Od kolébki do mogiły/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Podwórce dwa przy akademii, połączone z sobą, stanowiły jakby świat oddzielny, mający właściwe sobie życie.
Wszyscy ich mieszkańcy znali się, przyjaźnili, nawykli byli widywać się codzień, pomagać sobie wzajemnie, stanowiąc jakby jednę rozgałęzioną rodzinę. Mimo plotek sług, mimo nieuniknionych czasem sporów o drobnostki, zgoda i pokój panowały między dworkami profesorów. Wszyscy o sobie byli jaknajdokładniéj uwiadomieni, najmniejsza czynność, wypadek najobojętniejszy dla nikogo nie był tajemnicą. Długo jednemi losy połączona gromadka, gdy z niéj śmierć lub zrządzenie oderwało kogo niespodzianie, bolała, czując brak i pustkę, którą zostawiał po sobie. Nie było tu tajemnic: wszyscy żyli pod okiem i kontrolą ogółu, który się żywo zajmował każdym ruchem, niepowodzeniem lub pomyślnością.
Nie potrzebował nikt odzywać się o pomoc do sąsiada, bo, na sam odgłos że jéj ktoś mógł żądać, ofiarowano się zewsząd, śpiesząc i dobijając, ażeby była przyjętą.
Trafiało się wprawdzie, że długie sług języki zasiały złe ziarno i starały powaśnić, ale wprędce otwarte postępowanie starą zgodę przywracało.
Nie było w zwyczaju zapraszać się na obiady, wyprawiać podwieczorków, wyjąwszy imieniny, bo wszyscy profesorowie, żyjąc z pensyi i utrzymywania studentów, mając sami dzieci, ściśle rachować się musieli z każdym wydatkiem; ale dzielono się tém co Bóg dał przy każdéj sposobności. Nadchodzący czasu obiadu lub kawy, zasiadał do spożycia bez ceremonii. Gdy czasem rodziców lub krewnych studentów, przybyłych do miasteczka, przyjmować musiano — a nie starczyło naczynia i nakrycia, których nigdzie do zbytku nie było — zapożyczano się wzajemnie. Kuchnie wszystkie zostawały w związku z sobą; wiedziano co się gdzie gotowało; niedostatek świéżego mięsa lub chleba dawał się zarówno wszystkim odczuwać. Naówczas zapas jednéj śpiżarni drugiéj w pomoc przychodził.
Proste pożywienie studentów stanowiło tu jednę z najdotkliwszych trosk codziennnych, bo, choć młodzież w niém nie przebiérała wiele, nigdy jéj dosyć nastarczyć nie było można.
Tak samo ratowano się w przypadku choroby radą i aptéczkami domowemi, a często doktora zastępowało doświadczenie starszych pań, które na wszystkie dolegliwości miały niezawodne recepty.
Trudny dozór nad nieuchodzonemi swywolnikami ułatwiały oczy sąsiadów i sąsiadek, czuwając nietylko nad tymi, którzy ich dozorowi powierzonymi byli, ale nad całą gromadką. Ostrzegano się pocichu i nic nie uszło bezkarnie. Młodzież téż zarówno swoich się wystrzegała gospodarzy, jak sąsiadów.
Nietylko zresztą interes wspólny łączył panów profesorów i ich rodziny, ale nawyknienie i z niego rosnąca miłość.
Dworek Bojarskich, choć nie należeli ani do najzamożniejszych, ani do największy wpływ tu wywiérających osób — był w powszechnéj estymie. Małomówny profesor, choć nie stronił od ludzi, był w sobie zamknięty i milczący, a do spraw cudzych dobrowolnie się nie mieszał; sama jéjmość waśni najmniejszéj unikała, niosła z sobą zgodę, pociechę i uśmiéch pobłażający. Chętnie nawet jakąś ofiarą gotową była okupić pokój, jeśli mu co zagrażało.
W tak zwanéj Akademii, najbliższéj Bojarskich, zamieszkiwał jeden tylko rektor, mąż już niemłody, poważny, jak na zwierzchnika zakładu przystało, ojciec rodziny z kilkorga niedorosłych dzieci się składającéj, człowiek dobrego serca, wielkiego taktu, który umiał pozyskać sobie należyte uszanowanie, nie ciążąc zbytecznie nikomu. Milczący, pracowity, prawie zawsze w domu zamknięty, rządził szkołą, nie dając czuć nadto zwierzchnictwa swojego. On i żona jego, dziećmi, studentami i gospodarstwem zajęta, dzielili we wszystkiém losy swoich towarzyszów, niezbyt się nad nich wynosząc. Rektorowa przychodziła czasem na ganek do Bojarskiéj, aby z nią poufale pogawędzić o sprawach powszednich. Dom-to jednak był nie tak dostępny, nie tak spoufalony z innemi, jak drewnianych dworków mieszkańcy. Pewna aureola otaczała rektora, chociaż nie dobijał się o nią, a o drobnostkach powszedniego życia wiedział i troszczył się o nie mało. Ogólne sprawy szkoły pochłaniały go całkiem, a trochę wolnego czasu poświęcał czytaniu.
Rektor żył zresztą tak zamknięty na swém piąterku, iż rzadko go na dole widywano. Studenci stojący u niego mieli czuwającego nad nimi dozorcę. Kuchnia tylko rektorska, w dziedzińcu pobudowana, łączyła tę na wyżynach żyjącą rodzinę z najbliższymi sąsiadami, zdradzając wszystkie tajemnice gospodarskie i troski powszednie.
W lewo, nieco oddalony od murowanego gmachu, poza stajnią i drwalką, wznosił się obszérny, największy z dworów, który profesor Wilhelm Sprenger oddawna zajmował. Był-to najzamożniejszy ze wszystkich przedsiębiorca, u którego stacya nie kosztowała wiele, utrzymanie było jaknajprostsze, na studentów zbyt może pilnego nie zwracano oka, ale uganiano się za największą ich liczbą. Sam profesor i dwóch dozorców starczyli ledwie na utrzymanie w pewnym porządku młodzieży. Był to jakby konwikt, nieustającemi kłopotami niedający spocząć ani Sprengerowi, ani jego żonie i siostrze, zajmującym się gospodarstwem.
Liczba uczniów niemajętnych, na stancyi u Sprengera, niekiedy dochodziła do dwudziestu, tak że gdy na przechadzkę wyciągali szeregiem, ustawieni od najmłodszych i najdrobniejszych aż do chłopów pod wąsem, jak pułk się wydawali groźny i nieokiełznany.
Sprenger spekulował na jaknajtańszém żywieniu i przysposabianiu powierzonych sobie dzieci, obchodząc się z niemi dosyć szorstko i surowo, a z trudnością karność mogąc utrzymać miedzy swywolnikami. Był-to maleńki, ruchliwy, zręczny, praktyczny wielce człowiek, któremu szło głównie o robienie grosza. Dla pozyskania go, czynił téż wszelkiego rodzaju ustępstwa rodzicom, dzieciom, zwierzchności i kolegom, nie przechodząc jednak pewnych granic, któreby go na odpowiedzialność narazić mogły. W szkole gotów był wykładać wszystko, co się nastręczało; w domu faworyzował wybrańców, a pilnował, aby w końcu roku odłożyć coś dla dzieci. Żona i on rachowali się pilnie, ściśle i stół Sprengera wsławiony był z tego, że najtańszemi wiktuałami i bardzo skąpo karmiono. Gdy szemrania zbyt się już czuć dawały, następował lusztyk jeden po drugim, chwilowy dostatek, który zmuszał do milczenia, a po nim dawny porządek wracał. Głodne dzieci ratowały się wówczas pod okna podkradającą się starą Fejgą, roznoszącą w koszykach bułki, makagigi, pierniki i owoce. Mało który z nich dłużnym jéj nie był.
Sprenger uchodził tu za Krezusa, ale mało mu kto tego zazdrościł, bo kłopotów miał wiele, niepokój w domu ciągły i gdyby nie zabiegliwość jego i umiejętność życia, zagryźćby się musiał. Żona chodziła żółta jak cytryna z nieustannéj troski, a siostra jéj, stara panna, któréj studenci najwięcéj się obawiali, była nietylko w kuchni czynną, ale i dozorcom w utrzymaniu ładu dopomagać musiała. Miała téż głos, postawę, silną dłoń i charakter nieustraszony potemu.
Sprenger był z powołania matematykiem, ale z potrzeby dawał i historyi naturalnéj, i fizykę wykładać był gotów, a dla przypodobania się zwierzchności choćby katechizm, którego nie umiał.
Nie lubiono go bardzo, ale nieprzyjaciół nie miał. Rektorowi służył i okazywał mu najuniżeńsze poszanowanie, wyprzedzając myśli jego; tak samo kolegom gotów był z pomocą, bo się ich obawiał, a na walkę czasu nie miał.
Nauki miał mało, ale zato zręczności wiele i ta starczyła za wszystko. Ospowaty, ciemnéj płci, mały, włosów na głowie kręconych, trochę łysy, zawsze uśmiéchnięty, niezmordowany, ruchliwy, biegał raczéj niż chodził, widział i wiedział najlepiéj, co się gdzie działo: ale do niczego się nie wtrącał, nie życząc sobie, aby i w jego sprawy wglądano ściśle. Raz doroku, na imieniny pani Sprengerowéj, wydawał podwieczorek, słynący ze wspaniałości, na który kupował kilka butelek wina. Studenci téż dnia tego mieli łakoci pod dostatkiem i zapominali, jak często zato głodnymi być musieli dni powszednich.
Ze Sprengerową, która nieustannie skarżyła się, bolała, utyskiwała, pani Bojarska żyła mało, widywały się jednak czasami. Profesor zimnym był dla kolegi, znajdując że to powadze stanu uwłaczało z uczniów chciéć sobie robić majątek. Nie wdawał się jednak w krytykę. Sprenger, czując go zimnym, tém bardziéj mu nadskakiwał i gdzie jaką książkę pochwycił, biegł z nią do Bojarskiego, aby mu się przysłużyć. Znał tę jego słabą stronę, a był to jedyny sposób przekupienia go. Pani Magdalena wówczas, ujęta tą uczynnością dla męża, mówiła, że jednak Sprenger niezłym jest człowiekiem.
Był on nim wistocie, ale miał to we krwi, że zbyt pamiętał o sobie... Mniejsze o wiele domostwo niedaleko zamieszkiwał nieżonaty, siostrę wdowę mający do pomocy profesor Tragczyński. Tu nie przyjmowano nigdy więcéj nad kilku studentów, żywiono ich doskonale, ale nadzór był surowy i pilny, karność straszna, czuwanie nad nimi nieustanne. Osławionych ze swywoli nie brał wcale Tragczyński, kazał sobie płacić drożéj, ale za uczniów ręczył, że się uczyć musieli i rozwydrzéć nie mogli.
Profesor historyi powszechnéj, niemłody już, jak wszyscy prawie pedagogowie, powierzchowność miał surową, sztywną i poważną. Namiętnostką jego było czytanie gazet i zajmowanie się polityką europejską, o któréj jak z trójnoga wyrokować lubił. Niezbyt rozmowny, gdy wpadł na ten przedmiot ulubiony, był niewyczerpanym. De publicis nikt téż nad niego lepiéj informowanym nie był.
Siostra, zajmująca się gospodarstwem, mająca dorosłego syna, który do szkół wojewódzkich przejść się gotował, prowadziła dom z wielką starannością, a nawet z pewną pretensyą do elegancyi.
Tragczyński uchodził za światłego ze wszech miar człowieka i był nim wistocie. W polityce tylko marzycielstwo i przewagę fantazyi zarzucić mu było można.
Dodawszy państwa Boberkowskich, którzy téż studentów mieli kilku i z trudnością sobie z nimi rady dawali, bo szczęście im nie służyło, będziemy mieli cały kompleks akademickiego dziedzińca. Pokorny, skromny, zbiédzony Boberkowski był zbyt miękkim człowiekiem, dobrodusznym i łatwowiernym, aby z młodzieżą mógł sobie dać rady.
Chciał prowadzić studentów dobrocią i przemawianiem do nierozbudzonego sumienia, lecz oszukiwano go niemiłosiernie. Chora ciągle, obwiązana, skarżąca się jéjmość niewielką była mu pomocą. Młodzieży źle nie było u Boberkowskich, ale im z nią niedobrze.
Tu często pani Bojarska w pomoc ze swą wesołością, jasnym wzrokiem i dobrą radą przychodzić musiała. Sam profesor był gaduła, potrzebujący się wywnętrzać, chociaż go za dobre i miękkie serce lubiono. W klasie mało miał poszanowania, ale spółczucie powszechne. Ci nawet, co nadużywali jego nieopatrzności, przywiązywali się do niego.
Do tych rodzin dodawszy licznych studentów, będących pod ich opieką, można sobie wystawić, jaki ruch i życie w podwórcach, na które dworki wychodziły, panować musiały. Żywioł niewieści był wogóle przez niemłode już panie reprezentowany; dwie tylko dorastające Sprengerówny, nieładne, ale rozbudzone i żwawe, mogły młodzież pod wąsem na pewną narazić pokusę, bo były śmiałe i zalotne. Szczęściem wdzięków im poskąpiła natura.
Studenci, poczynając od ośmio i sześcioletnich dzieciaków, aż do spóźnionych na ławie drabów, co po dwa i trzy lata w jednéj wysiadując klasie, do końca wydziałowych szkół dobić się nie mogli — stanowili bardzo różnorodną falangę. Dzielili się naturalnie stosownie do wieku i wzrostu, a starszyzna stała daleko od smarkaczów.
Przejście z jednéj grupy do drugiéj, okupywane drogo, stanowiło ważny wypadek, który cały ten rój żywo zajmował. Najwyższa klasa przywłaszczyła sobie pewien rodzaj zwierzchnictwa nad wyrostkami, walcząc o nie z poprzedzającą, z którą rywalizowała. Tworzyły się tu obozy, narzucały komendy, rozstrzygały sprawy niezmiernéj wagi, dla starszych śmiészne i dziecinne. Ichmoście pod wąsem kochali się wszyscy i, w ciaśniéjszém kółku, széroko o tém rozprawiali.
Bernardek Bojarski, choć znajomy ze wszystkimi, mało się mieszał i poufalił z towarzyszami. Nie waśnił się z nikim, ale nie przyjaźnił téż, bo sobie nikogo dobrać nie mógł. Dla rówieśników był zbyt poważnym, dla starszyzny zamłodym. Lubił mówić o tém, co innych wcale nie zajmowało.
Starsi nazywali go pedantem, pomimo to w ciężkich razach zasięgając od niego objaśnień potrzebnych, których on umiał dostarczyć, korzystając z ojca książek i notatek.
Bernardek do zbytku na swój wiek marzycielem był i dojrzéwał nadto prędko. Odzywały się w nim chwilowo młodość i temperament dziecinny, lecz najmniejsza pobudka do myślenia zwracała go ku ulubionym naukom. Ojciec w poważnem tém usposobieniu nie widział niebezpieczeństwa — cieszył się niém; ale matka potajemnie uboléwała, obawiając się przedwczesnéj dojrzałości. Wołałaby go widziéć mniéj rozumnym, podobniejszym do pospolitych dzieci, a silniejszym i weselszym, mniéj zadumanym i nie tak zajadle pracowitym.
Według niéj jadał zamało, sypiał zakrótko, uczył się zadługo, męczył się zbytecznie.
W duszy ojciec powtarzał z dumą, spoglądając na to krzątanie się niezmordowane:
— Da Bóg będzie z niego człowiek.
Tak spokojnie płynęło tu życie niezamącone niczém, niezdające się niczém zagrożoném, gdy los inaczéj postanowił o Bojarskich.
Może ze wszystkich nauczycieli szkoły jeden pan Jan, pozbawiony rodziny i stosunków, najmniéj mógł rachować na jakiekolwiek plecy i protekcyą.
Dostał się z wielką trudnością na tę posadę profesora, gdy ludzi brakło, pozostał na niéj, bo mu nic zarzucić nie było można — lecz oprócz rektora, który mu sprzyjał i szanował go, u góry nie miał nikogo, coby się losem jego zajmował.
W kilka dni po rozmowie z synem w ganku, profesor wezwany został do akademii, dla pomówienia z rektorem. Wypadek to był tak rzadki, tak niezwyczajny, iż nawet w profesorze, na wszystko zrezygnowanym i mocnego charakteru, uczynił pewne wrażenie.
Pani Magdalena poprostu się nastraszyła. Co to być mogło?... odgadnąć było niepodobna.
Bojarski wdział natychmiast swój surdut mundurowy, który zwykł był zapinać aż pod szyję, włosy zawsze buntujące się przyczesał i krokiem żołniérskim, spokojnie pociągnął ku Akademii. Niemniéj jednak miał jakąś w sercu obawę, przeczucie niedobre, choć sobie przyczyny wytłumaczyć nie umiał.
Rektora zastał w kancelaryi stojącego przy biurku, z papierem w ręku. Usłyszawszy nadchodzącego, zdjął i położył okulary.
Przywitanie było uprzejme, ale zakłopotanie zwierzchnika widoczne. Czas jakiś namyślał się rektor, nim rozpoczął; prosił siédzieć, jąkał się.
— Mój panie profesorze — odezwał się wkońcu, spuszczając oczy — okoliczność dla mnie niezrozumiała... zmusiła mnie wezwać go, dla pomówienia o niéj. Dwa dni już upływa, jak otrzymałem papiér urzędowy z Warszawy.
Wskazał na stolik.
— Przyczyny tego rozporządzenia dobadać się nie mogę — mówił daléj — i słowo panu daję, że nie wypłynęło ono z mojéj insynuacyi. Będziemy się starali zmienić... jeżeli zdołamy.
Bojarski pobladł nieco.
— Cóż to być może? — wyjąknął onieśmielony nieco.
— Poprostu chcą nam was ztąd odebrać — rzekł rektor; — myśmy tu z profesora wszyscy kontenci, niéma najmniejszego powodu.
— Jakto, miałżebym stracić posadę? z jakiéj przyczyny? — zapytał oburzony Bojarski.
— Tak źle nie jest — odparł rektor — owszem, ściśle rzeczy biorąc, jest to awans.
— Ale ja o niego nie prosiłem.
Rektor ściągnął ramionami.
— Chcą pana przenieść do gimnazyum do Warszawy — mówił daléj. — Pensya jest znaczniejsza, ranga wyższa, sposobność aby się dać poznać i ocenić dogodniejsza — ale rumacya, przenosiny, nowi ludzie, stosunki... Nie wiem, czy pan z tego będziesz rad.
— Wcale mi to nie na rękę — rzekł zasmucony Bojarski.
— Spróbujemy więc uczynić przedstawienie, przerobić to, jeżeli się da — dodał rektor — chociaż...
Spojrzeli na siebie.
— Masz kogo w Warszawie, profesorze? — zapytał rektor.
— Ani w Warszawie, ani na świecie nic mam nikogo — rzekł już zrezygnowany i uspokajający się zwolna Bojarski.
Rektor pogładził czoło.
— Wyznaczono nawet panu następcę — dodał ciszéj — a to mi jest wskazówką, że rzecz do przerobienia będzie trudna.
— Kogóż? — spytał Bojarski.
— Człowiek nam nieznajomy — odpowiedział rektor — niejaki Paczurka, ale mający tu krewnych, zajmujących posady urzędowe. To tłumaczy, dlaczego mu się do nas zachciało, a może téż w Warszawie, pod oczyma zwierzchności, obawiał się posady... do któréj wątpię czy jest usposobiony. Bądźcobądź, dla szkoły strata to wielka, dla mnie niemniejsza, a dla pana....
Zadumał się Bojarski.
— Nie mam innego środka, muszę rozporządzeniu być posłusznym, choć ono dla mnie w najwyższym stopniu jest niedogodném — począł zadumany. — Niespodzianka to, któréj ledwie potrafię podołać, zmiana wszystkich życia nawyknień i warunków. Ciężki los!
Wstał, jakby chciał odchodzić. Rektor wyciągnął ręce do niego.
— Z mojéj strony uczynię, co tylko będzie w méj mocy — rzekł — lecz na wszelką ewentualność przygotować się potrzeba.
Ścisnęli sobie ręce. Bojarski wyszedł, myśląc już tylko, jak o tym fatalnym wyroku da znać biednéj żonie, którą przenosiny okrutniéj jeszcze dotknąć miały, niż jego. Była tak nieprzygotowaną, biédna Magdusia!...
Wciągu krótkiego przejścia od Akademii do dworku, na myśl mu przyszło przedstawić żonie tę zmianę dotkliwą jako wypadek, szczęśliwe następstwa mogący pociągnąć za sobą dla wychowania Bernardka.
Jemu samemu było to jedyną pociechą, chociaż przenosiny narazie stawały im się jeśli nie ruiną, to przynajmniéj troską nader bolesną. Nie mieli nic w zapasie; potrzeba było sprzedawać wszystko, kupować potém drożéj, rozstać się z domkiem do którego przyrośli, z ludźmi dobrymi i życzliwymi, wpaść w wir nieznanych i może nieprzyjaznych, a conajmniéj zimnych, obcych i obojętnych...
Z bijącém sercem żona na niego czekała w ganku, zdala już śledząc wyraz twarzy, który on starał się uczynić jasnym i spokojnym.
Podbiegła ku niemu kroków kilka. Znała go nadto dobrze, aby nie wyczytać źle ukrytéj troski.
— Zmiłuj się, Jasiu — odezwała się czule. — Co się to stało?
Profesor ruszył ramionami; nie chciał przeciągać męczarni i nic w bawełnę owijać, ale osłodził pigułkę.
— Awans — odpowiedział rezolutnie. — Nieproszeni, chcą nas przenieść do Warszawy.
Profesorowa, któréj wszystkie następstwa natychmiast w oczach stanęły, rozpłakała się.
Bojarski spokojny usiadł w ganku.
— Rektor powiada, że starać się będzie rozporządzenie to odwołać, ale ja o tém wątpię. Naznaczono mi nawet następcę Paczurkę, który tu ma krewnych. Rzecz więc dla niego ukartowaną została; ma plecy. Nazywa się to awansem — być nawet może dla nas z pewną korzyścią, ale narazie ciężkie przejście!...
Żona płakała, zakryła sobie oczy i nic mówić nie mogła. Bernardek stał zdala z książką, niczego się nie domyślając. Czas jakiś siedzieli oboje milczący.
— W kaźdéj sprawie — odezwał się poważnie Bojarski — potrzeba rozważyć wszystkie jéj strony. Naprzód jest to awans wistocie, więc nic upokarzającego; powtóre pensya większa, choć Warszawa téż droższa daleko; naostatek dla wychowania Bernardka nadzwyczaj świetne otwiérają się widoki. Bylibyśmy go musieli dla wyższych klas oddać za oczy, a tak pozostanie z nami. Z tego względu na los się wcale uskarżać nie możemy.
Pani Bojarska otarła trochę oczy; trafiało jéj to do przekonania.
Właśnie gdy do dworku przechodzić mieli, wielkiemi krokami, pośpiesznie nadbiegł niespokojny Sprenger. Wiedział on już o tém, że Bojarskiego rektor wzywał, a nawet że papiér jakiś, tyczący się go, odebrano z Warszawy. Paliła go ciekawość dowiedzenia się czegoś więcéj.
— Profesorze — zawołał, zbliżając się — byłeś u rektora, słyszałem.
— Właśnie powracam od niego — odrzekł Bojarski.
— No, cóż to tam? urzędowego coś? — rzekł, siadając w ganku, kolega. — Jużciż nie dałeś żadnego powodu...
— A nie, mimo to jednak — odezwał się profesor, biorąc fajkę z rąk żony, która mu ją na pociechę pośpiesznie przyniosła — mimo to podobno mnie ztąd wypędzą.
Sprenger poskoczył z ławy. Przestraszyło go to, bo — któż wié? — pomyślał zaraz ze zwrotem ku sobie — gotowi go zastąpić takim, co będzie chciał trzymać studentów. Obawiał się konkurencyi.
— Być-że to może? Ale powód?
— Władze nie mają obowiązku tłumaczyć się, zwłaszcza gdy zmiana wygląda na awans. Biorą mnie do Warszawy.
Sprenger gryzł paznogcie.
— Nie staraliście się przecie o to? — zapytał.
— Okupiłbym się — rzekł Bojarski.
— Intryga jakaś podła — dodał pośpiesznie Sprenger.
— Następcę nawet mi wyznaczono — dokończył Bojarski. — Ma nim być niejaki Paczurka.
Sprenger brwi namarszczył i uderzył się po czole.
— Czekaj! Paczurka jest tu w sądzie, pewnie brat jego — zawołał. — Znam go. Niezdara, był długo nauczycielem prywatnym. Osioł jest, kawaler, marnotrawca, ale... protekeya... Uczciwy i zasłużony ustąpić musi. W Warszawie, na oczach nigdyby go umieścić nie śmiano; tu, na partykularzu... mając z sobą familią...
Ręką zamachnął.
— Oto mi nowina! niech kaci porwą! — dołożył. — Co my tu bez was poczniemy?
— A co ja tam bez moich dobrych towarzyszów? — westchnął Bojarski.
— Cóż na to rektor? — spytał Sprenger.
— Obiecuje próbować, czy się to nie da odmienić — rzekł Bojarski — ale ja bardzo o tém wątpię. Na wszelki wypadek trzeba się przygotować do wojażu wcale niespodziéwanego.
Profesorowa znowu popłakiwać zaczęła. Bernardek, który już usłyszał wszystko i zrozumiał, tulił się do niéj, starając się pieszczotami ból ułagodzić.
Po chwili Sprenger, w kilku jeszcze słowach żal swój wyraziwszy, odszedł, bo mu pośpiesznie było nowinę tę roznieść po podwórzu i rozprawiać o niéj. Wprawdzie nominacya Paczurki tłumaczyła wypadek, ale poza nią zostawało jeszcze szérokie do domysłów pole. Dlaczego właśnie Bojarskiego, a nie kogo innego ruszono? Jakie to mogło za sobą pociągnąć skutki? Co było robić z tym niezdarą Paczurką, który miał jaknajgorszą głowę, a niezawodnie mógł utrzymywać studentów, aby więcéj zyskać i trwonić?
W godzinę potém na podwórcu Akademii wszystko co żyło, poczynając od kucharek, aż do profesorów, rozprawiało o Bojarskich losie.
Targczyński i Boberkowski siedzieli u Sprengera, strwożeni obaj. A nuż to miało być zna-kiem jakichś ogólnych translukacyj! nuż i innych profesorów przerzucić tak miano na Bóg wié jak odległe posady!?
Zmiana zwierzchności, systemu — przychodziła na myśl subtelnie rzeczy biorącemu Targczyńskiemu. Boberkowski był wzruszony biédą Bojarskich i na miejscu usiedziéć nie mógł.
Sprenger usiłował sobie przypomniéć coś o Paczurkach wogóle, a mianowicie o tym nauczycielu prywatnym, który nigdzie miejsca zagrzać nie mógł, a teraz miał zato otrzymać stałą posadę, i — powracał ciągle do tego, że niezawodnie utrzymywać będzie studentów. Mógł wistocie nająć inny, obszérniejszy dworek. Następstwa były groźne.
Wśród najżywszéj rozmowy, nadszedł ksiądz Roga, wikaryusz przy farze, a razem nauczyciel religii w szkole. Był to człowiek młody, wesołego temperamentu, towarzyski, ale w rzeczach religii surowy i nikomu nieprzebaczający. Chłosty jego i nauki przybiérały formy łagodne, dowcipne czasem, lecz niemniéj nie pobłażały nikomu. Szczególniéj karcić był zwykł ignorancyą najgłówniejszych i najprostszych zasad wiary.
— Nie umiecie katechizmu! — powtarzał starym. — Uczą się go dzieci, ale was wszystkich jeszczeby do egzaminu z niego napędzić potrzeba.
Ksiądz Roga, wchodząc, nie wiedział o niczém jeszcze.
— No, cóż to za conciliabulum? — zawołał. — Co za kura jaje zniosła?
Boberkowski pośpieszył z nowiną.
— Bojarskiego ztąd wynoszą — rzekł.
— To nie może być — odparł zdumiony kapelan, który naukę i charakter profesora cenił wysoko.
— Tak jest, niestety!
— Dokąd?
— Do Warszawy, pozorny awans, a dla nich ruina poprostu — dodał Sprenger — i jeszcze w miejsce poczciwych Bojarskich, dają nam niezdarę tego, o którym pewnie słyszał ksiądz wikary, Paczurkę.
— Co był nauczycielem prywatnym? — krzyknął kapelan. — O! znam go! to ziółko! istna pokrzywa! Piękny profesor.... Nic nie umié... a w którym domu był, z żadnego bez awantury nie wyszedł. Ptasio! ptasio! — dorzucił ks. Roga.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Znam go — powtórzył, siadając i zajmując miejsce wśród areopagu. — Mógł był sobie przynajmniéj dobrać miejsce inne, gdzieby wiadomość o sprawkach jego nie doszła.
— Ale tu ma plecy!
Ksiądz Roga głową pokręcił.
— Mnie się zdaje że, bądźcobądź, poczciwego nas pozbawi kolegi, a sam tu nie usiedzi.
Zaczęto rozprawiać gorąco, nie szczędząc przybysza, o którym kapelan zdawał się lepiéj od innych uwiadomionym. Miał to być człowiek lekki, obyczajów nader płochych, małéj sumienności, wiercipięta, który się tém tylko zalecał, że kilku językami źle mówił, a o wszystkiém gotów był rozprawiać. Godzono się na to, że brat urzędnik, nie wiedząc co począć z tym biédakiem, miejsce mu wyrobić musiał. Ks. Roga stante pede, krótko tu zabawiwszy, z pociechą religijną poszedł natychmiast do Bojarskich i w progu się odezwał po zwykłém: niech będzie pochwalony!
— Przychodzę z kondolencyą, ale nie nad wami, tylko nad nami, których wy osiérocacie. Jest Pan Bóg i w Warszawie, nie macie się tam obawiać czego!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.