O protagorejskim typie umysłowości
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | O protagorejskim typie umysłowości | |
Wydawca | Warszawskie Towarzystwo Filozoficzne | |
Data wyd. | 1938 | |
Druk | Piotr Pyz i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ
O PROTAGOREJSKIM TYPIE
UMYSŁOWOŚCI
ODBITKA Z XLI ROCZNIKA
PRZEGLĄDU FILOZOFICZNEGO
WARSZAWA
1938
DRUK. PIOTR PYZ I SKA WARSZAWA
|
Narazie, jako wstęp, pozwolę sobie zrobić parę uwag na granicy zupełnego banału: można od biedy odróżnić umysły syntetyczne i analityczne, spekulatywne i empiryczne, dedukcyjne i indukcyjne. Czy podziały te nie zachodzą jedne na drugie? Czy znajdują się one w rzeczywistości w stanie czystym? Co do drugiego pytania odpowiedź musi wypaść negatywnie: typów absolutnie czystych w sferze umysłu nie ma. Pewne z właściwości wymienionych mogą istnieć w danej psychice w małych proporcjach i mogą być przez inne, przeciwne im, tak przytłoczone, że praktycznie żadnej widocznej roli nie odgrywają, ale w jakimś drobiazgu psychologicznym bez znaczenia dla całości duchowej osobnika i jego czynności, dałyby się może odnaleźć. Mam wrażenie, że to samo stosuje się do, wspaniałego zresztą i pożytecznego niezmiernie w życiu, podziału ludzi według teorii Kretschmera. Pytanie pierwsze pozornie też może być zaspokojone prostą względnie odpowiedzią: z jednej strony synteza, spekulacja i dedukcja, z drugiej — analiza, empiryzm i indukcja. Jednak rzecz nie jest tak prosta: w rzeczywistości mamy do czynienia z typami mieszanymi wszystkich rodzajów wymienionych, tylko w różnych proporcjach. Nie ma syntezy bez pewnego materiału empirycznego, który jakoś musi być zanalizowany; dedukcja może być nie tylko na usługach spekulacji, która też znów na pewnych syntezach czegoś danego empirycznie oprzeć się musi, ale również musi występować w empiryźmie, bo nie wszystko, co doświadczamy, jest zupełnie ciągłe i pustki muszą być spekulatywnie wypełniane: czysty empiryzm jest fikcją, bo ostatecznie muszą być jakieś choćby najprostsze teorie, z którymi się do rzeczywistości zbliżamy; z drugiej zaś strony, jeśli pojęcie doświadczenia rozszerzymy aż do najprostszych doznań, to wtedy najwyższe nawet abstrakcje nie mogą być uznane za czysto aprioryczne — tego według mnie w ogóle nie ma — tylko za mające źródło swe w rudymentarnej empirii.
Chodzi mi tu o pewien typ myślicieli, który rozrasta się dziś specjalnie, typ z pozorną przewagą elementów empirycznych, induktywnych i czystych deduktywnych, ale raczej pozornie także niesyntetyczny, a w gruncie rzeczy nie pozbawiony również nieświadomego dlań pierwiastka syntetycznego i spekulatywnego, tj. nie czystodeduktywnego, typ operujący przedwczesnymi syntezami na tle tzw. „hypotez pracy” i jak widać odrazu z tej charakterystyki specjalnie szkodliwy dla prawidłowego rozwoju filozofii, a przez to oczywiście wysoce niebezpieczny dla ogólno-ludzkiej kultury i postępu duchowego, a nawet materialnego, ludzkości.
Z powyższej naszkicowanej różnorodności typów wydzielają się dwa typy myślicieli zasadnicze, najczęstsze i najpowszechniejsze: po pierwsze: osobników dążących do jedności istotnej poglądu na dany stan rzeczy, w tymże stanie potencjalnie jakby zawartej, starających się jak najmniej istotę tego stanu przez z góry powzięte zasady wyjaśnienia sfałszować, a następnie osobników takich, którzy skłonni są raczej żyć w pewnym nieokreślonym tymczasowym pluraliźmie poglądów nawet sprzecznych, do których pozornie zmuszać ma ich ów stan rzeczy. Jeśli ci ostatni robią nawet próby umonistycznienia swoich częściowych koncepcji, to w sposób raczej powierzchowny, lekkomyślny i nieodpowiedzialny wobec faktów, lub nawet z jawnym ich pogwałceniem, byle tylko jako tako wybrnąć z nieporządku, stworzonego bardziej przez ich umysłowe pewne zaniedbanie w rzeczach ogólnych, czyli delikatniej mówiąc pluralizm, niż przez mającą być opisaną rzeczywistość, która jednak porządkuje się bez żadnego jej naginania do z góry powziętych idei, wobec umysłów, mających zdrowe syntetyczne tendecje, pozbawionych nadmiernej skłonności ku tzw. „konstrukcjom”.
Otóż cechą drugiego typu umysłów, który ma być przedmiotem niniejszej rozprawy, jest sprzeczny pozornie bardzo kierunek unifikacyjno-dywersyfikacyjny, w przeciwieństwie do syntetyczno-analitycznego, przyczem obie metody te używane są nie tylko w imię prawdy ostatecznej, w którą przedstawiciele tego typu naogół nie wierzą, ile w imię częściowej choćby myślowej wygody: z jednej strony rozkosz pławienia się w wielości faktycznej walczących ze sobą poglądów i zwalanie tego stanu rzeczy na rzeczywistość, która niby nie chce się żadnej syntetycznej jedności poddać, mimo że najwyraźniej jest jedna, jak i rzeczywista przestrzeń, która ją zawiera, z którą raczej ona jedność stanowi, a ponadto ma jakieś idealne, wspólne konieczne do przyjęcia, ale nie realne jak przestrzeń trwanie, które nazywamy czasem; drugim etapem będzie, oparta raczej na schematach metodologicznych nauk poszczególnych, sztucznie narzucona jedność poglądu, którą nazwałbym, w przeciwieństwie do jedności poznania, czyli jednościowego opisu prawdziwego, jednością uspokojenia, lub mówiąc ordynarnie i modnie metodą „zaklajstrowania” istotnych różnorodności Istnienia, przy pewnej nieodpowiedzialności za wszystkie konsekwencje danej idei, na wzór, zupełnie uprawnionych w obrębie nauk, „hypotez pracy”.
Aby nie widzieć istotnych różnic elementów Istnienia można operować programową częściową ślepotą, a nawet sofizmatem, o ile tylko na to choćby pozory naukowej unifikacji pozwolą, przy czym termin „naukowość” często jest nadużywany, a zawsze prawie nie jest ściśle określany. Aby nie widzieć znów możliwości jedności ujęcia, który dany stan rzeczy lub Istnienie w całości narzuca, wywlekana jest często, z niedoskonałości zasadniczej nauk poszczególnych, z charakteru ich jednorodnej pojęciowej aparatury, lub raczej z ich metod, płynąca różnorodność niby niesprowadzalna elementów, jawnie do jednej kategorii fizykalnie należących np. drobin, atomów, elektronów, fal czy pól, mimo rzeczywistości pierwszych dwóch rodzajów, a hypotetyczności czy niepoglądowości dalszych. Podobnie rzeczy i atomy należą do tego samego rodzaju istności, a organizmy do zupełnie innego. Przyczem stale mieszana bywa programowo sprowadzalność zupełna danych poglądów lub systemów pojęć i pojęć poszczególnych do innych, z przyporządkowalnością tychże samych wymienionych istności, a pojęcie konieczne do opisania najprostszych stanów rzeczy, nie mówiąc już o całości Istnienia, pojęcie momentu niesamodzielnego, jest jako mało ważne zlekceważane. Dodatkowo bywa jeszcze stwierdzany brak hierarchii pojęć w danej dziedzinie, ich równorzędność, przy jawnej pierwotności jednych i pochodności drugich. W tych punktach widzę zawarte całe zwały beznadziejnych nieporozumień. Ale zamiast rozbabrać konieczną narzuconą przez Istnienie aparaturę pojęciową Ogólnej Ontologii, myślowe typy tego rodzaju wolą zastanawiać się nad subtelnościami względnie jednorodnych systemów pojęć np. podstaw logiki, matematyki i fizyki, aby następnie z niezmiernie wyostrzonymi, lecz na tle swej jednorodności właśnie nieodpowiednimi jakościowo ontologicznymi narzędziami, rzucać się na puding Bytu i czynić z niego pokiereszowaną pojęciowo miazgę, zamiast adekwatnej z nim konstrukcji, polaną tylko z wierzchu różowym lukrem beztroskiej i pewnej siebie naukowej jedności.
Mam głęboką cześć dla nauki w ogóle i nikt mi osobiście nie może zarzucić żadnego wstecznictwa, bo mój np. system monadystycznego, biologicznego materializmu łączy się z każdą formą fizyki, biologii i racjonalnej psychologii, o ile oczywiście poczyni się dozwolone, a nawet obowiązkowe sprowadzenia jednych systemów pojęć do innych. Nie o naukę jako taką mi chodzi, tylko o błędne zastosowanie jej metod w problematyce ontologicznej, które prowadzi do zupełnego pozornego zniszczenia tej ostatniej. A zniszczenie to jest tylko pozorne, jak tego dowodzą już dziś zupełnie wyraźnie stany rzeczy w obrębach nauk poszczególnych, gdzie przez wszystkie szpary ona jak grzyb złośliwy przerasta, domagając się, czasem w formach zamaskowanych, jak u Bridgmana np. gruntownej rewizji koncepcji obarczonych zbytnio fizykalnym materializmem, lub psychologistycznym fizykalizmem, które to kierunki są zupełnie na miejscu jako ideje kierownicze i płodne w swym ograniczeniu, w pracowniach fizycznych, biochemicznych i eksperymentalno-psychologicznych, a zawodzą, gdy rozszerzane są na niedozwolone dla nich tereny ogólnej ontologii, fałszując z góry rzeczywistość, która ma być zbadana.
Opisywany tu typ umysłowy ma coś z sofisty greckiego Protagorasa: względność wszystkiego, wynikający stąd sceptycyzm, zredukowanie wiedzy do czystego empiryzmu, niechęć do wszelkich uogólnień ostatecznych, połączona czasem z podświadomym nadawaniem wartości metafizycznej uogólnieniom tymczasowym, heurystycznym. Niechęć do doktrynerstwa i spekulacji doprowadza w tym wypadku do tego, że zamiast istotnego poznania i pogłębienia ontologicznej problematyki, werbalnie się ją neguje, przy zastąpieniu kompletnej i globalnej teorii Istnienia, której tworzenie stopniowe przez eliminację błędów i dowolności, było, jest i będzie zadaniem i konieczną metodą filozofii, teorią tymczasową, częściową, sztucznie na całość Bytu narzucaną, w ogóle niedoskonałą nawet w zamierzeniu, ale zato mającą za sobą fałszywie zużytkowany autorytet nauki, która za nią właściwie odpowiadać nie może.
Zdarzają się też dziwne hybrydy myślowe, łączące w sobie pozorną wielką ścisłość u podstaw, opartą nawet na logistyce, względnie na empiryźmie fizykalnym, a wykazujące dzikie wyuzdanie intelektualne i nieliczenie się z empirią w metafizycznych nadbudowach, tworzonych niby na postawie ściśle naukowych danych.
Terminy: „nauka”, „naukowy”, „naukowość” są dziś powszechnie nadużywane w celach antyfilozoficznych, a same wymagałyby gruntownej rewizji na tle obecnego kryzysu fizyki, z którego jedynym wyjściem zdaje się być, implikująca ontologizację tej ostatniej, operacyjna teoria Bridgmana. Ściśle mówiąc nauką możnaby nazwać jedynie logikę, matematykę i fizykę teoretyczną, po usunięciu z pierwszej wszystkich zatruwających ją niejasności, przez jej niezamaskowaną semantyką ontologizację, a nie przez odcinanie się od jej rzeczywistościowych źródeł przy wyrzeczeniu się całkowitego sprowadzenia do niej matematyki i ograniczeniu się do skromnych przyporządkowań. Fizyka, nie czysto teoretyczna, dotąd wzór wszystkich nauk o świecie, staje się jako fizyka ogólna częścią ontologii i nie może się jej jako taka przeciwstawiać; jest przybliżonym, na tle niedokładności pomiarów i zbytniej dokładności formuł, opisem pewnej kupjury Istnienia i nie może w swych terminach zdać sprawy z czującego się od środka jako jedność, cielesnego organizmu. Tym mniej jako nauki nie-absolutnie ścisłe mogą pretendować do naukowości w dawnym znaczeniu, tj. do zupełnie dokładnego i pojęciowo jednorodnego opisu danej kupiury świata, psychologia i biologia, bo pierwsza musi być do pewnego stopnia subiektywna, mimo wszelkich zakusów behavioryzmu, a druga, jakkolwiek w swej deskryptywnej postaci, bezhypotetycznego opisu ostatniego elementu Istnienia tj. organizmu żywego, bezsprzecznie królowa nauk, nie przekroczy nigdy pewnych granic, wyznaczonych jego niezbadanością absolutną; bada ona w ostateczności właściwie tylko jego martwotę, gdy dochodzi do swych granic ostatnich; a do tego dołącza się fakt, że sami, jako byty same w sobie i dla siebie istniejące, jesteśmy w naszych przeżyciach własnych takimi organizmami, najlepiej bezpośrednio od środka sobie znanymi i żadne poznanie funkcji tych organizmów i ich budowy, nawet w wymiarach części komórek, czy jakichś dalszych jeszcze elementów, nie rozjaśni nam pierwotnej tajemnicy samoczucia się naszego w jednym trwaniu samym dla siebie, czyli jako osobowości, przy całkowaniu w jakościach prostych i ich kompleksach niesamowicie skomplikowanej organicznej struktury i podniet, których ona doznaje. Gdyby, co jest w istocie niemożliwem, okazało się, że w przestrzeni nie ma nic prócz jakichś elementów fizykalnych, to przy nieodmyślalności precz tzw. „epifenomenów”, a dalej jedności osobowości i ich przeżyć, jedynym wyjściem byłoby założenie witalistycznych entelechji i beznadziejny kartezjański dualizm. Wszelkie uściślanie wiedzy, tak ogólnie korzystne, jako też rozwój logistyki w jej własnej sferze, nie pomoże nam tu nic, tym bardziej jeśli logika i fizyka dążyć będą do autarkii i panowania bezwzględnego nad innymi sferami poznania, wbrew ich samouświadomieniu co do swej niesamowystarczalności: muszą wszystkie sfery te stanowić harmonijną całość jako wytwór bądź co bądź pewnych stworów żywych, operujących znaczącymi znakami: to jest fakt pierwotny, niezaprzeczalny.
Jest to zupełnie ten sam problem, co w kwestii autarkii państw i narodów poszczególnych, sprzecznej z dokonaną już wspólnością kultury całej ludzkości i z konieczną gospodarczą organizacją całego globu, jako jednego organizmu, której przeciwstawiać się musi nowotworowy już dziś, a nie będący pożytecznym organem, dziki kapitał, goniący za własnym zyskiem i szczujący na siebie dla niego, a nie dla ich dobra poszczególne narody, które dojrzały już do tego, aby móc żyć zgodnie ze sobą w pewnej niezależności językowo-kulturalnej, jak i co do swej lokalizacji.
Typ umysłów opisany powyżej działa właśnie mimowoli przeciw porozumieniu między filozofią, jako ścisłą ontologią, a nauką, w imię szlachetnych skąd inąd haseł jedności wiedzy i ścisłości myśli, stwarzając fałszywe różnice i napięcia potencjałów, podobnie jak fałszywe niszczące napięcia potencjałów narodowych stwarza dziś w ludzkości, zaślepiona w swej demonicznej robocie emanacja kapitalistycznego nowotworu.
Nauka żąda jedności swojej, tj. jednolitości opisu świata i słusznie. Ale jedność ta jest do osiągnięcia nie na tle negacji filozoficznej problematyki, tylko w drodze samouświadomienia nauki co do jej niesamowystarczalności, jako globalnego zdania sprawy z rzeczywistości całego Istnienia.
Typ umysłów powyższy istniał zawsze w historii myśli ludzkiej; jego przedstawicielom przypisać należy kolosalne zasługi w rozwoju nauki, która przede wszystkim jego jest wytworem, gdyż tam właśnie sprzeczna metoda jednoczesnej dywersyfikacji i unifikacji, której nie należy mieszać z analizą i syntezą, jest, wobec różnorodnego empirycznego materiału, zupełnie na miejscu. Będę typ ten nazywał (UD) — unifikacyjno-dywersyfikacyjnym, lub typem Protagorasa.
Następnie Protagoras, na tle swego relatywizmu i sceptycyzmu, jako kontroler ścisły wszelkich zbyt daleko idących spekulacji, zresztą nawet w obrębie kompletnej empirii absolutnie koniecznych, ma swoją niezaprzeczalną, olbrzymią wartość: jest dla rozwoju nauki i kultury w ogóle wprost niezbędny, ale pod jednym warunkiem: a mianowicie, że nie będzie on przekraczał swych naturalnych, wydzielonych mu przez jego uzdolnienia i charakter, uprawnień i nie będzie na tle przerostu pewnych swych właściwości, stosował metod, korzystnych w pewnych granicach, do dziedzin dla nich nieodpowiednich, tym bardziej jeśli metody te będą stosowane na wywrót, co u UD — Protagorasa często bywa: tam gdzie potrzebna jest synteza, tam on zawzięcie dywersyfikuje — np. nie można traktować niższych stworów na równi z ludźmi jako samoczujące się osobniki, bo niby niewiadomo czy mają one w ogóle czucia; odwrotnie: gdzie potrzebna jest analiza i zwracanie uwagi na złożony jakościowo stan rzeczy, tam on unifikuje sztucznie à tort et à travers, na wielką skalę, w imię chwilowych nastawień, podnosząc heurystykę do rangi jakiegoś absolutu, a to na tle traktowania przez nogę syntez w ogóle, w związku z operowaniem tymczasowymi hypotezami, usprawiedliwionymi zupełnie w nauce. Te elementy duszy Protagorasa czynią go raz nieśmiałym aż do nędznego tchórzostwa włącznie, naprzemian z wypadkami, w których zadziwia szaleńczą wprost odwagą myśli. A dzieje się tak przeważnie, gdy UD — Protagoras opuści swe naturalne pole działania, do czego go przelewanie się problematyk nauk poszczególnych poza ich brzegi często zmusza i gdy bez odpowiedniej aparatury pojęć, nie przemyślawszy odnośnych problemów, zapuszcza się, bez wylegitymowania się, na obce sobie ontologiczne tereny. A ponieważ za nim stoi jeśli nie cała nauka, to jakaś specjalna jej gałęź, czy gałązka, więc spustoszenie, które z dobrą wiarą często szerzy, nabiera sankcji najwyższego autorytetu, wprowadzając w błąd nie tylko ludzi nauki jemu podobnych, ale i całe rzesze żądnych wiedzy laików, którym odbiera on w ten sposób prawdziwe tzw. „skarby” przeżyć, związanych z wmyślaniem się choćby w problematykę całości bytu, jeśli już nie ma mowy o jakiejś twórczości w tej dziedzinie, co przeciwdziała tworzeniu się lekceważonych dziś światopoglądów ogólnych, które, o ile mają być dążeniem do prawdy, nie mogą opierać się na jakichś sztucznie wydzielonych wyimkach (coupure) Istnienia, tylko właśnie na jego całości.
Na tle faktu zabrnięcia ontologii w hypostazyjne systemy idealistyczne w ubiegłym wieku, zdala od empirycznego stanu rzeczy, systemy graniczące z dziką wprost fantastyką spekulatywną i w związku z niesamowitym rozwojem nauk, wytworzył się słusznie chwilowo, a niesłusznie w ogóle, wrogi stosunek tych dwóch dziedzin myśli, predysponowanych raczej do zgodnego pożycia, niż do wrogości. Nie ulega wątpliwości, że sama problematyka tego stosunku jest niezmiernie trudna i tu też tkwi przyczyna konfliktu, i że dobrej woli brak jest często u stron obu, chociaż Protagoras zdaje się obecnie więcej winien, niż naukowiec specjalny lub ontolog. Mam wrażenie, że zbadanie tego, co nauki zawdzięczają filozofii, mogłoby zwalić wiele nieistotnych konfliktów. Dzieło takie, w każdym razie u nas, jest jeszcze do napisania, a nie wiem, czy jest coś podobnego w literaturze wszechświatowej. Istnieje mnóstwo nieporozumień co do tzw. nienaukowości filozofii, która właściwie, ze względu na swój cel i metodę, nie może pretendować do tego epitetu, o ile nie rozszerzymy jego znaczenia ponad miarę, w czym utraciłby on swój sens określony. Jestem przekonany, że filozofia, przez paranie się ze swymi nierozwiązalnymi przy pomocy dawnych jej metod problemami, wyostrzyła umysły ludzkie w ogóle, czyniąc je zdolnymi do zużytkowania zdobytego wygimnastykowania przy przejściu do zagadnień specjalno-naukowych. W tym upatruję znaczenie lekceważonej przez empiryków filozofii scholastycznej dla rozwoju nauk i ontologii, począwszy od okresu Odrodzenia. Aby zaczęte mogło być rozwalenie zwartego bloku empirycznego stanu rzeczy natury, musiała być wytworzona nader subtelna i zróżniczkowana aparatura, a co ważniejsze samo nastawienie na problematyczność w ogóle, które dała jako drugorzędny swój produkt filozofia. Nie mówię o tym, co filozofia zawdzięcza naukom, bo to dla wszystkich jest oczywiste. Wartoby przeprowadzić bilans szczegółowy na ten temat i pogodzić się wreszcie, mówiąc górnolotnie, ku chwale Prawdy, do której obie strony różnymi drogami zdążają.
Ontologia ma stronę techniczną względnie łatwą i małą stosunkowo aparaturą zadowolnić się może. Zato problematyka jej, dotycząca niejednorodnego jej stanu rzeczy, tj. całości Istnienia, jest niezmiernie ciężka: problemy jej np. stosunku tzw. z niemiecka „psychicznego” i „fizycznego”, czyli koniecznych poglądów częściowych: psychologicznego i fizykalnego, a dalej „materii martwej” do żywej zindywidualizowanej, a dalej logiki do psychologii, są niesłychanie zagmatwane i trudne do sformułowania, bez z góry powziętych idei upraszczających, przez fakt istnienia samoczujących się, i operujących w dodatku znakami, żywych stworów, którymi sami jesteśmy, będących organizmami na tle materii martwej, którą z takim mistrzostwem opanowała fizyka.
Przeciwnie nauki poszczególne: o ile nie dążą do niemożliwej bez ontologii przedwczesnej tzw. ich syntezy, mają do czynienia ze stanami rzeczy względnie jednorodnymi i problematyka ich jest kwestią ich techniki wewnątrz ich zamkniętych sfer, przy czym nie potrzebują one zajmować się kwestią pochodzenia i istotnego znaczenia swych pojęć pierwotnych, o ile nie wykraczają poza wyznaczone im ich stanami rzeczy sfery.
Zato techniczna aparatura pojęciowa nauk przekracza swą komplikacją prostotę aparatu ontologii o nieskończoność nieomal. Na tym tle, zastosowanie niesłychanie trudnego i zawiłego aparatu logistyki do ontologii, dało tak blade dotąd rezultaty. Przyczynia się do tego też to, że same podstawy logistyki, która ma być podstawą wszystkiego, nawet matematyki, toną w mroku, w związku z jej niesłusznymi według mnie autarkicznymi tendencjami. Przeciwnie ontologizacja logistyki, tj. wykazanie zależności jej podstaw od jakiegoś absolutnie niezaprzeczalnego ontologicznego substratu Istnienia, ujętego w prawa Ontologii Ogólnej, mogłoby wiele wzajemnych pretensji nauki i filozofii usunąć. To samo stosowałoby się do fizyki, co do której konieczne jest stworzenie Ogólnej Ontologii Fizykalnej, obejmującej każdą w ogóle możliwą fizykę i stanowiącej część Ontologii Ogólnej, a nie będącej jakimś jej przeciwieństwem.
Do istoty filozofii, którą utożsamiam z powolnym tworzeniem Ontologii Ogólnej, należy, że w każdym poszczególnym wypadku musi się ona rzucać na całość Istnienia i całość związanych z tą całością problemów; aż do końca tego procesu, który nazywam samobójstwem filozofii, musi ona z natury rzeczy brać na siebie zadania ponad siły i operować niewystarczającym w stosunku do celu aparatem.
Celem jest opis całości Istnienia i powiązanie w całość pozornie sprzecznych ze sobą poglądów, które to Istnienie implikuje, a postęp odbywa się przez powolną eliminację błędów, polegających na szczególnym uwzględnianiu jednej ze stron i usuwaniu dogmatycznej „waty”, którą dawni filozofowie, a także niektórzy współcześni z idealistycznego obozu, zwykli byli zapychać dziury swych systemów, niewypełnialne z powodu braku środków i niedostatecznego prześwietlenia problemów podstawowych. Cel ten jest raczej negatywny: określenie granic Tajemnicy Istnienia, który uznają nawet wiedeńczycy pod postacią problemów nierozwiązalnych, odmawiając im jednak niesłusznie tzw. sensu, w znaczeniu niesłusznie zwężonym. Tajemnica ta sprowadza się do trzech faktów zasadniczych: jesteśmy sami, my, samoczujące się organizmy, operujące znaczącymi znakami, elementami tego Istnienia, które mamy opisać; jest ono czasowo-przestrzenne i implikuje problem Nieskończoności Aktualnej, tak w małości, jak w wielkości, podczas gdy wszystko z czym mamy do czynienia jest, tak czasowo jak przestrzennie, ograniczone; musimy przyjąć istnienie pojęć pierwotnych, nie-definiowalnych, których nie zastąpią żadne konstrukcje i nie usunie wmawianie w siebie, że hierarchia pojęć nie istnieje; w tym znajduje pojęcie Tajemnicy swoją ścisłą, zupełnie odmistycznioną definicję.
Fantastyczność i dowolność zmniejsza się wśród walki zamkniętego koła systemów, opartych o faktyczną strukturę Bytu, a różniących się tylko słabszym lub silniejszym akcentowaniem jednego z jego elementów na niekorzyść innych. Systemy te są: psychologizm bezjaźniowy w stylu Macha, dalej psychologizm uznający jedności osobowości jako coś pierwotnego, jak to jest u Corneliusa; następnie solipsyzm, idealizm z wielością jaźni, a dalej realizm: od materializmu fizykalnego do monadyzmu cielesnego i od realizmu naiwnego do krytycznego, uznającego pewien dodatek idealizmu, w tym znaczeniu, że rzeczy martwe nie są tym, czym się nam być zdają, a skończywszy na reiźmie, który, bez wyraźniejszego wyróżnienia tzw. „rzeczy doznającej”, czyli monady, pchającego go konsekwentnie w monadyzm, mógłby być zrównany w granicy z psychologizmem przez odpowiedniość pojęć związku i rzeczy z jednej strony, a jakości i własności rzeczy z drugiej. Prócz witalizmu, będącego dalszym ciągiem radykalnego kartezjańskiego dualizmu, przy uwzględnieniu sprowadzalnej do fizyki biologii i ze współudziałem entelechii, czy sił witalnych, osobną trochę linię stanowi szkoła Wiedeńska, jako kombinacja psychologizmu z fizykalizmem, oparta na fałszywym twierdzeniu o wzajemnej sprowadzalności tych poglądów. O tę wzajemną sprowadzalność głównie tu chodzi, bo sprowadzalność fizyki do psychologizmu i wyrażalność jej zupełna dla nas w jego terminach, jest od czasów Macha, a także Avenariusa i Corneliusa, czymś udowodnionym i należy do tzw. „trwałego skarbu” wartości ontologicznych. Odwrotność tego twierdzenia, na którym spoczywa cały Wiedeń, jest jawnym fałszem, jak to później postaram się wykazać. Można powiedzieć, że co jest w szkole wiedeńskiej nowego jest fałszywe, a co jest prawdziwe — jest od dawna znanym nieomal banałem, przedstawionym tylko przy pomocy straszliwego aparatu logistyki. Wszystkie systemy te mają według mnie albo skazę założeniową, jak różne formy idealizmu, albo też właściwość nie wytrzymania własnych konsekwencyj, w stosunku do Istnienia, o ile ma być ono opisane w całości, bez sztucznych czy naturalnych kupiur i bez zniekształcenia go w zasadniczej, narzuconej nam strukturze. Kończąc część ogólną przejdę do analizy paru przykładów typu koncepcji Protagorejskich, które albo istnieją w formie niewykończonej, nie doprowadzonej do konsekwencji ostatecznych, albo też zawierają w formie zamaskowanej pojęcia i twierdzenia, które w imię naukowego monizmu miały być właśnie wyeliminowane. Na tym polega fakt, że mogą one tak długo utrzymywać się na powierzchni życia umysłowego, wywierając zgubny wpływ na rozwój myśli ludzkiej przez zagważdżanie problemów sztucznymi, trick’owymi rozwiązaniami i wytwarzanie taniego, pseudokulkuralnego podłoża, na którym żadna myśl istotna nie jest w stanie się utrzymać.
Gros tych ciemnych, z ontologicznego punktu widzenia, sił zgrupowane jest obecnie w Kole Wiedeńskim, jako w promieniującej na cały świat centrali, a wszędzie istnieje cała masa małych Wiener-Kreisów, tępiących wszelką nie programowo monistyczną ontologię, jako kompletną bzdurę. Jeśli jeszcze zabierają głos w tych sprawach ludzie względnie ogólnie filozoficznie wykształceni, mający jakie takie pojęcie o ontologicznej problematyce i pewne zasługi w jakiejś naukowej dziedzinie, to, choć często i oni mówią wprost potworności o istnieniu, nie ugruntowane zupełnie w empirycznym stanie rzeczy, można to jeszcze wytrzymać. Ale nieznośne są te całe tabuny tych, co liznąwszy coś nie coś z jakiejś danej nauki, nałykani i nadziani tanimi frazesami i szablonami trick’owych antyontologicznych rozumowań, które wszystkie polegają na mylnych założeniach i inicjalnych, trudnych do wykrycia sfałszowaniach stanu rzeczy, starają się przedstawić całą ontologiczną pracę tysięcy lat, zmierzającą przez stały postęp do bezwzględnie osiągalnej, choć czysto negatywnej granicy, jako zupełnie bezpłodny, obłędny wysiłek nad, niewiadomo zresztą czemu, przypadkowo jakby, nierozwiązalnemi zagadnieniami. Oczywiście nierozwiązalne empirycznie zagadnienia istnieją, ale również empiryczne stany rzeczy mogą zmuszać nas do pewnych wniosków dalszych, których nie należy utożsamiać z dowolną spekulacją, na którą pozwalają sobie metafizycy idealistycznego obozu, opuściwszy ów niezaprzeczalny empiryczny stan rzeczy. Nierozwiązalne zagadnienia poszczególne nie są przypadkowo rozsiane na chybił trafił, tylko stanowią pewne grupy, panuje w nich pewien porządek, mający korzenie swe najwidoczniej w samej najistotniejszej strukturze Istnienia i te ich pewne zgrupowania wskazują nam właśnie na tę ogólną jego strukturę, którą mamy właśnie w ontologii opisać, a nie odwracać się od niej dlatego, że zagadnienia z nią związane są bezpośrednio nierozwiązalne, to znaczy, że nie można ich ewentualnie koniecznych nawet myślowo rozwiązań empirycznie sprawdzić. Nie są one przez nas przypadkiem źle postawione, tylko Istnienie samo je „źle stawia”, na tle koniecznych stosunków swych elementów: żywych stworów na tle materii martwej, a które to stosunki wyrażają się właśnie we wzajemnych stosunkach matematyki, logiki, psychologii, biologii i fizyki. Synteza nauk tych mogłaby się dokonać tylko w łonie ontologii, a nie przez sztucznie siłą narzuconą ich unifikację przy jednoczesnym przerastaniu pewnych z nich poza dozwolone granice; dotyczy to mianowicie fizyki i logiki, bo według mnie uwolniona od gniotu fizykalizmu biologia i psychologia pozbawiona elementów metafizycznych, związanych z teorią bezcielesnej czystej jaźni, prowadzącą do idealizmu, powinny rozrosnąć się więcej, wraz z naukami społecznymi, co zdaje się już obecnie zarysowywać.
Przerost logiki i fizykalizmu i antagonizm ich w stosunku do ontologii, przypomina pewne zjawiska w życiu społecznym ludzkości, gdzie nie rozróżnia się naturalnego rozwoju, mimo rozbicia na narody i państwa, w kierunku zgodnego ich współżycia, na tle jedności kultury i postępującego uspołecznienia, od narzuconych par force organizacji społeczeństw w imię haseł, które szlachetne w zasadzie, stają się zgubnymi w pewnych natężeniach i transformacjach, mających źródła swe zupełnie nie tam, gdzie się znajdować zdają. Mam tu na myśli przede wszystkim stosunek nacjonalizmu do ustroju kapitalistycznego.
Kardynalnymi błędami tkwiącymi u podstawy tendencji unifikacyjnych są: karygodne programowe ogólne pomieszanie pojęć: sprowadzalności i przyporządkowania, a następnie związana z nim jawnie fałszywa zabójcza teza o wzajemnej sprowadzalności poglądów: fizykalistycznego i psychologistycznego, prowadząca do fantastycznych pomieszań tych poglądów w opisie Istnienia. Na tle tych stosunków wyrastają jako dodatkowy złośliwy nowotwór, koncepcje o kierunku pozytywnym, w przeciwieństwie do czysto negatywnych wyników wiedeńczyków, ale nie dodatnie bynajmniej jako osiągnięcia: są to emnacjonistyczne metafizyki przerażonych pustką fizykalizmu fizyków, jego wiszeniem w próżni w czystej jego postaci, która okazuje się nawet w obrębie samej fizyki nie do utrzymania. Mam tu na myśli Eddingtona i jemu podobnych.
O ile u wiedeńczyków panuje szatańska ścisłość w górnych piętrach systemów, przyczem podstawy, oparte na bagnie niewylegitymowanych pojęć pierwotnych, toną w mgle i mroku, przy czym gmach cały, jak żelazo-betonowe pudło chwieje się w przerażających amplitudach, czego zdają się nie odczuwać siedzący wewnątrz niego jego twórcy, o tyle w drugim wypadku mamy do czynienia z jakimś snobistycznym nieomal szykiem i pozą na nonszalancję ludzi, na tle osiągnięcia prawdziwych ostatnich szczytów w ich własnych specjalnościach i faktycznej potęgi ich umysłów, w związku z czym zlekceważają oni problematykę ontologii, do której się bez odpowiedniego przygotowania zabierają, chwaląc się jakby swoją niewiedzą, mimo owych szczytowych w nauce wyników.
Nie będę wchodził tu w szczegółową krytykę poglądów wiedeńczyków, którą na większą skalę zajmowałem się w oddzielnych pracach. Pomijam tu przeniesienie punktu ciężkości ze stanów rzeczy opisywanych przez zdania na zdania same. O ile nie mówimy o twierdzeniach logiki, tj. o zdaniach wyrażających ogólne formalne stosunki między zdaniami, nic to pomóc nie może, bo zdania te mają sens właśnie jako opisy stanów rzeczy, i uniknięcie, przez takie oderwane od nich ich traktowanie, problemów ontologicznych, jest zupełnie pozorne. Żaden sposób mówienia: formalny czy inny nie usunie problematyki istnienia w ogóle: może usunąć ją tylko z pewnego sposobu wyrażania się, ale czy ten sposób wyrażania się jest właśnie odpowiednim dla opisu całości Istnienia, o który w ontologii chodzi, pozostaje wątpliwym. Jest to poprostu zwykły zakaz, polegający na wyeliminowaniu spod rozwagi pewnej części empirycznego stanu rzeczy, implikującego ontologiczne problemy. A przytem opisując całość Istnienia musimy wziąć pod uwagę to, że język jest tworem stworów żywych, urobionym tak jak każde narzędzie według tychże stworów struktury, na tle pewnej struktury otoczenia, a logika jest tylko narzędziem regulującym język ten, jakkolwiek pośrednio wyraża pewne konieczne własności strukturalne Istnienia w całości. Stosunek logistyki do kwestii nominalizmu i realizmu pojęciowego nie jest dokładnie wyjaśniony. Z tradycji hume’owskiego empiryzmu, od którego się wywodzą wiedeńczycy, wypadałoby im być umiarkowanymi nominalistami. Tymczasem absolutyzm ich w logice, wstręt do jej ontologizacji, chęć samowystarczalności, sprowadzenie wszystkiego do kwestii językowych, przy założeniu możności tworzenia specjalnych tzw. języków, w których problematyka ontologiczna mogłaby być wyeliminowana, i robienie z logiki, operującej pojęciami jednorodnymi, wyrażającymi tylko stosunki pojęć, w przeciwieństwie do różnorodności stanu rzeczy w Istnieniu, najwyższego trybunału ontologicznego, świadczyłoby raczej o jakiejś tendencji pojęciowego realizmu. Zaznacza się to u nas wyraźnie w poglądach profesora Łukasiewicza. Stworzenie w celu uniknięcia ontologizacji, osobnej dyscypliny pod nazwą semantyki, w której są rozważane pojęcia spełniania i prawdy, łączące logikę z rzeczywistością, jest dla mnie wyrazem niesamowystarczalności logiki w jej własnym zakresie. Tymi kwestiami, a szczególniej pojęciem implikacji, zająłem się w osobnej pracy, ostatniej chyba, jaką na ten temat napisałem. Tu będzie mi chodzić jedynie o ontologiczne konsekwencje tendencyj unifikacjonistycznych.
Nie ulega wątpliwości, że można w pewien sposób opisać świat przy pomocy samej idei przyporządkowania, bez wchodzenia w jej istotę, która budzi dalsze refleksje co do stanu rzeczy na tle którego musiała w sposób konieczny wyrosnąć. Ale nie można kwestii przyporządkowań, niezależnie od tego skąd się one wzięły, problemu już samego przez się bardzo jadowitego, mieszać ze sprowadzalnością systemów pojęć, czy poglądów, które tenże sam stan rzeczy implikuje i to ze sprowadzalnością jednokierunkową, z jaką mamy do czynienia w wypadku poglądów: psychologicznego i fizykalnego, bo wtedy nie opisujemy stanu rzeczy takim jakim on jest, tylko go z gruntu, w imię sztucznej unifikacji, fałszujemy. Z przyporządkowalnością można sobie jeszcze poradzić w ten sposób, tym bardziej jeśli się pozostanie w terminach jednorodnych systemów unifikacyjnych: otóż jest jakieś Istnienie; nie jest ono jednością absolutną, — to jest pewne: jest wielością jakichś swoich części; jakieś stosunki między tymi częściami muszą być — to są właśnie przyporządkowania. Można nie uwzględniać dalszych różnic jakościowych tych elementów wielości Istnienia i nazywając je to zdarzeniami, to faktami, albo jakościami czy rzeczami, opisać od biedy to Istnienie nie wchodząc w to czy faktycznie, przy przeprowadzeniu konsekwencji ostatecznych, wszystkie inne elementy dadzą się w terminach tych jednych, wybranych właśnie w pewien sposób dowolny jako pierwotne, opisać. Przy pewnej ogólnikowości opisu jest to w pewnych granicach możliwe, o ile zadowolnimy się tylko prostymi przyporządkowaniami, jakkolwiek, jak to wykazałem w moich pracach o Kotarbińskim, Whiteheadzie i Wittgensteinie, w ostatecznych konsekwencjach musimy dojść do zamaskowanego wprowadzenia różnorodności zasadniczej, lub zadowolnić się opisem Istnienia niekompletnym, albo też gwałtem to, co jest nieunifikowalne zunifikować.
Gorzej jest ze sprowadzalnością. Tam mamy do czynienia nasamprzód z otwartym przyjęciem możliwych poglądów, które Istnienie w sposób konieczny implikuje, na tle tego, że zmuszeni byliśmy przyjąć zasadniczą różnorodność elementów np. psychologicznych i fizykalnych, nie mówiąc na razie o biologicznych, które pierwsze nieodwołanie za sobą pociągają. Dla wygody, aby zlekceważyć problem, nazywają pewni myśliciele poglądy językami i zdaje im się że w ten sposób, czysto werbalny, uniknęli samego problemu, który został nie rozwiązany, a tylko jako problem pozorny zanegowany. Przyporządkowania możemy przynajmniej założyć jako związki obiektywne, np. między jakimiś elementami fizykalnymi, nie wchodząc w fizykalną ontologię, która zawiera zagadnienia niezmiernie jadowite, związane z pojęciem istnienia samego dla siebie rozciągłości martwej, choćby rzeczy naszego poglądu życiowego, pojęciem według mnie sprzecznym. Sprowadzalność jest dziełem jakichś istot myślących i wyraża jakieś związki u podstawy tej sprowadzalności leżące, których samym pojęciem przyporządkowania wyrazić w sposób kompletny nie można. Jest zasługą empiriokrytyków i psychologistów: przede wszystkim Macha, Avenariusa i Corneliusa, że udowodnili raz na zawsze: że z dwóch koniecznych poglądów na Istnienie: fizykalnego i psychologistycznego, drugi jest pierwotniejszy, jako wychodzący z bezpośrednio danych: wszystko jedno jak je nazwiemy: elementami, elementami czystego doświadczenia czy jakościami, albo czuciami czy elementami wrażeniowymi czy zmysłowymi, i że w terminach tych bezpośrednio danych, możemy, w sposób nieco skomplikowany, wyrazić całkowicie pogląd fizykalny. Nie wchodzę tu w to, czy pogląd psychologistyczny czysty jest samowystarczalnym dla opisu całości Istnienia. Konsekwencje tego, choćby w postaci pojęć: związku jakości, praktyczności, zasady ekonomii myślenia i różnych rodzajów jakości u Macha, a przez pojęcie jedności osobowości i hypostazy prawa w obiektywny byt u Corneliusa, wykraczają poza założenia pierwotne. Kwestia żywego organizmu czyli ciała pozostaje mimo pozorów w systemach tych niewyjaśnioną. W każdym razie z fizyki zdają one sprawę zupełnie, a przy założeniu, że organizm jest w granicy fizykalnie kompletnie opisywalny, można się na ten temat, pozornie przynajmniej, uspokoić. Pokrótce polega to na procederze następującym: Przedmiot czyli rzecz jest tylko prawem następstwa jakości w naszym trwaniu. Dalej i to trwanie samo, czyli jedność tożsamej w czasie osobowości Corneliusa, można zredukować ostatecznie do prawidłowego związku elementów, pomijając ten fakt, że ciało nasze jest nam dane jako rzecz od środka bezpośrednio, a nie tylko jako następstwo specjalnych jakości, którem również być może: w psychologiźmie krańcowym Macha stół różni się ode mnie tylko natężeniem powiązania, a nie zasadniczo. Dalej wszystko daje się sprowadzić do związku jakości: wspomnienia są też związkami jakości byłych, uczucia są rozkładalne na jakości pierwotne i wyobrażenia, zrobione ze wspomnień; myśli to tylko przyporządkowane szeregi wyobrażeń do szeregów wyobrażeń znaków. Fizykalne elementy powiązane prawami, to tylko wyraz tego, że pod pewnymi warunkami doznamy pewnych wrażeń, a warunki owe — np. wyciągnięcie ręki i ręka sama, to również związki elementów wrażeniowych. Sprowadzalność ta jest jasna, z wyjątkiem chyba dla tych, którzy wierzą w czyste, bezprzestrzenne jaźnie, ujmujące w intencjonalnych aktach przedmioty tzw. „transcendentne” i „idealne”. W taki sposób mści się na idealistach bezprawnie wyeliminowane ciało jako takie dla nas, tzn. jako stanowiące jedność z osobowością, nie mówiąc już o ciele jako o organiźmie, z którego ani psychologizm, ani idealizm sprawy zdać nie może.
Przyjmując konieczność wymienionej sprowadzalności do elementów psychicznych, mającej źródło swe w zamknięciu absolutnie hermetycznym każdej osobowości w kręgu jej przeżyć, na jakości rozkładalnych, musimy stwierdzić, że odwrotność tego procederu jest niemożliwa do przeprowadzenia. Ani rzeczy, ani ciało nasze dla nas, ani jakości proste nie są w ten sposób sprowadzalne do jakichkolwiek elementów fizykalnych, tak, aby, jak niewiadoma w równaniu, mogły one zniknąć zupełnie, zresorbować się w terminach fizyki. Można je tylko tym terminom do pewnego stopnia przyporządkować, ale nie całkowicie nimi wyrazić. Czerwonego danego odcienia, albo tonu A, czy zapachu róży nie mogę sprowadzić faktycznie do żadnej kombinacji elementów fizykalnych, bo mimo całej sublimacji pojęć dzisiejszej fizyki, elementy te są pochodnymi od danych nam w kombinacjach jakości rzeczy makro-świata i stanowią w każdym razie, jako jakieś poglądowo nawet nieprzedstawialne i sprzeczne w swych własnościach, rozciągłości w ruchu, części tychże samych rzeczy, których inaczej jak jako związki jakości dla nas przedstawić sobie nie możemy. Czerwone jako takie nie może być sprowadzalne do sumy np. jakichś sześcianów przestrzennych, jedynie właśnie w postaci kompleksów czy związków jakości wyobrażalnych; tak samo nie może być sprowadzone do sumy elektronów, o ile takowe istnieją naprawdę jak atomy, chociaż ich zobaczyć z założenia nie możemy, bo gdyby one naprawdę istniały, to dla nas mogłyby być tylko i jedynie kompleksami jakości, mogły-by mieć tylko byt fenomenalny; byt ich jakiś obiektywny, jako cząstek jedynie fizykalnych, podobnie jak byt tylko obiektywny przedmiotów martwych, jest sprzeczny, niewyobrażalny, nie do pomyślenia. Albo też będą owe ostatecznostki fizykalne jednostkami ściśle hypotetycznymi, którymi operując statystycznie, wyrażamy poprzez pośrednictwo elementów już wyobrażalnych jako części rzeczy, np. atomów czy drobin, z pewnym przybliżeniem, przewidywalne stosunki w makro-świecie. Od kombinacji elementów zupełnie niepoglądowych możemy przejść do rzeczy przez szereg modeli pośrednich. Ale powiedzenie, że ostatecznostki fizykalne istnieją w postaci wielkości we wzorach, nie ma żadnego sensu, chyba jeśli przyjmiemy Boga - matematyka Jeansa, analogon do Boga Berkeleya w stosunku do jego idei. Dlatego ani rzeczy, ani ich części, w granicy ostatecznostki fizykalne, nie mogą absolutnie wyrazić bez reszty żadnej jakości i dlatego twierdzenie Carnapa, że wszystko można językiem fizykalnym opisać, jest jawnym gołosłownym fałszem. Wprowadza on tylko jedną relację podstawową, tzw. „Er” czyli zdawałoby się po prostu „Erinnerung”. Ale Carnap w jednej relacji podstawowej zrobił właściwie dubleta: przez dodanie do „wspomnienia pojęcia podobieństwa” wprowadził dwie relacje różne za jednym niby zamachem. Z relacji tej, jak zupę z gwoździa, buduje on na nowo cały psychologizm, stworzony już zresztą przez Macha, a dalej Corneliusa w swej najdoskonalszej formie, niby dedukując nawet samo pojęcie jakości. Oczywiście zakładając owo „Er” założył wszystko od razu, bo wspomnienie choćby jest tylko możliwe w jakiejś jedności osobowości, mającej w swym trwaniu kompleksy jakości aktualnych „żywych”. A potem twierdzi, że w języku fizykalnym może to tak wyrazić, jak fizykalny w psychologistycznym. Nic tu nie pomogą tego rodzaju transformacje jak mówienie zamiast „róża jest rzeczą”, „róża jest nazwą rzeczy”; przy pomocy zmian form językowych nie można odmyśleć precz narzucającego się bezwzględnie stanu rzeczy. Słusznie mówi Wittgenstein, że język odbija strukturę rzeczy: przede wszystkim odbija fakt istnienia wielości żywych stworów, z których każdy posiada prywatną perspektywę w stosunku do reszty świata, w którym jest, i to każdy, jedynym bytem samym w sobie swego indywidualnego rodzaju. Zamiast rozwinąć tę cenną tezę, brnie Wittgenstein w swoją niewykończoną ontologię faktów, stanów rzeczy i przedmiotów, świat bezosobowy, w którym niewiadomo skąd wziął się język i rządząca nim logika.
Na zarzut niekompletności ich teorii unifikacyjno-dywersyfikacyjnych odpowiadają pewni ludzie typu Protagorasa w ten sposób: my nie chcemy zajmować się całością Istnienia, bo to z naszego punktu widzenia: jedności wiedzy, prowadzi do nonsensów; jesteśmy czystymi naukowcami, nas nie obchodzi kto zrobił stół, chcemy tylko wiedzieć jak on stoi, jak ciąży na podłogę i co się z nim dzieje, gdy go coś potrąca. Zgoda — pogląd taki nie jest niczem nowem, trwa właśnie od czasów Protagorasa i jest zupełnie w pewnych granicach uprawniony. Ale przyparty do muru, nawet wewnątrz swego poglądu, Protagoras, który tylko co twierdził, że jest co najwyżej metodologiem nauki, tworzy jakąś niekompletną, ad hoc skleconą teorię całościową, swoją beznadziejną zupę z gwoździa, która jest złą, niesmaczną, chudą zupą, tj. tandetną i fałszywą metafizyką. Twierdzi przytem, że on mówi językiem obiektywnym, który każdy rozumieć musi, o rzeczach które napewno istnieją, a zdania jego są sprawdzalne, ontolodzy zaś mówią językami prywatnymi, których on, Protagoras, nie rozumie — ja twierdzę że tylko dla wygody to udaje, lub, że poprostu nie przemyślał bezstronnie stanu rzeczy. Te języki niby prywatne, dla Protagorasa bezsensowny bełkot o jakichś wewnętrznych stanach, równych zaćmieniu umysłu lub obłędowi, nie są znów tak niezrozumiałe. Część z nich to rzeczywiście wyraz różnych wiar, opartych jednak o przeżycia związane z obiektywną tajemnicą Istnienia, ale pewne z nich, odpowiadające wymienionemu poprzednio zamkniętemu kółku poglądów od solipsyzmu do reizmu, opartych o faktyczną strukturę Istnienia, to już nie jedynie języki, tylko poglądy, wynikające z różnego uwzględniania niezaprzeczalnych różnorodnych elementów tego Istnienia, których to poglądów walka stanowi historię filozofii w drodze ku jedynej prawdziwej ontologii.
Drugim typem Protagorasa, w przeciwieństwie do względnie prostego wiedeńskiego negatora istotności ontologicznej problematyki, jest unifikator pseudo-naukowy, jeszcze niby nie metafizyczny. Tu chodzi nie tyle o kwestię sprowadzalności poglądów, która bez nadużyć jest procederem zupełnie rozsądnym i koniecznym, ile o pomieszanie poglądów: psychologistycznego i fizykalistycznego, na tle zrównania istności, których pojęcia dla tych poglądów są podstawowymi, na tle zanegowania istnienia jedności osobowości jako istności „czysto gramatycznej”. Ale skąd się wzięły gramatyka i język o tym się nie mówi. A więc parę słów o Bertrandzie Russellu, który na spółkę z Whiteheadem stworzyli 3 tomiska „Principia Mathematica”. Nic im to nie pomogło, bo obaj stali się metafizykami w najgorszym znaczeniu tego słowa, tj. myślicielami opisującymi nie byt aktualny, tylko tworzącymi konstrukcje, w których on się zasadniczo deformuje, nic nie gorsze od tworów wyklinanej przez nich z innej strony tzw. nieokreślonej zresztą „filozofii tradycyjnej”. Russell należy do typu „emulsion-makerów”, według wyrażenia Malisoffa, redaktora „Philosophy of Science”. Cytuję dwa zasadnicze zdania z książki pt. „Analysis of matter”.
„Nie ma teoretycznej racji czemuby fala świetlna nie mogła składać się z grup zdarzeń, z których każde zawierałoby jakiś człon, mniej lub więcej podobny do drobniutkiej cząstki wzrokowego czucia”. Użyte jest umylnie słowo „Occurrence”, a nie „event” na określenie zdarzenia, bo jest jeszcze bardziej nieokreślone od słowa „event”, które jako zjawisko możnaby interpretować. Także charakterystyczna jest ta „minute part of visual percept”, które to ostatnie pojęcie brane jest tylko w znaczeniu czysto sensualistycznym, przy czym nie wchodzą w grę wspomnienia, którym Russell w „Analysis of mind”, odmówił jakościowej różnicy w stosunku do jakości żywych aktualnych, twierdząc, że różnią się one między sobą tylko natężeniem. Jeszcze jedno: sfałszowanie stanu rzeczy dla wygody jego opisu. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś chciał dotknąć czegoś, a jednoczenie za wszelką cenę tego właśnie nie uczynić, albo tak szybko przesiadał z jednego stołka na drugi, że w końcu wydawałoby mu się, że jeden stołek, a nie dwa, pod nim się znajdują. Zdarzenie, to najbardziej nieokreślone z bezpłciowych ontologicznie słów: może być wszystkim, co jakoś trwa, a trwa wszystko z wyjątkiem pozaczasowych dla idealistów „idealnych przedmiotów”: zdarzeniem może być i „myśl” najprzelotniejsza, która będzie jednak zawsze kompleksem wrażeń i coś najtrwalszego i najsolidniejszego: rzecz materialna, bo ona też trwa i może być nazwana „zdarzeniem stacjonarnem”. Coś może być jakoś nazwane — to czasem wystarcza zamiast tego, czym jest. Co to są za zdarzenia, z których mogłaby się składać fala świetlna, będąca w poglądzie fizykalnym jakimś ruchomym i zmiennym polem energetycznym czy czymś podobnym w próżni, jeśli nie w eterze, w każdym razie ostatnim elementem, ostatecznostką fizyki, w której z założenia nie możemy doszukiwać się już żadnych części, ani struktury, chociaż nieskończona podzielność przestrzeni czyni to zawsze wirtualnie możliwym. Ale fizyka musi gdzie stanąć; dobrze jeśli się zatrzymuje na jednostkach typu energetycznego, a nie wyraźnie materialno-cząsteczkowogo i jeśli drugie przez pierwsze wyrazić może. Problem sprowadzalności jest jak widać stąd — także zagadnieniem wewnętrznie naukowym, a nie czysto ontologicznym i może występować w związku z systemami pojęć w obrębie jednej nauki. Łatwiej jest uniknąć definicji ostatecznostki fizykalnej w poglądzie dynamicznym, przy zredukowaniu wszystkiego i cząstek do pojęcia jednolitej, ciągłej energii, która pozostaje jednak w swej hypostazyjności i pochodności od pojęcia siły układów materialnych, w istocie swej niepojęta. Tym nie mniej tajemnica istoty ostatniego elementu fizycznego i aktualnej nieskończoności zostaje w poglądzie fizykalnym z natury rzeczy niedocieczona i nikt o to do fizyki pretensji mieć nie może: taka bowiem jest jej fizykalno-ontologiczna istota.
A więc w zdaniu Russella, w całym kontekście niewiadomo, czy zdarzenie, w znaczeniu tego, co zachodzi, jest fizyczne, chemiczne, biologiczne, czy psychiczne — a może historyczne, lub społeczne. O tę nieokreśloność autorowi najwyraźniej chodzi, aby móc powiedzieć dalej o tych zdarzeniach, co następuje. A więc przede wszystkim ostrożna, negatywna forma zdania: „nie ma racji teoretycznej, aby coś nie mogło itd.”. Ponieważ słowo „teoretyczna” jest użyte w najbardziej nieokreślonym znaczeniu, nie jesteśmy pewni tego, że właśnie tak jest, jak to nam chce autor tego zdania wmówić. Z punktu widzenia jakiej teorii nie jest to właśnie niedorzeczne: teorii fizykalnej — ale wtedy jakiej albo też może chemicznej, biologicznej, czy psychologicznej, a może życiowej. Bo przecie teorii ogólnej jako takiej poza logiką nie ma, a logika jako nauka formalna o języku nie mówi nam nic bezpośrednio o istnieniu. Więc chyba nie jest w ogóle nielogiczne takie mówienie; ale to jest rama zbyt szeroka, nie chodzi tu o logikę, tylko o założenia. Całe masy założeń mogą być zupełnie dorzeczne i twierdzenia z nich wyprowadzone mogą nie kolidować z logiką, a z rzeczywistością mogą one nie mieć nic wspólnego. Ale tu mamy według mnie nawet logiczną sprzeczność, tylko niezauważoną, jak w kwestii bytu samego dla siebie rzeczy martwych i jednostek fizykalnych: coś psychicznego nie może być fizycznym; naodwrót: mamy wyrażalność fizycznego w terminach psychicznych, ale jako takie tj. pojęte jako coś, co ma byt tylko fenomenalny, fizyczne też nie jest psychicznym. A to chce nam udowodnić Russell. Otóż w sposób nieokreślony zapewnia się nas, że to, co będzie powiedziane, nie jest niedorzeczne, ale niewiadomo czy logicznie czy rzeczywistościowo, a dowodu tej niedorzeczności się nie przeprowadza: z góry przyjmuje się, że emulsja, która ma być zrobioną jest racjonalna.
Powtóre chyba aby zagmatwać rzecz i tak już nieokreśloną nie mówi się niewiadomo czemu o zdarzeniach tylko o ich grupach. Łatwiej wybrnąć z grupy zdarzeń, niż ze zdarzenia samego: podobnie łatwiej mówić o implikacji zdania przez „klasę, zdań”, niż rozważać stosunek, jaki zachodzi między dwoma zdaniami wprost. Whitehead do końca uniknął definicji zdarzenia, a pod koniec zaczął coś mówić o „eterze zdarzeniowym”; taki eter, jakaś taka zaródź nieokreślona, coś w rodzaju metafizycznej żabiej ikry, to jest właściwie grupa zdarzeń, którą jest cały świat. Jest to pojęcie bardzo wygodne — niestety nic mu nie odpowiada; przypominają się „fakty” Wittgensteina.
Ale dokładnie nie wiadomo, czy „occurence” Russella to to samo, co „event” Whiteheada. Nawet sam Russell krytykuje tego ostatniego za jego koncepcje, oparte na tandetnej psychologii, a sam nie uznaje różnicy jakościowej między wspomnieniem, a przeżyciem aktualnym, operując sensualistycznym słowem „czucie” (percept), jeszcze bardziej sztucznie jednorodnym od elementu Macha, bo ten musiał rozróżnić uczciwie elementy świata i ciała, tj. ABC... i KLM..., a z uczuciami α, β, γ.... rozróżnił ich aż 3 rodzaje, implikując tym tajnie odrębne ciało i świat poza nim dla cielesnego indywiduum istniejący, a razem z tym całą znienawidzoną ontologię.
To, że zdarzenia tworzą grupy, czyni je dla nas niby bardziej swojskimi. Coś co tworzy grupy nie może być niczym i może zawierać nawet jakiś „człon”. Jakiś — a więc są inne człony i ten jest spośród nich wybrany. Jakież to są człony zdarzeń — czy są też zdarzeniami, czy całkiem czymś innym? Czemu nie ograniczyć się już do zdarzeń i ich grup, tylko dzielić znowu zdarzenia, wybrane zdawałoby się początkowo jako pojęcia pierwotne, na nieokreślone bliżej człony. Człony te są najwyraźniej w różnych gatunkach, kiedy niektóre z nich, ale widocznie w sposób konieczny, bo w każdym zdarzeniu zawarte, mogą być „mniej lub więcej podobne do drobniutkiej cząstki czucia”. Zastanówmy się teraz co to jest „cząstka czucia”. Czy to rozumieć mamy przestrzennie, czy inaczej: może „logicznie” — mówię to w cudzysłowie. Czy ona jest tej samej natury co czucie samo, które przecie jako takie jest czymś prostym (czerwone, ton A, zapach róży). Byłby to więc jaki mały czerwony punkcik, krótkotrwały ton itp. Tak więc pojęcie cząstki czucia jest pojęciem niejasnym, a do niego, i to mniej lub więcej, ma być podobny ów tajemniczy człon zdarzenia, również nieokreślonego. Zdania tego nie można uważać za poważną próbę rozwiązania problemu stosunku poglądu psychologistycznego do poglądu fizykalnego, tylko za jakieś pogardliwe tego problemu kopnięcie.
Weźmy drugie twierdzenie Russella, którego autorytet w logistyce jest przyczyną powstania błąkających się wśród uczonych, i nieuczonych, prawdziwych pojęciowych potworów. W twierdzeniu tym znowu występuje słowo „czucie”, w znaczeniu jednorodnego „perceptu” poprzedniego. A więc: „czucie będzie zawierać faktycznie części, które nie będą procesami, ale części te będą niespostrzegalne”. Słowo „faktycznie” użyte jest tylko dla zamaskowania niepewności samego twierdzenia, bo cóż ono może w tym kontekście innego wyrażać: przecie nie mówimy o wierzeniach dzikich, tylko o jakimś stanie rzeczy. Części czucia jako takiego mogą być tylko czuciami — części trwającego tonu A czy płaszczyzny czerwonej mogą być tylko krótszymi tonami A i mniejszymi czerwonymi rozciągłościami; musi tak być, o ile pod częściami czucia nie zechcemy rozumieć czegoś całkowicie innego, a mianowicie jakichś fizykalnych przyczyn czucia, według przyczynowej teorii percepcji, którą uznajemy w życiu i w nauce, a która jest ważna, aż do czucia samego wyłącznie: może dotyczyć warunków czucia w szeregu od przyczyny fizycznej do centrum w mózgu: samoczująca się materia żywa musi pozostać czymś pierwotnym, niewyjaśnialnym. Do koncepcji mieszanej chce nas doprowadzić wbrew logice, nauce i zdrowemu rozsądkowi Russell, bo zważmy: Czucie ma zawierać części, nie będące „procesami”. Ale ponieważ nie wiemy czym są procesy w ogóle, poza tym chyba, że napewno jakoś trwają, więc bez zróżniczkowania tego pojęcia na procesy np. psychiczne, w znaczeniu następstwa czuć i fizyczne, w znaczeniu fizyki: od zderzeń ciał makro do jakiegoś ruchu pól, nie możemy jednoznacznie rozumieć powyższego zdania częściowego w powyższym twierdzeniu. A do tego części czucia mają być niespostrzegalne, „imperceptible”, czyli muszą być chyba tylko czymś fizykalnym, bo jako części czucia jako takiego, jako takie musiałyby być właśnie spostrzegalne, inaczej nie byłyby częściami czucia. Samo czucie jako takie, ma się więc według Russella, składać z elementów fizykalnych i to w dodatku częściowo tylko. Na tym tle dochodzi Russell do swej koncepcji elektronów pomieszanych z odosobowionemi „perceptami” w głowie, w związku z tym, że według fizyki wszystko składa się z jakichś fizykalnych ostatecznostek, a jakości odmyśleć precz nie można i są one też według Russella w mózgu. Od mózgu wywinąć się niepodobna: zlekceważyli go Mach i Cornelius, nie dał mu rady wprost Avenarius: biologia, jako specjalny nowy pogląd biologiczny, zaczyna się powoli przewalczać. Chyba, że korząc się przed fizyką w zupełności, będziemy musieli wezwać na pomoc bezprzestrzenne entelechie witalistów. Ale to grozi fantastyką, wobec której statystyczny, biologiczny monadyzm jest szczytem trzymania się empirycznego stanu rzeczy. Równie dobrze jak Russell moglibyśmy twierdzić, że pojęcia składają się z organizmów, a organizmy z pojęć: stopień niedorzeczności byłby ten sam, mimo że obie teorie możnaby pogodzić z logistyką, może w imię tzw. „implikacji materialnej”, wprowadzającej pozytywnie nonsens do logiki. W następstwie dochodzi Russell na innej jak widzimy drodze niż Eddington do swego „neutral-stuffu”, który trochę „mind-stuff” tego ostatniego jednak przypomina. Widzimy tu przykłady typowego Protagorasa przy swej zabójczej unifikacyjnej robocie.
Przykłady zbytecznej w swym rozszerzeniu dywersyfikacji daje nam kwestia geometrii nieuklidesowych i operacyjna teoria pojęć fizykalnych Bridgmana, szczególniej rozwijana przez jego uczniów nie zdających sobie sprawy, początkowo jak i sam prawdziwie genialny ich mistrz, z daleko idących ontologicznych jej konsekwencji.
Teraz podam parę przykładów dywersyfikacji nie na miejscu. Z jednej strony Protagoras lubi sfery między któremi następuje tzw. „rozmycie” czy zmazanie, a z drugiej lubi nie widzieć wspólności tam, gdzie się ona jak byk narzuca. A więc np. w imię względności pojęcia jednorodności nie uzna, że fizyka i logika operują jednorodnymi systemami pojęć, tj. rozciągłościami martwymi w ruchu z jednej i pojęciami z drugiej strony. Oczywiście, że są różnice między atomem np. a polem, albo znakiem sumy logicznej i pojęciem przedmiotu jako podmiotu zdania, tym niemniej są to systemy pojęć w stosunku np. do antropologii względnie jednorodne.
Miłość do niewyraźnych przejść do tzw. „rozmycia” i zamazania będzie mu kazała nie widzieć istotnej różnicy między żywym a martwym, na tej podstawie np., że istnieją jakieś istności, o których nie możemy narazie nic określonego na ten temat powiedzieć. Ale tego nie widzi, że szereg od martwego do żywego, to nie tęcza o zamazanych przejściach, tylko szereg dysparatywnych elementów tak w fizyce, jak i w biologii i że to „rozmycie” może tu być tylko ułomnościowe. Ta sama zasada każe mu przechodzić w sposób pozornie ciągły z elektronu na jakość i odwrotnie.
Typowa jest radość Protagorasa z powodu tego faktu, że niby jeśli niewiadomo z góry która geometria pasuje lepiej dla wygodnego opisu fizykalnej kupiury świata, to niby niewiadomo wobec tego również jaka jest rzeczywistość i nic o niej pewnego powiedzieć nie można prócz przyjęcia wygodnych konwencji. Co implikuje pojęcie wygody i samej możliwości konwencji, to Protagorasa nie obchodzi. Może być, że tak jest w poglądzie fizykalnym, ale wyrzekanie się, na tle zmiennych koniunktur fizyki, opisu rzeczywistości takiej, jaką ona jest i twierdzenie, że w ogóle czegoś takiego jednoznacznego nie ma, jest conajmniej przedwczesne i lekkomyślne. Drugi powód radości, że znaczenie pojęć fizykalnych zależy od operacji wykonywanych dla ich zdobycia i określenia, też jest wątpliwy. Wspomnę tylko fakt, że tylko dlatego mamy różne pojęcia długości, że u ich podstawy leży jedno, w stosunku do którego jedno z nich, lub ich wielość, jest względna i że sama miara, bez której operacyjnego pojęcia nie ma, jest już długością. Długość jest pojęciem pierwotnym, opartym o naszą własną przestrzenną ograniczoność cielesną i nasze ruchy w rzeczywistej przestrzeni, którymi prymitywnie ją mierzymy. Zwracam też uwagę na to, że do pomiarów innych, niż przykładanie miary, konieczne są zegary z cyferblatami, podzielonymi na równe długości przestrzenne. Zegary, jak wiadomo, nie rodzą się same, jak grzyby. Pomijam tu wszelkie konsekwencje pojęć: operacyjności, mierzenia itp. Niewczesna radość ta Protagorasa polega na niezrozumieniu tego, że bridgmanizm implikuje pewną ontologię, narazie fizykalną, która zdaje się być częścią ontologii ogólnej, obejmującej stwór żywy, którego jednym z narzędzi jest fizyka razem ze swymi instrumentami i formułami: początkiem wyjścia jest obserwator, zmieniający się w operatora; nie jest to już blade widmo, coś w rodzaju transcendentalnego podmiotu Kanta czy jakiegoś eddingtonowskiego pana X, tylko konkretny cielesny żywy osobnik, używający znaków w swym społecznym życiu. Konsekwencje te zdają się jasno wynikać z ostatniej książki Bridgmana „Nature of physical theory”, a zaznaczone były mniej explicitnie w dziele „Logic of modern physics”. Automatycznie został w nie autor zapędzony, krocząc uczciwie po drodze, wychodzącej pozornie z dość wiedeńskich założeń.
Trzeba zauważyć, że gdyby wszystkie wybitne umysłowości ludzkie miały ten procent zdolności dywersyfikacyjnej, co niektórzy dzisiejsi protagorejczycy, nie zdający sobie sprawy z tego na czym wyrośli, toby nauka w ogóle nie mogła nigdy dojść do skutku. Na szczęście panuje zasada ekonomii myślenia, która u Macha jest zresztą zasadą metafizyczną, nie wynikającą z założenia pierwotnego: wyjścia z bezpośrednio danych.
Czyż więc na to, co płodzi w ontologii Russell, trzeba było aż tej wściekłej tresury logistycznej, nie tylko tresury, ale twórczości: trzy tomy Principia Mathematica? Nie ustępuje mu Whitehead nie tyle jeszcze w swej próbie zapakowania życiowego poglądu w czterowymiarowe euklidesowe kontinuum pod naklejką ogólną „zdarzenia”, ile w swej dalszej platońskiej niemal metafizyce, nie mówiąc już o „wielości rzeczywistości” Chwistka i innych systemach i pseudosystemach, tworzonych przez twórców logistyki i umysły nią przesiąknięte. Podobno logicy uniknęli przez studia swoje wielu ontologicznych błędów. Trudno wiedzieć jakich uniknęli — te które popełnili dyskredytują w zupełności logistykę, jako barierę mającą chronić od nieścisłości, fantastyki i lekceważenia empirycznego stanu rzeczy. To, że zajęci logiką, nie mają czasu na poważne traktowanie ontologii, nie usprawiedliwia ich zupełnie — niech w takim razie milczą, jak tego chciał Wittgenstein i jemu się to nawet nie udało, bo jednak gadał i to jeszcze jak, co mu sam Carnap zarzuca. Można już śmiało teraz stwierdzić, że wszelkie ontologiczne próby logistyków, a szczególniej wiedeńczyków są banalne w tym, co jest w nich prawdziwego, a jawnie fałszywe w tym, co jest w nich oryginalnego.
Trzecim typem protagorasowych idei są metafizyki fizykalnoduchowe, w rodzaju Eddingtona, opierające się o dualizm kartezjański bez uwzględnienia członu niejako pośredniego tj. organizmu żywego, który się przyjmuje z góry jako kłaczek tzw. „materii żywej”, do fizyki bez reszty sprowadzalny. Myśl — materia, „mind-stuff” Eddingtona jest kombinacją hypostazyjną powyższych elementów, nawet bez próby pomieszania poglądów psychologistycznego i fizykalnego, jak u Russella, a mająca wiele wspólnego z emanacjonistycznymi metafizykami, wywodzącymi się od Plotyna, których przykładem jest też Hegel i jemu podobni. Na dnie tego rodzaju metafizyk czai się zwykle pojęcie Boga, jako twórcy tego typu „harmonii przed-ustanowionych”. Zdarzają się też typy pochodne mieszane: wiedeńsko-eddingtonowskie, ta najdziwniejsza odmiana protagorasowych hybryd: z jednej strony wyznaczkowana ścisłość a z drugiej ogólna unifikacja na siłę, przy dywersyfikacji w szczegółach, a w środku melanż czuć i elementów fizykalnych. Ciekawą odmianę metafizyki unifikacyjnej połączonej z dualizmem podstawowym, stanowi tłomaczenie przez prof. Białobrzeskiego pewnej funkcji w mikrofizyce, nie dającej się przestrzennie zinterpretować, a jednak zależącej od konfiguracji, jako formy Arystotelesa, co przypomina znów entelechię Driescha.
Według mnie faktem pierwotnym jest istnienie cielesnych monad tj. przede wszystkim nas samych, osobowych, czujących się od środka i złożonych też z monad, tj. organów i komórek. Od tego należy wyjść, a nie od hypostaz jakiegoś czegoś „psychicznego” i czegoś „fizycznego”, bo to prowadzi do wyżej opisanych impasów; a dalej należy starać się rozbudowywać doświadczalną ontologię ogólną.
Oprócz wymienionych protagorejczyków rzadszych, będących, prócz protagoreizmu, twórcami nauki w wielkim stylu, roi się dziś wszędzie od typów, które za jedyną swą wyższość uznają zlekceważenie filozofii w imię nauki, bez głębszego wniknięcia w problematykę pierwszej i bez jakiejkolwiek legitymacji, lub z bardzo względnie słabymi, w sferze drugiej. Mimo wszelkich kryzysów fizyki, wspaniałej zresztą w swym rozwoju teoretycznym i praktycznym, jako techniki, typy te czują za sobą przede wszystkim autorytet nauki, który sobie, nie będąc sami niczym, eskamotują; dalej stoją za nimi: cały Wiedeń i inni wysokiej marki UD-Protagorejszycy. Niezmiernie ponurym faktem jest rozpowszechnienie się tego typu, u którego podświadomym celem jest możność odegrania swego kompleksu niższości przez okazanie pogardy czemukolwiek bądź, w tym wypadku przez odwartościowanie tanim kosztem ontologii, przy pomocy paru schematów trick’owych rozumowań, których przyswojenie sobie nie wymaga żadnego umysłowego wysiłku.
Protagoras, nie ograniczony do nauk specjalnych, rozmieniony na drobne protagorasięta i rozpowszechniony jako podstawowy typ umysłowca, staje się elementem w najwyższym stopniu niebezpiecznym dla umysłowej kultury, przez to, że podstawiając za prawdę swój istotny brak określonego poglądu na rzeczywistość, przeciwdziała wytwarzaniu się najcenniejszych zdobyczy ludzi, to jest ich światopoglądów ogólnych, w których częściowe prawdy znajdują miejsce, będąc ich funkcjami, a nie jakimiś chwilowymi zmiennymi, zależnymi od różnych koniunktur „hypotezami pracy”.