Od kolébki do mogiły/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok już upływał, a Bojarski zwolna przywykał do położenia, które odejmowało przynajmniéj nieustanną troskę o kawałek chleba. Prezes był coraz bardziéj rad z nabytku i pokilkakroć za Bernarda hrabiostwu dziękował.
— Nie chciałbym go popsuć pochwałami — mówił hr. Zygmuntowi — ale to jest istotnie nieoszacowany człowiek. Prawość niezrównana, charakter na który rachować można, łagodność wielka, najmniejszéj dumy i — inteligencya znakomita.
Bojarski, nie będąc tak dalece zakochany w swym pryncypale, oddawał mu jednak sprawiedliwość, uważał go za uczciwego człowieka, trochę tylko zapalczywie uganiającego się za gro-szem.
Życie wyrobiło się na tych podstawach spokojne, dostatnie, odrętwiałe nieco, bez żadnych uciech coby je osładzały, ale téż bez wielkich trosk o jutro.
Jutro przedstawiał pełen nadziei Tomcio, który dotychczas rósł, mężniał, rozkwitał jaknajpomyślniéj. Pani sekretarzowa już mu powoli ukazywała wielkie litery alfabetu; jednakże kij z głową konia i kapelusz papiérowy żywiéj go od nich zajmowały. Bernard kupił mu szablę drewnianą.
Jednego wieczora, gdy chłopak się właśnie uwijał w tym stroju rycerskim po pokoju swego opiekuna, służąca przyszła oznajmić Bernardowi, że pani jakaś życzy sobie z nim pomówić na osobności.
Prezesa naówczas nie było w Warszawie, znajdował się na wsi, a że interesów rozmaitych spadało wczasie jego niebytności bardzo wiele na Bojarskiego, wieczorne te odwiédziny niebardzo go zdziwiły.
Tomcia zabrała sekretarzowa, a Bernard wyszedł do progu na spotkanie kobiéty, którą prosić kazał.
Ubrana czarno, ubogo, a raczéj bardzo skromnie, z twarzą bladą, kobiéta średniego wieku, na któréj widać było wielkie życiem znużenie, a w oczach wyraz rozbudzonéj inteligencyi, weszła nieśmiało, trwożliwie spoglądając na Bernarda.
Potrzebowała potém chwili spoczynku, usiadłszy, nim mogła głos zabrać.
Bojarski spytał, czém służyć jéj może.
Łagodnego dźwięku głosem poczęła odpowiedź, która nieprędko wyjaśnić mogła powód przybycia.
— A! panie — odezwała się, patrząc w oczy Bojarskiemu, jakby z nich czytać chciała, z kim ma do czynienia — przyszłam do niego z wielką prośbą. Możesz mi być pomocnym. Słyszałam o nim wiele dobrego i dlatego ośmieliłam się z zaufaniem przyjść w mém nieszczęściu błagać o radę i pośrednictwo.
Bojarski czekał wyjaśnienia.
— Nazywam się Oporowska — dodała powoli, rachując się z każdém słowem przybyła — jestem stryjeczną siostrą Zbrzydowskiego.
Spojrzała na Bernarda, który natychmiast przypomniał sobie, że to nazwisko czytał w rachunkach i że jakieś interesa piéniężne łączyły prezesa z rodziną Oporowskich.
Z cyfr i wypłat jednak żadnego miéć nie było można wyobrażenia o stosunku téj pani ze stryjecznym bratem.
— Mój brat — dodała, zawahawszy się — ma wielkie w panu zaufanie. Pan jesteś człowiekiem prawym i zacnym, wszyscy mu to przyznają. Ja jestem z dziećmi pokrzywdzoną nielitościwie przez Pawła.
Załamała ręce.
— Ratuj mnie pan!
Słysząc to, Bojarski osłupiał. Nie pojmował, jak człowiek tak surowéj uczciwości, takich zasad jak prezes mógł się krzywdy na rodzinie dopuścić. Przypuszczał że biédna kobiéta mogła, nie znając interesów, sądzić brata niesłusznie i surowo.
— Pani mi przebaczy — odezwał się — ale od czasu jak znam pana prezesa i zostaję przy nim, nigdy nie śmiałem przypuścić, aby on był zdolnym kogokolwiek pokrzywdzić, témbardziéj zaś rodzinę. Jest surowym często, ale nigdy niesprawiedliwym. Może to jakieś nieporozumienie, które postaramy się wyjaśnić.
Kobieta spojrzała błagająco na Bojarskiego i zamilkła. Ręce jéj splotły się na kolanach. Milczała długo.
— To jest właśnie mojém nieszczęściem — rzekła — iż nikt mi wierzyć nie chce. Ja pana o jedno tylko prosić będę... nie możesz mi tego odmówić. Jesteś człowiekiem sumiennym, o tém wiem od wielu, co go znają. Nie uprzedzając się więc, nie odpychając matki, którą los dzieci obchodzi, rozpatrz się pan w mojéj sprawie i osądź ją.
To mówiąc, z westchnieniem dobyła zpod czarnéj narzutki zwit spory papierów, na których znać było długie noszenie ich i zużycie. Związane były sznurkiem starannie.
Spora wiązka ta mogła przestraszyć. Oporowska, nim je podała Bojarskiemu, wpatrzyła się w nie osłupiałemi oczyma, po których łzy przepływały. Twarz jéj obudzała sympatyą, miała wyraz łagodny i nic w niéj nie zdradzało téj namiętności, jaką czasem miéwają kobiéty rzucone losem na pieniacze bezdroża. Mowa, obejście się, powierzchowność okazywały, że nawykłą była do dobrego towarzystwa i należała do niego.
Bernard nie mógł odmówić przyjęcia papierów, chociaż się zawahał.
— Pani to łatwo zrozumié — rzekł powoli — iż prezes miałby prawo wziąć mi za złe, gdybym przeciwko niemu coś czynił, a nawet wdał się nieuprawniony w sprawę miedzy nim, a rodziną. Jestem jego sługą.
— Tak — odparła Oporowska — i jako wierny jego pomocnik, jako przyjazny mu człowiek, czyż nie powinieneś życzyć, aby był uczciwym i czystym? czyż nie masz obowiązku, jeśli jest w obłędzie, starać się go nawrócić na dobrą drogę? Zresztą ja pana nie proszę o nic więcéj; przerzuć te papiery, postaraj się poznać sprawę, a jeżeli naówczas przekonasz się, że jesteśmy pokrzywdzonymi...
Podniosła oczy ku niemu.
— Ja nie mam najmniejszego wpływu na prezesa — odezwał się Bernard. — Gdybym nawet przemówił w interesie pani, jéjby to pewnie nie pomogło — a mnie....
Nagle kobiéta się poruszyła, jakgdyby coś w niéj zagrało. Wstała.
— A! tak — rzekła z goryczą — zapomniałam, że każdy naprzód musi myśléć o sobie. To naturalne. Wprawdzie pana mi odmalowano inaczéj, ale... ludźmi jesteśmy.
Gdy to mówiła, a Bernard już miał rękę wyciągniętą jakby dla ujęcia papierów, które mu podawała — cofnęła je nagle, schowała pod narzutkę i gorączkowo cofnęła się parę kroków.
Bojarski był dotknięty żywo i zawstydzony.
— Przepraszam, pani mnie nie zrozumiałaś — rzekł surowo. — Wcale mi nie idzie o siebie. Jestem, a przynajmniéj staram się być człowiekiem sumienia i obowiązku, wątpię tylko bardzo, abym mógł być pani użytecznym; przechodzi to moje siły. Jednakże teraz już nie odstąpię od bliższego poznania jéj sprawy. Proszę o te papiery.
Po głosie poznała pani Oporowska oburzenie poczciwego człowieka. I jéj się teraz przykro zrobiło. Nieśmiało wysunęła zwitek.
— Przeczytaj pan — szepnęła cicho. — Kiedy mogę przyjść, aby się dowiedziéć?
I nim Bernard mógł jéj odpowiedziéć, dodała żywo:
— Lepiéj może będzie, abym ja tu nie przychodziła. Jeżeliś pan łaskaw, oto mój adres; gdy papiery przejrzysz, chciéj mi powiedziéć zdanie swoje.
Bojarski odprowadził ją do drzwi odchodzącą. Zrobiła na nim wrażenie wielkie i natychmiast zasiadł do rozpatrywania się w powierzonych mu papierach. Były one najrozmaitszéj treści i formy; listy prywatne, kopie dokumentów, rachunki, a przedewszystkiém ważne w nich miejsce zajmował kobiecém pismem, zapewne saméj Oporowskiéj, dosyć obszérny wykład całéj sprawy.
Było w nim tyle uczucia, tyle niewyszukanéj wymowy z niego płynącéj, taka prawda i szczérość biły z tego prostego opowiadania familijnych stosunków, iż Bojarski, usiadłszy do czytania, nieporuszony przy niém wytrwał aż do końca.
To, co towarzyszyło temu memoryałowi, było tylko dowodem jego prawdomówności. Zaledwie oczom swym mógł wierzyć Bojarski. Człowiek ten, którego on dotąd miał za wzór prawości i szlachetności, z opowiadania Oporowskiéj okazywał się nielitościwym, przebiegłym, podstępnym, chciwym spekulantem, który wciągu lat długich czyhał na to, aby stryjeczną siostrę z majątku wywłaszczyć, dlatego że on mu do zaokrąglenia jego posiadłości był potrzebnym.
Listy dowodziły, jak naprzód usłużnie się wcisnął w zaufanie wdowy, jak pozyskał u niéj wiarę małemi przysługami, jak późniéj z pomocą ludzi, których przybrał sobie, podstępnie dążył do opanowania majątku i nieszczęśliwą z trojgiem dzieci przywiódł jeśli nie do zupełnéj ruiny, to do ubóstwa.
Dowody pokrzywdzenia były tak przekonywające, iż Bernardowi krew uderzyła do głowy. Człowiek ten, którego on szanował dotąd, któremu służył, był prostym szalbierzem i zręcznym wyzyskiwaczem wszelkich środków dla grosza.
Raz i drugi odczytał Bojarski niektóre części opowiadania, kopie listów i dokumentów. Nie ulegało wątpliwości, iż Oporowska była oszukaną, podchwyconą, gdy się zdrady nie spodziéwała, że skarżyła się słusznie...
Teraz dopiéro spadły łuski z oczu Bernarda i wiele mało dotąd zrozumiałych kroków i spraw prezesa w inném mu się przedstawiły świetle. Widział w nim tém nikczemniejszego człowieka, że maską surowych zasad okrywał swą przewrotność.
Nie szło już o Oporowską, któréj dopomódz było trudno, ale o to, czy się godziło służyć i pomagać człowiekowi jawnie zepsutemu i być niejako wspólnikiem jego niegodziwych czynów.
Bojarskiemu było dotąd dobrze i spokojnie, położenie jego prawie nic do życzenia nie zostawiało, bo mu nawet po pewnym lat przeciągu obiecywano rodzaj emerytury; ale czy sumienie pozwalało w ten sposób dorabiać się spokoju i dobrego bytu?
Oburzony Bojarski w głos sobie odpowiedział: — Nie!
Co miał począć, nie wiedział, czuł tylko, że w miejscu nie mógł pozostać.
Przez całą noc nie zmrużając oka, rozmyślając co ma zrobić, dotrwał do rana. Zabrał papiery i udał się do pani Oporowskiéj.
Znalazł ją w bardzo szczupłém, ale czysto i ładnie nawet urządzoném mieszkaniu przy Długiéj ulicy.
Nie spodziéwała go się zapewne tak prędko i zdumioną była, zobaczywszy wchodzącego z twarzą zaognioną, poruszonego, niespokojnego.
Milcząc, położył na stole papiery.
— Odczytałem wszystko — rzekł krótko — masz pani po sobie słuszność, to nie ulega wątpliwości, ale prawnie nic tobie poradzić niepodobna. Jeżeli sumienie i srom nie przemówią, ani ja, ani nikt w świecie nie zdoła dokonanego zmienić. Moje pośrednictwo byłoby i niewczesném i zupełnie nadaremném. Pani będę się starał dać jedyną rade, jaka mnie się zdaje skuteczną, lecz przedewszystkiém, abym siebie oczyścił, muszę oświadczyć, że jak najprędzéj będę mógł, usuwam się od prezesa i w obowiązkach moich przy nim dłużéj nie pozostanę. Nie mam nic, zajęcia żadnego, siérotę na wychowaniu, ale sumienie mi dłużéj nie dozwala wytrwać na stanowisku, którego niebezpieczeństwo z łaski pani dopiéro pojmuję.
Oporowska słuchała, drżąc.
— Mam wiec słuszność — przerwała z twarzą nieco rozjaśnioną — przyznajesz mi ją pan!
— Najzupełniéj — rzekł Bojarski — ale sprawa pani zrozpaczona. Jednakże, wywdzięczając się za to, żeś mi pani otworzyła oczy, dam jéj ostatnią ratunku nadzieję: prezesowi idzie o to wielce, ażeby świat go miał za uczciwego i prawego człowieka. Są ludzie, o których opinią dba bardzo. Hrabiostwo Zygmuntowstwo należą do nich. Hrabina Marya może tu być pomocną. Proś ją pani, ażeby przeczytała prosty i zrozumiały wykład interesu i mężowi go dała do przejrzenia. Słowo ich do prezesa zaważy stokroć więcéj, niż inne środki.
— Nie znam hrabiny Maryi.
— Będę pośredniczył, jeżeli pani rozkażesz — odparł Bojarski.
Oporowska podziękowała cicho.
— Pan więc — dodała nieśmiało — nie potrzebujesz wcale rzucać miejsca, bo się względem Pawła nie skompromitujesz. Możesz pozostać.
— W żadnym razie — rzekł stanowczo Bernard. — Ze świadomością iż pomagam do złego, choćbym miał wszystko poświęcić, nie mogę w miejscu pozostać.
— Słusznie mi więc pana odmalowano — rękę wyciągając, odezwała się wdowa — jako prawdziwéj i niewzruszonéj cnoty człowieka.
— Zdaje mi się, że na mojém miejscu niktby inaczéj nie mógł postąpić — odezwał się Bernard skromnie.
Oporowska chciała go wstrzymać, ale wyszedł wzruszony, nie chcąc rozprawiać dłużéj, potrzebując rozważyć własne swe położenie i co ono ciągnęło za sobą. Niewzruszone miał postanowienie natychmiast po przybyciu prezesa oświadczyć mu, że służbę u niego porzucić musi. Potrzeba było obmyśleć, nie zwlekając, życie na przyszłość.
Poszedł do Żardyńskiego ze swym smutkiem i niepewnością. Nie miał nikogo, oprócz niego jednego. Nie był stary profesor człowiekiem praktycznym, lecz sąd miał trzeźwy i zdrowy, a wiekiem i doświadczeniem ostudzony.
— Teraz ty u mnie rzadkim gościem jesteś — rzekł Żardyński — o Homerze z tobą nie rozprawiać, gdy cały w cyfrach i dodawaniu utonęłeś. Cóż porabiasz?
— Właśnie pono z cyframi mi się przyjdzie pożegnać — westchnął Bernard.
— Nie jesteś wytrwałym — rzekł kwaśno profesor. — Nie pochwalam żeś wlazł w to, ale raz twéj łaźni, gdyś się z nią obył...
— Pozostałbym — przerwał Bojarski — ale sumienie stawia veto.
Żardyński patrzył na niego wielkiemi oczyma.
— Sumienie? — zamruczał.
— Dotąd miałem mojego pryncypała za uczciwego człowieka, chociaż zajadłego robigrosza — rzekł Bernard. — Okazuje się jednak, że jest-to szalbierz i oszukaniec, zatém ja mu pomagać do robienia fortuny w ten sposób brudny nie mogę.
— Wymagał od ciebie czegoś nieuczciwego? — spytał Żardyński.
— Nie — rzekł Bojarski — bo moja rola przy kasie jest bierną, spełniam co mi rozkazuje. Właściwie jestem w jego rękach machiną, ale ręce te są brudne i ja w nich nie mogę pozostać.
Profesor głową potrząsał.
— Niewątpliwie poruszenie to szlachetne — odparł — ale nie rozumiem dobrze skrupułów. Jak skoro nie jesteś czynnym wspólnikiem szalbierstw, nie odpowiadasz za nie. W świecie codzień się ociéramy o niegodziwość, któréj zapobiedz nie jest w naszéj mocy.
— Coś mnie od tego człowieka odpycha, jak skoro wiem, że czystym nie jest — rzekł Bojarski. — Nie, nie! Mam mocne postanowienie rozstać się z nim.
— A potém? — spytał Żardyński.
Bojarski żywo począł chodzić po pokoju.
— Dałem się skusić mamonie — zawołał — słusznie więc jestem ukarany. Nie powinienem był rzucać swojego powołania. Zostałem odstepcą. Bóg widzi, nie dla siebie, ale dla mojéj biednéj siéroty. Dla niéj jednak nawet nie mogę wytrwać tam, gdzie każdy grosz wzięty czuć będzie krzywdą ludzką. Będę pisał, przepisywał, redagował bodaj kalendarze, robił korekty... jadał chléb suchy...
Twarz mu rozpromieniała nagle.
— A! profesorze — zawołał ochoczo — pomimo nędzy która mnie czeka, czy uwierzysz, że mi się to uśmiecha? Powrót do zajęć mnie właściwych sprawia mi taką radość, jakbym z wygnania do gniazda przybywał. Są fatalizmy! czuje że ta literacka biéda i swoboda stanowią przeznaczenie moje!
Żardyński go uściskał w milczeniu.
— Co tu powiedziéć na takie oświadczenie? — rzekł cicho. — Jesteś człowiekiem sui generis, przerobić cię niepodobna... klep-że tę biédę, a niech ci Bóg błogosławi.
Z dziwną w tém położeniu jakie go czekało, swobodą umysłu, niemal wesołością, powrócił Bojarski do domu. Życie to kasyera i oficyalisty, do którego się był wdrożył jakiémś odrętwieniem, wydawało mu się teraz niewolą ciężką — wyrwanie z niego wyzwoleniem.
Czekał tylko na powrót prezesa.
Oporowska tymczasem, idąc za radą jego, udała się do hrabiny Maryi. Ażeby wytłumaczyć ten krok, musiała wspomniéć, iż go Bernard jéj poradził. Zpoczątku zawahali się oboje hrabiostwo wziąć udział w sprawie familijnéj, ale Oporowska tyle dla siebie współczucia obudzić umiała, iż wkońcu, nic nie obiecując, przyrzekli przejrzéć papiéry.
Hrabia piérwszy się wziął do nich i przesiedziawszy pół dnia nad niemi, przyniósł je żonie, obyczajem swym lakonicznie się wyrażając.
— Czytaj, to infamis!
Hrabina, która dokumentów czytać ani lubiła, ani chciała, posłała po Bojarskiego, aby jéj treściwie opowiedział, o co chodziło. Wieczorom nadszedł powołany, z niezwykle ożywioną fizyognomią, wesół jak oddawna nie był.
Hrabina wskazała mu papiery leżące na stole.
— Opowiédz mi pan, co to jest? Ja nad tém oczu psuć nie mogę.
Bernard posłuszny, zawarowawszy sobie tylko, iż o jego pośrednictwie w téj sprawie mowy nie bodzie, w prostych słowach opowiedział o krzywdzie Oporowskiéj. Oburzyła się hrabina.
— Szczęściem — rzekła — ten człowiek jeszcze dba cokolwiek o opinią: mąż mój w cztéry oczy nie będzie się wahał z nim rozprawić i coś uratujemy dla biédnéj kobiéty. Ale któż mógł tego tak głoszącego swą uczciwość, rozprawiającego ciągle o sumieniu prezesa posądzić o podobne szachrajstwa?
— Ja, com już dosyć długi czas przy nim i obcuję ciągle, a z interesami jestem obeznany, takżem go nie posądzał — dodał Bojarski. — Dziś, gdy mi się oczy otworzyły, naturalnie nic nie pozostaje, tylko go pożegnać.
Hrabina podniosła oczy z robótki na Bernarda.
— Czyżbyś to pan uważał za konieczne?
— Nieinaczéj — rzekł Bojarski — mam wstręt do człowieka, a ciągłe podejrzywanie go o jakieś machinacye, których ja poniekąd musiałbym się czuć wspólnikiem, życieby mi uczyniło nieznośném.
— Źle panu z nim było? — spytała hrabina.
— O, bynajmniéj, było mi spokojnie, dobrze, dostatnio — odparł Bojarski — alem się czuł nie na swojém miejscu, a teraz mam i uczciwy powód podziękowania za służbę. Wrócę do moich książek i do ubóstwa.
Nie było już o tém mowy.
W kilka dni prezes powrócił, ale nim Bojarski, zawołany do niego, zajęty zdawaniem rachunków, opowiadaniem o tém co zaszło w jego niebytności, miał czas odezwać się z prośbą o dymisyą, wieczorem zasłabł Tomcio.
Dziecko dostało silnéj gorączki, a przywiązany do niego opiekun sam pobiegł po lekarza, sam potém usiadł przy łóżeczku. Z dyagnozy okazało się, że Tomcio od dni kilku niezdrów, miał jakąś wysypkę zaziębioną i przez to groźną.
Lekarz, zaledwie obejrzawszy go, nie taił, że stan małego jest niemal zrozpaczony.
— Jeżeli wyjdzie z tego, to cudem chyba! — szepnął, odchodząc.
Lecz cuda są rzadkie, a nieszczęścia pospolite. Jedyna istota, do któréj Bernard był przywiązany, którą kochał i przyszłość dla niéj budował, miała mu być wydartą.
W dni kilka sine zwłoki chłopaka, kwiatami obrzuconego, leżały w trumience, za którą Bojarski szedł na cmentarz, aby ją złożyć w nogach grobu rodziców.
Śmierć ta na chwilę wszystko mu zatarła, o czém myślał, czém się troszczył. Siedział osłupiały, przybity, niezdolny do niczego, a prezes nawet, dowiedziawszy się o tém jak cierpiał, wcale go nie powoływał do siebie.
Potrzebował czasu, by się wypłakać i zapomniéć, że znowu był na świecie sam jeden. Sekretarzowa, którą dalecy krewni powoływali, oddaliła się téż wkrótce.
Stan umysłu Bernarda poniekąd potém wytłumaczył go przed prezesem, gdy zażądał uwolnienia od obowiązku... Zpoczątku pryncypał chciał tylko na urlop zezwolić dla wypoczynku, aby go przy sobie zatrzymać. Ale Bernard stanowczo oświadczył, że pozostać nie może.
Sprawa pani Oporowskiéj właśnie przyszła nie na stół, bo nikt o niéj nie wiedział, ale pomiędzy prezesem a hrabiną Maryą toczyła się pocichu.
Sam hrabia znalazł właściwém od niéj się usunąć. Z delikatnością i taktem niewieściem hr. Marya zagaiła ją, łagodnie napozór, ale stanowczo. Dała poznać, iż doskonale jest oświadomioną, że żadne tłumaczenie przekonaniem jéj zachwiać nie zdoła.
— Mój mąż — dodała — nie chciał z panem sam mówić o tém, znajdując że mnie to będzie łatwiejszém. Mogłeś się omylić, prezesie; masz wiele na głowie. Powołaj kogoś na pośrednika; nie dopuść, aby tak blizka krewna żaliła się na ciebie przed ludźmi, którzy pewnie jéj wezmą stronę.
Niezmiernie zmieszany, Zbrzydowski, nie odpowiedziawszy prawie, uciekł do domu, wzburzony i gniéwny.
Nie było środka: potrzeba było albo się narazić opinii publicznéj, lub ustąpić, układać się i Oporowską zaspokoić. Sprawę tę nieszczęsną pan Jan Paweł rozpoczął był powoli, przed laty, gdy nie miał jeszcze ani połowy téj fortuny, jakiéj się późniéj dorobił. Lżéj mu było teraz ustępstwo zrobić, dla ocalenia dobréj sławy. Sam udał się do dawno niewidywanéj siostry stryjecznéj, grubiańsko, ostro napadając na nią, aby mówiła czego chce i nie rzucała na niego potwarzy.
Oporowska rozpłakała się, prezes lamentować począł; zgodzono się wreszcie na pośredników i w kilka dni, bardzo cicho, bez rozgłosu, zawarty układ powrócił wdowie znaczniejszą część tego, co jéj było wydartém.
Z tryumfem poszedł natychmiast Zbrzydowski do hrabiny, przynosząc jéj dowód, że siostra została zaspokojoną. Był-to może piérwszy krok na lepszą drogę zbogaconego spekulanta, który mógł już coś dla zyskania imienia człowieka uczciwego poświecić...
Nie powstrzymało to jednak Bojarskiego na stanowisku, tém bardziéj, że śmierć Tomcia i oddalenie się sekretarzowéj czyniły go niezależniejszym... Mógł być ubogim, a potrzebował tak niewiele.
Prezes, który przyczyny właściwéj oddalenia nie domyślał się wcale, rozstał się z żalem z człowiekiem, którego mu nikt nie mógł zastąpić.
Miał już Bojarski znowu najęte na strychu izdebki, do których się przeniósł, dawne życie swe rozpoczynając nanowo; ale nie przynosił z sobą dawnéj ochoty do pracy, nadziei, wesela... Wracał znękany i potrzebujący odpoczynku.
Młody, czuł się już starym i złamanym. Piérwszego dnia po przeniesieniu się na nowe mieszkanie, w tym samym domu, który przedtém zajmował, jakaś tęsknica i duszna potrzeba popchnęła go na Powązki.
Tam spoczywało wszystko, co miał niegdyś na świecie najdroższego i co mu dziś w pamięci pozostało, jak nić wiążąca go ze światem. Potrzebował u grobu ojca i matki zaczerpnąć sił, zrobić rachunek sumienia, roztrząsnąć czy był godnym rodziców, lub w czém zawinił... Może i świéża mogiłka Tomcia, z małym krzyżykiem, na którym zeschły wisiał wianek, trochę go tam pociągała.
Bernard nie był wcale sentymentalnym, w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, i nie popisywał się z czułością, która tak była modną w XVIII w., a pokrywała serca tak samolubne i ostygłe. Krył więcéj niż chlubił z uczuciami, które tylko w czyn się obracając, wartość mają. Ale kochał utraconych rodziców i utrzymywał z duchami ich ten związek, który jest wiarą w nieśmiertelność. Czasem zdawało mu się, że głazy z za grobu przemawiały do niego w sposób tajemniczy.
Był to dzień jesienny. Cmentarz, ze swemi pomnikami i drzewy, które żółtemi liśćmi spadłemi obsypywały groby, w popołudniowéj godzinie prawie pusty, cichym smutkiem jakimś był nacechowany. W téj porze roku mało nawet ptactwa pozostaje u nas i jedne wróble tylko stadami po drzewach osiadają. Z ukosa padające promienie zachodzącego słońca, pasami i smugami złociły kamienie poczerniałe, powiędłe wianki, suche gałęzie i gdzieniegdzie dokwitające jeszcze letnie resztki zieloności.
Choć wszystko tu było smutne, a Bernard przychodził niewesoły, przeszedłszy próg i posunąwszy się w głąb cmentarza, uczuł w sercu jakąś ulgę i dziwny spokój. Wionęła nań ta cisza i ochłodziła piersi. Czoło się powoli rozjaśniło, pierś wolniéj i swobodniéj oddychać zaczęła. Promienie słońca jesiennego zdały się uśmiechać.
Szedł powoli ku znajomemu kątkowi. U grobu rodziców stała mała kamienna ławeczka, którą on sobie tu postawił, aby mógł czasem dłużéj posiedziéć. Od opasującéj galeryjki miał zawsze klucz przy sobie. Wszedł więc i pomodliwszy się u pomnika, poprawiwszy coś na mogiłce Tomcia, usadowił się zadumany na ławce.
Zdawali się go tu witać drodzy umarli... ojca głos go pocieszał:
— Czegoż ty chciałeś więcéj od życia? Nie masz sobie nic do wyrzucenia, ani ci ludzie mogą zarzucić cokolwiek, oprócz żeś nie poszedł ich zwykłym szlakiem samolubstwa i próżności. Szczęście ci nie sprzyjało, ale ono jest krótkim błyskiem, który nie na wszystkich pada głowy. Przed sobą masz jeszcze długie lata pracy, szerokie pole, sił dosyć. Jeżeli nie możesz dla ludzi, czemużbyś nie miał pracować dla siebie? Mój duch błogosławi ci na dobréj drodze... Mężnie krocz daléj. Bóg z tobą!
Pokrzepiony wstał Bernard: życie odzyskało urok dla niego.
Był w pełni sił męzkich, wolny od zobowiązań, nawykły do skromnego życia, na które dla siebie jednego mógł przecie zapracować. Dlaczegóż miał się trapić i wątpić o sobie?
Chwilę jeszcze posiedział w téj ciszy. Słońce zachodziło; pomodlił się i krokiem śmielszym, energiczniejszym zwrócił się nazad ku domowi, szepcąc co niegdyś słyszał od ojca:
Usque ad finem!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.