Od kolébki do mogiły/Tom II/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Fenomenalną u nas jest rzeczą spotkać szlachcica, któryby z piéniędzmi się obchodzić i robić je umiał.
Talentu tego nie miało nigdy rycerstwo polskie, ale zato mieniem szafować i lubiło i potrafiło pięknie i poczciwie. Tak samo jak Bernard, wierzyli wszyscy w Opatrzność i dlatego sami byli nieopatrznymi.
Wszędzie jednak spotykają się wyjątki, i takim był pan Jan Paweł Zbrzydowski, który na przekór dziejom, wywodził się od Zebrzydowskich i mniemał ich rodu i krwi potomkiem.
Wistocie miał coś w sobie ich natury niespokojnéj, gwałtownéj, niecierpiącéj nad sobą przewagi, rwącéj się do przedsięwzięć trudnych.
Syn rodzica, który mu zostawił po sobie pomierne szlacheckie mienie, Jan Paweł za zadanie życia wziął sobie rodzinie swéj dawną świetność przywrócić. Nie pojmował tego inaczéj, jak naprzód robiąc piéniądze.
— Na majątku i na worku opiéra się wszystko — powiedział sobie — i od młodych lat cały się oddał robieniu grosza.
Rzecz to pewna, że gdy się kto duszą i ciałem odda jednemu, gdy cel postawiwszy przed sobą, dąży i zmierza ku niemu nieprzerwanie, wytrwale — zawsze wkońcu nabędzie wprawy w dobijaniu się do niego i zdobyć coś musi.
Pan Paweł Zbrzydowski czy Zebrzydowski, dochodząc do lat pięćdziesięciu, mógł sobie powiedziéć, że dokonał co zamierzał. Z dwóch wioseczek doszedł do posiadania kilku kluczów dobrze rządzonych i intratnych, obracał kapitałami znacznemi, miał dwie fabryki, mnogie po wsiach przemysłowe przedsiębiorstwa, słowem na swój czas uchodził za najwytrawniejszego spekulatora i robił piéniądze szczęśliwie.
Dziś typ podobny nie jest już tak bezprzykładnym; naśladownictwo innych, utarte drogi, wyrobione jaśniejsze pojęcia, wielu popychają do robienia piéniedzy, a fama aureolą ich przyozdabia, głosząc jako zasłużonych krajowi obywateli. Dawniéj niemal się trzeba było uniewinniać spekulując, dziś się tém wszyscy chwalą.
Pan Jan Paweł był wyjątkową postacią i w opinii nie stał wysoko. Zarzucano mu, że z sumieniem zbyt łatwo wchodził w kompromisy, że grosz dla niego był bóstwem i wszystkiém, że — jak się wyrażano — sprzedałby rodzonego brata.
Na te wszystkie złośliwe sądy nie odpowiadał Zbrzydowski, ani dbał o nie; był nadto zajęty, ażeby mógł dawać im ucho i troszczyć się tém, co o nim po świecie głoszono.
Robił piéniądze i wkońcu stało się to namiętnością, robił je często na spółkę z ludźmi, o którychby się w innym razie nierad był ociérać. Zaledwie jeden interes był rozpoczęty, szukał już drugiego, aby nie próżnować; miéwał ich po kilka na głowie, a wychodził ze wszystkich zwycięzko i to mu dodawało ochoty do podejmowania coraz nowych. Szukał z tego chluby, że widział tam piéniądz i spekulacyą, gdzie nikt inny ich nie dostrzegał.
Życie Zbrzydowskiego było niezmiernie czynne, ruchliwe, niezmordowaną pracą zajęte. Rodzinę miał na wsi, we wspaniałéj rezydencyi po-książęcéj, nabytéj tanio, wyrestaurowanéj umiejętnie i oszczędnie. Dla interesów mnogich trzymał oprócz tego dom w Warszawie, miał tu kancelaryą i przesiadywał czasami w mieście, ale rozrzucone i rozgałęzione przedsiębierstwa niemal ciągle zmuszały go podróżować. Rzadko się mógł dłużéj zatrzymać i spocząć na wsi lub w mieście.
Można było, widząc wchodzącego do salonu p. Pawła, poznać w nim zaraz jednego z tych ludzi, co czasu nie mają i ważne zajmują w społeczeństwie stanowisko, lub przynajmniéj sądzą, że je zdobyli.
Niepiękny, twarzy brunatnéj i plamistéj, z czołem pomarszczoném i nizkiém, zbudowany krzepko, dosyć otyły, w obejściu się pańsko-rubaszny i niemyślący o przypodobaniu się nikomu — Jan Paweł miał w sobie coś z Nababa, coś z amerykańskiego spekulanta, który w piéniądz tylko wierzy. W kołach arystokratycznych, do których rad się wciskał, raziła jego zbytnia poufałość ze wszystkimi i stawianie się na równi z tymi, co w nim widzieli tylko szczęśliwego dorobkowicza.
Krzywiono się na niego, wyśmiéwano na stronie; ale to była potęga finansowa, człowiek który i pożytecznym bardzo i szkodliwym téż mógł się stać gdy chciał — musiano więc żyć z nim na dobréj stopie, choć przyjaciół nie miał i nie zdawał się zbyt tęsknić za nimi.
Pomiędzy innemi domami, do których Zbrzydowski uczęszczał, był i hrabiostwa Zygmuntowstwa, bo lubił się obracać w tych sferach, do jakich zdawało mu się iż liczyć się miał prawo. Oni go nigdy nie potrzebowali, bo rządzili się szczęśliwie, a stary hrabia, pilnie strzegąc zachowania majątku, robienia go nagwałt nie miał na celu.
Zwykle gdy Zbrzydowski kogo zaszczycił odwiédzinami, o czém inném mówić nie umiał, tylko o tém co w sercu miał i w głowie — o sobie, o swoich spekulacyach, o majątku, kłopotach, nawale pracy i olbrzymich przedsiębiorstwach. Lubił chwalić się tém, a przycinać innym, co tracili majątki, co nie mieli tego geniuszu tworzenia z niczego, jakim on się chlubił.
Słuchano go w milczeniu i niekiedy tylko hr. Zygmunt pozwolił sobie lekkiego przycinku, który Jan Paweł w żart obracał.
Jednego tedy wieczora, gdy Zbrzydowski, wedle swojego zwyczaju, zabawiał hrabiostwo narzekaniami, wyrwało mu się i to, że potrzebował bardzo człowieka zdolnego a sumiennego, któryby zarazem pełnić mógł obowiązki sekretarza osobistego i kasyera.
— Ale gdzie tu dziś znaléźć człowieka zarazem zdolnego i takiéj nieposzlakowanéj uczciwości, któremuby można czasem krociami leżące kapitały powierzyć i być spokojnym? Będzie poczciwy, to razem głupi i przez głupotę szkodę wyrządzi, a przebiegłego i sprytnego strach użyć, bo każdy z nich przewrotny.
Hrabina, któréj nagle przyszedł na myśl Bojarski, spojrzała na męża.
— Mnie się zdaje, Zygmuncie — rzekła do niego — iż my kogoś znamy, co i bardzo jest zdolny, a bezinteresowny i poczciwy aż do przesady.
Hrabia odgadł o kogo chodziło.
— Tak — dodał — zdolności znakomite, poczciwość zdumiéwająca, ale nie zdałby się tam, gdzie idzie o interesa piéniężne, o których niéma wyobrażenia.
— Ale ja nie potrzebuję go do pomocy w interesach, bo temi sam się zajmuję wyłącznie i do nich się nie daję wtrącać nikomu — odezwał się Zbrzydowski. — List napisać, którego ja myśl podam, i pilnować kasy... więcéj nic. Miéć oko na subalternów przytém... to wszystko... to wszystko. Specyalisty nie wymagam, nawet buchalteryi zbytniéj nie cierpię, byle wydatek był zapisany. Idzie mi o to, abym nie potrzebował się obawiać być oszukanym.
— Pod tym względem człowiek, o którym mówi żona moja — dodał hrabia — byłby niezawodnie najlepszym w świecie stróżem. Niemniéj jednak zdaje mi się, że literat, poeta do kasy się nie zdał.
— A! poeta! daj go katu! — zamruczał Jan Paweł. — Przyznaję się, że mam wstręt do tego rodzaju ludzi. Są powszechnie niedołęgami, marzycielami. Z drugiéj jednak strony redakcya listów na témby zyskała. Któż to jest? — zapytał Zbrzydowski, obracając się do hrabiny.
Hrabina Marya zwolna zaczęła rozpowiadać dzieje Bernarda; odmalowała charakter, użaliła się nad położeniem, ale wcale nie myślała namawiać na to Zbrzydowskiego, aby się starał ściągnąć do siebie Bojarskiego. Jéj saméj teraz zbliżenie tych dwóch ludzi wydawało się niezbyt właściwém, a nawet niemożliwém.
Tymczasem spekulant słuchał z uwagą wielką, główną wagę przywiązując do charakteru, uśmiechając się z naiwności i bezinteresowności, unosząc nad ofiarnością człowieka.
— I nie głupi przytém, powiada pani hrabina? — dodał wkońcu.
— O! wcale nie można mu odmówić zdolności — potwierdziła pani domu. — Głowa otwarta, nauki wiele, pisze bardzo ładnie, drukował nawet rzeczy parę.
Miéć za sekretarza człowieka który drukował — uśmiechało się Janu Pawłowi; a przytém ta nieposzlakowana zacność, poczciwość, to bezpieczeństwo, z jakiém mu klucze można było powierzyć...
Hrabia Zygmunt, choćby był rad usłużyć Bojarskiemu, znajdował pomysł żony conajmniéj dziwnym — i wkońcu śmiać się zaczął z niego.
Zbrzydowski przeciwnie, nad wszystko ceniąc charakter i poczciwość, powtarzał, że dlatego jednego gotów był człowieka wziąć, na inne niedogodności zamykając oczy. Uparł się wkońcu, aby hrabina swego protegowanego mu przysłała, bo się z nim obciął rozmówić i zapoznać.
— Choćby pomiędzy nami do żadnych nie przyszło układów — dodał — korona mu z głowy nie spadnie, gdy się zemną zapozna. Któż wié? Niech pani hrabina mi go przyszle.
Po wyjściu Zbrzydowskiego, hrabia Zygmunt posprzeczał się trochę z żoną, zpowodu jéj chęci narzucenia Bernarda takiemu człowiekowi, jak Jan Paweł.
— Jak można ich sprządz z sobą? nie rozumiem!
Hrabina jednak napisała kartkę do Bojarskiego i przesłała liścik polecający, z którym miał stawić się w kancelaryi Zbrzydowskiego. Tłumaczyła w kilku słowach, dlaczego to uczyniła i radziła spróbować przynajmniéj, czy się nie uda znaléźć tu miejsca, wielkiéj pracy niewymagającego, a mogącego dać byt spokojny.
Bojarski nie mógł dobrze zrozumiéć o co tu chodziło, do czego się miał zobowiązać; lecz nie mając nic lepszego, przyjął z wdzięcznością wezwanie.
O naznaczonéj godzinie, wdziawszy surdut jedyny, który jeszcze mógł światło dzienne wytrzymać, Bernard poszedł do znanego sobie domu Zbrzydowskich na Krakowskiém. Kancelarye mieściły się na piérwszém piętrze, były rozległe, pracowało w nich dużo młodzieży, lecz z wielkiém zaniedbaniem i oszczędnością, bez żadnego przepychu je urządzono. Zbrzydowski umyślnie im nadawał tę powierzchowność niewykwintną, utrzymując że wszelki zbytek pachnie ruiną, prędzéj lub późniéj.
Bernard znalazł go w gabinecie, także wcale niepokaźnym, przy starém biurku, zajętego pisaniem brulionu jakiegoś listu, z którym sobie rady dać nie mógł.
Spojrzawszy na bladego, mizernego, znękanego, ale z twarzą pogodną i spokojem przychodzącego Bernarda, Zbrzydowski, który się chlubił tém, że w lot poznawał ludzi, znalazł się niespodzianie wobec zagadki. Takiego rodzaju człowieka nie znał. Była to dla niego księga nieznanemi charakterami pisana.
Musiał, zpod brwi naprzód przypatrzywszy się człowiekowi niezrozumiałemu, namyślać się, jak ma mówić do niego.
— Pani hrabina Marya poleciła mi pana — odezwał się po chwili. — Wistocie potrzebuję kogoś.. komubym mógł zaufać i któryby mnie zastąpił ale pan podobno miałeś dotąd inne zupełnie zajęcia.
— Tak — odparł Bojarski — mojém powołaniem były literatura i nauczycielstwo. Nie jestem pewien, czy panu prezesowi potrafiłbym usłużyć (zwano pana Pawła prezesem). Nie wiem nawet dokładnie, o co idzie.
Prezes się uśmiéchnął.
— Samo z siebie — rzekł — wynika, że nauczyciela nie potrzebuję, a literatura jest dla mnie rzeczą dosyć obojętną; ale hrabina zaleca mi pana jako nadzwyczaj sumiennego człowieka, i o to mi téż idzie przedewszystkiém.
— Pan prezes zechce mi powiedziéć może i okréślić, jakie byłyby moje obowiązki — zapytał Bernard.
Zbrzydowski się namyślił.
— Naprzód pomoc w mojéj korespondencyi; potém straż nad kasą, a wrazie mojéj niebytności nad rachunkami i wypłatami. Wyjeżdżam często.
— Co do form rachunkowych i trzymania ksiąg, do tego nie jestem wcale usposobiony — odparł Bernard.
— Nie wymagam form, ale jaknajprostszego zapisywania wydatków — mówił daléj prezes. — Idzie mi głównie o to, abym był spokojny, że nie będzie nadużycia.
— Ne mogę na to panu dać innéj rękojmi, nad słowo uczciwego człowieka — rzekł Bojarski — ale niestety, nie jestem mu znany.
— Hrabiostwo ręczą za pana — przerwał prezes.
— Ile godzin zajętych będę spełnianiem mojego obowiązku? — zapytał nieśmiało.
Pytanie to trochę zachmurzyło prezesa. Nie obrachowywał się tak ściśle ze swoimi oficyalistami i nie lubił, aby oni nadto się obwarowywali. On sam pracował dniem i nocą, wymagał téż, aby mu każdy stawał na zawołanie.
— Trudno mi będzie na to panu odpowiedziéć — odezwał się. — Niepodobna ściśle trzymać się godzin. Ja sam czasem nic nie robię, a niekiedy pracuję noc i dzień.
— Ja zaś — przerwał Bojarski — zmuszony będąc przyjąć obowiązki, które właściwie z powołaniem mojém nie są w żadnym stosunku, muszę choć kilka godzin swobodnych zastrzedz dla siebie, abym i nie zapomniał czego się uczyłem i.... pracował téż daléj.
— I tych godzin wolnych miéć pan będziesz aż do zbytku — rzekł prezes kwaśno — tylko niepodobna zgóry oznaczyć, kiedy przypadną. Musisz się pan spuścić na mnie, że go pracą nie przeciążę.
Zamienili jeszcze słów kilka.
Zbrzydowski widocznie trwał przy tém, aby Bojarskiego pozyskać sobie.
W rozmowie ujął go swą prostotą, zrobił na nim wrażenie prawego człowieka. Skutkiem tego i prezes, który z innymi oficyalistami swymi lubił odegrywać rolę raczéj przebiegłego i chytrego, z Bojarskim postanowił okazywać się zawsze surowym, ścisłym i przedewszystkiém uczciwym.
Szło mu o to, aby nowy oficyalista szanował go i cenił.
Ponieważ ani Bernard się nie napiérał do téj posady nowéj, lękając się trochę, ani prezes chciał okazać, że go potrzebował, umowa nie poszła łatwo. Bojarskiemu potrzebne było mieszkanie dla niego, dla Tomcia i dozorczyni, o co nie czyniono trudności; o pensyą nie targował się prezes, ostatecznie jednak wniósł, aby półroczna próba wzajemna stanowiła o przyszłości.
Bernard dłużéjby się wahał i namyślał, gdyby nie Tomcio i nie biéda w domu; upokorzało to go sekretarstwo przy dorobkowiczu, ale ubóstwo ma swe wymagania. Zresztą nie wiązał się na wieki, bo wciągu tego półrocza mógł szukać czegoś stosowniejszego i znaléżć.
Umowa więc nastąpiła tymczasowa.
Żegnając nowego sekretarza, prezes zdobył się na zręczny frazes, w którym wyraził nadzieję, iż bliższe poznanie zjedna mu serce i przychylność Bojarskiego.
Rozeszli się tak, nie czując sympatyi dla siebie. Bernard również może lękał się tego pryncypała nowego, jak on swojego pomocnika. Stosunki jednak Bojarskiego z domem hrabiów, u których dorobkowicz chciał być w estymie, zapewniały mu pewne względy.
Tydzień czasu miał Bernard na przeniesienie się do nowego mieszkania, urządzenie i objęcie stanowiska, potrzeba było pokazać papiery, ściągać książki i w myśli pożegnać się z temi swobodnemi chwilami pracy, w których nie podlegał nikomu.
Nie bolało Bojarskiego to, że miał nad sobą mieć zwierzchnika, lecz że tracił wolność, do któréj przywiązywał wielką wagę dla pracy.
Wprzód jeszcze, nim nadszedł termin zajęcia miejsca, Bernard stawił się prezesowi dobrowolnie, ofiarując pomoc, jeśliby jéj potrzebował. Wistocie niewiele tu było do czynienia. Korespondencya pana Pawła wielkiego wysiłku umysłowego nie wymagała.
W końcu tygodnia przyszło zdawanie kasy, odbiór kluczów, właśnie to, do czego prezes przywiązywał największą wagę, a czego się Bojarski najbardziéj obawiał. Krocie te, za których zachowanie brał na siebie odpowiedzialność, niepokojem go przejmowały.
Musiał więc jaknajdrobnostkowszych wymagać instrukcyj i znudził trochę Zbrzydowskiego, usiłując siebie od późniejszych wymówek zabezpieczyć.
Zaraz potém prezes, któremu się to bardzo często trafiało, nagle powołany został interesami i wyjechał, zostawiając po raz piérwszy klucze nowemu sekretarzowi.
Mówiliśmy już, że kancelarye Zbrzydowskiego dosyć wielu oficyalistów wymagały. Bojarski znalazł się pośród ludzi nowych, mało wykształconych, a zazdroszczących mu téj posady zaufania. Jedni usiłowali zbliżyć się do niego, dla wybadania, drudzy niechętném patrzyli nań okiem, a wszyscy potrosze rachowali na to, że literat sobie nie da rady i że się go wprędce pozbędą.
Roboty nie było wiele. Mógł siedziéć z książką, a przychodzący, nieznajomi, nie utrudzali go rozmowami. Wieczorem wracał do swoich dwu pokoików, przy których sekretarzowa miała dwa dla siebie i Tomcia; bawił się trochę z dziécięciem i próbował wrócić do dawnych zajęć.
Choroba jednak, troski, zmiana położenia, obawy jakie ona budziła, myśl ciągle zaprzątnięta odpowiedzialnością, kasą, pryncypałem, tak oddziałały na niego, że uczuł się zupełnie niezdolnym wzleciéć w te sfery, w których dawniéj przemieszkiwał.
Był po przebyciu tego przesilenia jakby innym człowiekiem. Ochota i zapał w nim ostygły. Przerzucając stare swe szpargały, dziwił się, znajdując w nich jakby człowieka nieznanego i między tym samym a sobą — przepaść.
Słusznie czy nie, przypisywał to w początku skutkom choroby, która wycieńczając organizm, osłabiła ducha.
Ale owładnął nim smutek, bo mu się zdawało, że postradał młodość, zapał i że już ich nigdy nie odzyszcze. Teraz wiec istotnie nie zdał się może na nic więcéj, tylko na takiego posłusznego oficyalistę, pilnującego kluczów i stylizującego obojętną korespondencyą.
Wszystkie mrzonki dawne o życiu jakże były daleko, jak ono się przedstawiało ogołocone z ideału, biedne, nieznaczące, bezsilne! Pocieszało go jedno tylko, że będzie mógł wychować Tomcia i z niego zrobić to, czém sam już być nie mógł.
Prezes po kilku dniach powrócił i natychmiast powołał sekretarza i kasyera do siebie. Potrzeba mu było zdać szczegółowo sprawę z najmniejszych rzeczy, zaszłych podczas jego niebytności.
Bernard wywiązał się z tego z pedantyczną ścisłością i prezes, choć tego nie dawał poznać po sobie, był zupełnie zaspokojony.
Nazajutrz było mnóstwo listów do pisania, a i te wypadły szczęśliwie dla Bernarda.
Początek więc zapowiadał tu jeżeli nie świetną i nie zaspokajającą wymagań egzystencyą, to przynajmniéj bardzo znośną.
A co ją czyniło dla Bernarda przyjemniejszą, niż się spodziéwał, była to na jego benefis odegrana komedya prezesa. Pan Paweł wszędzie, gdzie tylko mógł, patetycznie się popisywał z surową moralnością w interesach. Mówił o niéj aż nadto, głosił ją do zbytku i to powinno było Bojarskiego uczynić nieufnym, gdyż dowiedzioną jest rzeczą, że ludzie się zawsze popisują z tém, czego czują że im braknie. Tchórz sławi swą odwagę, kłamca prawdomówność, człek próżny udaje skromnego, a przewrotny chce się okazać poczciwym.
I prezes, który w interesach nie był wcale nieposzlakowanym, chętnie korzystając z każdéj nadarzonéj sposobności zysku, choćby trochę z krzywdą ludzką, przed Bernardem pozował na bardzo surowego Katona.
— U mnie piérwsza rzecz w interesie — powtarzał głośno — strona moralna. Jeśli pod tym względem najmniejsza zachodzi wątpliwość, wolę się wyrzec zysków, ale w sumieniu zostać czystym.
Bernard, słuchając tych wyrazów, bynajmniéj nie wątpił, iż z głębokiego pochodziły przekonania, i bywając u hrabiostwa Zygmuntowstwa, sławił téż swojego pryncypała z téj cnoty.
Hrabia Zygmunt słuchał, ale milczał.
Czulszy i bliższy stosunek pomiędzy sekretarzem a panem prezesem nie wyrobił się przy lepszém poznaniu. Ze strony pana Pawła widoczném było, że chciał sobie pozyskać Bojarskiego, a ten byłby się rad przywiązał do niego, lecz jakaś warstwa chłodu ich rozdzielała. Szanował prezesa Bernard, ale pokochać go nie mógł.
Zbrzydowski znalazł w swym oficyaliście ideał, o którym marzył. Niewiele czasu było potrzeba na to, aby o jego prawości, uczciwości, bezinteresowności nabył przekonania. Mógł mu ślepo powierzyć wszystko. Listy były aż nadto pięknie i poprawnie stylizowane; prezes wyjeżdżał tedy kiedy chciał, bawił, ile mu się podobało, bo nie miał troski najmniejszéj o skarby swoje, a był pewien, że rozkazy jaknajściśléj zostaną wykonane.
Że zaś o ten spokój głównie mu chodziło, Bernard, który mu go przynosił, był dla niego nieocenionym człowiekiem.
Wszystkich małych dogodności, jakie mógł uczynić Bojarskiemu prezes, chętnie i z łatwością, uprzedzając żądania, starał mu się dostarczyć. Pensyą po miesiącu już sam dobrowolnie powiększył. Mieszkanie rozszérzono, aby Tomcio miał gdzie pobiegać.
Cała kancelarya prezesa była już przekonaną, że Bojarskiego nic w świecie ztąd wysadzić nie zdoła i nadskakiwała mu, jako faworytowi, którego jedno słowo ważyło wiele.
Zdawała się więc jasno zarysowywać przyszłość; ale Bernard pozostał smutnym. W tém życiu, pozbawioném troski o chléb powszedni, brakło żywiołu, coby je dla niego znośném uczynił.
Mechaniczne zajęcie odrętwiało umysł. Gdy prezesa nie było, zajęcia się mnożyły i nie dawały ani chwili spoczynku; gdy powracał, powoływano do niego w godzinach różnych, niespodzianych, a praca umysłowa stawała się niemożliwą.
Tych miłych wieczorów, jakie za życia matki spędzał Bojarski w towarzystwie przyjaciół, jedno z nim mających zadanie, tych rozpraw o zadaniach sztuki, o metodach, o nowych prądach, o zjawiskach w piśmiennictwie — tych marzeń poetyckich, które osładzały najczarniejsze godziny — brakło Bojarskiemu.
Rzadko bardzo przyszedł kto do niego z dawnych znajomych. Grochowski się zjawiał, więcéj pewnie dla podwieczorku, niż rozmowy. Żardyński ociężał nieco i wieczorami wychodzić mu się nie chciało, a w dzień Bernard był zajęty. Muliniec przychodził raz na kilka tygodni; pannę Henrykę spotykał tylko na ulicy czasami.
Za ludźmi i za światem, którego oni byli przedstawicielami, Bernard niewymownie tęsknił. Nie miał się czém odżywić, a czuł to teraz najdotkliwiéj, że wymiana myśli z równymi sobie jest człowiekowi równie niezbędną, jak czytanie.
Piotruś Grochowski często się w tym przedmiocie odzywał:
— Bo to, mówcie sobie co chcecie, książki są jak siano, pożywne, ale dlatego bydełku świeżéj trawy, a nam żywéj rozmowy potrzeba.
Piotruś téż téj trawy spożywał daleko więcéj niż siana, i gdy nie pisał na rogu stołu pośpiesznie, aby grosz zarobić, gawędził niezmordowanie.
Oskarżali go niektórzy, iż w rozmowach kradł cudze myśli i obracał je na swój pożytek, z czego się śmiał sam, nie zaprzeczając, lecz powtarzając Molierowskie: Je prends mon bien, partout où je le trouve.
Bijąc się z tém, jakieby teraz zatrudnienie literackie najstosowniejszém było, przy zajęciach ciągle go od pracy odrywających, Bojarski przekonał się, że poszukiwanie materyału rozsypanego, do jakiéjś pracy erudycyjnéj, byłoby najwłaściwszém.
Począł się grzebać w dziełach historycznych, wracając do obrazu literatury, w najobszérniéjszém jéj znaczeniu, do życia duchowego narodu.
Nie mówił o tém nikomu. Zamknął się w sobie, zbiérał notatki, lecz przy tych suchych szczątkach przeszłości, jeszcze niespojonych myślą żadną, rozgrzać się nie mógł. Pozostał smutnym, przybitym, wykolejonym.
Twarzy bladość, wzrok jakby obłąkany, roztargnienie jakieś przypisywano przebytéj chorobie; przyczyną jednak istotną zmiany był raczéj stan ducha.
Bernard pytał się często sam siebie, czy poszedł za radą ojca, który mu nakazywał być posłusznym powołaniu? Ono go ciągnęło gdzieindziéj, ale wymagania życia, chléb ten powszedni, bez którego obejść się nie można, siérotka którą trzeba było wychowywać, ofiarę czyniły konieczną.
Bojarski próżno się krzepił, dźwigał, otrząsał z ogarniającego go smutku — tryb życia nowy jakby ołowianą nad nim ciążył atmosferą. Musiał liczyć, zapisywać, kontrolować, wyprawiać listy, słuchać instrukcyj — a to wszystko razem po dniu czczym i zajętym sprawami, w które duszy wlać nie było można — odbiérało siłę i ochotę do życia.
Uśmiéch Tomcia wieczorem orzeźwiał go na chwilę, lecz i chłopak ten smutne myśli przywodził.
Możnaż było przewidziéć, jakie będzie jego powołanie i czy na za niém pójść zdoła? Z dziecka nic jeszcze wyczytać, oprócz ciekawości i żywości, nie było można.
Wprawdzie sekretarzowa znajdowała go cudownie pojętnym, ale ona się tak przywiązała do niego, że jéj sercu macierzyńskiemu wierzyć nie było można.
Bernard postrzegał, że jeżdżenie na kiju reprezentującym konia i ubiéranie się po wojskowemu, zapowiadało rycerskie usposobienie.
Miałżeby Tomcio zostać sławnym wodzem?
Myśl ta najmniéj się opiekunowi uśmiechała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.