Od kolébki do mogiły/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od kolébki do mogiły |
Podtytuł | Z Życia Zapomnianego Człowieka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Była wiosna 182.... roku — jedna z tych, jakie niezawsze przychodzą, choć pora ta sławi się swym wdziękiem i blaskami. Kwiecień był ciepły i otworzył pączki uśpione; maj poléwał ziemię deszczem ożywczym; wesoło i raźno strzelało wszystko dogóry. Słońce otwiérało chmurki złociste, spuszczało promienie, grzało swe dziatki i śmiało się podniesionym ku niemu liściom i kwiatom. Była wiosna tak kwiecista, wonna, zielona, krzepka, żwawa, jakiéj dawno nie pamiętali ludzie. Z niezmiernym pośpiechem, nawyprzódki, rośliny rozwijały się cudownie. Często po jednéj nocy i poranku poznać nie było można tego, co wczoraj zaledwie się z czarnéj ziemi dobyło. Całe gromady i ćmy ptactwa śpiewały w niebiosach chwałę téj wiosny, budując gniazda i biegając za żerem. Ruch czuć było wszędzie i pracę odrodzenia.
Wśród lasów ciemnych, iglastych i jasno zieleniejących gajów brzozowych, w dolinie nad rzéczką i błotami — pół-senne leżało miasteczko, które od prastarych czasów mało się jeszcze zmieniło. Nowe życie świéżo wlał w nie széroki, tylko co dokończony gościniec, kamieniem wysypany, twardo ubity, piérwszy, którym się kraj mógł pochlubić. Patrzano nań z dumą, czując że takiemi drogami płynie owoc trudu i przypływa dostatek. Przy nim stare drożyny i groble, rozbite kołami wozów, pokręcone dziwacznie, pół roku nieprzebyte, a drugie pół nieprzebrnione, zdawały się wstydzić swego zaniedbania i zgrzybiałości.
Z drogą bitą mieścina jakby odrodzoną się czuła. Lecz z długiego snu nikt prędko się nie budzi. Przeciérała oczy.... Zwolna ważyli się ludzie ponad gościńcem zakładać domostwa, budować dworki, otwiérać gospody.
Miasteczko jednak zachowało dotąd swą starą fizyognomią i tradycyjne swe życie, stanowiąc ognisko dokoła rozproszonych wsi, osad, wólek i włości. Tysiące ludzi z okolicy nigdy w życiu daléj na świat nie wyjrzało nad tę mieścinę, która im dostarczała wszystkiego, czego praca i przemysł własny nie dawały. Wielki rynek był jedyną targowicą, na któréj zbyteczne sprzedać, a potrzebne nabyć było można. Dokoła niego stały rozproszone budki, kramy i sklepiki, które zawiérały wszystko, czego tylko mieszkaniec wioski mógł pożądać. Tu on przyprowadzał swą krówkę lub cielę na sprzedaż, ztąd przywoził chustę kraśną dla żony, a czasem buty paradne dla siebie.
Pomiędzy tą małą stolicą a krajem, co do niéj należał, związek był odwieczny i ścisły. Znali się tu ludzie od pokoleń wielu. Do domostw przylegały tradycye; kramy miały ustaloną sławę, rody swe właściwości, przywary i cnoty. Wieśniak wiedział zgóry gdzie czego szukać i jak się obejść z tym, który mu miał pożądane dostarczyć. Szło się jak w dym do Icka, a witało z nim jak ze starym przyjacielem.
Prawie u granicy dwóch różnych ziem położone miasteczko, na wielkim szlaku do Warszawy, rezydencya główna rozległych dóbr przemożnéj rodziny, teraz osiérociało po niéj — miało olbrzymi, walić się już i rozsypywać poczynający w gruzy zamek, którego przekopy powysychały, a wały stare porastały drzewa, kilka murowanych kościołów, odwieczną farę i bogato wyposażone probostwo, a co najwięcéj je wbijało w dumę, szkołę, filią krakowskiéj macierzy. Stał przed nią na straży patron młodzieży, mądry a święty Jan Kanty, syn krakowskiéj matki i patryarcha jéj razem.
Mieścina, jak wszystkie nasze, w sercu swém była czémś do miast całego świata podobném; ale po skrajach rozpływała się i przeradzała w wioskę naszę. Przedmieścia były rolnicze i biédne.
Tu mieszczanin zmieniał się w rolnika, a niekiedy rzemiosło w jednéj chacie łączyło się z gospodarstwem wieśniaczém i cepy a kosy stały obok warstatu w dobréj zgodzie.
Niegdyś, przed laty, zamek stanowił ognisko, z którego strzelały promienie dokoła; miasto było podzamczem tylko; teraz, gdy tu wszystko wystygło i umilkło, ruch i żywot skupiał się około szkoły.
Z małéj, rosła ona w coraz znaczniejszą i czynniejszą, z podległéj farze i oddalonéj akademii kolonii, na samoistniejszą i krzepką. Stary murowany budynek, który dawniéj starczył na pomieszczenie nauczycieli i klas niewielu, teraz coraz się stawał ciaśniejszym. Na szérokich placach, które do niego należały, zwolna zaczęły się wznosić dworki i domy, zapełnione nauczycielami i uczniami.
W sąsiednich ulicach mieszczanie poprzerabiali swe chaty na stancye studenckie. Szkoła przyniosła miasteczku życie nowe, a gdy wrzawliwa i wesoła młodzież na wózkach i bryczynach rozsypała się na wakacye, czuć było, że brakło żywiołu, który stanowił teraz jeden z najgłówniejszych dla miasta.
Wprawdzie wszystka ta gromada nie z bogatych dworów, nie z wielkich domów się tu zbiegała; dostarczały jéj szlacheckie dworki i osady, ekonomskie rodziny — lecz z tego ubóstwa licznego składał się wkońcu dostatek. Co możniejsi stawali u profesorów, którzy licznych uczniów utrzymywali; ubożsi wciskali się do mieszczan, pod nadzorem starszych towarzyszów. W ten sposób u drzwi życia łączyły się z sobą, mieszały, poznawały, bratały różne stany i klasy, które w późniejszém téż życiu ociérać się o siebie i obcować z sobą miały. Szkoła taka była propedeutyką przyszłego żywota — przygotowywała do niego.
Około tak zwanéj Akademii, w domkach nauczycieli, skupiało się, co stanowiło wybór i śmietankę młodzieży. Coraz daléj od niéj rozsypane było ubóstwo, które późniéj często wyprzedzać miało i zaćmić na czele stojących towarzyszów. O kilka tylko kroków od murowanéj szkoły staréj z osobnym, małym ogródkiem, zarosłym bzami wiszniami dzikiemi — mieścił się dworek, od lat wielu zajmowany przez profesora Jana Bojarskiego. Wykładał on łacinę, uczył polskiego i zastępował czasem historyka. Na skromném swém stanowisku nauczyciela wydziałowéj szkoły, profesor daleko wyżéj sięgał nauką i wykształceniem, niżby się spodziewać było można.
Spojrzawszy nań, poznać było łatwo rozbitka, który po burzy schronił się z rezygnacyą spokojną pod ten dach nizki.
Zdala czuć w nim było szlachcica, a może nawet żołnierza. Trzymał się prosto, miał ruchy wojskowe, w twarzy coś surowego i poważnego, zarówno żołnierzowi, jak pedagogowi przystającego. Średniego wzrostu, krzepki, niemal chudy, zdrów i silny, na smutném obliczu miał wyraz świadczący o ciężko przewalczonych latach, o których nigdy nie wspominał.
Pomiędzy tą straszną przeszłością, a życiem dzisiejszém związek był rozerwany, drzwi zawarte i zapieczętowane.
Pan Jan Bojarski nie okazywał wcale, aby mu z tém źle było. Po burzach został może obłoczek, jakby chmurka na czole, lecz w sercu było spokojnie i jasno. Uśmiechał się rzadko, ale téż nigdy nie wzdychał. Całe jego życie było nieustanną pracą albo w szkole, lub nad stolikiem, książkami, z piórem w ręku. Zdawało się, że chciał nagrodzić lata stracone, lub pamięć ich zatrzéć.
W domu zastępowała go żona, która już latami wspólnemi nauczyła się z nim godzić i na swoje ramiona brać to, od czego pan profesor chciał się wyzwolić. Jedyny synaczek, gospodarstwo małe, kuchnia, kasa, rachunki do niéj należały.
Profesor nie mieszał się do nich wcale; był-to tak zwany departament jéjmości. Pani, niegdyś piękna blondyneczka, córka ubogiego szlachcica, była dziś okrągluchną, świéżą jeszcze, żywą a wielce pracowitą, wesołego usposobienia, wszystko różowo widzącą profesorową Magdaleną.
Pan Jan szanował ją, kochał i często słuchał, chociaż miłość dla żony więcéj życiem, niż jawną okazywał czułością. Nie było w jego charakterze serca tajemnicami dzielić się z kimkolwiek. Był wogóle milczący i zamknięty. Tylko gdy go coś poruszyło do głębi, gdy ktoś dotknął jego świętości, przekonań — poruszał się, wybuchał, stawał wymownym, piorunującym, aby po chwili, odzyskawszy panowanie nad sobą, znowu z powagą zamknąć się w zwykłém milczeniu.
Trafiało mu się to rzadko, bo nie każdego uznawał godnym tego, aby z nim stanąć choć do chwilowéj walki.
Urodzony w tych czasach, przed sejmem cztéroletnim, w których życie się nowe budziło i odrodzenie zwiastowało, gdy prądy z zachodu przebiegały masy zdziwione i niespokojne, profesor wiele miał w sobie tego, co przyniósł wiek XVIII.
Lecz w nim doktryny filozoficzne téj epoki, tak prędko spopularyzowane, cudownie padły na grunt chrześciański i szlachecki i przyjęły się tylko o tyle, o ile z nim mógł je pogodzić.
Filozofia i teorye społeczne XVIII w. niezaprzeczenie zaczerpnęły wiele ze źródeł niechrześciańskich, doszły do nieprzyjacielskiego często stanowiska w kwestyach religijnych — lecz niemniéj nieświadomie, mimowolnie zapożyczały się téż z ogólnego skarbca ewangelii, przerobionego już w soki i krew żywotne ludzkości. Ci co się chrześciaństwa zapiérali, ślepi byli na to co z niego zaczérpnęli i zostali mu winni.
Profesor Jan ze spuścizny XVIII w. to tylko przyswoił sobie, co ona miała pięknego i jasnego: braterstwo ludzi, równość ich praw, obowiązek ofiary, powinność miłosierdzia, naostatek wielkiéj miłości prawo, stojące wyżéj nad wszystkiém i wszystko mieszczące w sobie. Co płynęło z tych zasad, było dla niego nienaruszoném i świętém.
Z głową podniesioną, z niezachwianą wiarą w te prawdy kroczył teraz spokojnie drogą życia, nieusłaną różami, ale niezatrutą téż żadną goryczą pragnień niedoścignionych.
Starczyło mu doskonale to co miał — nie żądał wiecéj. Nadzwyczaj prosty i skromny sposób życia osładzała praca, a może dawniejsze żołniérskie nawyknienie do niewytwornego chleba powszedniego. Nie pozazdrościł nikomu ani zbytku, ani wygódek, ani pieszczonego losu. Uśmiechał się, gdy widział kogo przywiązującego wagę do tych fatałaszków i drobnostek. Smakował mu chléb razowy, czysta woda lub szklanka piwa.
Palił fajkę wprawdzie i nałóg ten sobie wyrzucał, ale tytuniem się ograniczał jaknajtańszym i najprostszym.
Skromne ówczesne płace nauczycieli nie wymagały téż po nim i żonie rachuby troskliwéj, aby na wszystko starczyły, a na czarną godzinę coś odłożyć dozwalały.
Syna mieli jednego tylko. Profesor łatwoby był mógł powiększyć nieco swe dochody, biorąc uczniów na stancyą; ale zatrudnienia jego, miłość swobody, wstręt do odpowiedzialności za często niekarną młodzież — po kilku próbach, wyrzec mu się kazały tego.
Jéjmość byłaby część ciężaru przyjęła na siebie, aby kasę domową zbogacić, i często do jednego lub dwu uczniów wzdychała, którzyby z sobą i do śpiżarni i do woreczka coś przynieśli; ale profesor głową potrząsał. Dla synaczka téż znajdował lepszém, aby sam był w domu, a on mógł czuwać nad nim wyłączniéj.
Młody Bernardek, ukochane obojga rodziców dziécię, pieszczone przez matkę, surowo chowane przez ojca — był chłopięciem wielkich nadziei. Zawczasu okazywał, że z krwią po ojcu wziął nietylko temperament, charakter jego, ale nawet nasiona myśli i zasad jemu właściwych. Gdy z jednéj strony matka czułościami i pieszczotami karmiła serce, z drugiéj ojciec rozwijał umysł rozmowami do wieku dziecka zastosowanemi. Bernardek słuchał go z wielkiém i żywém zajęciem, a że od dzieciństwa książkami był otoczony, bawiony, nawykły do nich, wcześniéj niż zwykle dzieci zabrał z niemi bliższą znajomość. Zaciekawiły go, zajęły, stały się potrzebą... Matka znajdowała, że na swój wiek zanadto się w książkach zatapiał; ojciec, uśmiéchając się, ręką potrząsał, nic nie mówił i nie podbudzał, ale téż nie odstręczał.
Bernardek bardzo często znajdował w nich rzeczy, których zrozumiéć nie mógł; uciekał się naówczas do ojca, który mu je tłumaczył.
W szkole, choć syn pana profesora, nie miał Bernardek żadnych przywilejów. Tu ojciec własny surowiéj może niż z innymi z nim się obchodził i nie pobłażał w najmniejszéj rzeczy.
Syn ojca, który był jeszcze wcale przystojnym mężczyzną, matki, co niegdyś była piękną, chłopak nie odziedziczył po nich powierzchowności wiele obiecującéj. Był małego wzrostu, rozwijał się zwolna; na twarzy bladość chorobliwa nadawała mu pozór cierpiącego, chociaż nie chorował i wiele znieść mógł, nie skarżąc się. Oczy tylko ciemne, żywe, wyraziste o sile młodéj duszyczki świadczyły.
Ojciec miał nadzieję, że z tego Bernardek wyrośnie, a gdy matka zbytnią go troskliwością i pieszczotami otaczała, krzywił sic.
— Widzisz jéjmość — powiadał — wszystko to dobre, bo pochodzi z macierzyńskiego serca; ale trzeba miéć przyszłość na oku. Człowieka nie miękczyć należy, lecz hartować, bo go czekają próby w życiu ciężkie, które rozpieszczony boleśnie czuć będzie.
Kończyło się na tém, że jéjmość musiała taić przed ojcem swą troskliwość o jedynaka.
Bernardek dochodził właśnie lat dwunastu.
Dworek Bojarskich, zwany ich imieniem, bo go od bardzo dawna zajmowali, nie był ich własnością. Wzdychali nieraz, że nabyć go nie mogli, lecz res augusta domi zdobyć się na to nic dozwalała. Gdy się zebrało cokolwiek grosza, zawsze od dobrodusznych i uczynnych ludzi ktoś zapas ten wyłudził i najczęściéj odzyskać go już nie mogli. Najmowali dom od mieszczanina, który daléj nieco w drugim mniejszym się mieścił.
Miał dworek ów dla nich tę wielką dogodność, że był o trzy kroki od tak zwanéj Akademii położony. W słotę profesor na lekcyą szedł pod olbrzymim szarym parasolem, po kładkach, które go suchą nogą prowadziły do drzwi starego budynku. Oprócz tego był jakby dla téj rodziny umyślnie postawiony, a tak się w nim, niby ślimak w skorupie, mieścili i rozporządzali, jakby istotnie byli u siebie w domu, na własnych swych śmieciach. Nie różnił się zresztą od mnóstwa innych dworków miejskich, chyba tylko małym o dwóch słupkach ganeczkiem. Ogródek opasujący go dokoła, niewykwintnie utrzymywany, służył pani profesorowéj zarazem dla uciechy i pożytku. Było w nim trochę kwiatków pospolitych, wiecznie odrastających, z których czasem wiązał się bukiecik, ale miał téż grządki, na których się uprawiała włoszczyzna do kuchni potrzebna, trochę kartofli, odrobina kapusty i — zagon szparagów. O to się postarała jéjmość i z tryumfem je pokazywała, chociaż niewiele z nich było pociechy.
Profesor raz tylko kulturę tytuniu spróbował na jednéj grządce, lecz przekonawszy się ile pracy wymagała, wprędce ją zarzucił. Gra świécy nie była warta. Wołał bakun, lub besaraba kupować.
W dziedzińcu obszérnym, wspólnym z innemi dworkami, była najlepsza studnia w téj części miasta, po staremu jeszcze z żórawiem.
Pobudowany przed laty wielu, dworek się już był trochę w ziemię zasunął, a nigdy bardzo wysoko nie podnosił się nad nią, tak że teraz przez okno, wrazie konieczności, łatwo wnijść i wyjść było można. Tą drogą Bernardek chadzał, ale tylko gdy był małym jeszcze chłopakiem.
W pośrodku sień na przestrzał prowadziła do ogródka; izby mieszkalne i gospodarskie po obu stronach rozłożone były. Więc w lewo duży gościnny, za nim kancelarya, będąca razem biblioteczką, i sypialny rodziców, przy którym jeszcze alkierzyk był dla Bernardka.
Z sieni, przyozdobionych drabiną do wnijścia na strych, gdzie się rozwieszała bielizna podczas słoty i chroniły stare graty — przechodziło się do kuchni, przy któréj izba była dla staréj, gadatliwéj, ale pracowitéj Katarzyny, kucharki, sługi razem pani i pomocnicy jedynéj w domu.
Chuda jak szkielet, okrutnie brzydka, nieprzystępna, wszystko wiedząca, nieposkromionego tak języka, że nie mając do kogo, mówiła godzinami sama do siebie, Katarzyna pracowała za dwie, ale téż cierpliwości i dobrego humoru profesorowi było potrzeba, ażeby z nią wytrwać. Kłóciła się nawet ze swą dobrą panią, dziękowała za służbę bardzo często — lecz od lat więcéj niż dziesięciu jéj nie porzucała.
Śpiżarnia i skład zajmowały resztę dworku. Jak widzimy, nie było tu nawet gdzie uczniów pomieścić. Dawniéj skład bywał izbą studencką, lecz teraz go inaczéj zużytkowano.
W bawialni odwieczny sprzęt pokryty perkalikiem, stół prosty, niewytworna komoda, szafeczka, wszystko zużyte, nieładne i niemające do wdzięku pretensyi, odpowiadało koniecznéj życia potrzebie. Lecz do tego wszyscy tak byli przywykli, że najwytworniejsze meble starych przyjaciółby nie zastąpiły.
Był urok pewien w téj prostocie, w tém ubóstwie, które się ani kryło, ani maskowało.
Na oknach kilka wazoników z kwiatami zawierały geranium, różyczki i myrt podobno weselny pani Magdaleny. Para sztychów zdobiła ściany: książę Józef tonący w Elstrze i Kościuszko, któremu cesarz Paweł pałasz i swobodę powraca.
Wielkie drzwi pojedyncze, prawie zawsze otwarte, wiodły do tego pokoju profesora, do którego, gdy on w nim pracował, na palcach się i pocichu wchodziło. Tu naprzeciw okna duży stół, atramentem poplamiony, zarzucony był zawsze papierami, książkami, seksternami, notatkami; wysiedziany przed nim fotel, wypolerowany użyciem długiém, mógł się już obejść bez politury. Niekiedy umbrelka zielona, któréj profesor czasem używał gdy zmęczył oczy, leżała na nim.
Przy ścianach stały proste, sosnowe półki książek pełne, inne zawieszone były na nich. Wszędzie zresztą, gdzie miejsce się znalazło, zajmował je foliant lub ósemka nowsza. Lecz myliłby się, ktoby wnosił z tego, że profesor miał liczną bibliotekę. Wyjąwszy nieodzownie potrzebne i najulubieńsze książki, Bojarski nie kupował innych bo nie mógł; pożyczał je albo z ubogiéj biblioteki szkolnéj, lub z klasztornych, a nawet od obywateli, u których coś się przypadkiem znalazło.
Studenci, wiedzący jak książki lubił, jak ich potrzebował, przywozili mu je z wakacyj w podarku, lub do czytania.
Bojarski miał zwyczaj z każdéj jaką czytał czynić wyciągi i tych rękopisów, oprawnych niewyszukanie, stało już kilka rzędów na półkach.
Pożyczał je czasem studentom, a było to znakiem zaufania i dobréj opinii, któremu z nich swoje Miscellanea powierzył.
Tym sposobem, nie mając zbyt obfitéj biblioteki, profesor mógł z notat swoich czerpać, co mu było potrzebném do wykładów i do pracy. Na fotelu spędzał on wszystkie wolne godziny dnia i część nocy, przy świécy łojowéj, osłonionéj umbrelką.
Jejmość często, wykłóciwszy się z Katarzyną, opatrzywszy wszystkie kątki, odmówiwszy pacierze, położywszy spać Bernardka, twardo już zasypiała, gdy Bojarski, zatopiony w nowéj książce, lub śpieszący z przepisywaniem, jeszcze trwał przy stole, dopóki łojówki starczyło. Od tego żadna siła ludzka oderwać go nie zdołała. Gdy mu się co podobało, a dzieła dla ceny jego nabyć nie mógł, przepisywał często poemata całe, całe tomy.
Biblią tylko, Homera, Wirgiliusza, klasyków łacińskich, kilka dzieł filozoficznych, niektóre pisma Rousseau miał na własność dawniéj nabyte.
Życie się tu wiodło jaknajprostsze, a godziny szkolne wpływały na jego rozporządzenie. Zrana szło się do szkoły na godzin kilka, wracało najczęściéj, gdy już Katarzyna wazkę starą i poobijaną z krupnikiem lub mlékiem na stół wnosiła. Kawałek mięsa przyprawnego jaknajprościéj, jarzyna, kasza, chléb żytni, szklanka piwa, starczyły niewymyślnym podniebieniom. Cieszono się z młodych kartofli jak z łakoci, smakowano w groszku świéżym i radowano zdrowéj marchewce z własnego ogródka.
Dawniéj profesor pijał kieliszek wódki przed obiadem; późniéj wyrzekł się i tego. Piwo z miasteczka starczyło, a woda ze studni świéżo przyniesiona była bardzo dobra.
Dwa razy na tydzień, gdy po obiedzie lekcyj nie było, profesor więcéj miał czasu do pracy, wcześniéj ją kończył i z synem, przybiérając mu kilku towarzyszów, wychodził albo na wały zamkowe na przechadzkę, lub daléj za miasto.
Naówczas chłopięta szły przodem i swawolić trochę wolno im było. Bojarski kroczył zadumany, z głową podniesioną dogóry, uśmiechając się przysłuchując, lubując naturą, któréj był wielkim wielbicielem, a niekiedy w rozmowę się wdając ze swą gromadką.
W powrocie do miasta zwyczajem było, że młodzież pieśń jakąś Karpińskiego, lub nowszą Brodzińskiego intonowała. Przechadzki te odświéżały, rozweselały starego pedagoga, przypominały mu może dni jego młodości; wracał z nich zwykle weselszy, a nawet niekiedy żartobliwy. Jéjmość rzadko mu w nich towarzyszyła, bo nigdy wolnego nie miała czasu. Choć trzy tylko osoby były w domu, nad któremi czuwać musiała, cerowania, obrębiania, naprawek, prasowania, dozorowania praczek miała dosyć od rana do wieczora. Ledwie mogła podołać wszystkiemu z pomocą Katarzyny, która do igły i bielizny ani ochoty, ani wprawy nie miała. Nieustanne paplanie często ją z igłą w ręku trzymało nieporuszoną godzinami.
Wracających z przechadzki profesorowa witała zwykle w ganku, na którym, sparta o poręcz ławki, siadywać lubiła. Tu do niéj przychodziły z innych dworków kumoszki, przyjaciółki, sąsiadki, aby pogawędzić trochę. Sąsiedztwo w ogromnem podwórzu było liczne, nie rachując rodziny rektora, który w murowanéj Akademii mieścił się na górze. A że profesorowie inni wszyscy prawie studentów wielu utrzymywali, dziedziniec rzadko bywał niezaludniony i spokojny. Grywano tu w piłkę, odbywały się gonitwy, a w odległych zakątkach straszne niekiedy i krwawe staczały się boje. Dodawszy do tego tyle kucharek i sług płci obojga, ile było domków — można sobie wystawić, jakie życie w pewnych godzinach wrzało i rozlegało się na podwórzu akademickiém.
Najciszéj jednak było zawsze około studni i dworka Bojarskich, dla których pewne miano poszanowanie. Profesor obudzał je swą powagą, sama pani dobrocią i uprzejmością.
W ganku dnia jednego wiosennego, pogrążony głęboko w książce, siedział Bernardek. Czytał chciwie, brwi namarszczywszy, tak zajęty, że nie spostrzegł, gdy ojciec z fajką wyszedł i stanął na progu, przypatrując mu się z pociechą, która się na jego twarzy malowała. Trwało to dosyć długo.
— Cóż to czytasz z takim zapałem?
Chłopak książkę odrzucił, podniósł oczy śmiało i uśmiéchając się raźno, odpowiedział:
— Historya, tatku.
— Cóżeś w niéj znalazł, żeś się tak nad tém zasępił? — rzekł ojciec.
Bernardek pomyślał trochę, nim się zebrał na odpowiedź.
— Myślałem — rzekł powoli — czy to zawsze ludzie byli tacy jak teraz, gorsi dawniéj, czy lepsi?
— A jakże ci się zdaje? — z łagodnym uśmiechem ciągnął daléj profesor.
Bernardek oczy trzymał spuszczone na książkę.
— Ja nie wiem — rzekł — bo jużciż mało znam, co się dziś na świecie dzieje; ale czytając historyą... Sokratesy, Kurcyusze, Leonidasy, Katony... tylu bohatérów, taka pogarda śmierci, takie piękne charaktery! Chyba już dziś o ludzi równych im trudno.
Profesor westchnął.
— Są i dziś — odezwał się — wielkie charaktery, lecz i wiele zepsucia się wkradło.
— A przecież — przerwał chłopiec, bijąc ręką chudą po książce — myśmy czemś lepszém być powinni od pogan, bo mamy naukę Chrystusa...
Tu zamilkł, jakby zaszedł zadaleko.
— Nauka Chrystusa — odparł ojciec poważnie — wydała téż swych wielkich ludzi. Czytaj historyą piérwszych wieków chrześciaństwa i męczenników za wiarę. To są téż bohatérowie, choć wielkość ich i świętość inny wcale ma charakter...
— No, ale dziś, dziś! — przerwał ciekawy chłopiec. — Ani takich bohaterów, jak w starożytności, ani takich męczenników, jak w piérwszych wiekach chrześciaństwa, nie widać i nie słychać. Więc chyba się świat popsuł, proszę tatki?
Bojarski długo, smutnie popatrzył na swe dziécię.
— Zkąd ci te myśli przychodzą? — rzekł spokojnie. — Dziwna rzecz!
— Albo ja wiem? — odparł Bernardek, ruszając ramionami.
Zamilkli obaj. Profesor począł po chwili:
— Tak, tak, mój chłopcze. Być może, iż świat się trochę popsuł. Niéma ani cnót starożytnych, ani świętości chrześciańskich: wszystko za groszem goni, za rozkoszą, za używaniem...
— To źle! — ogniście przerwał Bernardek. — Trzeba się to starać naprawić.
Rozśmiał się głośno ojciec i ręką białą, długą pogłaskał go po krótko ostrzyżonych włosach.
— Tylko się ty nie wybiéraj być bocianem! — dodał czuléj. — Źle tym na świecie, co roją, że świat mogą przerobić.
— Tak, ale to obowiązek, ale to... — Bernardek zabełkotał i chwilę się zamyślił. — Mnie się zdaje — dodał — że nie porywając się innych przerabiać, gdyby każdy siebie tylko starał się uczynić jaknajlepszym, zarazby inaczéj było. A to każdy przecie może.
Chłopak wypowiedział te słowa z taką energią głębokiego przekonania i siłą, że Bojarskiego twarz radością rozpromieniała. Nic chciał go w dumę wbijać pochwalą, ale myśl ta dziecka, tak piękna i tak trafna, serce mu błogiém poruszyła uczuciem.
Zbliżył się i, nic nie mówiąc, pocałował go w głowę.
Za Bojarskim stała w sieni matka; słuchała milcząca. I jéj się téż w oczach łzy zakręciły, lecz nie pokazując się i nie mówiąc nic, pocichutku zakręciła się i znikła.
Bernardek dumał.
— Pójdź się w piłkę pobaw z kolegami — odezwał się profesor. — Książka bardzo dobra rzecz, ale czasem młodemu biegać, i poswywolić i poruszać się trzeba.
— A tatko zawsze nad książkami siedzi — rzekł Bernardek, wesoło z ławki powstając.
— Bom stary — tłumaczył profesor — i przeszły dla mnie lata ruchu, a nastąpiły po nich dni cichéj pracy spokojnéj, które przyjdą kiedyś i dla ciebie.
Nic nie mówiąc, posłuszny chłopak położył książkę na ławce i biegiem raźnym popędził w głąb dziedzińca, gdzie się śmiechy chłopców i uderzenia piłek w łapy rozlegały.
Bojarski zajął jego miejsce na lawie. W chwilkę potém pocichu przysunęła się jéjmość i usiadła koło niego.
— Proszę ja ciebie — rzekła pocichu do męża — zkąd temu błazenkowi takie myśli?
— Słyszałaś? — rozśmiał się profesor.
— A jakże...
Bojarski podumał trochę.
— Boję się, abym jako ojciec dla dziecka mojego nie był uprzedzonym — powiedział powoli; — ale wistocie, chłopiec na swój wiek zadziwiający... I cieszy mnie to, i przestrasza. Naprzód że niezawsze wczesne rozwinięcie zwiastuje umysł potężny, powtóre że gdyby poszedł w tym kierunku, moja jéjmość, z temi przekonaniami nie znajdzie szczęścia na świecie...
— Ależ-to, panie Janie, przekonania, które ty sam mu wpoiłeś...
— Tak — westchnął Bojarski — bo celem życia ludzkiego na ziemi nie jest szczęście jednostek, ale coraz potężniejsze dźwiganie się ogółu. Muszą być ofiary, a ci, co najwięcéj czynią, najmocniéj téż cierpią. Będzie czy nie będzie szczęśliwym — dodał — los o tém postanowi; ale czystym, poczciwym, szlachetnym być powinien.
— A czemuby nie miał nim być w spokojnym kątku, na małym zagonie, nie porywając się na wielkie rzeczy? — odszepnęła matka.
— Zapewne — odparł Bojarski — ale my o tém nie rozstrzygamy; zdolności i usposobienie zawyrokują.
Długie dumanie rodziców nastąpiło po téj krótkiéj rozmowie. Profesor miał twarz zasępioną, jéjmość łzy na oczach, oboje myśleli o dziecku, które biegało już wesołe, dawszy się wciągnąć w ożywioną grę towarzyszów.
Zaczęło się zmierzchać, następowała godzina wieczerzy; kluseczki z mlékiem niosła na stół Katarzyna. Profesor ręką dał znać Bernardkowi, który, zarumieniony i ożywiony, pędem przybiegł na zawołanie.
I razem z matką weszli do bawialnego pokoju, w którym jadano.