<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ocean
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Choć statek był już naprawiony i stał nieopodal brzegu na kotwicy, Beniowski nie śpieszył się z ładowaniem.
Część załogi wyznaczył do czerpania i nalewania beczek okrętowych słodką wodą, inna czuwała nad sieciami i soliła ryby, większości zaś pozwolił rozejść się po wyspie, po lasach pachnących, po łęgach kwitnących, gdzie mieli szukać korzonków jadalnych oraz ziół leczniczych dla Medera, zbierać jaja ptasie, polować na bobry, na foki, na gęsi dzikie, na co się da. A że załoga składała się z młodzieży, więc rychło okolice rozbrzmiały wesołemi głosami, śpiewkami, zaczęły się gry i zabawy. Wielu poprostu pokładło się bezczynnie na trawach soczystych, na ciepłej, wygrzanej ziemi, ciesząc się jej nieruchomością, wchłaniając złaknionemi płucami czyste powietrze smoliste lasów.
Pogoda sprzyjała; rozsiane po błękitnem niebie chmury nie ćmiły prawie słońca.
Ten parudniowy wypoczynek nietylko chorych postawił na nogi, ale i zdrowych bardzo pokrzepił i dobrze usposobił.
Wieczorami, gdy rozmaici łowcy wracali do obozu, było wiele wrzawy, wiele śmiechu, wiele opowiadań o doznanych myśliwskich przygodach, o upolowanej zdobyczy.
Jedynie białogłowom, ze względów przystojności i dla uniknięcia zwad, nie pozwolił Beniowski opuszczać obozu. Zbierały się zwykle koło namiotu Nastazji i, szyjąc, łatając podartą odzież marynarzy, śpiewały pieśni.
Stiepanow przepadł gdzieś, czas cały krył się po lasach, często nawet na noc nie wracał.
Nie czynił mu Beniowski wymówek, choć oficer jakby umyślnie swą niekarnością brawurował.
Dnia 9-go czerwca po południu wrócił z wyprawy Kuzniecow. Doniósł, że o cztery mile od obozowiska spotkał wioskę i zwiedzał ją; składała się z ośmiu chałup. Na widok wyprawy mieszkańcy śpiesznie pouciekali, tak, że w jednem tylko domostwie zastano starą babę i kilkoro dzieci. Owa stara baba miała cerę śniadą, rozmaite figury odmalowane niebieskim kolorem na czole i nozdrza przekłute. Nie umiejąc ani słowa po czukczyńsku ani aleucku, nie mógł się Kuzniecow od niej niczego dowiedzieć. Znalazłszy w chałupach kilka łuków i strzał, których ostrza żelazne dobrze były wyrobione, zabrał je z sobą wraz z zupełnym ubiorem z piór ptasich, wiedząc, iż ta osobliwość przyniesie Beniowskiemu ukontentowanie. Nie znalazłszy nic więcej w okolicy, coby godnem uwagi było, powrócił, zostawiając w nagrodę tego, co wziął z sobą, kilka nożów oraz zwierciadełek.
Beniowski pochwalił jego postępowanie, a nadewszystko krok jego ostatni.
— Nie należy nigdy drażnić mieszkańców nawet pozorem rabunku lub gwałtu!...
Nazajutrz, ponieważ wiatr pomyślny się zerwał, kazał Beniowski podnieść kotwicę i płynął wzdłuż brzegów.
Pogoda sprzyjała, słońce grzało i świeciło wesoło, pełne żagle lekko niosły okręt na głębinie 25 do 45 sążni. Wypoczęta, syta załoga niewiele miała do roboty. Większość, leżąc na pokładzie, przyglądała się brzegom nieznanej ziemi, igraszkom delfinów, stadom ptastwa, co niezliczonemi chmarami leciało z południa wschodniego ku zachodniej północy, wypełniając swym wrzaskiem, gęganiem, łopotem skrzydeł podniebie i wód przestworza.
Tegoż dnia pod wieczór stracili z oczu ziemię, ale rychło dojrzeli inną w dalekości, na północy wschodniej.
Nazajutrz trwał piękny czas, wiał wiatr pomyślny, liczne stada ptaków leciały w tęż stronę, co w dniu poprzednim. Cały ekwipaż w największej zostawał spokojności. Po raz pierwszy od wyjazdu z Kamczatki mieli podróż tak przyjemną, podobną raczej do wesołej przejażdżki, niż do pełnej burz i przygód ucieczki.
Beniowski również wytchnął trochę, pisał swój dziennik, czynił pomiary astronomiczne, badał mapy i kreślił na nich przyszłą drogę. Zajrzał nawet do Nastazji, lecz zauważywszy, że ta w czasie jego wizyty nie oddaliła jakby z umysłu z kajuty swej służebnej, zatrzymując ją pod różnemi pozorami, rychło wyszedł, nie pogadawszy nawet z ukochaną należycie.
Po jego odejściu Nastazja długo i cicho płakała, ukrywszy twarz w poduszkach, ku wielkiemu zdziwieniu i frasunkowi wiernej kamczadalki.
Ale o północy wiatr wzmógł się na tyle, że trzeba było zwinąć część żagli; chmury oblokły nagle czysty dotychczas horyzont, przysłoniły księżyc, zaciemniły poczynający się burzyć Ocean. Ponieważ należało się obawiać, że wokół rozsypanych wysp łatwo można wpaść na haki i skały podwodne, znowu czuwać musiała na zmiany połowa załogi, a z nią czuwać musiał w dwójnasób Beniowski.
Dzień wstał szary i burzliwy; wielkie ołowiane fale prężyły się wysoko, chłoszcząc się wzajem, tłukąc i zwijając czuby w pieniste grzywy. „Święty Piotr i Paweł“, jak mała łupinka, ślizgał się po ich wzdętych, pomarszczonych grzbietach, wzlatywał na opienione grzebienie, stawał tam prosto na krótką chwilkę, aby, znowu upadłszy na bok przeciwny, staczać się w przepaść otwartą. Znowu kołysanie statku część ludzi przyprawiło o dolegliwą ckliwość, o wymioty i zawrót morski; inni musieli wciąż na pokładzie, na rejach pilnować lin, żagli i masztów, wiązać i umacniać wciąż luzujące się od rozruchu działa i inne ciężary, oraz naciągać liny masztowe.
Błogosławili jednak Boga, że nie mieli tym razem walki z lodami i śniegiem, że wiatr, choć przejmujący, nie mroził sznurów, nie naledził okrętu. Ku wieczorowi wszakże zaczął siec deszcz i od wichru taka powstała przejmująca wodna kurniawa, iż żeglarze drżeli od zimna na swych stanowiskach, nie gorzej jak w śnieżycę. Tłuczony bałwanami okręt zaczął znowu przeciekać, puszczono w ruch pompy. Ludzie jednak już się byli trochę wzwyczaili do morza i nie sarkali, jak przedtem.
Najgorzej było w nocy; zwykle wtedy czuwał sam Beniowski, gdyż zważając na bliskość wysp, bał się, aby okręt nie wpadł niespodzianie na rafy, lub nie został wyrzucony na brzeg.
Niewiele wprawdzie i on mógł pomóc swą sztuką, gdyż pokładający się na bok statek często nie słuchał rudla, a z żagli używać można było dla narębności wiatru jeno małego klina przedniego, lecz obecność naczelnika zawsze dodawała załodze otuchy.
Tak przemęczyli się dni czworo. Dopiero piątego dnia ucichła niepogoda; w otwory porwanych, zrzedniałych chmur wyjrzało błękitne niebo i blask złoty słońca zalśnił na zmodrzałych, ucichających zwolna falach, zagrał srebrem w ich grzywach perłowych.
W dymach osiadających mgieł zasiniał daleko na południu wysoki ląd. Ku niemu popłynęli, biorąc wiatr wszystkiemi żaglami.
W odległości pół mili od brzegu kazał Beniowski żagle zwinąć i wysłał łodzią szesnastu ludzi zbrojnych pod wodzą Kuzniecowa wraz z Winblathem dla zlustrowania wyspy. Okręt płynął małemi żaglami za łodzią wzdłuż samego strądu; rychło wszakże szalupa znikła w wąskim kanale, przed którym Beniowski kazał zadrejfować, nie śmiejąc weń wejść.
Całą resztę dnia strawiono na pompowaniu wody, na utykaniu szpar i reparacji szkód, poniesionych w ostatnim szturmie. Żądna wypoczynku załoga z niecierpliwością oczekiwała powrotu wysłanych na zwiady towarzyszów. Dopiero przed samym wieczorem na łuszczącem się srebrno, ciemniejącem już morzu ukazał się ciemny punkt.
— Szalupa!... Dwie szalupy!... — zawołano z bocieńca.
Kto żyw, wyległ na pokład. Jedną odrazu poznano jako swoją; w drugiej, gdy się zbliżyła, obaczono gromadę wyspiarzy, w których bez trudu rozróżniono po odzieży oraz obliczach Aleutów. Przewodziło im dwu brodatych Moskali.
Beniowski na wszelki wypadek powołał pod broń Urbańskiego i postawił u dział kanonierów. Poczem kazał zrzucić przybyłym schodki.
Pierwszy wszedł Kuźniecow i, złożywszy krótki ogólny raport, odszedł z Beniowskim na stronę. Tu mu powiedział, że stąd jest niedaleko do Alaksyny i do wielkiego lądu Ameryki, że wyspa, która widnieje przed nimi, zwie się Wielki Kadjak, a ta ku wschodowi, którą już minęli, jest wyspą Lisów Czarnych.
Gdy chciał na nią wylądować, obskoczyli go nagle dokoła wyspiarze z piórami na głowie, w dzidy i strzały uzbrojeni, z postawy i mowy podobni do Aleutów; z gestów ich można było poznać, że chcieli mu bronić wstępu na ziemię.
— Wtedy spytałem ich, jakeś kazał, przez aleuckiego tłumacza, czyli nie znają Ochotyna, gdyż mamy od niego do nich zlecenia i list... Wtem wyskoczył niespodzianie z tłumu jeden z brodaczy, którego tu przywiozłem, i zapytał po rosyjsku, gdzie widzieliśmy Ochotyna i czego żądamy?... Odpowiedziałem, że na to odpowiedzieć może jedynie nasz naczelnik, jenerał Beniowski, przebywający na okręcie widniejącym opodal... Że jednak wiem, jako w przyjacielskich on pozostaje z Ochotynem stosunkach, poprosiłem więc ich, aby opuścili zwrócony ku nam oręż i zechcieli udać się sami na statek.
— Moskal coś im tłumaczył — ciągnął dalej Kuźniecow. — Jakiś czas wahali się i nawet żądali, abyśmy przedtem poszli do ich wioski i sprawę przedstawili ich „taju“. Oparłem się temu, dowodząc, że późno jest i że mam rozkaz powrotu przed wieczorem. Wtedy, po krótkiem wahaniu, napełnili łodzie rozmaitym pokarmem oraz futrami i popłynęli za nami...
— Nie powiedzieli ci jednak wyraźnie, czy są stronnikami Ochotyna, czy też rządowymi poborcami podatków? Co?... — spytał z zastanowieniem Beniowski.
— Tego nie powiedzieli, ale ze wszystkiego widać, że tak jest, że są stronnikami Ochotyna!... Czyż inaczej nie kazaliby nas poprostu wymordować, albo zatrzymać?...
— Ba!... Mądrze uczynili, gdyż jeżeli niewiadomy im jenerał Beniowski zniósł już w boju Ochotyna i przyjechał tu po nich, to przezorność każe całą sprawę wręcz inaczej obrócić i wykazać gorącą wierność rządowi! — rozśmiał się Beniowski.
— To prawda!... — zafrasował się Kuźniecow. — W każdym razie, choć zapas wody świeżej będziemy mogli nabrać pod ochroną naszych dział... Niedaleko stąd widziałem rzeczkę, wpadającą do morza...
— Zobaczymy! Tymczasem powiedz Chruszczowowi, aby Aleutów poczęstował wódką i dobrze nakarmił, a Moskali przyprowadził do mnie na tył okrętu.
Udał się Beniowski do swej kajuty, przebrał przystojnie i kazał nakryć do wieczerzy w korytarzu, gdzie jadali oficerowie razem w czasie niepogody: kazał zapalić olejne lampy nad stołem i podać srebrną zastawę. Wyciągnął ze schówki własnej butelkę dobrego wina i parę kamionek słodkich nalewek. Gdy wszystko było gotowe, wezwał Chruszczowa z oficerami, aby przyszli na biesiadę i przyprowadzili z sobą owych przyjezdnych Rosjan.
Ci zaraz przyszli, kłaniając się nisko i często, i gładząc ruchem dostojnym długie swe brody. Jeden był chudy, czarny, z siwizną we włosach obciętych w podkowę i zwieszających się na czoło; drugi był łysy i miał szeroką, jak wachlarz, konopiastą brodę. Odziani byli w dostatnie „kazakiny“ z granatowego sukna ze srebrnemi guzami. Trudno było odgadnąć, co zacz są: czy kupcy, czy przebrani urzędnicy?
Beniowski wskazał im uprzejmie miejsca obok siebie, po obu stronach stołu, a sam usiadł w jego rogu. Usiedli na miejscach grzecznie, zrobiwszy przedtem zamaszysty znak krzyża.
Zaczęła się polityczna rozmowa o wyspach, o pogodzie, o burzliwości tutejszego morza. Mrugał wciąż Beniowski na Chruszczowa, aby gościom wina i wódek dolewał. Pili chętnie i zwolna rozwiązywały im się języki.. Przyznali się, iż byli urzędnikami na tych wyspach z ręki rządu, że jest ich tu na tej wyspie dwudziestu dwu, lecz że mają po swej stronie dobrze wyszkolonych w bitwach i napadach, a nawet uzbrojonych w broń palną krajowców, że już nieraz opierali się skutecznie przychodzącym z południa Japończykom a nawet Anglikom i Holendrom, że rychło oczekują przybycia z Kamczatki eskadry, która resztę wysp opornych zagarnie niebawem pod berło Jej Cesarskiej Mości Imperatorowej Wszech Rosji...
— A wy skąd jesteście?... — spytał nagle łysy, mrużąc oczy bezrzęse.
— My właśnie płyniemy z Kamczatki!... Cesarzowa zrzekła się tronu na rzecz Jego Cesarskiej Mości Następcy tronu! W Rosji panuje obecnie Paweł I-szy — odrzekł spokojnie Beniowski.
Przybysze zamarli na chwilę bez ruchu, jak porażeni piorunem, poczem zgodnie powstali i, szukając oczyma ikony, uczynili trzykrotnie znak krzyża.
— Niech Bóg chroni Miłościwego Ojca naszego i Cara w zdrowiu i wiekuistem powodzeniu!... Niech panuje szczęśliwie nam na sławę, wrogom na postrach!... — szepnął czarny.
— Ura!... Niech żyje!... — krzyknął nagle łysy.
— Niech żyje!... — powtórzyli zebrani, którzy z zapartym tchem przysłuchiwali się tej niespodziewanej dla siebie, a znaczącej niezmiernie rozmowie.
— W takim razie gdzieście widzieli Ochotyna?... Czyżby już był pojman i znajdował się w Kamczatce? — spytał cicho czarny.
— Bynajmniej. Jest wolny. I oczekuje zmiany swego losu, która nastąpi pewnie wobec zmiany osoby panującego i miłościwie obiecanej powszechnej amnestji. Widzieliśmy go na jednej z wysp północnych, gdzie nam dał list do Taju Urumsziru...
— Czy nie moglibyście nam owego listu pokazać?... Owszem, ale pod warunkiem, że nas na ową wyspę powiedziecie!
— To trudno, ona stąd daleko!... — odrzekli, zamieniwszy bystre spojrzenie.
Gdy im wręczono list, długo badali go, oglądając uważnie pismo i pieczęcie; wreszcie rzekł czarny odważnie:
— Jesteście więc przyjaciółmi Ochotyna?...
— Tak, i przybyliśmy tutaj, aby dostarczyć wam trochę żelastwa do budowy potrzebnych mu okrętów!...
Twarz czarnego rozbłysła nagłą radością:
— Aha!... Bardzo dobrze!...
— Jesteśmy wprawdzie stronnikami Ochotyna z musu, poddaliśmy się pod jego władzę, gdyż tego zażądali zbuntowani wyspiarze, ale w gruncie rzeczy... — wmieszał się niespodzianie łysy.
— Milcz, Baczkow... Nie o to chodzi!... Panowie są przyjaciółmi Iwana Karłowicza!...
— W takim razie gotowi jesteśmy zrobić, co każą...
— Chcemy, abyście nasz okręt doprowadzili do Urumsziru... Czy tu wszystkie wyspy są zaludnione?...
— Wszystkie, które mają wodę i przystęp...
— Urumsziru dobrą ma przystań... — znowu wtrącił łysy.
— Możemy popłynąć tam choćby zaraz... — przerwał czarny.
— Ale poco wszyscy?... Dosyć będziemy mieli jednego retmana!... — zauważył Beniowski.
— W takim razie chyba rzucimy losy na to wielkie szczęście, bo ja nie ustąpię!... — roześmiał się czarny. — Nazywam się Hryhory Sałazow, a to mój towarzysz z urzędu, Baczkow. Radzi będziemy okazać wam usługę, jako przyjaciołom Ochotyna! A że chcecie jednego tylko, więc zgaduj, stary!...
Położył przed łysym na stole zaciśniętą pięść.
— Orzeł, czy reszka?
— Orzeł!... — odrzekł ten ze śmiechem.
Ponieważ na otwartej dłoni okazała się moneta z reszką na wierzchu, więc ku powszechnemu zadowoleniu stateczny Sałazow został przewodnikiem statku w jego wyprawie na Urumsziru. Baczkowa zaś z Aleutami Beniowski wyprawił niezwłocznie, obdarowawszy ich nożami i świecidełkami. Ale nazajutrz zrana poprosił go sam Sałazow, żeby i jego odesłał na brzeg, dla wystarania się o lepszą bajdarę i przewodników tubylców, gdyż sam w istocie ani drogi do Urumsziru, ani lici tam morskich dobrze nie zna.
— Chciałem zwlec, bojąc się z waszej strony jakiejś zdrady albo gwałtu, ale, poznawszy was bliżej, widzę płonność moich obaw i gotów jestem pomóc wam, ile mi sił starczy... Zresztą nicbyście teraz gwałtem nie wskórali, gdyż wszyscy są już uprzedzeni, albo się pokryli, albo do obrony przygotowali... Puśćcie więc mnie z dobrej woli, a z dobrej woli wrócę... — mówił z pozorami szczerości.
Spostrzegł Beniowski, że się dał złapać, ale nie dał tego poznać po sobie. Gościa kazał przystojnie na brzeg odstawić i puścić wolno.
Skołatana załoga statku znowu musiała noc całą pływać tam i napowrót u nieznanych brzegów, w cieśninie pełnej zmiennych powietrznych ciągów oraz prądów burzliwych.
Znowu żeglarze noc całą na zmianę pompowali usilnie wodę, sączącą się przez roztrzęsione boki okrętu, a chorych od kołysania, od złej wody i niedostatecznego pożywienia mieli szesnastu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.