Od kolébki do mogiły/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wszelkie starania rektora okazały się próżnemi. Odpowiedziano zgóry, że rzecz jest stanowczo rozstrzygnięta i że profesor Bojarski na awans z pensyą powiększoną uskarżać się nie ma prawa. Oprócz tego, na przedstawienie zwierzchności, wyznaczono mu indeminizacyą za koszta przenosin, naznaczając termin dość blizki do zajęcia posady przy szkole.
Bojarski już się nie wahał. Nie mógł podać się do dymisyi, nie mając jeszcze prawa do emerytury i żadnego widoku, aby sobie inne mógł wyrobić stanowisko.
Jéjmość płakała, a Bernardek zadumany rachował. Niekiedy po dziecinnemu cieszył się odmianą, nowością, to znowu trwożył o matkę i ojca.
Zaczęły się dla niedoświadczonych przygotowania utrapione do przenosin. Kochanych sprzętów starych na żaden sposób wieźć nie było podobna do Warszawy, bo koszta transportu więcéjby wyniosły, niż one były warte.
Sprzedać ich prawie nie było podobna, bo wistocie stare i zużyte, tylko dla Bojarskich miały cenę. Po jednemu zbywano stoły i komódki Żydom do gospód, za tanie piéniądze. Dużo ukochanéj biédoty profesorowa ocaliła, wyprosiła, bo i tak pod książki, papiery i rzeczy furę żydowską najmować było potrzeba.
Miała nadzieję, że się w niéj wiele, wiele pomieści.
Najboleśniéj dla niéj było rozstać się z tym domkiem, który widział lata jéj szczęścia, do którego ścian tyle wspomnień przylgnęło, z ogródkiem, którego w Warszawie mieć nie mogła, a ten jéj tak do kuchni i gospodarstwa był wielką pomocą! Nie kupowała prawie warzywa i włoszczyzny — miała nawet na mizeryą ogórki własne, a raz małą beczułkę skwasiła i były przedziwne. Profesor znajdował je od pomarańcz smaczniejszemi.
Wszystko to teraz gromadnie na pamięć przychodziło, bo było stracone... a tego nowego życia w Warszawie dopiéro się omyłkami popełnianemi uczyć było potrzeba.
Bojarski, przebolawszy nieco, mężnie teraz patrzył w oczy przyszłości — dla Bernardka. Warszawa zdawała mu się opatrznościowo zesłaną.
Uwolniony od lekcyj, ze łzami w oczach pożegnawszy się z uczniami swymi, naprzód sam musiał jechać na zwiady, przedstawić się nowéj zwierzchności, wynaléźć niedaleko od szkoły mieszkanie tanie, nająć je i obmyśléć piérwsze na wysiadaném potrzeby.
Nie był on człowiekiem do tego stworzonym, a oddawna zwykł powszednie sprawy zdawać na żonę. Jéj jednak saméj wysłać nie mógł, choć się biédne kobiécisko napiérało.
Na warszawskim bruku, gdzie tyle rozbitków zawsze spotkać można, Bojarski najniespodzianiéj się zetknął z dawnym, starym towarzyszem broni, kapitanem Wrońcem, który już tam czatował na niego. Służyli niegdyś w jednym pułku i byli z sobą bardzo dobrze, ale się potém z oczu stracili.
Wroniec dowiedział się o nominacyi kolegi w kancelaryi, w któréj zajmował posadę, będącą więcéj synekurą, niż istotném zajęciem. Miał wiele dobrego czasu, serce dobre i ochotę zbliżenia się do jedynego człowieka, z którym mógł mówić o starych czasach. Sam więc wyszukał Bojarskiego, a jako obyty z miastem i oddawna w niém mieszkający, podjął mu się ułatwić wszystko. Odżył przy nim i profesor, który nad książkami czasów swéj służby zapomniał, a może umyślnie pamięć o nich w sobie zaciérał.
Wroniec, stary kawaler, prowadził dom z pomocą gospodyni, naprzód więc zaprosił do siebie kolegę i nie dał mu stać w gospodzie. Potém czynnie i żywo rozprawiwszy się o budżecie, obrachowawszy wydatki, dowiódł czarno na białém, iż skromnie, ale przyzwoicie, Bojarskim z synem było się z czego utrzymać. Dodatkowo podjął się znaléźć lekcyą literatury na pensyi żeńskiéj i wielkiém męztwcm natchnął kolegę.
— Co, do kroćset! — zawołał, pojąc go winem — to nie klęska, ale łaska Boża, że cię z téj dziury wynieśli. Zobaczysz, naprzód odżyjesz, powtóre odkarmisz się, ludzi poznasz, z literatami wejdziesz w stosunki, a poczciwa żona twoja znajdzie tu najlepsze towarzystwo. Nie mówię już o tém, że dla syna téż to błogosławieństwo Boże.
Bojarski dał się pokrzepić, a cieszył się głównie tém, iż żonę mógł podżwignąć, otrzeć jéj łzy i zapewnić, że w Warszawie nie zginą.
Kilka dni tu spędzonych dziwnie wpłynęły na profesora. Przerobił się on był długiemi latami na starego pedagoga, pozbył wszelkiego żołnierstwa; ale obcowanie z Wrońcem wydobyło zpod gruzów wojaka i nawet na powierzchowności widziéć się dawała zmiana. Nie mógł się dosyć nadziękować koledze, który ze swéj strony niewypowiedzianie szczęśliwym był i uradowanym, iż mógł dopełnić obowiązku i zyskać do gawędy nieocenionego towarzysza.
Przy jednym z obiadów popłakali się, gdy Wroniec zanucił znaną piosnkę żołniérską. Bojarski miał ją przepisaną i umiał więcéj jedną strofą od niego.
Chciało się bardzo profesorowi dla żony dworka, jak w miasteczku, chociażby od szkoły był oddalonym. Dowodził, że toby mu zdrowém było i więcéj ruchu dawało; ale naówczas już stare dworki, dawniéj w Warszawie gęste, stawały się coraz rzadszemi, a te które pozostały, w ruinach były i srogiém opuszczeniu.
Okazało się to niepodobieństwem; lecz Wroniec znalazł mieszkanie na parterze, z małym ogródkiem, kilku zagonami, drzewami i altaną. Można było w nim nawet w kątku zasadzić włoszczyznę. Lokal był nierównie czystszy i wygodniejszy, niż w starym dworku; ale profesor go znajdował zbyt wytwornym, a zatém i sprzętu kosztowniejszego wymagającym. Kapitan Wroniec obiecywał kupić meble przyzwoite za bezcen. Bywały licytacye, miał znajomych naostatek... Franciszkańska ulica... składy mebli używanych... Nie było się troszczéć o co.
Może w nadto różowych kolorach przezacny Wroniec odmalował koledze przyszłość, lecz wiele się przyczynił do uczynienia jéj znośniejszą.
Podejmował się tak dalece wszystkiego, że nawet dostarczyć miał poczciwéj kucharki, o co podobno najtrudniéj.
Odjeżdżającego odprowadził kapitan aż na Pragę, utrzymując go ciągle w humorze wesołym, dodając męztwa i żegnając go zapewnieniem:
— Śmiało! ja przy tobie!
Był to żarcik z dawnych czasów, chodzący po świecie z imieniem znaném zucha Plautusowego Miles gloriosus.
Bojarski powracał trzęsącą bryką żydowską, daleko raźniejszy, odżywiony, odmłodzony niemal szczęśliwém spotkaniem ze starym kolegą. Potrzebował on tego rozbudzenia, będąc trochę uśpiony życiem, w którém zakrzepnął powoli.
Gdy trzeciego dnia, bo się wlókł noga za nogą, nad wieczorem zjawił się we dworku, powitany okrzykiem żony, która objąwszy go, rozpłakała się — Bojarski zadziwił ją swém męztwem i dobrym humorem.
W kuchni mu pośpiesznie przygotowywano wieczerzę, a on tymczasem z żywością, od któréj żona oddawna była odwykłą, rozpowiadał o swym pobycie, spotkaniu z Wrońcem i wszystkiém, czego w tak krótkim dokonał czasie.
Profesorowa najciekawszą była mieszkania, którego plan jéj musiał nakréślić krédą na stole. To co o niém rozpowiadał niezupełnie ją uspokoiło; potrząsała głową, dumała. Ale Bojarski prawił o ogródku, który był rzadkością, chwalił się nim, a za mieszkanie ręczył, iż się żona z niém pogodzi. Wspomniał i o kucharce, na co pani Magdalena odpowiedziała, że Katarzynę z sobą zabrać myśli, bo się ta nie będzie miała gdzie podziéć, a z wielkiém miastem łatwo obyć potrafi.
Bernardek, nie odstępując na chwilę rodziców, słuchał rozmowy z uwagą natężoną i cieszył się tém, że ojca widział ożywionym, a pełnym dobrych nadziei, które i matkę przygnębioną zwolna musiały podźwignąć. Bojarski i dla niego przywiózł dobre słowo przyszłości, ale najwięcéj, najdłużéj rozprawiał o swoim poczciwym Wrońcu, którego się odchwalić nie mógł.
Nazajutrz zkolei wszyscy bliżéj i daléj mieszkający profesorowie, dowiedziawszy się o powrocie kolegi, zebrali się słuchać wiadomości przywiezionych przez niego i winszowali mu, że sprawa niemiła lepiéj się teraz, niż przypuszczano, rozwiązywała. Boberkowski niemal zazdrościł. Sprenger uśmiechał się milczący, bo jemu Warszawa wcale nie smakowała; tam konkurencya była zbyt groźną.
Oznajmiono zarazem Bojarskiemu, że wczasie jego niebytności zjawił się w miasteczku Paczurka, był u rektora, który go przyjął bardzo zimno i surowo, zapowiadając iż będzie wymagającym.
Tymczasowo przyszły profesor mieści się u brata urzędnika. Opisywano go jako niepoczesną, zszarzaną figurkę, która nic w sobie profesorskiego nie miała.
Ledwie dano dnia tego odetchnąć Bojarskim.
Nazajutrz około jedénastéj zjawił się u swojego poprzednika małego wzrostu łysy, śmiésznie ubrany, w pretensyach do elegancyi i nadania sobie pewnego tonu, pan Hilary Paczurka. Był to wistocie na piérwsze nawet spojrzenie nieobiecujący człowieczyna. Mówił z przesadą, wyszukanemi słowy, niepoprawnie, a plątał się tak w dłuższéj rozmowie, iż jedno nie trzymało się drugiego.
Przepraszał on Bojarskiego, iż niegodny posady, stanowisko po nim zająć będzie zmuszony, i zaręczał mu, że bez jego wiadomości i starania wyrobiono mu profesurę.
Profesor odpowiedział zimno, życzył szczęścia, zapewniał iż, jakkolwiek przykro mu było opuścić towarzyszów i miejsce do którego nawykł latami długiemi, przecież nie rozpacza o przyszłości.
Profesorowa, nawet dla ciekawości widzenia człowieka, ku któremu wstręt czuła wyjść do niego nie chciała.
Paczurka rozpytywał potém o dworek, oświadczył się z chęcią nabycia części ruchomości na kredyt — ale już nic do zbycia prawie nie mieli Bojarscy, a Paczurce jéjmość nawet drogo sprzedaćby była nie chciała.
Pozbywszy się wstrętliwego natręta, Bojarski musiał iść żegnać starych przyjaciół i znajomych poza szkołą, na probostwie, w klasztorze i domach miejskich, z któremi byli w stosunkach.
Miał tę pociechę, że wszędzie mu żal szczéry objawiano i oburzenie przeciwko intrydze, która pozbawiała miasto tak powszechnie szanowanego człowieka. W klasztorze bibliotekarz, ksiądz Bonifacy, westchnął, odbiérając pożyczane książki, nad tém, że teraz już tylko móle je czytać będą.
Bojarskiemu wczasie tych odwiédzin kilka razy łzy stawały na oczach... Nie pozostali i studenci poza innymi w wyrażeniu wdzięczności swéj ukochanemu profesorowi. Naprędce każda z klas, w których wykładał, przygotowała laur w ramach, w pośrodku jego młodzieńczemi wiérszami sławiąc dobroczyńcę swego.
Wiérsze były bardzo liche, laury niezgrabne i jaskrawe, do liści ich, dla krasy, przyłączono i róże krwawe, i astry i dębinę, ale niemniéj serce się profesorowi poruszyło, gdy mu je przynieśli studenci, których więcéj już widziéć nie miał.
Wszyscy Bojarskich żegnali, dopiéro teraz może nauczywszy się ich cenić; każdy starał się w tych chwilach ostatnich być pomocą, uczynić jakąś małą przysługę, dowieść że był przyjacielem. Bankietów pożegnalnych nie wydawano, bo te naówczas nie były we zwyczaju, a profesorowie nie kusili się nigdy o nie; ale gdziekolwiek pokazali się oboje, lub ona sama, przyjmowano ich z uczuciem tak gorącém, bolano tak nad stratą, polecano się pamięci, że poczciwi ludzie pokochali tych, których tracili, więcéj niż kiedykolwiek.
Profesorowa zaczęła te pożegnalne pielgrzymki od rektorowéj. Wyszedł do niéj sam nawet stary zwierzchnik i był bardzo rozmównym, co mu się rzadko zdarzało.
Saméj pani musiała opowiadać Bojarska o pobycie męża w Warszawie, o wszystkiém czego w tak krótkim czasie dokonał, przyznając, że nigdy go tak praktycznym, tak czynnym znaléźć się nie spodziewała.
Zasilano ich radami. Sprenger, który o jedném myślał tylko, namawiał do utrzymywania studentów, o czem Bojarscy nie myśleli wcale.
— Gdyby się jeden jaki przyzwoity towarzysz dla Bernardka znalazł — odparła profesorowa — to jeszcze, ale więcéj niech Bóg obroni. Dosyć jest odpowiedzialności z dzieckiem własném, a o cudze człowiek się trwoży, żeby zarazy nie wprowadzić do domu.
Sprenger był wcale innych przekonań.
Tragczyński zazdrościł profesorowi, że będzie teraz u źródła wszystkich nowin w gazety opływał; ale tych Bojarski prawie nie czytywał, znajdując, że czas na nie użyty był straconym.
Boberkowska, chora zawsze, wzdychała, mówiąc o doskonałych doktorach, których w wielkiém mieście łatwo znaléźć było. On sam ręce łamał, biegał i winszował.
Wszyscy już, po poznaniu się z Paczurką, wcale niezbudowani jego figurą i rozmową, przepowiadali mu tu życie niełatwe, a wcale sobie z niego nie obiecywali pociechy.
Ks. kapelan uradowanym był opowiadaniem o Wrońcu i Warszawie, dowodząc, że się zawsze spodziéwał opieki Opatrzności nad zacną rodziną.
Można było za największy dowód ofiarności i spółczucia uznać dar, jaki Sprengerowa, oszczędna i nielubiąca nic dawać nikomu, uczyniła odjeżdżającéj Bojarskiéj. Była to mała faseczka marynowanych rydzów, bo to tego w Warszawie nie dostać!
Z wdzięcznością przyjęła ją Bojarska. Wistocie w rydzach tych było serce, które się rzadko poruszało.
Bernardek także w tym pożegnalnym wirze, który na kilka dni popsuł zwykły w klasach i szkole porządek, miał udział niemały.
Zawróciła mu się głowina i z zapałem mówił o przyszłości swéj, nauce, o tém wszystkiém, czego dokonać zamierzał. Obstępowali go koledzy, a wielu mu zazdrościło. Wielkie miasto, zwłaszcza zdaleka widziane, miało dla nich urok potężny.
Bernardek, po ojcowemu, naprzód w niém widział biblioteki, usui publico otwarte, niby studnie wody żywéj.
Dla niego, jak dla ojca, książka była orężem, pokarmem, śpiżarnią, wszystkiém. Widywał jak ojciec przepisywał mozolnie to, czego nabyć nie mógł, a w Warszawie wszystko pod ręką miéć mogli. Nie obrał sobie jeszcze przedmiotu, chciał się uczyć, uczyć co tylko głowa mogła pomieścić; potém los miał rozstrzygnąć, ku czemu głównie obrócić się należało.
Karmiony poezyą zamłodu, bo ojciec ją miłował i żyć bez niéj nie mógł, Bernardek teraz już mnóstwo pięknych rzeczy umiał na pamięć, a więcéj jeszcze ich czytywał i odczytywał. Deklamował z patetycznością wielką, z troszką przesady, ale ogniście. Naówczas blada i nieładna twarzyczka zmieniała się, piękniała, a oczęta żywe strzelały promieniami.
Były to właśnie te lata, gdy jeszcze po prowincyach zarówno Naruszewiczowska Oda do słońca, Krasińskiego Satyry, jak pieśni Kniaźnina, Karpińskiego, Brodzińskiego przekłady i piérwsze dźwięki lutni Adama zapał budziły. Bojarski zbiorek poezyj jego, wydanych w Wilnie, cały sobie przepisał, czując w nich jutrzenkę ery nowéj.
Bernardek Pierwiosnka i pary balad na pamięć się nauczył. Jakkolwiek niewielkich rozmiarów i mniéj wybitnego charakteru od późniejszych tworów Mickiewicza — poezye te, silniéj niż Brodzińskiego, czuć dawały coś świéżego, zwrot jakiś śmiały, zapowiadający więcéj, niż one w sobie mieściły.
Bojarski z zapałem piérwsze na parnasie polskim zapowiadał miejsce młodemu poecie — przepowiadał w nim mistrza. Chodziły już wówczas po rękach przepisywane Mickiewicza pieśni, które w Miscellanea profesora wciągnięte zostały. Nie przeszkadzało mu to z wielkiém spółczuciem lubować się Brodzińskim; walki tylko, poczynającéj się między klasykami a romantykami, nie rozumiał i miał ją za czczą i niepotrzebną paplaninę. Nie rozstawał się z klasykami dla Mickiewicza i ramionami poruszał, czytając rozprawy w tym przedmiocie, z których ani notat, ani wypisków nie robił, zapowiadając, że to wszystko przejdzie bez śladu.
— Co piękne, to piękne — mówił — jedno nie przeszkadza drugiemu.
W Bernardku była już żyłka poetyczna, ale w któremże młodém chłopięciu jéj niéma? Ojciec łapał próbki wierszowane, śmiał się, a synowi mawiał, że wprzódy trzeba i świat poznać, i żyć i pisać się nauczyć, nim się pióro weźmie do reki.
— Mało co, albo nic już do wyśpiéwania nie zostało — mówił synowi — powtarzać to gorzéj, co inni opieli po mistrzowsku — bałamutna rzecz, a nowe stworzyć, choćby tylko z pozoru i formy, nie każdemu dano. Naprzód samemu człowiekiem nowym urosnąć i wykształcić się potrzeba.
Milcząco słuchał chłopak i uczył się. Z ojcem miał biédę, bo był nadzwyczaj wymagającym. W jednéj sferze zamykać mu się nie dawał, ganił jego wstręt do matematyki, dowodząc jéj użyteczności, nalegał, aby umiéć jaknajwięcéj.
Wchodziły w to i nauki języków. Pilnował, aby chłopię jaknajwięcéj ich sobie przyswoić się starało. Sam umiał dobrze po łacinie i trochę tylko po grecku, nad czém bolał, a z nowożytnych władał dobrze francuskim i niemieckim, rozumiejąc po włosku.
Tyle conajmniéj uczyć się nie chciał i Bernardek, a Byron, Walter Scott i Moore pociągali ku zaniedbanéj długo na świecie angielszczyżnie.
Ciężkie to było zadanie, tylu rzeczami zapchać sobie głowę; ale według profesora młody mózg mógł temu podołać i zczasu należało korzystać. Bernardek, z wyjątkiem matematyki, do któréj nie czuł powołania, ani zdolności, gotów był zdobywać, co tylko się mu nastręczyć mogło. Głowę miał otwartą, a pamięć doskonałém kształceniem jéj do wysokiego stopnia rozwiniętą. Nie zbywało mu téż na woli, która jest jedną z najpotężniejszych dźwigni wszelkiego czynu. Jako dziecię, przerzucał się wprawdzie łatwo z jednego do drugiego przedmiotu, ale ojciec nie był temu przeciwnym, bo według jego zasady, zmiana w pracy była najlepszą metodą do wytrwania w niéj, bez wyczerpania się.
Zostawiał synowi swobody wiele, i tu znajdując potrzebném, aby dziécię, niekoniecznie ciągle prowadzone na pasku, własnym się popędem nauczyło poruszać.
Od kilku dni ogromna bryka, mająca przewieźć do Warszawy bibliotekę, rękopisma w proste skrzynki popakowane, spiżarnię i garderobę całéj rodziny — stała już u ganku dworku. Katarzyna, która stanowczo zabiérała się z państwem do Warszawy — coraz to się pokazywała we drzwiach z węzełkiem jakimś, wsuwała go w tę arkę Noego, która i parę ulubionych kur miała mieścić w sobie, i wychodziła z niéj, głośno mówiąc coś, co ona jedna słyszała i rozumiała.
Niekiedy wychodziła Bojarska, nieubrana, w fartuszku, zaglądała trwożliwie wewnątrz budy i boleściwie przypatrywała się ściskowi, jaki w niéj panował.
Naturalnie drogocennym rękopismom profesora, ściśniętym w kilku prostych pakach i kuferkach, należało się miejsce najlepsze, od deszczu i zamoknięcia zawarowane; potém szły bielizny i odzieże; naostatek co Bóg dał. A gratów i rupieci, jawnie i oczywiście niewartych tego, aby się wożono z niemi, nabrano bez miary, bo ciężko się z tém było rozstać.
Profesorowa Sprengerowa, mimo że była zawsze nadzwyczaj zajętą, Boberkowska, choć obwiązana chustami — przychodziły z radami i ciekawością do téj budy, coraz się bardziéj wypełniającéj. Już nawet pod spodem wisiały koszyki, a ztyłu stała skrzynka umocowana sznurami, któréj prorokowano, że ją ktoś oderżnie w drodze.
Bojarscy sami mieli w tylnéj straży jechać małą bryczką z synem, nie spuszczając z oka swych skarbów, co stanowiło pewną rękojmię dla przysznurowanéj skrzynki. Zrazu na niéj, oprócz obojga państwa i z przodu na wymoszczoném siedzeniu Bernardka — nic się nie miało mieścić, tylko woźnica i jego owies i siano. Katarzyna jechała w budzie, równie dla kur, jak dla wielu drobnostek, które łatwo ukraść było.
Lecz gdy bryka olbrzymia tak została wyładowaną, nabitą, zapchaną, że już nawet wałki od bielizny i mały ręczny magielek nie mógł się wcisnąć, zaczęto państwu kłaść w nogi małe sprzęty.
W siedzeniu musiał się stary tłomok ulokować, ztyłu przywiązano coś, i owa lekka bryczyna — wyszła na filią ciężkiéj fury.
Miano wyjeżdżać w sobotę, nie rozrachowawszy się z szabasem; w niedzielę kapelan nie pozwalał, w poniedziałek obawiała się profesorowa i tak ściągnęło się aż do wtorku, ale we wtorek o świcie Chaim miał konie przyprowadzić — i... w imię Boże!... Żegnał się tymczasem Bernardek... Znali go tu wszyscy i lubili, więc z kim się nie trzeba było żegnać? Stara Fajga, któréj nic nigdy winien nie był, ofiarowała mu piernik na drogę.
Z drugiéj strony Akademii, w uliczce wiodącéj na przedmieście, całéj niemal z zastawionéj dworkami, w których mieszczanie utrzymywali ubogich studentów, na rogu był domek wdowy po profesorze, ubogiéj kobiéty, utrzymującéj się téż z uczniów, nad którymi prawdziwie po macierzyńsku czuwała.
Pani Saska, wcześnie owdowiała, młoda jeszcze, ale blada, zmęczona i schorowana, bo los ją na ciężką próbę i walkę nad siły narażał, żyła tylko dla jedynego dziécięcia, córeczki dochodzącéj lat dziesięciu.
Klarka, bardzo rozbudzona, nad wiek swój rozwinięta, była miłą i śliczną dziewczynką, chociaż nad ten wdzięk powierzchowny niczém się nie odznaczała. Samowolną była. Kapryśna trochę, tyranizowała matkę, panować chciała jéj i wszystkim w domu, stroić się lubiła nadto — ale taki miała urok młodego pączka, takie mówiące oczy niebieskie, tak różowe jagódki, usteczka, takie kosy złociste, rączki i nóżęta utoczone, figurkę cudną, że jéj wszystko wybaczyć za to musiano. Matka niemal jéj do nóg padała i psuła dziécię; okadzano zawczasu biédną głowinę, która się téż kręciła...
Wychowanie, przez matkę prowadzone, staranne, bo na nic nie żałowała i mały nawet fortepianik klepadełko kupiła, na którym Klara uczyć się grać nie chciała — mało co wpłynęło na popsute pieszczotami dziécię. Klarcia uczyła się źle, a przez okno na starszych studentów spoglądać ustrojona lubiła bardzo.
Dla jéj wdzięku pobłażliwi byli wszyscy na to, co się zdawało dzieciństwem. Nie miała przecie lat dziesięciu.
Jakim sposobem Bernardek, który się często z nią spotykał, dziecinną miłością zapałał w sekrecie dla Klarci, on, tak poważny, tak surowo trzymany i sam dla siebie surowy?
Stawał w rogu Akademii czasami, gdy wiedział że nikt go nie spostrzeże, godzinami czatował, aby mu się pokazała w okienku. Sam nie wiedział, co go ciągnęło — ale serce wabiło i oczy się zachwycały czarującym obrazkiem. Nęciła go zagadka, która zdaje się zawsze zwiastować w powłoce uroczéj dusze piękną.
Ile się razy mógł do niéj zbliżyć i zawiązać z nią krótką rozmowę, powracał ostygły. Była dziwaczną, dziecinną i z tych pięknych rzeczy, które on tak kochał, nic nie rozumiała. Poezye wydawały się jéj śmiésznemi. Wyrywała się z takiemi niedorzecznościami, że Bernardek rumienić się musiał za nią.
Pomimo to coś go ciągnęło i obrazek Klarci przelatywał przed jego oczyma, chociaż jéj nie było.
Matka, dobra, trwożna o dziécię kobieta, zapracowana dla niego, znużona, czasem przychodziła z żalami, niekiedy z prośbą jaką do Bojarskich. Czasem, choć rzadko, profesorowa z córką, gdy Bojarska na przechadzkę szła z mężem, towarzyszyła jéj; ale Klarcia nie z chłopcami szła wtedy, tylko ze starszyzną, krzywiąc się, a kwiatki zrywając po drodze.
Naówczas oczy studentów starszych nieustannie się ukradkiem ku niéj zwracały, a Bernardek tak się zawsze umieścił w szeregu, aby mógł się jéj dosyta napatrzéć.
Dwie nieładne Sprengerówny i ich matka nie cierpiały pięknéj Klarci, któréj okropną przyszłość wróżyły. Był, według nich, już w dziecku zaród strasznéj zalotnicy, a mądre panienki nieładne znajdowały ją, oprócz tego, poprostu — głupią.
Ale była taka śliczna!
Sprengerowa z zazdrości dochodziła do wniosku, że może z téj rozsławionéj piękności wyrosnąć jeszcze wcale brzydkie stworzenie — bo i to się często trafia — dodawała, krzywiąc się — zobaczymy!
W wigilią wyjazdu Bernardek wieczorem stał w rogu Akademii. Patrzył, nie śmiąc się zbliżyć — gdy Klarcia, która sama była w oknie, ruchem rączki go powołała.
Poskoczył szczęśliwy. Dziéwczę się śmiało, bo uroczy uśmieszek często w niéj zastępował słowo.
— Jedziecie? — odezwała się.
— Jedziemy — westchnął chłopak — i właśnie ja — bardzo chciałem pożegnać pannę Klarcię, a prosić, aby o nas nie zapominała.
Pokręciła główką.
— Do Warszawy — szepnęła — jacy wy szczęśliwi! Pan Bernard o nas tam prędko zapomni.
— A! nigdy w świecie! — z zapałem odezwał się chłopiec.
Figlarnie spojrzała mu w oczy, uśmiechając się zwycięzko.
— Kiedy my się zobaczymy? — dodał Bernard.
— Może nigdy! — szybko odparło dziéwczę.
— O, to nie może być! — proroczo wykrzyknął chłopiec.
I w téj chwili, słysząc kogoś nadchodzącego, pochwycił jéj rączkę, do ust przycisnął, pomodlił się do niéj oczyma i zniknął.
Klarcia poszła w głąb domu, śpiewając piosnkę wesołą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.