Obrazki z życia wiejskiego/Smutne skutki pijaństwa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Smutne skutki pijaństwa
Pochodzenie Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SMUTNE SKUTKI PIJAŃSTWA.

Nie uwierzycie mi, bracia kochani, jak to bolesno pisać o złych nałogach, wadach i błędach waszych. Żyjąc dosyć długo pomiędzy wami, przypatrując się waszym dobrym przymiotom, widziałem jednak i wasze błędy, a błędy te mocno mnie zawsze bolały. Nad naszemi głowami niebo najczęściéj się roztacza, a i z chaty waszéj trzy kroki tylko na zielone pole, na łąki kwieciste, do lasów zielonych. Ptaszki wam zwykle śpiewają i woda szumi, i Bóg zda się z błękitnego nieba przemawia; złych ludzi nie widać, a wy jednak grzészycie, i okropnemi błędami obrażacie Boga. A wszak wiécie bracia, że Bóg karze za grzéchy tam wysoko; że od grzésznych ludzi jaśniejące wiekuistą światłością odwraca oblicze, że tu nawet na ziemi częstokroć srogo karze za grzéchy, bo z błędów ludzkich smutne, okropne, często następują skutki. Oto co się lat temu kilka stało w guberni Płockiéj. W roku 1856 w pięknéj wsi, niedaleko rzéki Narwi, która wpada do Wisły, mieszkańcy nawróceni kazaniami bogobojnego kapłana, postanowili szczérze wyrzéc się wódki na zawsze. Dali sobie tedy dnia jednego słowo, tak gospodarze jak gospodynie, parobki i dziéwczęta, starce i dzieci, że ani kropli tego szatańskiego napoju nie wezmą do ust. Ale jak to zwykle bywa, pomiędzy zbożem znajdzie się i kąkól, tak się téż stało i we wsi owéj. Jakób i jego żona, pomimo danego słowa całéj gromadzie, pokryjomu wódkę pili. Ludzie wiedziéć tego nie mogli, ale wiedział o tém Bóg, przed którego okiem nic się nie ukryje, bo On najskrytsze nawet myśli przenika.
Jednéj niedzieli, w zimę, Jakób z żoną pojechali do kościoła o milę, zostawiwszy w domu troje dzieci: dziesięcioletnią Magdusię, śliczne i dobre dziécię, trzechletnią Rózalkę i dwuletniego Jasia w kołysce. — „A wracajcie skoro, Tatulu! Matulu!“ wołała Magdusia stojąc na progu chaty, kiedy już konie ruszyć miały, „bo nam będzie bez was tęskno w chacie.“ „Wróciemy niezadługo, córeczko, rzekli oboje rodzice, ale wracaj do chaty, bo strasznie zimno.“ I koniki ruszyły.
Pomimo tęgiego mrozu dużo się ludu zjechało do kościoła, bo był to właśnie odpust. Ksiądz z innéj okolicy, zakonnik, miał piękne kazanie o wstrzemięźliwości. Mówił tak do serca, przekonywał tak po ojcowsku, że wszyscy rzewnie płakali, przyrzekając w duszy poprawę. Po nabożeństwie wieśniacy wprost z kościoła ruszyli do domu, prócz Jakóba i jego żony.
— Coś strasznie mi zimno, rzekł Jakób, zacierając ręce, chodźma rozgrzać się w karczmie. Jakóbowa wzdragała się trochę.
— Wódki pić nie będziewa, mówił Jakób, tylko piwo grzane, bo mróz aż do szpiku przechodzi.
I weszli do karczmy, w któréj kilku tylko znajdowało się wieśniaków.
— A, to wy, kumie, a jak się macie? kopę lat was nie widziałem, zawołał jeden z chłopków, obejmując za szyję Jakóba. „No, w ręce wasze“, dodał wychylając kieliszek wódki.
— Dziękuję wam, rzekł Jakób, odsuwając nalany kieliszek.
— Nie bądźta dzieciakiem, jeden kieliszek nie zaszkodzi, namawiał kum gwałtem, jak szatan wciskając mu kieliszek w rękę.
Jakób porwał kieliszek, wychylił duszkiem, karczmarz tymczasem podał mniejszy Jakóbowéj, uskarżającéj się na zimno. Kumowie zaczęli sobie przypominać dawne czasy, wychylając kieliszek po kieliszku, a kiedy Jakób z żoną wsiedli do wózka, już się i zmiérzchać zaczęło, a taka zamieć była na Bożym świecie, że drogi przed sobą nie widzieli. Jakób tak był pijany, że lejcy nie mógł utrzymać w ręku. Jakóbowa straciła zupełnie przytomność i pochylała się to na tę, to na owę stronę, a przymarznięte koniska ledwo się wlokły.
Ale zobaczmy, co się dzieje z dziećmi Jakóbów. Magdusia nakarmiwszy jak mogła Rózalkę i Jasia, co chwila wybiega przed chatę, wypatrując rodziców. O! mój Boże, mój Boże! woła biédne dziécię, co się to Matuli i Tatuli stało, że ich tak długo nie widać. Nakoniec dziewczynka niespokojna i znudzona długiém oczekiwaniem, otuliwszy śpiącego Jasia w kolébce, wzięła za rękę małą Rózalkę, a zarzuciwszy na siebie sukmankę, wybiegła na spotkanie rodziców. Na nieszczęście Magdusia nie zamknęła dobrze drzwi, które odemknęły się zupełnie. Mroźny wiatr obejmuje twarz Jasia, dziécię się budzi i rzewnym płaczem napełnia chatę. Ale płaczu jego nikt nie słyszy, bo chata Jakóbów leży we wsi okolonizowanéj i dosyć daleko stoi od chat sąsiadów. A tym czasem Magdusia bieży drogą, trzymając za rękę lekko odzianą Rózalkę. Łzy biédnym dzieciom płyną po twarzy i marzną na sukmankach, bo mróz trzaskający. Już Magdusia chce się wrócić do chaty, ale w pośpiechu zeszła z gościńca i drogi w żaden sposób znaleźć nie może. Próżno krzyczy i płacze, jéj krzyki i płacz rozpaczliwy zagłusza wiatr okropny.
Magdusiu, spać mi się chce, woła Rózalka, padając z jękiem u jéj nóg; Magdusia spłakana, zmęczona, porywa na ręce skostniałą siostrzyczkę, ogrzéwa ją swoim tchem i otula sukmanką, a dziécię pochyla główkę na jéj piersi zbolałe, by się obudzić, niewinnym aniołkiem, na łonie Matki Bozkiéj, która małą męczennicę wprowadzi do chwały wiekuistéj.
Magdusia szła jeszcze kilka kroków, z trudnością dźwigając martwe już zwłoki Rózalki. W tém potknęła się i upadła. O Boże! Rózalka nie żyje, krzyknęła głosem rozdzierającym i spojrzała w niebo, załamując ręce. Przed nią stał krzyż, a na krzyżu wysoko Chrystus w ciérniowéj koronie, a u jéj stóp martwe zwłoki Rózalki. Dziewczynka klęka pod krzyżem. Noc już była zupełna. Sen dziwny ogarnia skostniałe od zimna dziécię, zamyka oczy i zasypia. Nazajutrz sąsiedzi znajdują martwego Jasia w kołysce i ciałka Magdusi i Rózalki pod krzyżem na drodze, a ztamtąd niedaleko, w rowie, na wozie, martwe również zwłoki Jakóba i Jakóbowéj.
Zgroza przejęła wszystkich, gdy nazajutrz karczmarz, znaglony pytaniami księdza Proboszcza i wójta, przyznał się do strasznéj winy. Sprowadzono do chaty, gdzie pięć od razu stanęło trumien, i karczmarza i onego kuma. Na widok ten obadwaj skamienieli. Ksiądz Proboszcz, patrząc na niewinne dziatki, leżące w trumienkach, zapłakał, a widząc straszliwą rozpacz i gorzkie wyrzuty sumienia na zbladłéj twarzy winowajców, te tylko wyrzekł słowa: Proście u Boga, niewinne aniołki, coście tak okropną śmiercią skończyły, aby Bóg dobrotliwy zmiękczył serca winowajców i śmierć waszę męczeńską im przebaczył. Słowa te pełne dobroci i łagodności chrześcijańskiéj, nie zdjęły strasznego ciężaru z serca winowajców. Nie wiém co się stało z niemi, bo wkrótce opuściłam tamte strony, ale mówiono mi, że długo, długo widać było straszny smutek na ich wybladłych twarzach.
Posłuchajcie jeszcze drugiego zdarzenia. Kilka lat temu, we wsi, niedaleko miasta Suwałk, w zamożnéj chacie gospodarzów urodziło się ładne dzieciątko. W niedzielę rodzice chrzestni powieźli dziécię do chrztu, ale na nieszczęście, na drodze znajdowała się karczma; trzeba było o nią zawadzić, bo kumowie bez wódki obyć się nie mogli. Niestety! nie pomyśleli o tém, że dziécię nie omyte z grzéchu piérworodnego mogło zachorować, płacząc rzewnie, bo był to mróz tęgi, a w karczmie nie było ciepło. Nakoniec dobrze już sobie podpili, siadają na wóz i ruszają ku miastu. Ale nikt na śpiące dziécię nie uważa. Nagle wóz uderzywszy o kamień leżący na moście, podskakuje, a dzieciątko zsuwa się z woza. Na szczęście, ziemia pokryta była grubo pulchnym śniegiem, i dzieciątko upadając na ziemię ani zbudziło się nawet, i leżało spokojnie, niby w białéj pościółce. Ale zimny chłód obwiewa skronie biédnego aniołka, który się budzi i głośnym płaczem wzywa litości Boga. I Bóg miłosierny, ten dobry Ojciec małych dziatek, zsyła wybawicieli niewinnéj istocie. Z bocznéj drogi wysuwa się wózek, w tym wózku siedzą poczciwi Żydzi.
Ach Boże! woła jeden z nich, wyskakując z wózka, a to jakieś biédne dziécię leży w śniegu, i mówiąc to, podnosi małego aniołka, otula go płaszczem, i wraca z nim do wozu. Cóż z tém dziécięciem zrobimy? pyta się towarzysz? A zawieziemy do miasta, odpowiada litościwy Izraelita; to musi być dziécię którego z gospodarzy, bo oto ma krzyżyk na tasiemce. Stanąwszy w mieście zanieśli dziécię do plebanii. I cóż powiécie na to bracia? czy was nie oburzyło niedbalstwo owych niegodnych rodziców chrzestnych, nie rozrzewniło postępowanie zacnych podróżnych? Widzę łzy w waszych oczach, a łzy te dobrą są wróżbą.
Otóż widzicie, jakie to straszne, smutne skutki pociąga za sobą pijaństwo, co zniża człowieka do bezrozumnego zwiérzęcia; człowieka! którego Bóg stworzył na obraz i podobieństwo swoje, którego ożywił nieśmiertelną duszą. Pijaństwo do największych grzéchów i nieszczęść prowadzi: do kłótni, próżniactwa i nędzy. Pijaństwo osłabia człowiekowi rozum, siły życia, bo wódka jakoby trucizna niszczy zdrowie i niezdolnym do pracy go czyni. Pijaństwo skraca życie, a stając się powodem rozmaitych chorób, przyśpiesza starość. Pijaństwo nakoniec odbiéra łaskę Bożą, odsuwa błogosławieństwo Jego. A któżby nie chciał łaski i błogosławieństwa nieba? Zastanówcie się, poczciwi ludzie, nad tym okropnym nałogiem, wyrzeczcie się go na zawsze, a zobaczycie, jak w chatach waszych zakwitnie pomyślność, jakie obfite błogosławieństwo Bóg ześle na wasze pola, jakiéj pociechy słodkiéj doczekacie się z dziatek waszych, i jako was Bóg ukocha.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.