bądźże tu mądry, czy zima, czy wiosna! W lewo tak, w prawo siak! I sam król Salomon nie dojdzie tu ładu.
Załopotało nad nim coś w powietrzu.
— Oho! — myśli Podziomek — teraz się prawdy dowiem! Albo to kruk jest, albo gołąb! Jeśli kruk — to zima, a jeśli gołąb — wiosna.
Ledwie to pomyślał, patrzy, a tu spada wprost przed nim — nietoperz.
— Bądźże tu mądry! — mruknie znów Podziomek i głową kręcić zaczął.
Kręci w prawo, kręci w lewo, myśli, ale nic wymyślić nie może.
Spojrzy w dolinę, a tam świat cały biały, wprost srebrny jakby.
— Oho! — zakrzyknie Podziomek — teraz się prawdy dowiem! Albo to śnieg, albo rosa! Jeśli śnieg, to jest zima, a jeśli rosa, to wiosna.
I pilnie patrzeć zaczął. Aliści, wytrzeszczywszy dobrze oczy, widzi, że to ani śnieg, ani rosa, tylko mgła.
— Bądźże tu mądry! — burknie tedy pod wąsem i znów się frasować i głową kręcić pocznie.
Kręci w prawo, kręci w lewo, myśli, i nic wymyślić nie może.
Spojrzy w bór, a tam się coś w zaroślach świeci.
— Oho! — krzyknie Podziomek — teraz się prawdy dowiem! Albo to świetlik, albo ci też próchno. Jak próchno, to zima, a jak świetlik, to wiosna.
I zaraz się porwał biedz do tego światła.
Przybiegł, patrzy, a to wilcze ślepie.
Rozgniewał się srodze Podziomek i rzecze:
— Świecisz ty mnie, zaświecę i ja tobie!
To mówiąc, skrzesał ognia, fajkę zakurzył i wielki kłąb dymu puściwszy, odwrócił głowę, a o tego wilka dbać przestał.
Tymczasem wszakże jeść mu się zachciało okrutnie. Patrzy, upatruje, czemby się posilił, aż widzi: leży coś we mchu. A była to ta sama górka, na której Koszałek-Opałek kraje świata rysował i drogę wiosny mierzył.
Patrzy Podziomek — a tu coś okrągłego leży.
Myśli: — jaje!
A była to owa kula ziemska, z wapna przez męża uczonego sporządzona.
— Osobliwsze jakoweś jaje! — myśli Podziomek — krety poryły, czy co?
Tłucze: wapno! Tego już mu było zanadto, więc z gniewu na mchu się wyciągnął, głowę ręką podparł i zasnął.
Daleko było jeszcze do dnia i brzask ledwie że wschód nieba srebrzył, kiedy Podziomek szum znaczny nad sobą posłyszał.
Przecknął, siadł, przetarł oczy, patrzy, a to bociany lecą. Z za morza lecą — z za sinego. Skrzydła pokładły na zorzy i na powietrzu cichem, w białości brzasków srebrne, szerokim lotem szumiące, do gniazd dawnych lecą.
A kiedy tak myślał, nadleciały bociany prosto nad ową górkę, gdzie stał, zniżywszy bystrego lotu. Podziomek tedy na pierwszego z brzegu skoczył, ręce mu koło szyi założył, piętami boki ścisnął, pochylił mu się na kark, jak jeździec, kiedy konia w pęd puszcza, i naprzód przed innemi ruszył.
Aliści ledwie przelecieli dolinę i ową rzekę, która pod zorzę płynąc, zdała się różanych blasków pełna, kiedy Podziomek coś miarkować i jakby przypominać sobie zaczął. Wygon, staw, graniczne kopce, grusze polne, wieś ciągnąca się daleko dwoma rzędami chat, stodół, obórek, wszystko jakby znajome mu było.
Wtem struchlał. Czy tuman padł mu na oczy? Widzi chatę na uboczu wpośród brzeziny stojącą, przed chatą rozgrzebane przez kury śmietnisko i nową miotłę przed progiem. Przetarł oczy, splunął, — na nic! Chata, brzezina, śmietnisko i miotła nie znikły. Podziomkowi ciarki przeszły po grzbiecie.
Ani wątpić, że to było to samo domostwo, w którem jako podrzutek w kołysce legał i babie z garnków strawę wyjadał, i to samo śmietnisko, na które zbolały wyrzucony został.
— Prrr... Prrr... — krzyknął Podziomek na bociana, jakby na konia, ale bocian, dojrzawszy na strzesze stare swoje gniazdo, wesoło klekotać począł, i zostawiając za sobą daleko towarzyszów swoich, prosto na tę chatę się poniósł.
Skulił się tedy biedny Podziomek, jak mógł, do szyi boćka się przycisnął i mniejszym się jeszcze, niźli był, uczynił.
— A czy mnie tu złe przyniosło! — myślał drżąc cały na wspomnienie baby.
Już się oglądał, czyby nie lepiej było skoczyć, niż się na niebezpieczeństwo powtórnego spotkania z babą narażać; ale oczywistą było rzeczą, iż w takim skoku może kark skręcić; namyślił się tedy i został.
Tymczasem bocian zatoczył szerokie kolisko nad poczerniałą, mchem zarosłą strzechą, zatoczył drugie węższe, coraz się opuszczając niżej, wreszcie połowę trzeciego kręgu zrobiwszy, wyciągnął długą szyję i z głośnym klekotem na stare gniazdo padłszy, chwilę jeszcze bił na niem z radości modre i ciche powietrze wielkiemi skrzydłami.
Wychyli Podziomek z za bocianiej szyi głowę, spojrzy, wszystko tak jak było: cielę w obórce beczy, siemieniata kokosza gdacze, garnek od mleka sterczy dnem do góry na kołku u płota, Kruczek za węgłem chrapie.
A wtem skrzypnęły drzwi chaty.
— Ani chybi, baba! — myśli Podziomek i skóra mu cierpnie na grzbiecie.
Jakoż zaraz rozległo się wołanie:
— Bociek! Bociuś! Boć-boć! A bywajże w dobrą godzinę! A bywaj!...
Chyli się corychlej Podziomek za bocianią szyję, głos baby poznawszy, ale już dojrzała go jakoś.
— Co za kaduk taki? — mówi, patrząc pilno w górę.
Wtem klasnąwszy w dłonie:
— Reta! — wrzaśnie. — A toć to jeszcze ta sama zła psota! Czy zamówienie jakie, czy co!
A jako prędka była do złości, tak krzyknie:
— Czekaj-że, pokrako! zaraz ja cię tu ożogiem sięgnę!
I skoczy pędem do izby, a Podziomek tymczasem hyc z boćka na samo dno gniazda. Zagrzebał się w słomę, skulił, siedzi, a wygląda szparką z boku, co to będzie dalej. Jakoż nie czekając leci baba z ożogiem. Spojrzy na strzechę: nic niema. Bocian tylko rozkraczył się nad broną na czerwonych nogach i klekocze wesoło, rozgłośnie.
— A gdzież się ów podział? — krzyknie baba. — Czy tuman mi na oczy padł, czy co?
Wtem załechtała słoma w nos Podziomka, tak, iż nie mogąc sobie żadnej rady dać, kichnął jak z moździerza.
— A, tuś mi! — wrzaśnie baba — i nuż go ożogiem sięgać.
Ale nie mogła dostać, bo ożóg był krótki.
— Czekaj-że — krzyknie — odmieńcze! Przyciągnę ja drabinę.
— Źle! — myśli Podziomek i za ratunkiem się ogląda, a pot zimny czoło mu urosił.
Spojrzy w dół, ciągnie baba drabinę sążnistą, żeby z niej i do wieży kościelnej dostał.
Zamdliło na ten widok Podziomka u samego serca, a już baba drabinę o strzechę wsparła i z ożogiem włazi.
Rzucił się nieszczęsny Krasnoludek z gniazda na sam brzeg dymnika.
— Choćby skoczyć? — myśli. — Przemierzył, ani mowy! Rozbiłby się z tej wysokości, jak wielkanocna kraszanka.
A tu już baba w połowie drabiny stanęła i wyciąga ożóg.
— Śmierć, nie śmierć — myśli Podziomek — wszystko lepsze, niźli babskie bicie.
I zmrużywszy oczy, rozpędził się i skoczył. Zakręciło mu się zrazu w głowie, świat zakołował pod nim jak puszczona fryga; dach, baba, chałupa i ożóg wszystko mu w oczach mignęło tęgiego kozła, i już był pewien, że się kości własnych nie doliczy, kiedy poczuł, że na coś miękkiego spadł, jakby na pierzynę i że to coś co tchu z nim ucieka.
Uchwycił się tedy rękoma, by nie upaść, gdyż go tu obleciał wiatr miły, jakby mu kto wędzonkę przesunął pod nosem.
Kot to był, który porwawszy kiełbasę, suszącą się w dymniku, zmykał chyłkiem po przydaszku, kiedy mu Podziomek na grzbiet z góry spadł i rękoma się szerści uchwycił, czem przestraszony Mruczek, mniemając, iż go na złym uczynku baba za kark ima, tem większym pędem się puścił.
Daleko już byli od chałupy i wieś prawie im znikała z oczu, kiedy kocisko, między chaszcze i pokrzywy wpadłszy, jęło się tarzać po nich, by z grzbietu zbyć ciężaru, który mu dokuczał.
Podziomek wszakże nie puszczał się kociego karku. Pokrzywy parzyły go wprawdzie i osty drapały, ale zapach kiełbasy tak mu był przyjemny, iż postanowił z nią się nie rozłączać.
Dopiero kiedy kot, rzucając się tam i sam, wypuścił ją z zębów, Podziomek mu z grzbietu zeskoczył, kiełbasę chwycił, z piasku łopianem otarł, zjadł, a posiliwszy się godnie, fajeczkę wypalił, pod krzakiem legł, i rozmyślając o swoich dziwnych przypadkach, smacznie zasnął.