Ocalenie (Conrad)/Część V/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

— Czy można wejść?
— Proszę — rzekł głos z wewnątrz. — Drzwi są otwarte.
Miały drewnianą klamkę. Pan Travers nacisnął ją i wszedł, a żona jego mówiła dalej. — Czy sobie wyobrażałeś, że spuściłam zasówkę? Czyś widział kiedykolwiek abym się tak zamykała?
Pan Travers przymknął drzwi za sobą.
— Nie, do tego nigdy nie doszło — rzekł tonem bynajmniej nie pojednawczym. W pierwszej chwili nie mógł dobrze swej żony rozróżnić w tym pokoju, który znajdował się wewnątrz drewnianego szałasu i miał w ścianie kwadratowy otwór bez szyby, zaopatrzony w nawpół przymkniętą okiennicę. Pani Travers siedziała w fotelu; widział wyraźnie tylko jej rozpuszczone włosy spływające po oparciu. Nastąpiła chwila milczenia. Z zewnątrz dochodziły miarowe kroki dwóch mężczyzn, przechadzających się wpoprzek rufy martwego statku Emma, dowodzonego przez cień Jörgensona.
Gdy Jörgenson podjął się komendy martwego okrętu, wybudowano na tylnym pokładzie domek z cienkich desek dla wygody dowódcy, a także i dla Lingarda na czas przelotnych jego wizyt. Wąskie przejście dzieliło domek na dwie części; po stronie Lingarda stało łóżko polowe, ordynarnej roboty pulpit i fotel z rotanu. Lingard przywiózł raz czarną, żeglarską skrzynię i tam ją zostawił. Poza temi przedmiotami, oraz małem, przybitem do ściany lusterkiem, kosztującem ze dwanaście szylingów, nic tam więcej nie było. Co się znajdowało po drugiej stronie, nikt nigdy się nie przekonał, ale z zewnętrznego wyglądu Jörgensona można było wnioskować, że jest tam i komplet brzytew.
Wybudowanie tego prymitywnego domku na pokładzie było raczej kwestją konwenansu niż konieczności. Wypadało aby biali mieli na statku miejsce wyłącznie dla siebie przeznaczone, ale Lingard mógł z całą ścisłością powiedzieć pani Travers, że nie spał tam ani razu. Przyzwyczaił się sypiać na pokładzie. A co się tyczy Jörgensona, musiał spać bardzo mało, o ile wogóle sypiał. Można było powiedzieć, że raczej nawiedzał Emmę, aniżeli nią dowodził. Biała jego postać migała tu i tam nocą, lub też godzinami stała w milczeniu, wpatrując się w posępne błyski laguny. Oczy pana Traversa przyzwyczajały się stopniowo do półmroku panującego w izdebce i mogły już teraz rozróżnić w postaci Edyty nie tylko obfitość włosów barwy miodu. Widział teraz jej twarz, ciemne brwi i oczy, które w półmroku wydawały się zupełnie czarnemi. Rzekł:
— Nie mogłabyś tu się zamknąć. Niema tu ani zamka, ani zasówki.
— Tak? Nie zauważyłam. Umiałabym się bronić bez zamków i zasówek.
— Miło mi to usłyszeć — rzekł pan Travers posępnym tonem i umilkł znów, obserwując kobietę siedzącą w fotelu. — Widzę że pofolgowałaś swemu zamiłowaniu do fantastycznych kostjumów — ciągnął z lekką ironją.
Pani Travers splotła ręce na karku. Szerokie jej rękawy zsunęły się i obnażyły ramiona aż do pleców. Miała na sobie cienką, bawełnianą kurtkę malajską bez kołnierza, wyciętą głęboko u szyi i zapiętą w górze na srebrne, cyzelowane klamry. Zamiast jachtowej spódniczki, włożyła błękitny sarong w kwiaty, haftowany złotemi nićmi. Oczy pana Traversa, wędrując zwolna wdół, przylgnęły do błyszczącego podbicia niecierpliwej nogi, obutej w lekki, skórzany sandał.
— Nie zabrałam żadnej sukni prócz tej, którą miałam na sobie — rzekła pani Travers. — Mój jachtowy kostjum jest za ciężki. Nie mogłam w nim wytrzymać. Byłam zupełnie mokra od rosy po przyjeździe. Więc kiedy mi pokazano te rzeczy i kiedy je obejrzałam...
— Zjawiły się przez zaklęcie — mruknął pan Travers głosem za ciężkim na ironję.
— Nie. Pochodzą z tej skrzyni. Są tam bardzo piękne tkaniny.
— Nie mam co do tego wątpliwości — rzekł pan Travers. — Ten człowiek napewno jest zdolny do łupienia krajowców... — Siadł ciężko na skrzyni. — Twój kostjum świetnie jest zastosowany do tej farsy — ciągnął. — A czy masz zamiar nosić go w biały dzień na pokładzie?
— O tak. D’Alcacer już mię w nim widział i nie wyglądał na zgorszonego.
— Powinnaś się postarać — rzekł pan Travers — aby ci podarowano parę bransolet na nogi; będziesz mogła pobrzękiwać niemi, chodząc.
— Bransolety nie są konieczne — odpowiedziała zmęczonym głosem z oczami skierowanemi gdzieś w górę, jak gdyby nie chciała porzucić swego marzenia. Pan Travers zaniechał tego tematu i spytał:
— Jakże długo będzie trwała ta farsa?
Pani Travers rozplotła dłonie, opuściła wzrok i w mig zmieniła pozę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Jaka farsa?
— Ta, w której gram rolę błazna.
— I ty w to wierzysz?
— Nietylko wierzę. Czuję głęboko, że tak jest. Jestem pośmiewiskiem. To rola niesłychanie ponura — ciągnął nieprzejednanie ze spuszczonemi oczami. — Muszę ci powiedzieć, że się zatrząsłem poprostu, kiedy cię zobaczyłem na tym dziedzińcu, wśród tłumu krajowców, pod rękę z tym człowiekiem.
— Czy ja też wyglądałam ponuro? — rzekła pani Travers, zwracając nieco głowę ku mężowi. — A jednak zapewniam cię, że się cieszyłam, serdecznie się cieszyłam, że widzę cię bezpiecznym przynajmniej chwilowo. Wszystko polega na tem, aby zyskać na czasie...
— Pytam się siebie — rozmyślał głośno pan Travers — czy byłem wogóle w niebezpieczeństwie? I czy jestem teraz bezpieczny? Nie wiem tego. Nie umiem powiedzieć. Nie! To wszystko wydaje mi się ohydną farsą.
Był w jego głosie ton, który sprawił, że jego żona przypatrywała mu się teraz z żywem zajęciem. Widocznie cierpiał z powodu czegoś, co nie miało żadnego związku ze strachem. Na twarzy pani Travers odmalował się prawdziwy niepokój, gdy mąż jej dodał lodowatym tonem:
— Ale pozostawiam tę kwestję twojemu uznaniu.
Oparła się znów o poręcz fotela i złożyła spokojnie ręce na kolanach.
— Czy byłbyś wolał abym pozostała tam na jachcie, w pobliżu tych dzikich ludzi, którzy cię uprowadzili? A może myślisz, że ich także przebrano, by mogli wziąć udział w tej farsie?
— Z największą pewnością. — Pan Travers podniósł głowę, choć naturalnie głosu nie podniósł. — Powinnaś była pozostać na jachcie wśród białych ludzi, służby, kapitana, załogi, której obowiązkiem jest... która byłaby gotowa za ciebie umrzeć.
— Ciekawam dlaczegoby mieli za mnie umierać — i skąd jabym mogła żądać od nich takiego poświęcenia. Ale nie wątpię, że byliby to zrobili. A może wolałbyś abym pozostała na brygu tego człowieka. Byliśmy tam wszyscy najzupełniej bezpieczni. Jedynie dlatego chciałam tu koniecznie przyjechać, żeby być bliżej ciebie — żeby zobaczyć własnemi oczami, co można dla ciebie zrobić i co się robi... Ale jeśli chcesz abym ci wyłożyła swoje pobudki, nie umiem ci nic powiedzieć. Nie mogłam siedzieć tam całemi dniami bez wieści o tobie, wśród tej okropnej niepewności. Przyjeżdżając tu, nie wiedzieliśmy nawet czy obaj jeszcze żyjecie. Mogli cię przecież zamordować tam na mieliźnie po odjeździe radży Hassima i tej dziewczyny, mogli cię też zabić, gdy płynęliście w górę rzeki. Chciałam dowiedzieć się o wszystkiem zaraz, jaknajprędzej. To była kwestja jednej chwili. Wyruszyłam tak jak stałam, bez namysłu.
— Tak — rzekł pan Travers. — I nie przyszło ci nawet na myśl, żeby zabrać dla mnie trochę rzeczy do podróżnego worka. Byłaś zaiste bardzo podniecona. Albo też zapatrywałaś się tragicznie na sytuację i wydawało ci się, że nie warto się troszczyć o moje ubranie.
— To była doprawdy kwestja jednej chwili. Nic innego nie byłabym mogła zrobić. Czy nie chcesz temu uwierzyć?
Pan Travers podniósł znów oczy na żonę. Zobaczył że i twarz jej, i cała postać są pełne spokoju. Głos jego był do tej chwili urażony i tępy, bez śladu sarkazmu. Ale teraz stał się zlekka pompatycznym.
— Nie. Stwierdziłem to już nieraz, wiem o tem z doświadczenia, że nie mogę uwierzyć, abyś posiadała uczucia odpowiednie twemu pochodzeniu, pozycji towarzyskiej — i pojęcia właściwe sferze, do której należysz. To było najcięższe z rozczarowań jakie przeżyłem. Postanowiłem póki życia nie wspomnieć ci o tem. Zdaje mi się jednak że to jest okazja, którą sama sprowokowałaś. Nie jest to jednak okazja uroczysta. Wcale jej za taką nie uważam. Jest tylko bardzo nieprzyjemna i poniżająca. Ale nawinęła się sama. Nie miałaś nigdy prawdziwego zainteresowania dla moich zajęć, przez które moje życie się wyróżnia i nabiera wartości. I nie rozumiem, dlaczegobyś raptem miała się unieść uczuciem dla mnie jako dla mężczyzny.
— A więc nie pochwalasz tego — stwierdziła pani Travers równym głosem. — Ale wierzaj mi, możesz to uczynić z całym spokojem. Kierowałam się uczuciem jaknajbardziej konwencjonalnem, zupełnie jakby cały świat temu się przypatrywał. Ostatecznie jesteśmy przecież mężem i żoną. Wypada stanowczo, abym się troszczyła o twój los. Nawet człowiek, którego tak bardzo podejrzewasz i nie znosisz (pozwól mi powiedzieć, że to jest najsilniejsze uczucie jakie kiedykolwiek w tobie zauważyłam) — nawet ten człowiek uznał, że tak właśnie wypada postąpić! Powiedział to dosłownie. Wypada. I to wypada tak bardzo, że wzgląd ten przemógł jego upór.
Pan Travers poruszył się niespokojnie na krześle.
— Mam to przeświadczenie, Edyto, że gdybyś była mężczyzną, prowadziłabyś życie jaknajbardziej nieporządne. Byłabyś jawnym awanturnikiem. Oczywiście pod względem moralnym. To jest dla mnie zawsze wielkiem zmartwieniem. Masz w sobie pogardę dla poważnej strony życia, dla pojęć i ambicyj sfery towarzyskiej, do której należysz.
Umilkł, zobaczywszy że żona splotła znów ręce na karku i przestała na niego patrzeć.
— To jasne jak na dłoni — zaczął znowu. — Obracaliśmy się wśród najwybitniejszych ludzi — a ty odnosiłaś się do nich zawsze tak — tak negatywnie! Nie chciałaś nigdy uznać znaczenia osiągniętych zamierzeń ani też zdobytych stanowisk. Nie pamiętam, abyś kiedy wyraziła szczery podziw dla jakiejś pomyślnie przeprowadzonej akcji, politycznej czy też społecznej. Pytam się siebie, czego ty się właściwie mogłaś od życia spodziewać?
— Nie byłabym się nigdy spodziewała, że usłyszę z twoich ust taką przemowę. A jeśli chodzi o to, czego się spodziewałam... Byłam widać bardzo głupia.
— Nie, tego w żadnym razie nie można o tobie powiedzieć — oświadczył sumiennie pan Travers. — To nie jest głupota. — Zastanowił się przez chwilę. — Zdaje mi się, że to jest coś w rodzaju samowoli. Wolałem zawsze nie myśleć o tej bolesnej różnicy dzielącej nasze poglądy, której — jak mi to przyznasz — nie mogłem się spodziewać przed naszym...
Coś nakształt uroczystego zakłopotania ogarnęło pana Traversa. Pani Travers, oparłszy brodę na dłoni, wpatrywała się w pustą, oszalowaną ścianę szałasu.
— Czy zarzucasz mi przebiegłość i kobiecy fałsz? — spytała bardzo cicho.
Duszne gorąco przepełniało mały domek, gorąco przesycone lekkim zapachem perfum, który zdawał się wydzielać z gąszczu rozpuszczonych włosów pani Travers. Jej mąż pominął milczeniem to wyraźne zapytanie, które uderzyło go brakiem subtelności, zatrącającym wprost o niestosowność.
— Przypuszczam, że w owym czasie nie władałem w pełni swoją przenikliwością i sądem — rzekł. — Mój — mój zmysł krytyczny nie działał wówczas — przyznawał w dalszym ciągu; ale nawet zaszedłszy tak daleko nie podniósł oczu na żonę, i dlatego nie dojrzał jak gdyby cienia uśmiechu na ustach pani Travers. Ten uśmiech był zabarwiony sceptycyzmem tkwiącym za głęboko, aby się wyraźniej objawić. Dlatego też pani Travers nie odezwała się wcale, a jej mąż ciągnął dalej, jakby głośno myśląc:
— Twoje postępowanie było oczywiście ponad wszelkie zarzuty, ale wyrobiłaś sobie nieznośną opinję kobiety o wyższym umyśle, zaznaczającej tę swoją wyższość w sposób ironiczny. Wzbudzałaś niedowierzanie w najlepszych ludziach. Nigdy nie byłaś popularna.
— Byłam znudzona — szepnęła pani Travers, rozmyślając z brodą opartą na dłoni.
Pan Travers podniósł się niespodzianie z żeglarskiej skrzyni, jak ugryziony przez osę, lecz oczywiście znacznie wolniej i bardziej uroczyście.
— Co się tyczy ciebie, moja Edyto, to w gruncie rzeczy jesteś najzupełniej pierwotna. — Pani Travers powstała również giętkim, swobodnym ruchem, i podniósłszy ręce do włosów, odwróciła się nawpół, mówiąc w zamyśleniu:
— Niedość ucywilizowana.
— Niedość karna — poprawił pan Travers po chwili ponurej medytacji.
Ręce jej opadły, zwróciła głowę ku niemu. — Nie, tego nie mów — zaprzeczyła z dziwną powagą. — Jestem chyba najkarniejszą istotą na świecie. I mam ochotę ci powiedzieć, że moja karność nie doprowadziła mnie do niczego: zabiłam tylko samą siebie. Zresztą przypuszczam, że nie zrozumiesz o co mi chodzi.
Pan Travers skrzywił się zlekka, patrząc w podłogę.
— Nie będę nawet usiłował zrozumieć — rzekł. — To wygląda, jakby to powiedział barbarzyńca, nienawidzący skomplikowanych subtelności i hamulców szlachetniejszego życia. Uderza mnie to w twoich ustach jako rozmyślny brak gustu... Nieraz się twoim gustom dziwiłem. Lubiłaś zawsze skrajne opinje, egzotyczne szaty, awanturnicze typy, romantyczne osobistości, jak d’Alcacer...
— Biedny d’Alcacer — szepnęła pani Travers.
— Człowiek, który nie ma wyobrażenia co to jest obowiązek i użyteczność — rzekł kwaśno pan Travers. — Dlaczego się nad nim litujesz?
— Dlaczego? Ponieważ znalazł się w tem położeniu z powodu swej dobroci. Nie mógł się niczego dla siebie spodziewać, przyjmując nasze zaproszenie — żadnych korzyści dla swych politycznych ambicyj lub czegoś w tym rodzaju. Sądzę że zaprosiłeś go na statek, aby przerwać nasze tête-à-tête, które widać zaczęło cię nużyć.
— Nie nudzę się nigdy — oświadczył pan Travers. — Zdawało mi się, że d’Alcacer przyjął chętnie moje zaproszenie. A ponieważ jest Hiszpanem, więc z pewnością nic sobie nie robi z tej okropnej straty czasu.
— Straty czasu! — powtórzyła z oburzeniem pani Travers. — Może przyjdzie mu jeszcze zapłacić życiem za swoją dobroć.
Pan Travers nie umiał powstrzymać gniewnego ruchu.
— Ach! Zapomniałem, że wychodzisz z tego założenia — rzekł przez zaciśnięte zęby. — On jest tylko Hiszpanem. Odnosi się do tego śmiesznego spisku z zupełną nonszalancją. Upadłe rasy mają swoją własną filozofję.
— Zachowuje się z właściwą sobie godnością.
— Nie wiem co nazywasz jego godnością. Jabym to nazwał brakiem szacunku dla samego siebie.
— Dlaczego? Czy dlatego, że jest spokojny i pełen kurtuazji, i nie ujawnia swego zdania? I pozwól sobie powiedzieć, mój Marcinie, że ty nieszczególnie znosisz wszystkie nasze kłopoty.
— Nie możesz się po mnie spodziewać tych cudzoziemskich afektacyj. Nie jestem przyzwyczajony bawić się w kompromisy ze swemi uczuciami.
Pani Travers odwróciła się i stanęła nawprost męża.
— Dąsasz się — rzekła.
Pan Travers targnął zlekka głowę w tył, jakby przepuszczając mimo siebie to słowo.
— Jestem oburzony — oświadczył.
Pani Travers odczuła w tych słowach coś w rodzaju prawdziwego cierpienia.
— Zapewniam cię — rzekła poważnie (gdyż była zdolną do litości) — zapewniam cię, że ten dziwny Lingard nie ma pojęcia o twojem znaczeniu w świecie. Nie wie nic o twej pozycji socjalnej i politycznej, a jeszcze mniej o twych wielkich ambicjach.
Pan Travers słuchał z pewnem zainteresowaniem.
— A nie mogłaś mu tego wyjaśnić? — zapytał.
— Nie byłoby się to na nic przydało; on jest zajęty swoją własną sytuacją i swojem własnem poczuciem siły. Pochodzi z niższej klasy...
— Jest chamem — rzekł uporczywie pan Travers, i przez chwilę tych dwoje spoglądało sobie w oczy.
— Ach — rzekła zwolna pani Travers — postanowiłeś nie wchodzić w kompromis ze swemi uczuciami! — Odcień pogardy przebijał z jej głosu. — Ale czy ci powiedzieć, co o tem myślę? Myślę — tu przybliżyła nieco głowę do bladej, nieogolonej twarzy, patrzącej prosto w jej ciemne oczy — myślę, że mimo swej całej ślepej pogardy oceniasz tego człowieka dość trafnie i czujesz, że z zupełnem bezpieczeństwem możesz sobie pozwalać na oburzenie. Słyszysz? z zupełnem bezpieczeństwem!
Natychmiast po wymówieniu tych słów, już ich pożałowała. Zaiste, nie było rozsądnem przejmować się różnemi wybrykami pana Traversa — przejmować się niemi więcej w tem oto miejscu Wschodniego archipelagu, pełnem tajnych knowań i sprzecznych pobudek, niż w bardziej sztucznej atmosferze miasta. Przecież ostatecznie chciała tylko ocalić mu życie, nie zaś doprowadzić go do zrozumienia czegokolwiek. Pan Trawers otworzył usta i zamknął je znów bez słowa. Jego żona zwróciła się do lustra wiszącego na ścianie. Usłyszała za sobą głos męża.
— Edyto, gdzież jest prawda w tem wszystkiem?
Odczuła w tych słowach udrękę tępego umysłu lękającego się instynktownie niejasności, nasuwających możliwość nowych odkryć. Spojrzała przez ramię i odrzekła:
— Zapewniam cię, że prawda jest na wierzchu. Na samym wierzchu.
Zwróciła się do lustra, gdzie napotkała swoją twarz o ciemnych oczach, z jasną mgłą włosów nad gładkiem czołem. Lecz słowa jej łagodzącego skutku nie wywarły.
— Ale cóż to wszystko ma znaczyć? — zawołał pan Travers. — Dlaczego ten człowiek nie usprawiedliwia się przede mną? Dlaczego nas tu trzymają? I czy nas tu trzymają? Dlaczego stąd nie odjeżdżamy? Dlaczego on mnie nie odwozi z powrotem na mój jacht? Czego on chce ode mnie? Jakim sposobem uzyskał nasze uwolnienie od tych ludzi na brzegu, którzy, jak twierdzi, chcieli poderżnąć nam gardła? Czemu tego nie zrobili i wydali nas w jego ręce?
Pani Travers zaczęła upinać włosy.
— To są wszystko kwestje wyższej dyplomacji i miejscowej polityki. Konflikt interesów osobistych, brak zaufania między partjami, intrygi poszczególnych jednostek — powinieneś wiedzieć, jak to się w takich razach odbywa. Jego dyplomacja gra na tych wszystkich czynnikach. Rzeczą, która nasuwała się przedewszystkiem, nie było przywrócenie ci wolności; mógł tylko wziąć cię pod swoją opiekę. On jest tutaj bardzo wybitnym człowiekiem; i pozwól sobie powiedzieć, że twoje bezpieczeństwo zależy od jego zręczności w wyzyskaniu raczej swego nazwiska niż siły, której użyć nie może. Gdybyś mu pozwolił z sobą porozmawiać, jestem pewna że powiedziałby ci tyle, ileby tylko mógł ci powiedzieć.
— Nie życzę sobie, aby mi opowiadał o swoich łajdactwach. Ale czyż się tobie nie zwierzył?
— Ze wszystkiego — przyznała pani Travers, zaglądając do małego lusterka.
— Jakiegoż wpływu użyłaś na tego człowieka? Wydaje mi się, że nasz los jest w twoich rękach.
— Wasz los nie jest w moich rękach... I nawet nie w jego rękach. Jest tutaj pewna moralna sytuacja, z której należy znaleźć wyjście.
— Etyka zdzierców — objaśnił pan Travers z niespodzianem szyderstwem. Jego żonie mignęło przez myśl, że może nie zna go tak dobrze jak przypuszczała. Wyglądało to, jakby gładka i uroczysta skorupa nieugiętego konwencjonalizmu popękała zlekka tu i tam pod wpływem wielkiego natężenia, odsłaniając omylność zwykłego śmiertelnika. Ale zarysowała się tylko zewnętrzna powłoka pana Traversa; zdumiewająca głupota jego pychy pozostała nietknięta. Pani Travers przyszło na myśl, że dyskusja zupełnie jest bezcelowa. Rzekła, kończąc upinanie włosów:
— Zdaje mi się, że trzeba wyjść teraz na pokład.
— Masz zamiar wyjść tak na pokład? — mruknął pan Travers ze spuszczonemi oczami.
— W tem ubraniu? Naturalnie. Nie jest to już nic nowego. Któż się ma tem zgorszyć?
Pan Travers nie odrzekł nic. To, co mu powiedziała o jego zachowaniu, było bardzo prawdziwe. Dąsał się na ludzi, którzy drażnili go niezmiernie, zarówno jak rzeczy i wypadki; drażniły go słowa i nawet spojrzenia, które zdawał się odczuwać na skórze fizyczne jak ból, jak poniżające dotknięcie. Opanował się o tyle, że się nie wzdrygał. Ale dąsał się wciąż. Żona jego ciągnęła dalej.
— I pozwól sobie powiedzieć, że te suknie są godne księżniczki — to znaczy że obyczaj ustalił ich gatunek, rodzaj materjału i krój dla władczyń w tym kraju — dalekim kraju, gdzie — jak mi mówiono — kobiety rządzą narówni z mężczyznami. I rzeczywiście suknie te są przeznaczone na dar dla prawdziwej księżniczki, gdy przyjdzie na to czas. Zostały wybrane z największą troskliwością dla tego dziecka — Immady. Kapitan Lingard...
Pan Travers wydał nieartykułowany dźwięk, coś pośredniego między jękiem a pomrukiem.
— Muszę go przecież jakoś nazywać i przypuszczam, że ta nazwa będzie ci najmniej przykrą do zniesienia. Koniec końców przecież ten człowiek istnieje. Ale znany jest także na pewnym obszarze kuli ziemskiej jako Król Tom. D’Alcacerowi ogromnie się podobała ta nazwa. Wydaje mu się przedziwnie zastosowaną do tego człowieka przez swą poufałość i szacunek. I jeśli wolisz...
— Wolałbym wcale o tem nie słyszeć — powiedział wyraźnie pan Travers. — Ani słowa. Nawet od ciebie, póki znów wolnym nie będę. Ale słowa mnie nie dotykają. Nic mnie dotknąć nie może; ani twoje ponure ostrzeżenia, ani płoche nastroje, które uznajesz za właściwe roztaczać przede mną, choć według ciebie życie moje wisi na włosku.
— Nie zapominam o tem ani na chwilę — odrzekła pani Travers. — I nietylko wiem, że twoje życie wisi na włosku, ale zdaję sobie sprawę z wytrzymałości tego włoska. To włosek zdumiewający! Możnaby powiedzieć, że został stworzony przez ten sam los, który uczynił z ciebie to czem jesteś.
Pan Travers czuł się strasznie obrażony. Nie słyszał jeszcze nigdy aby się zwracano w podobny sposób — nietylko do niego, ale wogóle do kogokolwiek, ów ton zdawał się poprostu podawać w wątpliwość jego charakter. Zgorszony pan Travers uświadomił sobie ze zdumieniem, że żył z tą kobietą przez osiem lat! Rzekł do niej ponuro:
— Mówisz jak poganka.
Był to bardzo surowy wyrok, którego pani Travers prawdopodobnie nie dosłyszała, bo ciągnęła dalej z ożywieniem:
— Ale doprawdy nie możesz się po mnie spodziewać, że będę o tem przez cały dzień rozmyślała, albo że zamknę się tutaj aby rozpaczać nad tem wszystkiem od rana do nocy. To byłoby chorobliwe. Chodźmy na pokład.
— I wyglądasz w tym kostjumie wprost po pogańsku — ciągnął pan Travers z umyślnym wstrętem, jakby mu wcale nie przerywała.
Pani Travers było ciężko na sercu, ale wszystko co jej mąż mówił zdawało się sprowadzać gwałtem lekkomyślny ton na jej usta.
— O ile tylko nie wyglądam na straszydło — zauważyła niedbale i pochwyciła w tej chwili kierunek jego ponurego spojrzenia, które spoczywało na jej nagich stopach. Umilkła na chwilę. — Ach tak, jeśli wolisz to włożę pończochy. Ale widzisz, muszę o nie bardzo dbać. To jedna jedyna para, jaką tu mam. Uprałam je dziś rano w tej łazience, która stoi na rufie. Suszą się tu niedaleko na poręczy. Może zechcesz mi je przynieść, gdy wyjdziesz na pokład.
Pan Travers zawrócił na pięcie i wyszedł bez słowa. Pani Travers przycisnęła natychmiast ręce do skroni rozpaczliwym ruchem, który przyniósł jej ulgę swą szczerością. Miarowe stąpanie dwóch mężczyzn dochodziło do niej wyraźnie z pokładu, rytmiczne i podwójne, nasuwając obraz spokojnego i przyjaznego obcowania. Słyszała ze szczególną wyrazistością kroki człowieka, którego orbita była najbardziej odległą od jej własnej. A jednak się przecięły! Przed kilku dniami nie potrafiłaby nawet wyobrazić sobie jego istnienia, a teraz był to człowiek, którego kroki — tak jej się zdawało — poznałaby niechybnie wśród stąpania tłumu. To doprawdy rzecz niesłychana. W półmroku swego nagrzanego schronienia Edyta czekała aż niepewny, lękliwy uśmiech zejdzie z jej ust, zanim wyszła także na pokład.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.