Od kolébki do mogiły/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez cały czas podróży modliła się profesorowa; on dumał. Nie szło zbyt raźnie. Arka Noego, przeładowana, zpoczątku ciągle stawała; coś się urywało, odczepiało i potrzeba było naprawiać. Katarzyna wyskakiwała z budy, łając Chaima. Żyd kłócił się z nią zażarcie, profesorowa wychylała się niespokojnie.
Po kilku minutach — wio ho! — jechano znowu, żadnéj nie przepuszczając karczemce, to pojąc konie, to siana im zarzucając. Profesor wysiadał rzadko, fajkę palił i dumał. Bernardek przy każdéj sposobności wyskakiwał, z chciwością przypatrując się rzeczom dla siebie nowym, a bardzo wiele ich spotykał, choć małe wycieczki robiono z miasteczka, a samo ono napół wsią było.
Na wielkim bitym gościńcu mnóstwo przedmiotów zwracało jego uwagę, nawet nieznane kwiaty, które poraz piérwszy spotykał i o nazwiska ich ojca pytał, bo Bojarski potrosze był botanikiem, z miłości ku naturze.
Cieszyło to niezmiernie ojca, że chłopca zajmowało wszystko, że nie o sobie myślał, ale i w drodze się uczył... radował się ożywieniem Bernardka, piérwszy raz w lasach i na szérokiém polu zachwycającego się widokiem wschodu i zachodu, biegającego oczyma za chmurami.
Z rodzajem gorączki chłopiec tę podróż odbywał, niezmordowany. Na noclegach wybiegał daleko, kładł się późno, wstawał do dnia, puszczał się w las, gdy bryka wlokła się po piasku. Wszystko dla niego cudném było i zachwycającém, oprócz ludzi. Tych i postacie i obyczaje budziły w nim więcéj podziwienia, niż spółczucia.
Oprócz żebraków, dla których się dopraszał grosika, a matka go chętnie dobywała z woreczka, reszta tych postaci pospolitych, zbrukanych, często napiłych i kłócących się wrzawliwie — wstręt mu czyniły i odrazę.
Powracał do swéj myśli, dlaczego w książkach świat ten tak jest piękny, a rzeczywistość tak zbrukaną i niezdarną?
Nie mógł tego pojąć — ale tém więcéj sobie obiecywał sam stać się czémś piękném i innym pomagać, aby takimi byli. Wprawdzie w naturze spotykał wiele téż istot brzydkich i wstrętliwych, ale w nich coś było oryginalnego — a w ludziach i tego nie znajdował.
Na coś to jednak wszystko być musiało potrzebném, lecz cel przechodził jego pojęcie.
Kilka tych dni powolnego wleczenia się po ożywionéj drodze, nie zostało straconych dla niego. Przypadły one na piękny koniec wiosny, a, mimo przepowiedni Katarzyny, która się słoty spodziéwała i zamoczenia, kropla deszczu nie spadła na nich.
Wmiarę jak się ku stolicy zbliżali, obraz się ożywiał, urozmaicał, ruch powiększał. Nawet budowy, dwory i gospody szérszemi rozmiarami i wytworniejszemi kształty nowy świat zapowiadały.
Bernardek był ciekawy, matka się coraz żarliwiéj modliła. Serce jéj biło niepokojem, pomimo że mąż utrzymywał, iż poczciwy Wroniec, który to sobie wyprosił, zapewne czekać na nich będzie na Pradze.
Dał mu znać o prawdopodobnym dniu przybycia Bojarski; tymczasem Chaim i jego konie, popasów nieustannych wymagające, inaczéj o tém postanowiły. Spóźniono się niemal o dzień cały, bo i rozeschnięte koło jedno nanowo zlepiać i nabijać musiano. Nie było więc nadziei, aby kapitan mógł czekać na swych gości.
Bojarski niedość jeszcze znał Wrońca; stary był tak niecierpliwy, gorączka, że jednego dnia do późna przesiedziawszy na Pradze próżno, nazajutrz już był tam od rana. Trzy razy pił wódkę i chlebem z solą zakąsywał; domyślał się już nieszczęśliwego jakiegoś wypadku, gdy nareszcie ogromna fura i mała bryczka nadciągnęły.
Przybiegł natychmiast kapitan prezentować się z całą galanteryą dawnych czasów zafrasowanéj profesorowéj, która pomięty czépek i stary kapelusz poprawiała. Zatrzymano wozy.... Chciał na dorożkę kolegę zabrać Wroniec, lecz mu się dla nieodstępowania strwożonéj żony wyprosił — i skończyło się na porwaniu Bernardka, który, nadzwyczaj szczęśliwy, z gadatliwością dziecinną począł zaraz opowiadać wszystkie wypadki podróży.
Kapitanowi, który dzieci lubił niezmiernie, ożywione chłopię się podobało. Nie spuszczał z niego wejrzenia i małe oczki śmiały mu się niewypowiedzianą radością.
Lecz Bernardek wkrótce przerwał swą powieść, zarzucając kapitana pytaniami.
Nim dojechali na przeznaczoną kwaterę, na któréj intencyą dnia tego poraz trzeci Bojarska „Pod Twoję opiekę” powtarzała, pomiędzy starym wojakiem a młokosem zawiązała się taka przyjaźń serdeczna, znajomość tak poufała, jakby z sobą niewiedziéć ile lat przeżyli.
Cochwila Wroniec schylał się, ściskał Bernardka, całował go i coraz mu coś nowego obiecywał.
Naostatek bryka zatrzymała się na dany znak przed kamienicą w średnim wieku, ani zbyt starą, ni zbyt świéżą, dosyć powierzchownie obrukaną, i kapitan podał rękę profesorowéj, która jéj wistocie potrzebowała, bo się pod nią trzęsły nogi i w oczach ćmiło.
Sień wydała się jéj pałacową.
W mieszkaniu czekała ją niespodzianka. Nie było ono co się nazywa umeblowane, ale o najpotrzebniejszy sprzęt, który kobiécinie wydał się zbytkownym, postarał się kapitan. Gospodyni jego miała gotową kawę i coś do przetrącenia.
Bojarska ze strachu i radości naprzód się rozpłakała, ale na łzy niezwykła była tracić czasu. Otarła je, słysząc krzykliwą rozmowę Katarzyny, która już się do wyładowywania przysposabiała.
Nie było tu co popasać długo kapitanowi. Wstał z krzesła.
— Mnie się zdaje — rzekł — iż najrozumniéjby było, gdybyśmy my z profesorem i Bernardkiem poszli sobie gdzieś wieczerzać na miasto. Tymczasem nie zawadzalibyśmy pani dobrodziéjce, która tu miéć będziesz bardzo wiele do czynienia.
Oparł się profesor.
— Nie mogę opuścić żony — szepnął. — Niewiele jéj pomogę, bom do tego niezdatny, ale obowiązek przedewszystkiém. Bernardka, jeśli chcesz, weź, ale ci będzie ciężarem; a potém.... jak powróci do domu?
Była godzina czwarta może z południa. Wroniec ofiarował się nad wieczór przyjść z chłopcem, którego matka jednak nie puściła, póki się nie ogarnął, nie umył i nie uczesał.
Rozpoczęło się gospodarowanie.
Nienawykła do rozmiarów, jakie tu znajdowała, Bojarska zachwycała się, ale i trwożyła. Pobiegła do ogródka. Opuszczony, zdziczały, niepodlewany... przeszedł jednak jéj nadzieje. Altana była podupadła, lecz można było obsadzić ją fasolą.
Z kąta w kąt naprzód chodzili oboje. Najlepszy pokój jéjmość chciała oddać mężowi, najgorszy przeznaczała dla siebie. Zgodzono się jednak wprędce.
Znoszono rzeczy. Niestety, drogocenne te rupiecie, które w małym dworku wcale przyzwoicie wyglądały, tu nawet profesorowéj nędznemi się wydały.
Katarzyna rozpaczała nad kuchnią, która ogromnie wiele drzewa na opalanie wymagać się zdawała.
Do wieczora niemal trwała rumacya z arki Noego do kamienicy, z coraz nowemi okrzykami zgrozy, bo mnóstwo rzeczy się połamało, poociérało, wielu doszukać się nie było można, a z niektóremi niewiedziéć co robić mieli.
Wszystko to jednak osładzała troskliwość nieoszacowanego kapitana, który na piérwszy ząb zaopatrzył śpiżarnię, tak że parę dni można się było obejść bez zakupów, aż do poznania się bliższego z targiem za Żelazną bramą.
Bojarska nierychło siąść i odetchnąć mogła. Próbowała kilka razy spocząć, lecz coraz nowego coś na myśl przychodziło i wybiegała z tém do Katarzyny, która również zapalczywie porządek starała się robić.
Profesor, zdjąwszy surdut, dobywał już książki, opatrując ile się ich poprzeciérało i pogniotło. Półek na nie jeszcze nie było, ale dosyć miejsca na ziemi.
O zmierzchu z przekarmionym łakociami Bernardkiem zjawił się kapitan i zastał jeszcze chaos, tak że uściskawszy kolegę, natychmiast uszedł z placu.
Chłopak z niesłychaną gadatliwością ojcu i matce opowiadał piérwszą swą po ulicach wielkiego miasta wycieczkę. Zachwycał się niém jak naturą, i znajdował, że jest od wsi, pod względem ludzi, nierównie piekniejszém. Mieli tu ludzie, przynajmniéj powierzchownie, coś wyższą i szlachetniejszą zwiastującego naturę.
Gdy to ojcu powiedział, profesor się boleśnie uśmiéchnął.
— Dziecko jesteś — rzekł — przekonasz się późniéj, że barwy i kształty kłamią.
Następnych dni, pomimo pomocy i informacyj Wrońca, Bojarska miała tyle do czynienia, że się obléwała potem i zdyszana siadać musiała cochwila. Profesor przechodził także rodzaj nowicyatu, który na stare lata jest twardym do zgryzienia orzechem.
Wszystko potrzeba było poznać, oswoić się, zdobyć zaufanie i rozbroić uprzedzenia — a co najgorzéj, kłaniać się, czekać w progu, składać hołdy, do czego Bojarski nie był nawykłym. Żołnierska jego natura twardy kark miała.
W wielu rzeczach jednak Wroniec mu był pomocą; znał ludzi, drogi i sam miał pewną wziętość.
Uprzejme przyjęcie znalazł Bojarski prawie wszędzie; ale piérwsza lekcya w szkole, gdy go do niéj rektor wprowadził, nawet dla zestarzałego pedagoga była przejściem dosyć ciężkiém.
Drapieżne oczy uczniów, które tak łatwo słabe strony człowieka dostrzegają, każdy ruch jego śledziły, chwytały każde słowo.
Bojarski był nieśmiałym, ale serce mu dyktowało, jak było najwłaściwiéj obejść się z młodzieżą. Piérwszą więc tę godzinę spędził na rozpytywaniu się i prawie wesołéj rozmowie. Spoufaliło to zaraz dzieci, chwyciło za serce i pod koniec był już jak w domu.
Tegoż dnia, gdy ojciec zasiadał na katedrze, syn wśród nowych towarzyszów pomieścił się na ławie szkolnéj. Ale tu nowicyat był trudniejszy. Śmielszy od ojca, Bernardek począł sobie z niejakiém zaufaniem w swe siły i obudził pewien rodzaj zazdrości. Młodzież postawiła mu się wrogo, szydersko; łzy mu na oczach stanęły, lecz potrafił się zachować cierpliwie i mężnie.
Przy wyjściu z klas, kilku zbliżyło się do niego i lepszą zawiązało znajomość.
Młodzież, która go tu otaczała, znalazł Bernardek wielce odmienną od téj, z którą w miasteczku obcował, powierzchownie więcéj ogładzoną, śmielszą, dojrzalszą i zepsutszą. Zrobiła na nim wrażenie wyższéj klasy, choć nauką nie stała wysoko. Chłopcy w rozmowie takie okazywali obycie się ze światem, jakiém Bernardek wcale się nie mógł pochlubić.
Zadumany powrócił do rodziców, ale na zapytania ich odpowiedziéć nie umiał. Miał rozwagi tyle, że z piérwszego wrażenia sądzić nie chciał.
Bojarskiemu po wstępnéj lekcyi poszło wszystko jak z płatka. Bernardkowi było ciężko, lecz za brak porozumienia z towarzyszami, do którego jakoś przyjść nie mógł, płaciło to, że w nauce okazał się nierównie od nich lepiéj przygotowanym. Kilku zaledwie uczniów w klasie na równi z nim stało.
Profesorowie natychmiast się na tém poznali, wyróżniając go. Głowę miał otwartą, pojęcie bystre, rozwinięcie nad wiek.
Ostatnie ławki, mieszczące w sobie drugoletnich i ogromnych chłopów, którzy się uczyć nie chcieli, największą mu okazywały pogardę.
Zpoczątku, chociaż się rodzicom nie skarżył, odbolał wiele Bernardek; ale wytrwał mężnie, zwyciężył, obył się, oswoił, zyskał przyjaciół kilku i życie stało się znośném.
Dobroć jego i uprzejmość, chętne pomaganie nawet tym, co mu się nieprzyjacielsko stawiali — powoli rozbroiło niechęci.
Po kilku miesiącach był już zupełnie ze swém położeniem pogodzony i uczył się znowu z zapałem, jak dawniéj, myśląc tylko o nauce.
Bojarskiemu téż wiodło się dosyć dobrze, lecz mimo to był smutny. W późniejszym wieku zmiana otoczenia, życia, atmosfery, nawet tych mnóstwa drobnostek, do których się wagi nie przywiązuje — rzadko bywa bezkarną.
Nie brakło mu tu niczego; książek ulubionych miał daleko więcéj i dostawał je z największą łatwością; lecz, przy staraniu nawet o zachowanie dawnego trybu rozporządzania sobą i czasem, życie w Warszawie sprowadziło wiele zmian dotkliwych.
Niepostrzeżenie tracił godziny całe na drogę do szkoły, na nieuchronne w korytarzach rozmowy, na przyjmowanie Wrońca i dawnych a nowych znajomych. Spędzał czas przyjemnie, ale czczość jakąś czuł w duszy, nietyle czytając i myśląc, co dawniéj. Z podwójnym zapałem rzucał się potém do książki, lecz umysł potrzebował wypoczynku, myśl skupienia: czytał i nie rozumiał. Nużyło go to bardzo... smutniał.
Piérwsza profesorowa postrzegła w nim wielką zmianę, do któréj się przyznawać nie chciał.
Zagadnięty, prostował się, uśmiechał, udawał wesołego, przymilał się do żony, wmawiał jéj imaginacyą; ale Magdusia zbyt go dobrze znała, by najmniejsza zmiana uszła jéj oka.
Nie było tu Bojarskiemu z pewnością gorzéj — ale inaczéj. Nawyknąć nie mógł do większego ruchu, który go otaczał, do pośpieszniejszego życia. Cisza, spokój, samotność lat długich stały się dla jego ciała i duszy potrzebą. Brakło mu ich tutaj. Mizerniał na twarzy, tracił apetyt. Zwykłe zajęcia, owo przepisywanie, co mu dawniéj na godziny cale starczyło, teraz stawało się ciężkiém i nudném. Poczciwy, zacny Wroniec, który służył im obojgu z poświęceniem przyjaciela, z miłością brata i przyswoił w nich sobie rodzinę, a Bernardka kochał jak własne dziécię — czasem jednak męczył nawet Bojarskiego, powtarzając jedno — bo miał tę wadę starości.
Wciągu kilku tych miesięcy zmiana stała się tak widoczną, że p. profesorowa w sekrecie, gdy męża nie było w domu, zwierzyła się ze swego niepokoju Wrońcowi, prosząc go, ażeby jakimś sposobem, nieznacznie, ściągnął doktora i zapytał o stan zdrowia Bojarskiego.
Kapitan, chociaż nie widział nic a nic grożącego, ulegając prośbom kobiéty, znalazł medyka, zwierzył mu się i zaprosił ich obu na śniadanie. Lekarz, niegdyś także wojskowy, człowiek niemłody i doświadczony, nie dając tego widziéć po sobie, zbadał dobrze profesora. Okazało się, że oczy żony wistocie dostrzegły, serce przeczuło, co dla innych było niewidoczném. Nie krył stary medyk, że Bojarski nad wiek swój był wyczerpany, znużony, że potrzebował spoczynku może, i zarazem czegoś, coby odżywiło. W takim razie ludziom niezależnym, majętnym radzi się zwykle podróż, kuracyą klimatyczną, rozrywki; ale dla ubogich, zmuszonych do pracy, są to środki niedostępne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.