Od kolébki do mogiły/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W parę miesięcy potém całkiem inaczéj urządził się Bojarski. W tym samym domu, w którym mieszkał na drugiém piętrze, było parę pokoików do najęcia. W nich pani sekretarzowa, która dozorowała niegdyś Klarę, podjęła się zamieszkać razem z Tomciem. W ten sposób opiekun miał go ciągle na oczach. Wprawdzie odebrać go z restauracyi od grubéj jéjmości i dziewcząt, które go psuły i okarmiały, nie było łatwo, ale należało myśléć o przyszłości, bo piérwsze wrażenia są dla dziécięcia na całe życie drogoskazem. Bernardowi ciężko było dla Tomcia całe zaprowadzać gospodarstwo, ale mu jéjmość wyrachowała, że z nią razem niewiele ono będzie kosztowało; — służąca z tego samego piętra, przychodząca parę razy na dzień, starczyła do pomocy sekretarzowéj.
Bojarski podawnemu stołował się u swojéj przyjaciółki, aby dozorczyni Tomcia nie przyczyniać kłopotu; powracał powoli do zwykłego trybu życia, rwał się z potrzeby do pracy jeszcze goręcéj, aby zarobić dla dziecka i dla siebie; ale pomimo najusilniejszego starania, aby się jaknajmniéj odrywać od stolika, pokusa brała często zajrzéć do małego siérotki i zobaczyć, co się z nim dzieje. Bernard miał już całe plany wychowania osnute w głowie, był pewien, że zrobi z tego dziécięcia wychowaniem racyonalném razem a serdeczném znakomitego człowieka.
Zarazem, jak ci wszyscy, którzy kochać i przywiązać się do kogoś potrzebują, a cel sobie znaléźć w życiu, Bojarski począł sercem przylegać do Tomcia.
Chłopaczek był zepsuty pieszczotami matki, podrażniony tém co wycierpiał, zaledwie na świat przyszedłszy; ale główkę miał otwartą, naturę do kochania i przywiązania się skłonną. Z dziecinną łatwością w pamięci jego zatarło się wspomnienie matki; sekretarzowa potrafiła pozyskać go sobie. A że nie miała nic do czynienia, oprócz odmawiania pacierzy, pończoszki i pieszczenia dziecka, po całych dniach się niém zajmowała, rozmawiała, bawiła się, nie spuszczała go z oka ani na chwilę. Bernard po drodze, idąc na miasto, wpadał na drugie piętro na chwilę, zawsze coś przynosząc Tomciowi, a gdy dziecko wybiegło przeciw niemu, usadowiło się na kolanach, poczęło mówić, śmiać się, pieścić, sam nie wiedział jak, dawał się zatrzymać urokiem tego szczebiotania i uśmiechu.
Tomcio się stał rywalem nauki, bo teraz myśli jego dzieliły się miedzy wychowańca a pracę. Czytał co tylko mógł o pedagogice, rozmyślał i daleko wprzód nim można było rozpocząć nauczanie, obmyślał systemat, z jakim ma do niego przystąpić.
Ciężar stał się zarazem pociechą.
Przyjaciele Bojarskiego, przyznając jego złotemu sercu największe cnoty, obawiali się wszakże tego brzemienia, które na siebie tak ochotnie wziął Bernard. Ci co zdala na to patrzyli, nie umiejąc sobie wytłumaczyć takiego dobrowolnego poświęcenia, szeptali cicho, podejrzywając biédnego o bliższy stosunek do dziécięcia, niż był wistocie. O plotki podobne nie dbał Bojarski wcale.
Tymczasem troski życia coraz mu się dotkliwiéj czuć dawały. Tomcio i jego dozorczyni kosztowali drugie tyle, co sam Bojarski, niekiedy więcéj nawet. Potrzeba było koniecznie zarabiać, aby wystarczyć.
Encyklopedya szła kulawo. Piérwsze tomy, jak to się u nas dzieje zwykle, znalazły mnogich abonentów, ale wkrótce potém liczba ich topniéć zaczęła i zmniejszać się coraz. W Niemczech i innych krajach można z pewnością na to rachować, że kto wziął tomów parę, dzieła skaléczonego, niemającego wartości gdy nie jest pełném — nie porzuci, choćby niezupełnie był niém zaspokojony. U nas niéma prawie przykładu prenumeratorów, umiejących wytrwać do końca. Z encyklopedyą stało się, jak z innemi tego rodzaju przedsiębiorstwami: tysiące abonentów naprędce zeszły na seciny, a i te zwolna szczuplały.
Pan Teofil trwał jeszcze w silném postanowieniu dojechania do końca, przewidując że całe dzieło potém drogo sprzedawać się będzie mogło, ale koszta go zastraszały. Na spółpracownikach naprzód się niepowodzenie odbiło. Bardzo skromne honorarya zmniejszono jeszcze, sam plan dzieła zagrożonym był, bo pan Teofil, nie dbając o to, że głowa z ogonem nie będzie w zgodzie, gotów był obcinać i skracać. Bojarski, który wagę do dzieła przywiązywał, piérwszy musiał ofiarę uczynić dla niego, zrzekając się części honoraryów.
Piotruś Grochowski, który dał się wciągnąć téż do encyklopedyi, dowiedziawszy się o tém, wpadł do niego z gwałtownemi wyrzutami.
— Wszystkim nam psujesz interesa, chléb odbiérasz — wołał, biegając po poddaszu. — Księgarz traci, ale gdyby był zarobił, czyby się z tobą podzielił? To jego rzecz zyskiwać, lub za pomysł niewczesny pokutować. My żyć musimy. Takiego pana Teofila resztki, gdyby nawet upadł, więcéj będą znaczyły, niż to co ja i ty przez całe życie zarobimy. Pal ich... licho — dodał — kiedy ty chcesz mrzéć z głodu; ale ciebie jako przykład bezinteresowności nam wskaże pan Teofil i zmusi, abyśmy i my na ołtarzu oświaty złożyli naszę kromkę suchego chleba. Ja ci tylko to powiem — skończył podrażniony Piotruś — że więcéj do żadnéj zbiorowéj roboty, w którą ty palce umoczysz, nie chcę należéć. Szanuję cię i wielbię, kocham i weneruję, ale ty żyjesz powietrzem, a ja choć serdelka i kawałka chleba potrzebuję na śniadanie.
Bojarski tłumaczył się, uniewinniał, lecz nic to nie pomogło.
Encyklopedya chyliła się do upadku. Potrzeba było nagwałt szukać roboty. Bojarski z tą obojętnością człowieka, który jest pewnym tego co ma w duszy i żadną pracą nie czuje się poniżonym, byleby jéj uczciwie dokonał, brał co się tylko nawinęło, począwszy od tłumaczeń rzeczy, które przekładu nie były warte, aż do artykułów dziennikarskich, które dzień zaledwie pożywszy, marnie przepadały.
Żardyński, dla którego nie miał tajemnic, wyrzucał mu to, jako z godnością poważnego pracownika nie licujące, a wyczerpujące siły.
Ale cóż było robić?
Gdy encyklopedya zaczęła iść coraz słabiéj j powolniéj, Bernard podjął się napisania historyi powszechnéj, którą miał z najlepszych i najświéższych dzieł obcych kompilować. Nie mogło być mowy o studyach źródłowych — ale i téj łatwéj pracy chcąc uczciwie dokonać, utopił się w ogromie obrobień, monografij, notat ściąganych z tego, o czém zasłyszał.
Historyi téj objętość była ograniczoną liczbą arkuszy; sumienie jednak wymagało nieco rozszérzonego wykładu. Księgarz odwoływał się do umowy; Bernard wiec część znaczną musiał dać darmo, byle dzieła nie zepsuć.
Czas schodził na takich darmochach dla sumienia; ale Bernard, gdzie szło o nie, nie umiał żadnych czynić ustępstw: wolał spełnić ofiarę.
Skutkiem podjęcia się wychowywania Tomcia, w końcu roku kasa nietylko była wyczerpana, ale maleńkie dłużki zaczynały się pokazywać na horyzoncie. Bojarskiemu czasu nie stawało na to wszystko, czego się podejmował, tak iż nad cztéry do pięciu godzin nie sypiał, resztę nocy spędzając za stolikiem. Czuł się niekiedy potém jakby osłabionym i znużonym, ale najczęściéj praca zbyteczna rodziła w nim rodzaj gorączki, która nie dawała uczuć wyczerpania.
Aby odpędzić sen, pił kawę lub herbatę i temi sztucznemi środkami, nerwy podbudzającemi, trzymał się napozór. Zarobek byłby zresztą nieskończenie większy, gdyby nie charakter Bojarskiego. Znano jego talent, żywość z jaką rzecz przedstawiał, gdy nią był przejęty; artykuły jego trafiały do przekonania, bo z przekonania wypływały. Często więc usiłowano go pozyskać, gdy szło o ważniejszą jaką sprawę.
Ale Bojarski piérwszego lepszego wymagania, choćby mu na wagę złota mogło być opłacone, nie przyjmował i dopóty się nie podjął pisać, dopóki się nie przekonał, że cel był uczciwy i jego pojęciom się nie sprzeciwiał.
— Cóżbym ja wart był? — odpowiadał zimno gdy nalegano. — Wprostbym się mógł nazwać najemnikiem, gdybym podejmował się jak żołdak za piéniądze służyć, nie pytając o sprawę. Jeżeli rzecz poczciwa i pożyteczna, to choćby krew za nią, nie atrament, przeléwać przyszło... ale jeżeli mi się wydaje podejrzaną, za nic w świecie nie podejmę się jéj poruszyć.
Komu po rozpatrzeniu się Bojarski raz odmówił pióra, ten już nie miał poco iść do niego.
— To jedno mnie ratuje — mówił spokojnie znajomym — inaczéj wołałbym drwa rąbać, a piórobym porzucił.
Stosunki Bernarda w tym czasie, o którym mowa, nie polepszyły się wcale. Znał wiecéj ludzi, ludzie go znali lepiéj, ale przyjaciół miał niewielu. Prawdomówność mu ich odbiérała.
Pochlebiać nie umiał nikomu, a im kogo kochał więcéj, tém natarczywiéj starał się go nawracać, gdy widział w błędzie.
Gniéwano się na niego... znosił to cierpliwie; podawano mu późniéj rękę do przejednania... przyjmował ją.
Powierzchowność zamęczonego pracą nieustanną Bojarskiego, nie przemawiała zanim. Przedwcześnie zaczął starzéć, zaniedbywał się nieco; zatopiony w myślach, zapominał o wszystkiém. Filozoficzne zaniedbanie czasem go w salonie czyniło aż do zbytku dziwaczną postacią.
Uprzejmy dla wszystkich, z sercem najlepszém, nie miał jednak w obejściu się z ludźmi tych form uniżonych, pokornych, które jednają miłości własne. Czuł się niezależnym, równym wszystkim; nie imponowało mu ani bogactwo, ani stanowisko; miał cywilną odwagę niekłamania się zbytnio nikomu. Czyniło go to niewygodnym, a przy otwartości zbytniéj, czasem strasznym. Nie zapraszano go téż wcale, a gdzie się zjawił, choć przyjmowano sympatycznie, nie nalegano o zawiązanie bliższych stosunków.
Dla pospolitych ludzi miał i tę wadę, że się zawsze kimś opiekował. Nie dla siebie, ale dla innych potrzebował pomocy i prawił o obowiązkach, o których ludzie nieradzi słuchają.
W tym czasie, oprócz Tomcia, spadł na niego ciężar drugi niespodzianie.
Tak zwany Skórka, autor pięknego poematu z życia ludu i wielu bardzo udatnych pieśni, które wówczas popularnemi się stały, dzięki muzyce, jaką do nich dorobiono, lat kilka przeżywszy, prawie się nie wytrzeźwiając, popadł w ciężką, nieuléczalną chorobę. Były to początki tego straszliwego delirium tremens, z którego uléczyć prawie niepodobna.
Towarzysze hulanek i rozpusty, gdy legi na strychu, prawie do jednego pierzchnęli. Nie było to skutkiem ich złego serca, ale słabości. Nie mieli środków ratowania go, a widok chorego nerwowych i wyniszczonych życiem gorączkowém przyprowadzał niemal do szału.
Jeden, najmłodszy, cztérnastoletni, rozpuszczony jak oni wszyscy chłopak, przez uwielbienie dla mistrza pozostał przy jego barłogu. Lecz i ten był ubogim i oprócz czuwania, żadnéj ulgi nie mógł przynieść biédnemu Cyganowi.
On piérwszy, z wieścią że Skórka dogorywa opuszczony, przybiegł do Bojarskiego, o którym słyszał, choć osobiście go nie znał, i zaklął go na wszystko najświętsze, aby ratował wielkiego poetę.
W takich razach nie potrzeba było wysiłków, by skłonić Bernarda do braterskiéj pomocy. Był on rzeczywistego talentu Skórki gorącym wielbicielem, ubolewał zawsze nad tém, że się on tak zwalał i upadł. Zdawało się mu, iż przyszła chwila nietylko ratowania człowieka, ale sprowadzenia go na drogę inną.
Wszystko co miał zabrawszy z sobą, pobiegł natychmiast z chłopakiem, który go prowadził, płacząc, na owo straszliwe poddasze, gdzie Skórka na podłodze, w koszuli jednéj, wychudły, tarzał się w strasznych boleściach naprzemiany i straszniejszych może jeszcze zdrętwieniach.
Zaledwie rzuciwszy okiem na te nieszczęśliwą ofiarę umysłowéj aberacyi jakiéjś i szału, Bernard musiał, sam tu nic nie mogąc radzić, biedz po lekarza, a że wiedziano o życiu, nałogach i chorobie Skórki, niełatwo było skłonić kogo, aby szedł radzić tam, gdzie zdawało się że żadnego nie było ratunku, bo w chwilach oprzytomnienia Skórka dopominał się wódki i zaléwał nią znowu.
Szpital, pilny i ostry dozór nad człowiekiem już sobą niewładnącym, był jednym środkiem wątpliwego ocalenia. Bojarski musiał biegać, aby wyjednać przyjęcie do niego, swoim kosztem chorego przenosić, płacić za piérwsze jego potrzeby i wymodlić dla niego opiekę zwierzchności domu chorych. A że sam już do ostatniego grosza wydał, że jemu i Tomciowi nie było za co kopić powszedniego chleba, musiał restauratorkę tymczasowo uprosić, aby żywiła ich wszystkich.
Choroba Skórki trwała kilka tygodni; zdawała się nawet dawać nadzieję uléczenia; ale siły były wyczerpane i Cygan, niewiadomo jakim sposobem dorwawszy się w szpitalu spirytusu, nim się dobił.
Poecie, którego imię znane było wszystkim, którego pieśni cowieczora brzmiały przy fortepianach, możnaż było nie sprawić pogrzebu, któryby choć litość i współczucie poświadczał?
Bojarski pobiegł zbiérać składkę na pogrzéb, na trumnę, na zakupno grobu... Byłby sam zastąpił miłosierdzie publiczne, wstręt czując do takiéj żebraniny, ale grosza już nie miał przy duszy, a sprzedać nie było co.
Książki kupują się drogo, ale biada tym, co je sprzedawać muszą! Dla handlarzy stają się one makulaturą; a zresztą Bernard miał tylko takie, bez których obejść się nie mógł.
Gdy po całym dniu biegania za tym groszem, którego tak dostać trudno, tam gdzie go najpilniéj potrzeba, powrócił Bernard do swego poddasza, miał jeszcze siły tyle, aby posłać po sekretarzową, oddać jéj zebraną składkę, wytłumaczyć o co chodziło, obmyśléć co z Tomciem ma zrobić, dopóki pogrzebu nie dopilnuje — i padł na łóżko, czując że jakaś niemoc i zbłąkane myśli zapowiadały mu chorobę.
Od téj chwili postradawszy przytomność, Bernard wcale już nie wiedział, co się z nim działo. Śnił że biega żebrząc, że chwyta ludzi co go odpychali, że się oburza i płacze, że pada i podnosi się. Potém przyszedł sen czarny, z błyskami zamiast marzeń, i świat, życie, poczucie siebie znikały.
Gdyby nie pani sekretarzowa i nie stróż Fafuła, który piérwszego lepszego przyprowadził doktora, a potém gdyby nie rozchodząca się po mieście pogłoska o niebezpiecznéj chorobie Bernarda — niktby mu z pomocą nie przyszedł.
Dnia tego, gdy grzebano poetę za grosz przez niego uzbiérany, Bernard leżał w strasznéj gorączce, nie poznając nikogo, sam, opuszczony, zapomniany, i dopiéro nad wieczór znalazł się lekarz, wróciła sekretarzowa, zaczęto myśléć o chorym.
Po wszystkich szukając szufladkach i zamknięciach, w których piéniędzy choć trochę spodziéwała się znaléźć, stara jéjmość nie wydobyła z nich nad kilka miedziaków. Srébrny zégarek potrzeba było zastawić, aby piérwszym zadosyć uczynić potrzebom.
Zgłosić się nie wiedziano do kogo; położenie było rozpaczliwe. Jedna restauratorka brała je do serca, ale ona do wielkich ofiar środków nie miała. Mowa już była o szpitalu, gdy wypadkiem dowiedział się hrabia Zygmunt o chorobie i opuszczeniu Bernarda.
Żardyński, który wiedział o stosunkach Bojarskiego z tym domem, sam poszedł do hrabiny. Znajdowała się tam przypadkiem i matka Gwalbertka, którą los biédnego nauczyciela syna poruszył. Obie panie natychmiast złożyły więcéj niż było potrzeba i posłały choremu siostrę miłosierdzia. Hr. Zygmunt pojechał do swego lekarza, a ten był jednym z piérwszych ówczesnych stolicy, i skłonił go, aby się natychmiast zajął Bojarskim i do wyzdrowienia go nie opuszczał.
Gdy po kilku dniach zupełnéj nieprzytomności piérwszy raz oczy otworzył chory i zobaczył u łóżka siedzącą zakwefioną, ze smutną twarzą zakonnicę — nie mógł długo zrozumiéć, co się z nim stało, gdzie był.
Mówić i pytać mu zakazano. Osłabionym był straszliwie. Usnął po chwili.
Przyjście do zdrowia niełatwém było i prędko nie mogło nastąpić, ale piérwsze potrzeby domu zaspokojono, chory miał opiekę, a gdy sekretarzową wezwano do hrabiny Maryi, gdy opowiedziała jéj, co było przyczyną choroby i jakie życie prowadził ten biédny ofiarnik — rozpłakała się słuchając jéj wielka pani... Szacowała go zawsze, ale nie znała go jeszcze dosyć.
Ze wszystkich ust brzmiały pochwały dla człowieka, lecz zmieszane z politowaniem nad niepraktycznością jego. Nawet hr. Zygmunt sądził go surowo.
— Bardzo piękny charakter, głowę trzeba przed nim skłonić, ale wiekuiście wymagać będzie opieki nad sobą. Nie umié żyć, nie umié sobie radzić, bierze na siebie więcéj, niż podołać może. Poświęcenie jest piękne, ale ma granice. W dawnych czasach było mu zostać zakonnikiem, a z pewnością zostałby apostołem, misyonarzem wzorowym.
Inni wyrażali się ostrzéj jeszcze i gniéwali niemal, ośmiészając biédnego Bernarda.
Gdy cokolwiek sił odzyskał Bojarski, naprzód zapytał o swego Tomcia. Był on trzymany osobno, choć się do tego, którego tatkiem nazywał, napraszał. Siostra Salomea nie życzyła sobie zbytnich wzruszeń i dziecinnéj swywoli przy chorym, który spoczynku potrzebował; ale Bojarski wkońcu tak prosił i nalegał, żeby mógł siérotkę zobaczyć, że mu ją przyprowadzono.
Rozpłakał się, ściskając malca, który rzucił mu się na szyję. Miał jego jednego na całym świecie.
Odtąd każdego dnia choć na pół godziny wymówił sobie, aby mu Tomcia przyprowadzano i to go odżywiało, gdy szczebiotania jego się nasłuchał.
W początkach nie pytał o to, zkąd się wzięły piéniądze na kuracyą i potrzeby domu; wkońcu jednak przyszła mu o to troska. Zawołał sekretarzowéj i nieśmiało począł ją badać.
Nie taiła przed nim, że musiała się udać do hr. Maryi i że ztamtąd przyszła pomoc chętna i serdeczna. Bojarski uważał ją za pożyczkę i gdy tylko zdołał pisać, uparł się podziękować za nią, upewniając że dług ten spłaci, jak tylko wyzdrowieje. Gdy raz cokolwiek się mu polepszyło, niezużyte siły młodości prędko potém do odzyskania zdrowia pomogły. Tęsknił za pracą, ale mu jéj nie dozwalano. Siostra miłosierdzia siedziała jeszcze na straży i z łóżka się nawet podnosić nie dawała.
Wyprosił u niéj sobie, żeby mu choć potrosze czytać dozwolono, robił ukradkowo notatki, a przez resztę dnia rozmawiał z siostrą Salomeą, bawił się z Tomciem i układał przyszłe plany pracy.
Niestety, dosyć przedłużona choroba pozrywała węzły i zobowiązania. Księgarz, który wydawał jego historyą powszechną, zmuszony terminem, wziął Grochowskiego do jéj ukończenia. Encyklopedya, przerwana niby tylko i zwleczona, nigdy, nigdy się już nie miała ukazać więcéj. Jasne źródła pracy, z których czerpał Bojarski, gdy go nie stało, musiały szukać ludzi coby go zastąpili. Miejsca były zajęte... Wszystko to jemu było jeszcze zakrytém, ale dla przyjaciół widoczném. W chwili uzdrowienia miał się znaléźć wobec najtrudniejszego w świecie problemu — wyszukania zajęcia.
Naostatek po trzech miesiącach już wstał, chodził, siostry Salomei nie potrzebował; ale zima trwała właśnie i doktór mu z domu się ruszać nie dozwalał. Chcąc wrócić do robót przerwanych, musiał prosić o pośrednictwo Piotrusia, który przyszedł na wezwanie kwaśny i nierad z tego, co go tu czekało.
— Mój drogi — odezwał się Bernard, witając go — chciałem cię prosić, abyś mi był pomocą. Sam z domu wyjść nie mogę, może będziesz łaskaw pośredniczyć między mną, a wydawcą historyi.
Piotruś poprawił okulary.
— Cóż ja ci tu pomogę? — odparł, mrucząc. — Wydawca nie mógł czekać na twoje niepewne uzdrowienie przez tyle miesięcy, bo abonenci narzekaliby na zwłokę. Musiał dokończenie oddać komu innemu. Winy w tém niéma.
Nie przyznał się Grochowski, że sam ten dalszy ciąg wziął na siebie. Bernard pobladł, ale nie rzekł ani słowa.
— A z encyklopedyą co się dzieje? — zapytał.
— I o tém nie wiész? — odparł Piotruś. — Dalszy ciąg odroczony ad calendas graecas, ale to poprostu znaczy, że z niéj już nic nie będzie.
Bojarski przeszedł się po pokoju. Były to dwie podpory jego życia. Potarł czoło blade i westchnął.
— Nie wiész gdzieby robotę jaką znaléźć można? — nieśmiało zapytał.
— Ja sam na nią poluję — westchnął Piotruś. — Nie wiem.
Po chwilce milczenia Grochowski przybrał ton Mentora i zaczął przyjacielowi dawać nauki, jak miał na przyszłość życie ułożyć, aby się stało możliwém.
Radził powrócić do lekcyj.
— Prawda że pan radca Emil, który ma „ząb” do ciebie, popsuł ci sławę i wystawia cię, jako niebezpiecznego człowieka; ale znajdziesz pomimo to godziny po pensyach. Zostawiłeś wszędzie po sobie pamięć dobrą.
Po téj rozmowie, Bojarski coraz się bardziéj zaczął niecierpliwić, aby mógł wyjść z domu. Chciał naprzód podziękować hrabiostwu, potém choć spróbować zastukać do kilku redakcyj, wostatku zaś choćby już lekcyj szukać po pensyach.
Zasiłek, jaki mu udzielili hr. Zygmuntostwo, już się wyczerpywał. Za nic w świecie o nowy nie byłby prosił Bernard. Nie pojmował tego, aby sumienna praca mogła nie znaléźć zastosowania, zwłaszcza gdy ona gotową była zwrócić się, gdzie tylko uczciwie i godziwie dało się ją skierować.
— Wolałbym marzyć i śpiéwać — mawiał — uczyć się, badać, tworzyć coś; ale kiedy nie można, z rezygnacyą będę to robił, co muszę, nie mogąc tego cobym chciał.
W redakcyach powitano bladego konwalescenta ze spółczuciem, ale odkładając znalezienie zajęcia, wymawiając się tém, że się zobowiązano względem innych.
Na list do niego pisany p. Teofil odpowiedział ofertą dykcyonarza, który wydać zamyślał, naznaczając za wykonanie cenę tak śmiészną, że nawet Bernard, niewymagający wcale, przyjąć jéj nie mógł. Nie czuł się téż stworzonym na leksykografa.
Po kilku dniach wędrówek od drzwi do drzwi, Bojarski powrócił do domu niespokojny. W szufladce było zaledwie kilka rubli, Tomcio gwałtownie potrzebował trzewiczków i ciepłéj sukienki. Daléj codzienny wydatek na kuchnię, drzewo. Zkąd było wziąć na to wszystko?
Postał czas jakiś przed otwartą szufladką, podumał, rzucił się na kanapę, i znalazłszy otwarte na stole Montaigne’a „myśli,” zatopił się w ich czytaniu.
— Teraz pora — mówił w duchu — aby się w to wdała Opatrzność!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.