Od kolébki do mogiły/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od kolébki do mogiły |
Podtytuł | Z Życia Zapomnianego Człowieka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Lekarz sam wątpił, czy kilkomiesięczny urlop byłby pomocnym, gdy zasoby wygodnéj podróży, ze spokojem ducha, przedsiębrać nie dozwalały. Zakłopotał się Wroniec, ale Bojarską uspokoił, a sam postanowił tylko jaknajwięcéj rozrywek dostarczać przyjacielowi.
Pochodziło to z najlepszego serca, ale się wbrew sprzeciwiało temu, czego potrzebował Bojarski, którego rozrywki nie rozrywały, lecz męczyły.
Zdać się potrzeba było na łaskę Bożą.
Profesor sam, niespokojniejszy teraz skutkiem stanu zdrowia więcéj niż kiedy, z czułością nadzwyczajną, niemal chorobliwą, zajmował się synem. Było to uderzającem.
Czytał mniéj, nie przepisywał już wcale, lecz godzinami siedział z Bernardkiem w jego pokoiku, rozmawiał z nim, pomagał, a niekiedy milczący patrzył tylko na niego, zasępiony i osłupiały.
W tym stanie ducha jedno jeszcze, co mu na chwilę przywracało dawną żywość — były to nowości literackie i plotki, które z ówczesnych kółek, a nadewszystko z domu generała Krasińskiego, gdzie się zbiérali warszawscy poeci i literaci — krążyły po mieście. Z niemi razem dochodziły przepisywane wiérszyki dowcipne, koncepta, polemika, w któréj Dmochowski i Koźmian, Morawski, Osiński i młodzież napływająca do Warszawy czynną grali rolę.
Choć niewszystkie objawy tego były wielkiéj doniosłości, tlało w nich życie, była zapowiedź nowego prądu. Walka miała znaczenie większe niż treść jéj okazywała.
Bojarski nie brał strony niczyjéj, stał mniéj więcéj na tém stanowisku co Brodziński, uznając piękno, zkądkolwiek ono pochodziło. Poznał się on osobiście z autorem Wiesława i pokochał go, a poszanowanie miał dla niego wielkie. Łączyło ich wiele uczuć wspólnych, podobieństwo charakterów, toż samo zamiłowanie ciszy, samotności i pracy.
Były więc chwile w tym nowym trybie żywota miłe i rozgrzéwające, lecz na Bojarskim ciężyło coś, czego okréślić nie było podobna.
Bernardek, po przebytym nowicyacie, z tą giętkością młodzieńczą, która się do każdego położenia zastosować umié — szedł już teraz z głową podniesioną do marzeń swych celu.
Nie zmieniły się one, chociaż nie znajdował współuczniów, którzyby go zrozumieli. Każdy z nich miał przed sobą ideał jakiś, ale to były bardzo pospolite, powszednie i niewysoko sięgające mrzonki. Jeden pragnął zbogacenia, drugi miłości jakiéjś poetycznéj, inny połysku i znaczenia — sławy. Bernardek chciał być nie wielkim człowiekiem, ale czémś... czego sam nie umiał okréślić — wzorem cnoty, prawdomówności, prawości, szlachetności, poświęcenia... Niczém się nie skalać, vitam im pendere vero — i — impavidum ferient ruinae... wszystkie te starożytne frazesy umiał na pamięć, pisał je na seksternach, zbiérał sobie, jako przewodnik do życia.
Miłość prawdomówności w szkole, gdzie często potrzeba się z czegoś wykłamać, dla uniknienia kary towarzyszowi lub sobie — narażała Bernardka w obliczu kolegów. Miano mu za złe, iż zapytany, jeżeli zamilczéć nie mógł, prawdy nigdy nie zataił.
Były to dzieciństwa, ale Bernardek wiedział, że kto kłamie w rzeczach małych, wchodzić potém będzie z sumieniem w kompromis, gdy o ważniejsze przyjdzie walczyć.
— Raz nazawsze — odezwał się do towarzyszów w jednéj z podobnych okoliczności — proszę was, nie narażajcie mnie, bo ja nigdy i w żadnym razie, ani dla siebie, ani dla drugich nie skłamię. Mam to mocne postanowienie i dotrzymam go. Możecie mnie wygrzmocić, ale do fałszu nie zmusicie. Milczéć potrafię, lecz gdy mówić jest koniecznością, nie powiem, tylko prawdę.
Przezywano go Katonem, śmiano się z niego, wykuksano go razy kilka — ale Bernardek wcale nie myślał ustąpić.
Równie twardo stał w spełnianiu innych obowiązków, które raz uznał za zasadnicze. Dzielił się z biédniejszymi wszystkiém co miał, ze stoicyzmem aż do wygłodzenia dochodzącym, a matka rozpaczała często, że tak nierozważnie szafował tém, co mu dawano. Bernardek na zarzuty odpowiadał ewangelią.
W chłopcu było to czasem śmieszném, bo go nad wiek czyniło poważnym i sztywnym, lecz z tego léczyć go było niebezpiecznie.
Wroniec się nad nim unosił, uwielbiał go i, gdyby Bernardek mógł być zepsutym — zepsułby go pewnie pochwałami.
Ojciec i matka byli nim dumni.
Nauka téż szła, wedle programu ojca, ze zmianami zajęć ułatwiającemi ją, chwytana i połykana dziwnie — i Bernardek byłby z łatwością mógł, zdając egzamen, jedne klasę przeskoczyć; ale ani ojciec sobie tego, ani on sam nie życzył. Chciał stary, aby syn nie połykał pokarmu, ale go dobrze trawił. Wiérszy teraz mniéj pisywał chłopak, lecz plany różnych dzieł i pomysły najosobliwsze rodziły się w téj głowie, o których ojciec dowiadując się, najczęściéj mu wskazywać musiał, że to co on chciał pisać, było już doskonale i oddawna napisane.
Nie zrażało to malca, który się cieszył, że niezupełnie niedorzecznego coś wymyślił.
Nadeszły wakacye, które w miasteczku miały swe przyjemności. Były-bo tam czasy wycieczek na wsie, do lasów — przechadzek całodniowych z koszykami wiktuałów, w towarzystwie rodzin profesorskich i t. p. W Warszawie niewiedziéć co z niemi robić było.
W murach dokuczał skwar, pył i gwar zwyczajny, a do Bielan, do Mokotowa i na Saską kępę było daleko i kosztownie. Tak, kosztownie, choć się to liczyło na skromne złotówki; ale są położenia, w których z niemi téż rachować się potrzeba pilno. Profesor miał powiększoną pensyą, dotrzymał mu słowa Wroniec i znalazł wykłady u jakiéjś pani dla dziéwcząt, ale wszystko to, razem z indeminizacyą, zaledwie pokryło koszta przenosin i podróży.
Najskromniejsze w Warszawie życie daleko było droższém, niż na prowincyi. Oboje Bojarscy mieli za zasadę nigdy nie robić długów — płacili natychmiast. Jéjmość utrzymywała regestra szczegółowe, a końce się zaledwie schodziły. Pozwalać więc sobie nie mogli.
Wroniec zręcznie bardzo często im pomagał rozmaitemi małemi przysługami, dowodząc, że to otrzymywał ze wsi, od przyjaciół bezpłatnie; ale i to nie starczyło na podwyższone wydatki.
Musiano oszczędzać troskliwie i tylko jedynak Bernardek nie czuł tego, bo oboje rodzice nie żałowali mu niczego.
Czasu lata Wroniec był przywykł do jednego z dawnych towarzyszów broni wyjeżdżać i tam spędzać kilka miesięcy, zabawiając się polowaniem. Pragnął koniecznie zabrać z sobą Bojarskiego, wyrobił zaproszenie serdeczne; profesor jednak ani chciał o tém słuchać. Żony opuścić nie mógł, Bernardka zabrać także... Postanowiono więc w mieście pozostać. Bojarski miał się wziąć do czytania; ale teraz, ile razy siadł do niego, więcéj dumał, niż czytał.
Bojarska, udając wesołą i nie okazując tego po sobie, po kątach zaléwała się łzami, bo mąż jéj w oczach nikł, chudnął, żółkł. Kaszlał — słabł i choć się krzepił niby, sam już na starość zaczynał narzekać i kawęczéć..
Z porady doktora przedsięwzięto pewne w życiu zmiany, które jednak nie uczyniły żadnego skutku. Przyczyna choroby leżała zbyt głęboko i usuniętą być nie mogła.
Bernardek ten czas wolny poświęcił nie spoczynkowi, ale nauce języków. Oprócz tego robili małe wycieczki, w których namiętnie herboryzował wraz z ojcem.
Gdy wychodzili za miasto w stronę Pragi, Bojarski nieraz mimowoli stawał, patrząc na lasy ciągnące się ku Miłosnéj i zakrywające mu jego dawne gniazdo, jego spokojny kątek. Łzy stawały mu na oczach. Co w nim było tak uroczego, ciągnącego serce ku sobie? Chyba wspomnienia lat ubiegłych, szczęścia, a nadewszystko spokoju.