Obrazki z życia wiejskiego/Mądrość prostacza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Mądrość prostacza
Pochodzenie Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MĄDROŚĆ PROSTACZA.

W zamożnéj wsi w Augustowskiém, w porządnie zbudowanéj chacie, mieszkał z liczną rodziną bogobojny wieśniak, imieniem Maciéj. — Był on jeszcze w całéj sile wieku; silny jak dąb, śmiało patrzący ludziom w oczy, a słodki i łagodny jako baranek. Pracowity jak pszczoła, pobożny, uczynny, z sąsiadami żył w świętéj przyjaźni i zgodzie, a dla rodziny i czeladki był wzorem do naśladowania. W całéj wsi nie było nad niego lepszego męża, przykładniejszego ojca, łagodniejszego, wyrozumialszego pana dla swojéj czeladki. Nikt go nigdy nie widział w karczmie, ale za to Maciéj żadnego nie opuścił nabożeństwa; piérwszy z pługiem szedł na pole, ostatni wracał z pracy. Bóg téż błogosławił mu sowicie. Jego pole najbujniejsze wydawało plony, a czego się tylko dotknął, szło mu jak z płatka. Jeżeli Bóg zesłał na niego cierpienie, jeżeli grad zniszczył, lub susza spaliła zasiéwy, pomór padł na bydło, Maciéj nie wyrzékał, rąk nie opuszczał. „Bóg dał, Bóg wziął,“ mawiał wtedy pobożnie z pokorą, „święta jego wola.“ I cicho otarłszy łzę rękawem, co się gwałtem cisnęła do oczu, pocieszał płaczącą żonę, popieścił śliczne dziatki, i z większą jeszcze gorliwością brał się do pracy. — Żona Macieja, imieniem Maryjanna, była to kobiéta, o jakich Ewangielia Święta wspomina: cicha, potulna, pobożna, pracowita; męża kochała z całego serca, a dziatki nad życie. — Miłoć to było patrzéć na nią, czy to gdy przędła, lub pracowała w ogrodzie, czy téż kiedy klęcząc wieczorem lub rano przed obrazkiem Matki Bozkiéj z dziatwą i czeladką paciérz mówiła, albo śpiéwała pieśni nabożne. A głos miała prześliczny, taki jakiś serdeczny, że wprost wchodził do duszy. Z siedmiorga dziatek, jakiemi Bóg obdarzył to poczciwe stadło, czworo tylko zostało przy życiu: i na te czworo ukochanych całą duszą bogobojni rodzice wszystkie swoje zwrócili starania. — I którzyż to rodzice nie kochają dziatek swoich, powiécie najmilsi? prawda! któżby wątpił, że najgorszy ojciec, najobojętniejsza matka, choć odrobiny serca nie mają dla dziatek, które im Bóg zesłał? Ale nie wszyscy rozumieją, co to jest kochać dzieci. Dać im jeść, ułożyć po chrześcijańsku w czystéj pościółce, gdy małe, ubrać schludnie i biało, nauczyć późniéj paciérza, zapędzić do pługa, do siérpa, kosy lub kądzieli, poprowadzić w niedzielę do kościoła, to jeszcze nie dosyć! Ale w każdéj dnia godzinie pokazywać dziatkom własnym przykładem, jakto trzeba być pobożnym, pracowitym, uczciwym, same tylko bogobojne i przyzwoite wyrazy miéć na ustach, uczyć je miłości Boga i ludzi, i to zawsze własnym przykładem, oto jest miłość prawdziwa, i taką to miłością Maciéj i Maryanna kochali dziatki swoje.
Nigdy nieprzyzwoitym wyrazem nie ofuknęli dziatek, a jednakże dziatki były posłuszne, uległe, i na każde wezwanie rodziców biegły pędem strzały. To co umieli sami, tego uczyli dziatki swoje. Po nauce paciérza i pobożnych pieśni nastąpiła nauka czytania: bo oboje rodzice pięknie, gładko i zrozumiale czytali. Zacny ksiądz pleban, widząc ochotę do nauki trzech synów Macieja, prócz katechizmu, nauczył ich rachunków i pisania. Najstarszy z chłopców, mający lat 15, imieniem Jan, pomagał już dzielnie ojcu w polu; dwóch młodszych: Tomasz i Jakób, ślęczyło jeszcze nad książkami, od których oderwać ich niemożna było.
— Ojcze dobrodzieju! rzekł dnia jednego Maciéj do księdza Plebana, widzę, że mój Tomek i Jakóbek duszą całą lgną do książki.
— To chwała Bogu, odrzekł łagodnie ksiądz Pleban, nauka czyni człowieka lepszym i użyteczniejszym dla świata.
— Rozumiém ci ja to dobrze, rzekł Maciéj, dla tego téż przyszedłem poradzić się Ojca dobrodzieja, czyby moich chłopaków nie odwieźć do szkoły, by się wszystkiego co trzeba nauczyli. — Mój najstarszy pomagać mi będzie iść daléj za pługiem, a gdy ja oczy zamknę, on na roli ojczystéj w chacie osiędzie. — Tomkowi i Jankowi do grosza, jaki im się dostanie, dodam naukę; a wszak ci i to skarb wielki, jak Ojciec dobrodziéj nam ciągle powtarza. Joalce, naszéj najmilszej zieziulce, oddamy całe nasze kochanie i pieszczoty, boć to dziewczyna; tak więc, żadne z nich skrzywdzoném nie będzie.
Otóż to mi prawdziwa mądrość prostacza, mówił na wpół do siebie zacny ksiądz Pleban, i z rozjaśnioną twarzą ująwszy głowę wiejskiego mędrca, przycisnął ją do piersi. — Idź i czyń, jakoś wyrzekł, dodał z rozrzewnieniem, i niech ci Pan Bóg jak dotąd błogosławi.
Nazajutrz po Mszy świętéj, którą odprawił ksiądz pleban, a któréj cała rodzina wysłuchała klęcząc pobożnie, a matka leżąc krzyżem, cała zalana łzami, Maciéj powiózł synów do miasta, by ich oddać do szkoły.
I w kilka dni Maciéj trochę smętniéj, ale z rozjaśnioną twarzą śpiéwał z synem, idąc przy pługu, a w chacie Maryjanna, klęcząc przed obrazkiem Boga Rodzicy ze śliczną Joalką, polecała synów téj Najmiłościwszéj Opiekunce strapionych matek i dobrych dzieci.
A tymczasem Tomaszek i Jakóbek całą duszą oddawali się nauce. Maciéj co miesiąc regularnie, odwiedzał ich w mieście, napominając bez ustanku, aby pamiętali o Bogu i postępowali poczciwie.
Przy końcu roku oboje rodzice pojechali po synów, by ich przywieźć na wakacye do chaty. Trafili właśnie w dzień uroczysty dla szkoły, w sam popis, w którym to dniu uczniowie odbierają nagrodę za swoję pracę. — Jakaż to była radość dla tych poczciwych rodziców, kiedy Tomasz i Jakóbek z dużemi księgami w czerwonéj oprawie rzucili się do nóg obojgu rodzicom. Działo się to w dużej sali szkoły, napełnionéj postrojonemi paniami i panami. Wszyscy ci panowie i panie otoczyli szczęśliwą rodzinę Macieja, i winszowali mu tak pilnych i poczciwych dziatek.
Ale większa jeszcze radość czekała Macieja w domu.
Nazajutrz po przybyciu całéj rodziny do wsi wszyscy sąsiedzi zbiegali się do chaty Macieja, by oglądać piękne księgi Tomasza i Jakóba, w których prześliczne były obrazki. Obadwaj chłopaki przecudne rzeczy opowiadali zgromadzonym, tak że się nawet najstarsi ogromnie dziwili. — Jeden z nich tylko, wieśniak zamożny, który żałował pieniędzy na wychowanie synów, i nie chciał, pomimo prośb chłopaków, oddać ich do szkoły, przymawiał złośliwie: że Tomasz i Jakóbek przyodziawszy się w cienkie mundurki, nie zechcą pracować i lekkiego zapragną chleba; ale się strasznie pomylił.
Zaraz na drugi dzień Tomasz i Jakóbek, przywdziawszy siermięgi, udali się z ojcem i Jankiem na łąkę, by przetrząsać siano; a pracując ochoczo śpiewali tak pięknie, i takie śliczne pieśni, że Maciejowi co chwila łzy w oczach stawały, a ów sąsiad, co takim złym był prorokiem, pracując nieopodal, sam z przyjemnością słuchał tych cudnych śpiéwów.
Miesiąc mignął jak strzała, znów Maciéj powiózł synów do szkoły, zalecając bez ustanku, by zawsze myśleli o tém, aby łaska Boża była nad niemi. I mignéły cztéry lata, znów Tomasz i Jakóbek wrócili do chaty, jeszcze z śliczniejszemi księgami, a co największa, z najpiękniejszém świadectwem przełożonego szkoły, który dosyć ich skromności, uległości i pilności nachwalić się nie mógł.
Ojcze Dobrodzieju! rzekł znów dnia jednego Maciéj do Księdza plebana, widzę to dobrze, że moim dwom chłopakom nie siedziéć doma; puścić to trzeba te ptaki w świat széroki, niechajże poprobują skrzydeł. Mój pobożny Tomek zwierzył się matce, że chciałby zostać księdzem, Jakóbek znów wprasza się nieboże, by go wysłać do szkoły gospodarskiéj wiejskiéj do Warszawy. Sąsiedzi krzyczą, że to zbytki, a ja przypominając sobie ostatnią naukę Ojca Dobrodzieja, w któréj przemawiał do gromady, że nauka skarb prawdziwy, usłucham świętéj rady, i uczynię zadość pragnieniu chłopaków.
Pleban złożył ręce, w milczeniu spojrzał w niebo, jakby dziękując Bogu, że ziarno jego nauki na żyzną trafiło rolą, i ściskając dłoń zacnego chłopka, wyrzekł uroczyście.
Czyń, jakeś wyrzekł, i idź za Bożém natchnieniém! wychowałeś synów w bojaźni Pańskiéj, w świętéj cnocie, nauczyłeś ich własnym przykładem, co to jest mądrość prawdziwa, będziesz obfite owoce zbiérał z twojego zasiewu.
I znów w tymże samym kościółku szanowny pleban odprawiał Mszą świętą na intencyją podróżnych. Cała rodzina Macieja klęczała u stóp ołtarza, znów matka, jak przed czterema laty, leżała krzyżem, znów jak dawniéj cichemi zalewała się łzami. I wózek znów zajechał przed chatę, a rącze koniki uniosły w świat płaczącego Tomasza, Jakóba, i rozrzewnionego Macieja.
Rok minął od wyjazdu chłopaków, kiedy dnia jednego Maciéj i Maryanna, z Jankiem, dorodnym już młodzianem, i ślicznéj urody czternastoletnią Joalką, udali się do kościoła. Przybytek Pański napełniony był ludem bożym. Ksiądz pleban prześliczne miał kazanie o wychowaniu dziatek.
Wszyscy słuchali go z uwagą. Ładna Joalka oparłszy się o ławkę i pochyliwszy główkę, wlepiła śliczne, modre oczy w Plebana. Znać, że wyrazy starca prosto szły jéj do serca, bo łzy kiedy niekiedy spływały po jéj rumianych jagodach. Dużo oczu zwracało się na dziéwczę, szczególniéj jakaś pani obca, czarno ubrana, nie mogła dość jéj się napatrzyć.
Na drugi dzień ta pani czarno ubrana weszła wprost do chaty Macieja. Jakże się rodzice Joalki zdziwili, kiedy ta pani wyjawiła im powód swego przybycia. — Straciła ona trzy córki; ostatnia bardzo podobną była do Joalki, a ponieważ ta pani nie tylko więcéj dzieci, ale i krewnych blizkich nie miała, chciała więc wziąść Joalkę na wychowanie, bo ją piękność nadzwyczajna dziéwczęcia ujęła za serce. Pani ta obiecywała rodzicom góry złote, przyrzekła Joalkę uczyć i zapisać jéj cały majątek.
Po niejakimś namyśle Maciéj skłonił się owéj bogatéj pani do nóg i rzekł spokojnie. Dziękuję pani za jéj ofiarę dla naszéj jedynaczki; choć prostak, umiém ocenić, ileby naszéj Joalce mądrości przybyło, jakby jéj było ładnie w jedwabnych sukienkach, jak wygodnie w miękkich puchach, ale i to czuję, że nigdzie jéj podobno lepiéj nie będzie, jak w chacie téj, gdzie światło Boże ujrzała, gdzie się urodziła. — Chłopców puściłem w świat, ale dziewczyny nie oddam nikomu, chyba mężowi i Bogu, dodał smutnie, całując Joasię w głowę. I jak powiedział tak uczynił. Napróżno pani ta przedstawiała, prosiła nawet, sama jedna musiała opuścić chatę, bo Joalka w niéj została.
Wieść o żądaniu bogatéj pani gruchnęła po wsi. Wielu się dziwiło, że Maciéj wytrącił Joalce szczęście z dłoni, ale gdy ów prostak mędrzec, chcąc uspokoić własne sumienie, poszedł po pociechę do Księdza Plebana, starzec nietylko że nieganił jego postępku, ale owszém pochwalił i błogosławił, że za złoto nie wyrzekł się własnego dziécięcia, i wolał ją widziéć w sukmanie wieśniaczéj, ale własnéj, jak w nieswoich darowanych jedwabiach, któreby ją pozbawiły ojczystéj chaty i pieszczót ojca i matki.
W lat kilka Janek, pracowity, zacny chłopiec, ożenił się z poczciwą i zacną córką bogobojnego sąsiada. Joalka poszła za najpiękniejszego i najpoczciwszego, a nadto i najrozsądniejszego chłopca z téjże saméj wioski. — A Tomaszek i Jakóbek, cóż się stało z niemi? Jakóbek w kilka lat po zamężciu Joalki wrócił do wsi rodzinnéj, z groszem poczciwe zapracowanym. — Gromada wiejska z zadziwieniem ujrzała Jakóba w siermiędze ślicznie skrojonéj, w zgrabnym chłopskim kapeluszu w ręku, padającego ojcu i matce do nóg, ale więcéj się jeszcze dziwili, gdy Jakóbek zakupiwszy piękny kawał gruntu, wybudował prześliczną chatę z dużemi oknami, gdy w około téj chaty, założył piękny ogród — gdy sam szczepił drzewa, zakładał pasiekę, gdy sprowadził młockarnią i żniwiarkę. Janek za jego przykładem i radą poprawiał gospodarstwo i ulepszał rolą.
A z Tomaszkiem cóż się stało? Zaraz o nim usłyszycie, moi najmilsi. W piérwszy dzień Zielonych Świątek Maciéj z całą rodziną udał się do kościoła. Pełno ludu spotykali na drodze, bo był to właśnie odpust, i ludzie ze wsi sąsiednich dążyli do przybytku Pańskiego. — Maciéj z żoną ledwie się wcisnąć zdołali przed wielki ołtarz, koło konfesyonału, naprzeciwko ambony. Janek z żoną, Joalka z mężem i Jakób udali się na chór. Jakób nauczywszy się pięknie śpiéwać w szkole, wyuczył rodzinę śpiéwać Mszą świętą; co niedziela więc w czasie Summy śpiéwem chwalili Boga. Nigdy jeszcze Maciéj nie był tak wzruszony jak dzisiaj; śpiéw dzieci wydawał mu się po raz piérwszy taki jakiś słodki, uroczysty, że się od łez wstrzymać nie mógł. — Ach! czemuż nie ma tu dzisiaj Tomaszka, pomyślał — tylem go lat już nie widział, kto wié, czybym go poznał w cienkiéj sutannie. — Kiedy tak myśli sobie, młody jakiś kapłan staje we drzwiach zakrystyi i zaczyna się przeciskać do ambony. Maciéj spojrzał w twarz kapłana i pobladł widocznie. To chyba mój Tomek! zawołał pół głosem. Maryanna zadrżała, spojrzała na młodego kapłana i załamawszy ręce, padła na kolana. — Kapłan zbladł także, spojrzał ku górze, ale po chwili z pokorą ugiął kolano i po krótkiéj modlitwie, ze spuszczonym wzrokiem, skierował się ku ambonie. Maciejowi i Maryjannie ledwo serce z piersi nie wyskoczyło, tak biło gwałtownie, rwąc się do syna. Młody kapłan drżącym nieco głosem odczytał Ewangielią Śtą, przypadającą na uroczystość Zesłania Ducha Świętego, ale po chwili przyszedł do siebie, i głosem serdecznym zaczął mówić naukę. Po wytłumaczeniu, jak Duch Śty, obiecany od Jezusa Chrystusa, zstąpił na Apostołów, zaczął opowiadać, kiedy Duch Śty napełnia serce ludzi, jak ich wyższą mądrością obdarza. Nie myślcie, bracia najmilsi, mówił, aby tylko mędrcy tego świata natchnieni byli mądrością Ducha Śgo; Duch Śty i wasze serca prostacze mądrością prostaczą obdarza. On to namawia Ojca świątobliwego, dodał patrząc na Macieja, by dziatkom swoim dał skarb nauki, cnoty, i szczęście im całego życia na ziemi, a zbawienie w niebie zapewnił. Na te słowa Maciejowi łzy po licach pobiegły, zapłakał głośno i przez chwilę płacz tylko serdeczny słychać było w kościele.
„A téż mówił jak z książki, a tak jakoś serdecznie, że człek od płaczu ani chwili wstrzymać się nie mógł”, mówili wieśniacy i wieśniaczki, kupiąc się w gromadki po nabożeństwie na cmentarzu.
— To jakiś nie tutejszy — ale któż to taki?
— Ojcze najdroższy! matko kochana! zawołał zgłębi serca ów młody kaznodzieja, co tak mądrze prześlicznie, mówił o Duchu Świętem, i z głośnym płaczem rzucił się w objęcia Macieja i Maryanny. Tomek! Tomek! wołali Janek, Jakóbek, Joalka łkając od płaczu. — Któż opisze radość szczęśliwéj rodziny, zadziwienie obecnych?
— „Święte dziś zbiérasz owoce, rzekł do Macieja, patrz! oto samo niebo się cieszy widokiem twoich bogobojnych dziatek. — O Panie! mówił daléj święty starzec, składając ręce, daj nam dużo takich mądrych ojców, wiele takich bogobojnych dziatek.
— Amen! powtórzyła z rozrzewnieniem cała gromada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.