Od kolébki do mogiły/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z oczu ludzi, którzy niezwykli przypatrywać się temu co się kryje w cichych życia zakątkach, znikł prawie zupełnie Bojarski.
Widywali go tylko ci, z którymi niegdyś ściślejsze wiązały go stosunki. W przeciągu lat dziesięciu zmienił się niewiele.
Mówiliśmy że zestarzał prędko, ale gdy doszedł do pewnéj granicy dojrzałości, zdawało się że wiek już przestał każdy krok swój karbować na jego twarzy i postaci. Lata całe nie widać w nim było różnicy żadnéj.
Niezużyte siły młodości przydały mu się teraz, jako zasób na wiek późniejszy.
Zaraz po wyjściu ze służby od prezesa, z małym zapasem, który mu pozostał na piérwsze potrzeby, Bernard pomyślał o zapewnieniu sobie bytu skromnego, ubogiego, lecz zabezpieczonego od troski o to, co mu było niezbędnie potrzebném.
Miał, bądźcobądź, imię człowieka uczciwego, dotrzymującego słowa, a w pracy sumiennego. Co do talentu, jedni mu przyznali bardzo wielki, ale nie dla wszystkich łatwy do ocenienia, bo nie schlebiający smakowi wieku; drudzy podawali go w wątpliwość. Ktokolwiek jednak z przedsiębiorców jakiego wydawnictwa chciał być pewnym, że powierzona robota wykonaną zostanie sumiennie i bez zawodu, zwracał się do Bernarda.
Miał i to za sobą, że nie był wymagającym i nie przeceniał swéj pracy. Wiec choć się z nią nie narzucał nikomu, zawsze prawie coś miał do czynienia.
Poczęło się to nieznacznie, od małych zamówień, a potém już utrzymało szczęśliwie, tak że Bernard miał co jeść, nikomu nie był dłużnym i z ubóstwem swojém czuł się szczęśliwym.
Mało téż wymagał dla siebie. Ubranie starczyło mu na długo, a było niewykwintne; stołował się zawsze w swéj uprzywilejowanéj garkuchni; stary stróż mu usługiwał w tém, czego on sam nie mógł zrobić.
Znajdował się niemal bogatym, bo często kilku rublami mógł pomódz Grochowskiemu, który gorączkowo pracował, gorączkowo tracił, z niczego nie był rad, narzekał na wszystkich, wyśmiéwał każdego i siebie i sarkał na życie.
Żardyńskiemu się zmarło w tych latach, a stary profesor w testamencie piękny zbiór swych klasyków i komentarzy do nich przekazał Bojarskiemu.
Z dawnych przyjaciół panna Henryka, z którą Bojarski był zawsze w przyjaźni, jedna może losem swym i rezygnacyą godziła się z nim i do niego była podobną. Ale nie miała w duszy tego spokoju, téj pogody, którą Bernard wywalczył sobie głębokiém pojęciem zadań, warunków życia i tego co ono dać mogło, a czego wymagać od niego nie godziło się.
Panna Henryka w pracy szukała upojenia i zagłuszenia wszystkich tęsknot żywota, który uważała za zwichnięty i chybiony. Talent jéj rozwinął się świetnie, umysł dojrzał, w pismach które wydawała były niemal błyski genialne; ale ona sama w duszy nie czuła się szczęśliwą.
Jako kobiéta nie spełniła tego, do czego ją powoływało przeznaczenie. Została samą, bez rodziny. Przybrała sobie dziéwczę, ale nie odpowiedziało ono jéj oczekiwaniom. Praca i myślenie nie starczyły jéj sercu, które kochać pragnęło, a miłością ogólną ludzi zaspokoić się nie mogło.
Spotykali się czasami, on wesół i z pogodną twarzą, ona coraz bardziéj starzejąca się i smutna. Spoglądała mu w oczy ciekawie, jakby szukała w nich rozwiązania zagadki téj, dlaczego widziała go niemal szczęśliwym, gdy ona była tylko zrezygnowaną?
Uderzało ją najmocniéj to, że Bojarski, im szedł daléj w lata, tém stawał się spokojniejszym i szczęśliwszym.
— Powiédz mi pan — pytała — jakim cudem umiész się zaspokoić tém, co ci daje życie? Wszak nie masz nikogo, jesteś sam?
— Jakto sam? — żywo przerwał Bernard. — Bardzo przepraszam. Interesuje mnie cały kochany mój świat umarłych i żywych, zajmuje mnie ten proces życia i komedya jego, na którą patrzę. Na jednę chwilę nie czuję się osamotnionym, trwając w związku z tém, co na obu półkulach się dzieje. Wszystko to mnie obchodzi, zaciekawia, żywi.
Mówiąc to, zaciérał ręce i śmiał się.
— Nie jestem sam, czuje się częstką ludzkości i we wszystkich jéj pracach udział biorę serdeczny. Wierz mi, kochana panno Henryko, to starczy, aby życie zapełnić i nadać mu urok wielki.
Panna Henryka spoglądała na niego zdziwionemi oczyma.
— Zkim-że pan żyjesz? bo ja go tak widuję rzadko. Nie spotykamy się nigdzie.
— Z mnóstwem nieśmiertelnych i śmiertelników — mówił ciągle wesoło Bernard. — Naprzód mam najlepsze w świecie towarzystwo geniuszów, gdy mi innego braknie, a pośród żywych myślisz pani że potrzebuję czegoś nadzwyczajnego i jestem wybrédnym? Wcale nie... Najmniejszy człowiek zajmuje mnie jako jednostka, w swoim rodzaju godna badania. Zaglądam w dusze i gdy w nich na dnie znajdę perłę utopioną, cieszę się jak dziecko.
Panna Henryka okazywała nieco zniecierpliwienia.
— To są ogólniki. Zkimże pan bliżéj jesteś? gdzie bywasz? z kim żyjesz?
— Ale z mnóstwem osób — odparł Bojarski. — Czekaj pani. Bywam u hrabiostwa Zygmuntowstwa, jestem jak w domu u mojego dawnego ucznia Gwalberta. Widzisz pani, że mi nawet na stosunkach arystokratycznych nie zbywa, o tyle, o ile one nie wymagają zbyt modnych fraków i nadto świéżych rękawiczek, bo za to co rękawiczki kosztują, można kupić czasem białego kruka. Daléj idzie mój stary przyjaciel Piotruś Grochowski.
Panna Henryka ruszyła ramionami.
— Przyjaciel? — podchwyciła cicho.
— A jakże! — mówił Bernard. — Wiem że się ze mnie śmieje, ale to nie przeszkadza mi go kochać. Grochowski ma pióro znakomite, łatwość olbrzymią i kunszt niepospolity pisania wcale dobrze o tém nawet, czego się nie uczył. W towarzystwie jego sceptycyzm i szyderstwo jest jakby korzenną przyprawą, potrzebną. Żardyński mi umarł — westchnął, mówiąc daléj. — Nieodżałowana szkoda! Ale mam Mulińca.
— Muliniec się przecie majętnie ożenił i podobno z literackiego życia skwitował — przerwała panna.
— Ale mu to nie przeszkadza interesować się niém i w towarzystwie jest to bardzo miły człowiek. Dom jego, w którym ja mało bywam, bo żona, bardzo dobra kobiéta zresztą, znajduje mnie nadto ekscentrycznym i zbyt mało dbającym o powierzchowność — jest mi w pewnych godzinach otwarty.
— A! w pewnych godzinach? — rozśmiała się Henryka.
— Cóż to szkodzi? — odparł Bernard. — Ja się tém nie obrażam, że w innych dnia chwilach nie harmonizowałbym z nimi, gdy ludzi towarzystwa przyjmują. Ale to są bardzo mili... państwo.
— A pan bardzo pobłażającym — dodała kobieta.
— Bo pobłażającym być, jest to być sprawiedliwym — rzekł Bojarski.
— Cóż daléj? — zapytała ciekawa Henryka.
— Jak-to? cóż daléj ma być?
— Znajomi i przyjaciele pana.
— Niezliczona ilość — mówił Bojarski. — Mnie zna pewnie całe miasto, choćby z powierzchowności, o ja téż moc wielką mam przyjaciół i dobrych znajomych. Na przykład... nie wypiéram się i gosposi z téj garkuchni, w któréj od lat wielu jadam. Karmi mnie po macierzyńsku. O! są dobrzy ludzie na świecie.
— Nie skarżysz się pan na swój los?
— Ja? — z wielką gorącością podchwycił Bernard. — Błogosławię go! Proszę pani, mogłem chodzić w chomącie całe życie, a szyję mam swobodną. Robię co mi się zamarzy... Myślę, rozpoczynam, rzucam... przedsiębiorę co chcę.
— Przepraszam pana — dodała Henryka — będę niedyskretną.
— Bardzo proszę.
Musisz jednak zapracowywać na życie?
— Nic łatwiejszego, tylko od życia nie trzeba wymagać wiele, a na skromne się zarabia bez utrapienia. Zawsze się znajdzie coś, gdzieś, co potrzeba napisać.
— Tak, i narzucają panu pracę tę, więc — niewola.
— Nie. Trzeba tylko być dobrze usposobionym, a ten narzucony trud nabierze wdzięku, odkryje się w nim strony nowe... człowiek się rozgrzeje. Maleńki przymus bywa bardzo pożytecznym. Zapewne, gdyby mnie te, jak pani powiadasz, narzucone roboty tak zajmowały, bym tchnąć nie mógł — a! toby było co innego; ale ja niewielą się ograniczam. Bylem miał co jeść.. i to mnie czyni swobodnym.
Śmiała się panna Henryka.
— Doprawdy, uczyćby się potrzeba od pana. Ale cóż teraz piszesz dla siebie, z natchnienia?.... tegom najciekawsza.
Bojarski potarł ręką po czole.
— Pracuję zawsze nad tém dziełem, którego pewno nigdy nie skończę, nad idealną historyą piśmiennictwa, która ma być żywota i ducha naszego dziejami. Jest to pole, na które się wymykam tak, jak czasem na wsi człowiek śpieszy do miłego kątka, pełnego cienia, zieleni, woni, ptasząt i świéżości. A, rozkoszne to są godziny, które spędzam nad tą historyą, choć nigdy z niéj nic nie będzie. Daléj idzie — ni mniéj ni więcéj, tylko epopeja. Śmiéj się pani! Ale ja ją piszę dla siebie, ja nigdy z niéj nawet ułamków nikomu czytać nie będę. Cóż to szkodzi, że ja się w niéj kocham i że wprzeciągu kilku miesięcy czasem cztéry wiérsze do niéj dorzucę? Widzi wiec pani, że do tkaniny życia nie braknie mi wątku.
— Złotych tylko nici nie widzę — westchnęła kobieta. — Rodziny... serca.
— Złote nici moje złożyłem w grobie — rzekł — ale one nie zardzewiały. Snują się w pamięci mojéj i dziś już w tym porcie są bezpieczne.
Nawzajem Bojarski nie śmiał pytać panny Henryki o jéj życie; mówiła mu twarzyczka zwiędła, że ono było brzemieniem pomimo rezygnacyi.
— Zazdroszczę panu — dokończyła przyjaciółka, odchodząc.
Stosunek z dawnym uczniem Gwalbertem był w swoim rodzaju szczególny. Chłopię z tych lat, w których Bernard był przy niém, wyniosło miłość dla niego i poszanowanie, które nie ostygły i późniéj. Rodziców straciwszy, uczeń dawny Bojarskiego był teraz panem ogromnego majątku i miał téż wielkie towarzyskie obowiązki. Z powierzchowności był to grand seigneur w całém znaczeniu wyrazu, ale z najlepszéj strony wziętém. Dwóch ludzi mieszkało pod tą świetną powłoką: jeden, który obowiązkom stanu musiał czynić zadość i należycie reprezentował dom swój — drugi, który sercu własnemu dogadzał potajemnie, szukając sobie do niego ludzi, jakich we własnym świecie znaléźć nie mógł.
Bardzo dobrze będąc z Mulińcem, któremu zawdzięczał swobodę, z jaką się mógł rozwijać po własnéj myśli, hr. Gwalbert znał doskonale mocne i słabe strony jego i nie kochał go tak, jak Bernarda, którego przytém cenił wysoko.
Gdy tylko został panem swéj woli, hrabia natychmiast starał się wyszukać dawnego nauczyciela, po którym mu tak miłe, niezatarte zostało wrażenie. Sam poszedł na strych do niego i można sobie wyobrazić, jak się zdziwił Bernard, gdy go tu zobaczył wyciągającego obie ręce ku niemu i witającego go serdecznie.
— A! profesorze! co za dziura okropna! Jak ty tu żyć możesz? — zawołał, rozglądając się.
— Ale mnie tu doskonale — odparł Bojarski. — Wszystko jest stosunkowém. Dla hrabiego byłoby to chlewem, ale dla mnie jest pałacem niemal.
Gwalbert począł go ściskać.
— Mój miły, stary nauczycielu — rzekł — ja sto razy dogodniejszych pod strychem mam kilka niezajętych mieszkań. Przenieś się do mnie!
Bojarski potrząsnął głową.
— Nie może to być — rzekł. — U was byłbym na łasce, a tu jestem panem. Nie powiadam, ażebym się miał wstydzić waszéj łaski i mego ubóstwa, ale dałbym zły przykład. Wasza służba znałaby mnie i sądziła jako pasożyta i próżniaka.
— Mam dla pana obowiązki — odezwał się hrabia — czemu mi nie chcesz pozwolić, abym się z długu wypłacił, i to w taki sposób, że ja tego wcale nie poczuję?... Mieszkanie, stół, wszystko możesz miéć u mnie.
Bernard ciągle głową potrząsał.
— Serdecznie wam dziękuję, ale to nie może być — nie, nie! Pozwólcie mi pozostać niezależnym. Zyszczę na tém to, że wam, kochany hrabio, zawsze będę mógł mówić całą prawdę. Gdybym był chorym i głodnym, z pewnością do wasbym się odezwał; ale dzięki Bogu, zdrów jestem i mam co jeść. Chcę pozostać niezależnym.
— Trochę dumy — szepnął Gwalbert.
— Godziwéj — odparł Bojarski. — Jeśli z czego jestem dumny, to z tego, że w waszém sercu przyczyniłem się do rozwinięcia tych uczuć, jakich dziś mam dowody.
— I bądź pan pewnym — dodał wzruszony Gwalbert — że te uczucia się nie zmienią. Pozostanę uczniem waszym.
— I Mulińca.
— Poczciwy Muliniec byłby mnie popsuł, gdyby nie przyszedł po was — rzekł hrabia. — Szczęściem nie zatarło się, coście we mnie wszczepili.
Gwalbert napróżno potém, pod różnemi pozorami, nalegał na to, aby Bernarda do siebie przyciągnąć i przywiązać. Chciał mu oddać w zarząd bibliotekę, pomocnika dodać; ale Bojarski odmówił, bo wistocie była to synekura.
Często bardzo, gdy Gwalbert sam był, lub przyjmował wybranych gości, zapraszał i Bojarskiego.
Na te dni, ażeby się od innych nie wydawać gorszym i nie różnić, Bernard sprawił sobie frak, ubiérał się, kwasząc, i stawiał, będąc pewnym, że towarzystwo znajdzie dobrane.
Spędzał tam kilka godzin na miłéj rozmowie, puszczał swobodnie wodze myśli i językowi, wiedząc że mu to za złe nie będzie wziętém, i wracał zwykle orzeźwiony na ciele i umyśle.
Gwalbert go odwiédzał czasami, słowem byli z sobą jaknajlepiéj; a że hrabia miał wielkie znaczenie w kraju, równie imieniem jak olbrzymim majątkiem, przyjaciel téż jego dla wielu stawał się przez to ważną figurą, chociaż od wszelkich wpływów i pośrednictw się usuwał. Sam Gwalbert zasięgał czasem jego rady, a wyzwany, z prawdomównością bezwzględną wypowiadał zdanie swoje.
Panu radzcy Emilowi Twardzińskiemu, ważne zajmującemu stanowisko, a dwuznacznie przyjmowanemu w towarzystwach, chodziło wielce o to, aby był dobrze widzianym przez hrabiego.
Była to chwila jego życia, w któréj, nabroiwszy trochę dla pozyskania stanowiska, rozpocząć chciał rodzaj rehabilitacyi do dalszéj karyery potrzebnéj.
Salon hrabiego Gwalberta mógł mu być wielce pomocnym, ale tu wpływ i wiadome związki przyjaźni z Bernardem stawały na zawadzie.
Potrzeba było albo Bojarskiego ztąd wypchnąć, oczerniwszy, lub znowu się zbliżyć do niego. Radca był mistrzem w przystawianiu stołków i wywracaniu tych, którzy mu stawali na drodze.
Rozpoczął bardzo zręcznie, nie sam, ale przez innych, ośmiészanie Bernarda, wystawianie go niemal jak półwaryata, człowieka słabego i niepoprawnego ekscentryka. Ale hrabia Gwalbert odrazu tak stanowczo stanął w obronie dawnego nauczyciela, że się już nie ważono go napastować.
Panu Twardzińskiemu nie pozostawało tedy nic, nad zbliżenie się do dawnego dobroczyńcy i przejednanie z nim.
Była to rzecz trudna, bo po wielu przejściach, Bernard wiedział już dobrze, co był wart pan radca, i sądził go zimno, ale sprawiedliwie.
Spotkali się raz piérwszy, po długiém unikaniu wzajemném, w salonie hrabiego Gwalberta. Bojarski nierad był temu, trzymał się zdala, ale śmiały i zręczny radzca piérwszy starał się przełamać lody. Zbliżył się do niego, począł rozmowę, a na stronę odprowadziwszy, tak zręcznie nią pokierował, iż mógł uczynić wyznanie wiary swojéj. Przyznawał się, iż wiele w życiu popełnił omyłek, że starał się je naprawić teraz, że doświadczenie nauczyło go, jak dalece błądził.
Ujęty tą skruchą, która się szczérą zdawała, bo sam nigdy nie kłamiąc, Bojarski nikogo téż nie posądzał o nieszczérość — nie podejrzywał Emila o przewrotność i przestał stronić od niego.
Zaraz tego piérwszego wieczora długo rozmawiali z sobą, a radzca się o to starał, aby ze zdaniem Bernarda być w zupełnéj zgodzie. Drugim razem wyraził życzenie bliższych stosunków. Bojarski odparł skromnie, że ma wiele do czynienia, że mało czasu obraca na stosunki ze światem, ale że zawsze rad będzie dawnemu znajomemu.
W ten sposób nietylko Bojarskiego sobie pozyskał radzca, ale przez niego lepsze usposobienie hrabiego.
Nie przestał poza oczyma śmiać się i szydzić z dawnego opiekuna, ani mu szkodzić gdzie mógł bezkarnie — lecz napozór byli z sobą bardzo dobrze znowu.
Nie zbywało panu Emilowi na bystrości umysłu, na oczytaniu, na łatwości wysłowienia, na tém co pozyskuje ludzi; lecz nie miał żadnéj wiary w nic, ani przekonania... wszystko robił dla — jak to dawniéj nazywano — krescytywy.
Dla krescytywy urzędowéj poświęciwszy naprzód wiele, teraz dla towarzyskiéj chciał téż coś przynieść w ofierze. Narzędziem do niéj niewidoczném miał być Bernard, jawném hr. Gwalbert.
Nikt umiejętniéj, stopniowo i nieznacznie do celu iść nie umiał. Zupełnie tak podkradają się drapieżne zwierzęta, cicho pełznąc... dopóki się nie rzucą na swą ofiarę. Emil naprzód spotykał się tylko z Bernardem, potém począł przychodzić do niego, w ostatku zaś do siebie go zapraszać.
Samnasam nawet wznawiał wspomnienia młodości i brał Bernarda za serce, mówiąc mu z poszanowaniem o matce.
Wszystkie słabe strony Bojarskiego znał, odgadywał, wyzyskiwał.
Skończyło się na tém, że go hrabia Gwalbert zastał u przyjaciela na poufnéj rozmowie i radcę to w jego oczach podniosło.
Zapytany o niego, Bojarski nie taił, że popełnił w życiu kilka błędów, które on raczéj temperamentowi, niż sercu złemu przypisywał — ale wysoko oceniał zdolności i sądził że może być bardzo użytecznym, bo wierzył w jego dobrą wole.
Zdanie Bernarda odbiło się zaraz w dalszych stosunkach hrabiego z panem radzcą.
Nic łatwiejszém nie było, nad oszukanie dobrodusznego Bojarskiego, którego instynkt ostrzegał, ale serce zawsze ku pobłażliwości skłaniało.
Niewielu mając bliższych przyjaciół, zwolna przylgnął do radzcy, który, widząc w tém swą korzyść, nie odsuwał się i nie zrażał go.
Miał zapewne tę rachubę, iż późniéj pozbędzie go się, gdy mu nie będzie potrzebnym.
Tak stały rzeczy, gdy jednego gorącego dnia letniego, nad wieczór, spotkał się Bojarski z panem radzcą. Skwar był dokuczliwy.
Zaczęli rozmowę obojętną. Emil, który może się chciał pozbyć towarzysza, bo z nim niechętnie się pokazywał na ulicach — zapytany dokąd idzie, odpowiedział, że radby się w rzéce wykąpać i myśli jechać do łazienek nad Wisłę.
— To się wybornie składa — odparł Bojarski — bo ja także miałem zamiar iść do Wisły.
— Jedźmy więc razem — rzekł radzca.
Zawołano dorożkę i siadłszy do niéj, kazali się zawieźć do łazienek letnich na rzéce. Bojarski był doskonałym pływakiem i lubił bardzo pluskać się i dokazywać w wodzie. Radca Emil ze swych czasów łobuzowskich umiał téż nieźle pływać, choć stracił wprawę, bo rzadko miał czas iść do wody.
Rozebrali się i skoczyli do rzéki, niewiele zważając na znaki ostrzegające o głębinach i niebezpiecznych wirach. Silny dosyć, zręczny Bojarski puścił się daléj od brzegów, a radzca, choć otylszy od niego i ociężalszy, nie chciał się dać wyprzedzić. Podążył za nim.
Kilkanaście minut już orzeźwiali się kąpielą nieopodal jeden od drugiego, gdy Bernard usłyszał wykrzyk:
— Ratuj!
Czy to kurcz niespodziany pochwycił Twardzińskiego, czy trafił na prąd, który go pociągnął, dość że Bojarski ujrzał, iż walczy, tonie i wybić się usiłuje na powierzchnię wody napróżno... Jak mógł najrychléj popłynął w pomoc przyjacielowi, który oburącz go pochwycił, ratując się i.... obaj poszli na dno.
Z brzegów widziano to i już pośpieszano ku nim, gdy raz jeszcze ukazali się na powierzchni. Bernard jedną rękę wiosłując, drugą ciągnąc Emila, napróżno starał się wydobyć z prądu, który go porywał.
Nim rybacy przybyli na to miejsce, znikli znowu. Nierychło potém, opodal od miejsca w którém zatonęli, ukazał się Bojarski, wlokąc za sobą resztą sił Emila, który go nie puszczał, ale zdawał się już bezwładnym i skostniałym.
Obu ich razem wywleczono na ląd, gdzie szczęściem znajdował się doktór, który piérwsze zarządził środki, aby Emila przywołać do życia.
Bojarski był osłabiony, zmęczony, ale zachował jeszcze oddech i dopiéro na lądzie omdlał z wysilenia. Twardziński, który długo znaku życia nie dawał, wkrótce potém oczy otworzył, począł oddychać i nie ulegało wątpliwości, że był ocalonym.
Bojarski, z omdlenia ocucony, okazał się tak słabym, iż potrzeba było, przyodziawszy go nieco, wnieść do powozu i nieprzytomnego powoli przetransportować do domu.
Radzca, choć osłabiony, mógł sam udać się na spoczynek, doktorowi poleciwszy przyjaciela, który go ocalił.
Dano znać hrabiemu Gwalbertowi o wypadku, a ten natychmiast przybiegł z drugim lekarzem na strych, gdzie rzeźwiono i rozciérano Bojarskiego. Zdawało się wkońcu, iż życie będzie ocalone; ale nazajutrz, skutkiem gwałtownego wysiłku, wywiązało się silne płuc zapalenie.
Trzeciego dnia radzca Emil chodził, trochę tylko blady i bardzo jeszcze przestraszony, a Bernard leżał w gorączce.
Dawny uczeń go nie odstępował. Dwóch lekarzów siedziało u łoża; ale wszystkie środki użyte nie zdołały zmniejszyć choroby, która zagrażała już życiu.
Lekarz hrabiego nie taił, iż stan chorego jest niebezpieczny.
Dni kilka przeciągnęła się choroba, z małemi zmianami, które dozwalały Bernardowi, gdy odzyskiwał przytomność, poznając Gwalberta, doznać téj pociechy, że opuszczonym nie był. Przyznać należy i radzcy, że temu, który ratując go życie poświęcił, okazał się wdzięcznym. Siedział razem z Gwalbertem u jego łóżka i to go w opinii hrabiego bardzo dobrze postawiło.
Bernard ostatniego dnia czuł i wiedział, że żyć nie będzie.
Oczyma mierzył zdala papierów swych stosy, niepokończone prace, których nikt nie mógł użyć i nikt nie potrafiłby dokończyć... Uśmiéch łagodny przebiegał po jego ustach. Ciężko mu było mówić... Żądał od Gwalberta, aby jego papiery spalono, obstawał przy tém i wymógł słowo, że wola jego będzie spełnioną. Chciał, by go pochowano przy ojcu i matce.
Gwalbert dawał mu jeszcze życia nadzieje, których sam nie miał, ale Bojarski głową potrząsał. Czuł w piersi już zaczajoną śmierć, która nagle, jednym złamanym oddechem, koniec cierpieniu położyć miała.
Leżał, pobłogosławiony na wielką podróż przez duchownego, spokojny zupełnie. Nic żałował życia, które zamknął poświęceniem się dla ocalenia przyjaciela.
Nie mogąc go ratować, lekarze starali się przynajmniéj ulżyć cierpieniom i w śnie spokojnym, marząc, duch uleciał w krainy światłości...
Za trumną szli hr. Gwalbert, radzca z głową spuszczoną, jakby zawstydzony że żył, gdy Bernard za niego umiérać musiał, Muliniec z żoną, panna Henryka, wszyscy aż do Piotrusia Grochowskiego, z zagryzionemi wargami i pomarszczoném czołem.
Redaktor gazety zbliżył się do niego, nim doszli do Powązek.
— Słuchaj, Piotruś — rzekł — tyś go dobrze znał, byliście z sobą przyjacielsko. Na jutro mi potrzeba nekrologu. Rozumiész?
Zpod okularów zukosa spojrzał Grochowski.
— Daj mi ty pokój — szepnął półgłosem. — Pewnie jakie sto wiérszy, nie więcéj.
— A cóż myślisz? — odparł redaktor — albo to niedosyć dla niego?
— Ani dla niego, ani dla mnie tego niedosyć — odezwał się Piotruś. — To przecie był człowiek nieznany, ale znakomity i oryginalny, a do innych niepodobny.
— Rozumiem — zamruczał redaktor. — Wszystkiém tém stał się dopiéro teraz, gdy umarł, bo za życia nieraz słyszałem, coś mówił o nim. Mieliście go niemal za waryata.
— I był niemal waryatem — zawołał Piotruś, który w téj chwili spostrzegł, że woskiem się okapał i wpadł w bardzo zły humor — ale to nie przeszkadza, że zarazem był genialnym. O nim książkę napisać można, a ty chcesz sto wiérszy.
— Pisz sobie późniéj tomy, ale ja nie mogę mu dać większego nekrologu — rzekł redaktor. — Nie był popularnym... Kogo on obchodzi?
— I ja w ten nekrolog mam włożyć wszystko, aby potém obszérniejszych nie czytano? — rzekł Piotruś. — To nie może być, winienem więcéj jego pamięci.
Redaktor począł mu coś szeptać, ale na ucho. Grochowski słuchał już teraz cierpliwiéj, zamienili słów kilka niedosłyszanych i... rozmowa była skończoną.
Człowiek, o którym nie mówiono za życia, nazajutrz miał niejeden nekrolog Piotrusia, który zastrzegał, że obszérniejszy życiorys przygotowuje; gorące wspomnienie napisała także panna Henryka, patetycznie pożegnał nieboszczyka Muliniec... Wszyscy podnieśli czyn ten, którego padł ofiarą, uczcili życie poświęceń, a o pracach mało znanych mało téż powiedziano.
Hrabia Gwalbert znajdował, że spełnienie woli zmarłego, który papiery spalić kazał, byłoby niesprawiedliwością i barbarzyństwem. Ofiarował swoim kosztem drukować to, coby się znalazło godném ogłoszenia i zupełnie wykończoném. Piotruś i Muliniec podjęli się przejrzéć niezmierną tę masę papierów, która po nim pozostała.
Podzielili ją nawet między siebie i w piérwszych dniach wzięli się do roboty z wielkim zapałem.
Po niejakim atoli czasie Piotruś począł ostygać. Darmo wykonać olbrzymi ten przegląd, było dla niego niepodobieństwem. Muliniec téż rozkładał prace na lata.
Hrabia Gwalbert napróźno naglił, zachęcał i upominał się: rzecz została odłożoną.
Nie możemy zaręczyć za to, czy wypisy i notatki luźne nie posłużyły potém Grochowskiemu do wykonania znakomitych studyów nad pewnemi epokami piśmiennictwa.
Muliniec dobył wiązankę poezyj, które, połączone z dawniéj wydanemi, złożyły się na ładny tomik, wydrukowany kosztem hrabiego Gwalberta, który się téż i o krzyż granitowy postarał na mogile.
Tak zgasł, imienia i sławy nie zostawiając po sobie, poczciwy szermierz, który nie umiał wzbić się wgórę i przeszedł małą ścieżynką, obok wielkiego gościńca, pełnego próżnéj wrzawy i pyłu... Tak giną inni, nieznani pracownicy w winnicy, nieumiejący wyzyskać dla siebie skarbów pokornego ducha.
Któż wié... może geniusz spał w nim, nieśmiałością spowity, niewiarą w siebie skrępowany...
Zato iluż bohatérów przy trąb odgłosie wjeżdża do nieśmiertelności, bo z odrobiny wody i mydła umieli wydmuchnąć lśniącą barwami tęczowemi bańkę, bawiącą oczy... a nic niemówiącą do duszy.
Sprawiedliwe-li są losy i sądy? Nie wiem — ale pojedynczy człowiek ma-li co w sobie, czegoby w spuściźnie nie wziął z przeszłości, i w ogólnym rachunku idzie-li o to, kto śpiewał, jeśli pieśń w porę zabrzmiała?
Dziś i mogiły Bojarskiego niéma już na Powązkach, i z jego papierów wysnuło się tyle nitek, utkało tyle kobierczyków i kobierców, że one przeszły na własność tych, co je na krośnach nowych rozpięli.
Requiescat in pace!

KONIEC TOMU II I OSTATNIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.