Od kolébki do mogiły/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od kolébki do mogiły |
Podtytuł | Z Życia Zapomnianego Człowieka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Encyklopedya, ogłoszona prospektami, rozpocząć się już miała, Bojarski był najlepszéj myśli. Dla niéj odmówił lekcyj Gwalberta; ale, gdy w tymże czasie hrabina Marya, czynnie się zajmująca szkółkami wiejskiemi, dała mu znać, że je otworzyć zamyśla — porzucił wszystko, aby zbiedz na wieś i pomódz do ostatecznego ich zorganizowania.
Był w swoim żywiole...
Wprawdzie suknie miał bardzo wynoszone i wytarte, buty nie eleganckie, bieliznę jeszcze macierzyńską, bardzo praniem nadwerężoną; na ulicy wyglądał mniéj niż skromnie i niktby w nim nie domyślił się człowieka nauki, mającego w świecie pewne stanowisko i imię — ale nigdy może w duszy nie czuł większéj pogody, w umyśle swobody, w sumieniu spokoju większego z dopełnionych obowiązków.
Był szczęśliwym.
Szkółki nowe, lud, wioska, wszystko co tam było do zrobienia, pożytek jakiego się spodziéwał z rozszerzenia oświaty i moralności, bo te u niego schodziły się nierozdzielnie — wlały nowe życie w trochę miastem zmęczonego móla książkowego. Unosił się czasem nad zadaniem oświaty tak dalece, że mu był gotów wszystko poświęcić — całego siebie.
Jedna żądza nauki i własnego wykształcenia pociągała go z powrotem na poddasze, gdzie nań czekały rozpoczęte prace, do których także miał słabość. W przeciągu kilku tygodni, spędzonych w pustéj rezydencyi hrabiostwa, niezmiernie czynny, wszystkie szkółki zorganizował, plany nauk im pozakréślał, nauczycieli przysposobił, obiecanemi nagrodami usiłował ich zachęcić; sam także dając im przykład, godzinami siadywał z dziećmi, uczył alfabetu, starał się umysły uśpione rozbudzić, i gdy nareszcie do Warszawy powracać trzeba było dla encyklopedyi, wszystko mniéj więcéj było wprowadzone w życie, nakręcone jak zégarek i potrzebowało tylko czasu, aby wydało owoce.
Nigdy lepiéj o doskonałości przepisu ojca swego, aby dla ulżenia trudowi zmieniać zajęcia, nie przekonał się Bernard jak teraz, gdy po kilku tygodniach, spędzonych na wsi, do dawnych prac wrócił, z umysłem odświéżonym, z podwojoną ochotą, z siłą, jakiéj dawno nie czuł w sobie.
Powitali go tu znajomi i przyjaciele z ciekawością ludzi, którzy się przypatrują fenomenowi niezwykłemu, bo nikt sobie dobrze wytłumaczyć go nie umiał. Ten zapał do pracy, to pragnienie poświęcania się, zaparcia siebie, spartański obyczaj nawet dla najzacniéjszych wydawały się raczéj rodzajem manii, niż idealnym popędem.
Piotruś Grochowski uwielbiał go ale się z niego wyśmiéwał, profesor Żardyński obawiał się o niego, a panna Henryka niespokojna powtarzała:
— Wszystkich nas zawstydza, ale czy to podobna, aby wytrwał tak zawsze, zapominając o sobie, a żyjąc tylko dla drugich? To człowiek innéj epoki, który przyszedł zapóżno, czy zawcześnie.
Encyklopedya, przy najlepszych chęciach, staraniu i gorliwości Bojarskiego, szła nieosobliwie. Miał on w niéj udział czynny, ale nie rozporządzał planem i wykonaniem wedle swéj myśli. Na czele redakcyi stał człowiek bardzo zdolny, lecz niekoniecznie sumienny, któremu szło więcéj o pozory, o połysk, niż o wartość wewnętrzną dzieła. Pan Teofil z nim się godził zupełnie. Olśnić czytelników, obiecywać, a potém zbyć lada czém, zdawało się im nieuniknioném i jedynie praktyczném. Bernardem posługiwano się jak mułem, wkładając na niego największe brzemiona, a nie pozwalając mu rozporządzać się.
W posiedzeniach i naradach redakcyi nie było dobréj wiary. Bojarski mówił co myślał i o czém był przekonanym, inni zaś to, co im się zdawało dogodném.
Po piérwszych dniach pracy żywéj i wesołéj, nastąpiły troski, ciężar dał się uczuć... Bernard żałował w duchu, że się związał tam, gdzie nie mógł po swéj myśli nic zrobić. Życie popłynęło starém korytem. Jedynemi godzinami spoczynku i wytchnienia dla Bernarda były wieczory spędzane u hrabiostwa Zygmuntowstwa. Oboje państwo cenili go i lubili, sama pani rozprawiała z nim o literaturze, dawała mu książki, wciągała w dyskusye i wieczory przechodziły niepostrzeżenie. Bojarski byłby z chęcią przestawał w wolniejszych chwilach, znajdując dla umysłu hygieniczném odżywianie się rozmową, z ludźmi, którzy mu jego zdania za złe nie mieli, choćby się ono z ich własném nie godziło; ale bardzo prozaiczne postrzeżenie onieśmieliło go.
Postrzegł się Bernard raz, że na jego wytarte suknie, buty wątpliwych kształtów, ubranie zaniedbane, ubogie, choć czyste, służba hrabiostwa spoglądała jakoś szydersko. Raz nawet nowoprzyjęty sługa wahał się go zameldować i wpuścić, otwarcie się tłumacząc tém, że pan profesor... nie do salonów był ubrany. Bernard, dowiedziawszy się o tém, poddał surowéj krytyce garderobę swą, o któréj dotąd nie myślał.
Była ona w stanie opłakanym. Dosyć czysto utrzymywane suknie, i krojem i zużyciem kwalifikowały się na tandetę; bielizna ledwie się trzymała, wszystkie akcesorya ubioru nieszczęśliwie wyglądały. Bojarski, raz na to zwróciwszy uwagę, porównywając potém strój własny do Mulińca, do innych — musiał wyznać w duchu, że nazbyt się zaniedbał. Potrzeba było się odświéżyć, ale nie wiedział jak się wziąć do tego. Za piérwszém spotkaniem spytał o to Cezara.
— Dawno ci chciałem zrobić te uwagę, żeś się opuścił zbytnio, a że ludzie tak cię piszą jak widzą, należałoby na to radzić. Surdut się lśni na łokciach et caetera... Ale to rzecz najpospolitsza w świecie: dam ci adres mojego krawca.
— A nie mógłbyś mi powiedziéć co to będzie kosztowało, mniéj więcéj? — zapytał Bojarski.
Muliniec począł liczyć, ale nie byli jeszcze w połowie regestru rzeczy niezbędnych, gdy się Bernard za głowę pochwycił. Znajdował marnotrawstwem wyszafowanie takiéj sumy na tak zwane gałgany.
— Gdybym już mógł i chciał kilkaset złotych wydać, co nie jest mi łatwém — odparł — to wiész cobym zrobił? Codzień prawie potrzebuję słownika Lindego, obchodzę się pożyczanym, lub biegam zaglądać do niego. Wolałbym kupić słownik, toby mi daleko było milszém i użyteczniejszém, niż surdut i et caetera.
Muliniec śmiał się, pokładając na kanapie.
— Ale bez przyzwoitego ubrania nie możesz w przyzwoitych bywać domach — odparł — a bez ludzi i towarzystwa, sam to przyznasz, obejść się niepodobna.
— Niewątpliwie — westchnął Bernard. — Ale jakże tu na to wszystko starczyć?
— Najłatwiéjby ci to przyszło, gdybyś trochę dbał o zarobek, nie odrzucał lekcyj, nie myślał tak ciągle o dobru ogólném i nie poświęcał mu siebie.
Nie dał na to odpowiedzi Bojarski, bo to co czynił, zdawało mu się tak naturalném i konieczném, iż zmiany w postępowaniu nie dopuszczał.
Skutkiem jednak rozmowy i narady z Mulińcem było, że Bernard znalazł sobie partacza-krawczyka, razem z nim zrobił sumienny przegląd garderoby i oszczędnie bardzo, z pomocą jego, przedsięwziął restauracyą. Wypadła ona tak, że przez czas jakiś mógł znowu nie zwracać oczu na siebie zaniedbaniem, a o to jedno chodziło mu tylko.
Dla pracowitego Bojarskiego życie płynęło nadzwyczaj szybko. Gdy innym ono ciężyło i wydawało się nieznośnie długiém, jemu z piorunową szybkością ubiegały lata.
I przeszło ich tak kilka, bez żadnéj dotkliwie czuć się dającéj zmiany. Wszystkie ciężary i przykrości, do których zkolei nawykał Bojarski, mniéj mu dolegały, bo człowiek jest jak koń pociągowy, któremu gdy skóra zgrubieje pod chomątem, tarcie jego mniéj czuć się daje.
Ludzie téż z dziwactwem jego powoli się jednali, umiejąc tylko z niego korzystać.
Radzca Emil popsuł mu był sławę, wziętości jego w początkach zaszkodził, był przyczyną że się go obawiano, jako człowieka wątpliwych dążeń; lecz czas zaradził i na to.... Usilną, spokojną pracą, pogodą niezachwianą umysłu, charakterem którego prawości nikt nie mógł nic zadać, Bojarski się zrehabilitował w opinii. Ludzie nietylko mniéj stronili od niego, ale rady jego szukali i zbliżali się doń z poszanowaniem.
Godzono się na to, iż jest dziwakiem, ale szlachetne rysy téj ekscentryczności nie mogły być zaprzeczone.
Parę lat tak upłynęło, gdy jednego wieczora siedzącego przy lampie nad papierami, w ciszy poddasza, przerywanéj tylko czasem bieganiną szczurów, które tam gospodarowały — nadchodzący Fafuła w porze spóźnionéj zdziwił, oddając mu pomiętą karteczkę.
Przed kilku godzinami przyniesiono ją tutaj, ale Fafuły nie było, i teraz dopiéro mógł ją profesorowi doręczyć.
Kartka z początku wydała mu się niezrozumiałą. Pisana była ołówkiem, charakterem jakimś chorobliwą ręką kréślonym; podpis miała nieczytelny, i po długich odgadywaniach dopiéro domyślił się w nim Bojarski „nieszczęśliwéj Klary.”
Tak, ona to była podpisaną. Wiedział o niéj tylko, że wyszła za starego wojskowego, o którym mówiono, że miał być bardzo majętnym, wcale się więc o nią nie troszczył. Przez lat kilka nie słyszał o niéj wcale. Z kartki jednak można było miarkować, że gwałtownie potrzebowała pomocy.
Godzina była spóźniona, adres wskazywał uliczkę oddaloną. Bojarski się zawahał, czyby nie odłożyć do jutra odwiédzin, bo że miał wezwania nieszczęśliwéj usłuchać, w tém się nie wahał ani chwili.
W ogóle jednak zwlekać to co miał uczynić nie lubił. Noc była późnéj jesieni, miesięcz ta, chłodna... Poszedł do kasy naprzód, bo się domyślał, że piéniądze będą potrzebne. Znalazł w niéj sto kilkadziesiąt złotych wszystkiego. Ubrał się coprędzéj i Fafule polecając mieszkanie, poszedł.
Nie znając téj części miasta, w któréj uliczka wskazana położoną była, musiał dość długo błądzić i pytać, nim się dostał do kamienicy nad Wisłą, ogromnéj, brudnój, powierzchowności odrażającéj, widocznie na pomieszczenie bardzo ubogich lokatorów przeznaczonéj.
Na dole jéj był szynk, do którego musiał wejść Bojarski, dla rozpytania się o mieszkanie Klary.
Dziwnym trafem, który mu ułatwił poszukiwanie, w gospodyni szynku znalazł dawną sługę swéj matki, która go poznała. Wyszła ona za mąż i była teraz żoną utrzymującego szynk i gospodę dla nadbrzeżnéj ludności.
— Jak Boga kocham, pan Bernard! — zawołała pani Domicella, któréj Bojarski nie poznał, bo ją znacznie zamążpójście zmieniło. — A pan tu co po nocy robisz?
Otarła fartuchem stołek i podała mu go skwapliwie. Począł się rozpytywać Bernard, nie umiejąc nawet nazwiska Klary podać, bo je zapomniał. Gospodyni, palec do ust przyłożywszy, długo po głowie chodziła, nim się zaczęła domyślać, do kogo się to stosować miało.
— A, paniusiu kochany — odrzekła na piérwsze pytanie — żebyś wiedział, ile to tu rozmaitéj biédy i nędzy się mieści w téj kamienicy! Cała ona podzielona na małe mieszkanka tanie, a już kto tu zmuszony szukać przytułku, pewno nie z rozkoszy. Administrator hrabiego, do którego dom należy, ma co robić z tą gawiedzią. Powiadają że dom bardzo piękny dochód przynosi, ja tam nie wiem, ale to grosz łzami oblany. Strach, co się tu dzieje!
Domicella, przechodząc myślą pokolei lokatorów, których znaczna część u niéj się żywiła, wpadła naostatek na trzecie piętro, na którém parę izb już od kilku miesięcy zajmowała wdowa po jakimś wojskowym, z małém dziécięciem, kobieta bardzo nieszczęśliwa, opuszczona od wszystkich, chora i nieumiejąca znosić swéj doli.
Z opowiadania Bernard wniósł, że to mogła być Klara. Gospodyni ofiarowała się, mimo swéj tuszy, pójść na zwiady na trzecie piętro i dostać jeżyka.
Bernard tymczasem pozostał w gospodzie, z ciekawością się przypatrując ludziom, którzy tu znad Wisły przychodzili, ogrzéwali się i napowrót gdzieś niknęli, wynosząc się pocichu.br>
Po upływie pewnego czasu wróciła gospodyni, uwiadamiając Bernarda, że jéjmość ta, w któréj się on domyślał Klary, leży bardzo chora, mając przy sobie tylko jednę starą kobiétę... Zdawała się oczekiwać jakiegoś ratunku. Płacz i jęki słychać było z izby, w któréj leżała.
Bojarski poszedł natychmiast. Domicella dała mu dziéwczę, aby na schodach poświéciło.
O ile po nocy dojrzéć się tu dawało, okropny ten dom opuszczony, brudny, cuchnący, miał fizyognomią odrażającą, a atmosfera w nim odetchnąć nie dawała, dusząc wyziéwami zgnilizny wszelkiego rodzaju.
Właściciel, który dochody ciągnął z tego szpitala nędzy, bynajmniéj się nie troszczył o to, co nie zagrażało budowie, a może zrozpaczył, aby nędza tu mieszkająca z czystością i porządkiem zgodzić się mogła. Schody były oblepione błotem, ściany pomazane, zwilgotniałe i brudne, tynki opadały gdzieniegdzie, okna w korytarzach powybijane, napół pyłem zasute... Po kątach kupy niewynoszonych śmieci się walały. Im wyżéj, tém obraz tego opuszczenia stawał się jaskrawszy.
Stara, poobwiązywana płachtami baba, od któréj mocno wódkę czuć było, otworzyła Bojarskiemu. Napół uchylone drzwi z sieni dawały widziéć izbę pustą i ciemną.
Z drugiéj słychać było głos kobiécy, rozpaczliwy, gniewny.
— Kto tam? czegoś to drzwi otworzyła, Zamechowska?
Zmieniony głos ten dał jednak poznać Bojarskiemu, że znalazł tu Klarę. Nim się miał czas rozpytać staréj, głos ten sam począł ją wołać nagląco... Razem z nią szedł Bernard z bijącém sercem przez ciemny pokój do drugiego, w którym się świéciło.
Naprzeciwko drzwi, gdy się otworzyły, ujrzał na łóżku potarganém, pomiętém, rozrzuconém, do którego był przystawiony lichy stoliczek i stołek zarzucony gratami, flaszkami i garnuszkami.... tę, która niegdyś była Klarą i Astreą.
Poznać ją mógł ledwie, tak te lata strasznie zmieniły nieszczęśliwą. Wychudła, stara, z głową którą resztki już lśniących włosów w nieładzie otaczały, z oczyma wpadłemi, z czołem pomarszczoném, w kaftaniku brudnym, na koszulę narzuconym, siedziała z załamanemi rękami... obraz nędzy i rozpaczy... Wypłakane powieki krwawo były obramowane, usta spalone, wyschłe, popękane, otaczały zmarszczki przedwczesne. Z oczu, jakby zbladłych, ostatek siły błyskał gniewem i złością.
Na kolanach jéj uśpione spoczywało dziecko, trzyletnie może, w jednéj koszulinie podartéj, mizerne, chude jak ona, ale uderzające pięknością rysów twarzyczki, we śnie wypogodzonéj.
Ujrzawszy Bernarda, Klara obie ręce naprzód wyciągnęła ku niemu, potém niemi oczy sobie zakryła i nic nie mówiąc, ukazała wreszcie na uśpione dziecko.
Wybuchnęła płaczem niepohamowanym. Bernard stał jak przykuty, z sercem litością ściśniętém.
Stara, która go przyprowadziła, przyniosła stołek z drugiéj izby, bo tu nie było na czém usiąść. Okropny nieład nędzy i choroby panował w sypialni, zarzuconéj łachmanami z lepszych czasów pozostałemi.
W powietrzu czuć było lekarstwa, jedzenie jakieś skwaśniałe, wilgoć, zaduch, wszystkie miazmata, niosące z sobą chorobę i śmierć.
Klara długo mówić nie mogła; płakała i rzucała się namiętnie. Bernard szeptem łagodnym wzywał tylko, aby się uspokoiła.
— Widzisz, widzisz — poczęła — na com zeszła, do czego mnie ten niegodziwy szalbierz doprowadził. Bodaj go Bóg skarał na tamtym świecie! Okłamał mnie, złodziéj, rozbójnik! Nie miał nic, tylko to co pokradł, a za co go potém osądzili i w kajdany okuli, w których nędzne życie skończył. A ja z dzieckiem, bez kawałka chleba.... O żebraninie zpod Uralu musiałam tu się wlec. Patrz, co się ze mną stało! A tu i życia już nie mam, ani siły, ani zdrowia; a to dziecko — siérota... aniołek niewinny! O Boże mój! Żadna ludzka dusza się nad nim nie zlituje. Gdyby choć umarł razem ze mną, a nie męczył się na tym niepoczciwym świecie.
Mówiła łkając, przerywając przekleństwy, ręce łamiąc, chwytając wodę, stojącą obok w brudnéj szklance, aby nią spalone odwilżyć usta.
Trwało to długo. Nie dając sobie przerwać, coraz rozpoczynała nanowo narzekania na los swój i rozpacze... Wśród tych wykrzyków i jęków, dziecko, przywykłe do głosu matki, znużone spało ciągle.
Bojarski wkońcu przerwał jéj, starając się wlać otuchy trochę. Chciał się rozpytać o szczegóły, ale niczego dowiedziéć się nie mógł. Rozpoczynała mówić i natychmiast wracała do przekleństw i narzekań. Plątały się jéj myśli, słowa mieszały; zapominała się z kim mówi, schylała do dziecka... zatapiała w sobie... Boleść czyniła ją napoły obłąkaną.
Bojarski nie wiedział już, co począć. Spytał czy doktór przychodzi. Okazało się że jeden jakiś litościwy radził, nawiédzał i lekarstwa nawet dawał, ale ten zachorował i oddawna go już widać nie było. Tu zaś więcéj jedzenia, powietrza i spokoju było potrzeba, niż medykamentów.
W nocy dnia tego już nic poradzić nie mógł Bernard; dał trochę piéniędzy staréj, ażeby na dole kupiła jedzenia, jaj, mléka, bułek; ale Klara, dosłyszawszy, krzyknęła że to pójdzie na wódkę i że piéniądze przepadną. Na dole więc u Domicelli postanowił Bernard postarać się o pożywienie i zostawić na to piéniądze, a sam nazajutrz obiecał przyprowadzić doktora.
Klara nie podziękowała mu nawet, tylko nakazująco zaklęła, aby powrócił nazajutrz i nie dał jéj ginąć marnie, a nadewszystko jéj Tomciowi. Mówiąc to, przycisnęła usta do śpiącéj dzieciny, objęła ją rękami i tak ją porzucił Bojarski, wielką litością przejęty.
Sam dotąd, dzięki Bogu, nie potrzebując lekarza, Bojarski nie miał téż znajomych między medykami, oprócz jednego uczonego patologa, który był spółpracownikiem encyklopedyi. Nie tracąc czasu, choć godzina była bardzo późna, Bernard zaszedł do jego mieszkania, aby go sobie zamówić na jutro.
Strusiński — takie było nazwisko patologa — nie miał wielkiéj praktyki i nie bardzo się nią lubił zajmować. Pisał dużo o medycynie, robił doświadczenia, ale do chorych szczęścia nie miał. Zastał go téż w domu nad rozprawą jakąś Bernard i dosyć kwaśno był przyjęty, ale ostatecznie Strusiński pomocy swéj odmówić nie mógł i przyrzekł nazajutrz czekać na Bojarskiego, chociaż widać było, że to czynił z musu i niechętnie.
Rano, po nocy niespokojnie spędzonéj, Bernard już był u drzwi doktora i razem z nim poszli do kamienicy nad Wisłę. Strusiński na schodach wpadł w ogromną pasyą i gniéwny na ludzi, którzy domy tak zatrutego powietrza pełne wynajmowali, na władze miejskie, niepilnujące porządku i t. d.... zgóry słowem wyrzekł, że najzdrowszy człowiek w takiéj kloace zgnić musi.
Klarę zastali po wczorajszéj gorączce wieczornéj osłabłą, wycieńczoną, z głową ciężką i po niedawnéj wielomówności, milczącą, jakby osłupiałą.
Tomcio, przebudzony, bawił się na podłodze i na widok obcych przestraszony przypadł do łóżka matki, tuląc się pod jéj opiekę.
Strusiński, nachmurzony, począł badanie choréj, chociaż samo na nią wejrzenie nauczyć go mogło o stanie. W dzień jeszcze dobitniéj malowała się w twarzy, oczach, barwie skóry wypiętnowana choroba.
Lekarstw nie było co zapisywać; wskazał co jeść miała, głową potrząsł, niby chciał dodać odwagi, a w rzeczy okazał najwyraźniéj, że tu już nic niéma do czynienia.
— Najpiérwsza rzecz wynieść się ztąd conajprędzéj — rzekł do Bernarda. — Zdrowemuby tu było niedobrze, a cóż dopiéro wycieńczonéj i choréj.
Bojarski musiał się starać o mieszkanie. Ponieważ na sługę pijaczkę liczyć nie było można, opiekę tymczasową nad Klarą powierzył Domicelli, która przyrzekła pilnować choréj i karmić ją.
— Niech pani się uspokoi, spocznie — dodał po krótkiéj naradzie Bojarski. — Postaram się o to, aby mieszkanie wynaléźć lepsze i przeprowadzić ją jaknajprędzéj.
Mieli się żegnać i odchodzić, gdy Klara, jakby dopiéro przebudzona, podniosła głowę.
— Ze mnie już nic nie będzie — rzekła — dobiła mnie ta podróż. Chciałam się zwlec tu, pomiędzy swoich, czy téż kto nad sierotą się nie zlituje. Panie Bernardzie, czym ja tego warta, czy nie, ja ci dziecko oddaję. Zlituj się, nie porzucaj go!
Pochwyciła swego Tomcia, który się do niéj płacząc przytulił, i tak ją Bojarski porzucił.
— No — odezwał się Strusiński, który nie grzészył czułością — napytałeś sobie biédy! Kobiéta żyć nie może i nie będzie. Kto wié, zmiana życia na lepsze, jak się to często zdarza, gotowa tylko koniec przyśpieszyć. Zostanie ci na głowie dziecko. Cóż poczniesz?
Bernard poruszył zlekka ramionami.
— Nie wiém — odparł — to tylko pewna, że nie porzucę siéroty. Będzie to ciężar dla mnie — ale zawieść zaufania téj nieszczęśliwéj niepodobna. — Czy naprawdę — dodał po chwili — stan jéj za tak niebezpieczny uważasz?
— Ale ona cudem tylko miłości macierzyńskiéj żyje — rzekł doktór — o leczeniu i wykurowaniu mowy niéma. Godziny są policzone. Naprawdę nie wiem, czy ją nawet warto przenosić z tego domu, bo jéj to już nic nie pomoże.
— Ale ulży w ostatnich chwilach — szepnął Bernard.
Doktór nic już nie odpowiedział. Ofiarność Bojarskiego podziałała na niego i skłoniła do przyrzeczenia lekarskiéj pomocy, do nieco żywszego zajęcia się nieszczęśliwą. Czynił to więcéj dla współredaktora, niż dla jego protegowanej.
Bernard dnia tego prawie już nie mógł zajrzéć do domu. Potrzeba było wynaléźć dla choréj mieszkanie, a o to nie łatwo, gdy idzie o wprowadzenie chorego. Po maleńkich hotelikach obawiano się wrażenia, jakie śmierć i pogrzeb czynią odstręczając od nich ludzi; inne pomniejsze lokale nie miały sprzętów. Z największą więc w świecie trudnością ku wieczorowi dopiéro parę izdebek u ubogiego urzędnika mógł nająć Bernard, związawszy się najuciążliwszemi warunkami.
Nazajutrz miała się tam Klara przeprowadzić.
O zmierzchu już pośpieszał oznajmić o tém choréj i przygotować ją do przeniesienia się — gdy we drzwiach kamienicy postrzegł gromadkę ludzi i ruch jakiś niezwykły.
W sieniach spotkała go Domicella.
— Już po wszystkiém — zawołała, ręce załamując. — Niéma co myśleć o przeprowadzce, ino na cmentarz. Biédne kobiécisko zmarło. Ledwieśmy jéj dziecko ze skostniałych rąk wydobyć mogli.
To mówiąc, wskazała na drzwi szynku, w którym druga kupa ludzi otaczała Tomcia, zawiniętego w chustkę podartą, płaczącego i wyrywającego się dziewczynie, która go na kolanach trzymała. Na górze drzwi stały otworem, a pijana służąca gospodarzyła w łachmanach po zmarłéj pozostałych, usiłując się zaopatrzéć na drogę. Ciało biédnéj Klary leżało na łóżku, okryte brudném prześcieradłem.
Cudem tym, jaki często śmierć sprawia, twarz wychudzona i zbolała męczennicy przybrała wyraz spokoju i rezygnacyi. Zdawała się słodkim snem rozmarzoną.
Bernard stanął, szepcąc modlitwę, i całe dzieje biédnéj kobiéty przebiegły przed jego oczyma. Wszystko było skończone, tylko w spadku po wspomnieniach jemu pozostawała siérota. Bernard widział w tém wolę Bożą, nakaz Opatrzności, aby on nad nią się podjął opieki.
Chwilę postawszy przy zwłokach, zszedł pocichu nadół, aby się zająć pogrzebem, który trzeba było komuś powierzyć. Mąż Domicelli i rządzca domu podjęli się pomódz mu. Lecz co było począć z chłopcem?
Szynkarka z biédą obiecywała zatrzymać Tomcia dzień jakiś, dopókiby się co nie znalazło dla niego. Bernard natychmiast znowu biedz musiał szukać jakiéjś rodziny, coby siérotę przyjęła za opłatą.
Znużony, skłopotany, nie miał się nawet kogo poradzić. Szczęściem na myśl mu przyszła owa wdowa po urzędniku, którą dodał niegdyś Klarze do dozoru. Wiedział jéj mieszkanie na Starém mieście, przy znajomych, na komornem. Nie odkładając przeto na jutro, udał się niéj.
Ale na piérwsze słowo o dziecku, staruszka za głowę się pochwyciła.
Sama jedna, bez sługi, mieszcząc się przy obcych, stołując u nich, jakże się mogła podjąć téj opieki?
Trzeba się było wyrzec nadziei, aby tu się co dało zrobić; ale litościwa kobiéta obiecała przynajmniéj szukać, rozpytać, starać się o pomieszczenie siéroty.
Około północy, zamówiwszy trumnę i przypomniawszy sobie, że nie jadł przez cały dzień, Bojarski wpadł jeszcze do garkuchni, aby się tu czém posilić. Gospodyni już się go nie spodziéwała i lękała, czy nie zachorował.
Na widok wybladłego, zmęczonego, bez tchu już niemal Bernarda, jéjmość porwała się z krzesła w którém drzémała, aby coś znaléźć dla ulubionego swego gościa. Musiał się jéj tłumaczyć ze wszystkiego, a że na sercu miał troskę wielką, nie mógł jéj skryć przed nią.
Gospodyni plasnęła w szérokie dłonie.
— Jezusie nazareński — zawołała — a cóż pan poczniesz z tą siérotą? Niéma innéj rady, jak oddać do szpitala.
— Nigdy w świecie! — przerwał Bojarski. — Matka we mnie miała ufność, nie porzucę biédnego chłopca. Ale co ja z nim zrobię?
Podano tymczasem jakąś poléwkę zgłodniałemu i resztki pieczystego. Otyła jéjmość stała nad pożywającym i dumała.
— Ile on ma lat? — zapytała.
— Wygląda tak, jakby dwa skończył, a zaczął trzeci — westchnął Bojarski.
— Ja swoich dzieci nie mam — odezwała się po namyśle traktyerniczka — no, i choć kochałam zawsze dzieci, alem sobie z niemi nigdy rady dać nie umiała. Lecz mi tak żal pana, że tymczasem, póki się co lepszego nie znajdzie, gotowam wziąć chłopaka. Dziéwcząt jest dwie i nie jedna, to druga koło niego pobędzie. Tylko nie obiecuję nic, mój dobrodzieju, bo nie wiem czy dziecko do mnie, a ja do niego przystanę. Tymczasem choć z głodu nie umrze, bo co karmić, to mi będzie łatwo.
Nie mając nic lepszego do wyboru, Bojarski z wdzięcznością przyjął ofiarę.
— Za utrzymanie dziecka co pani sobie policzysz, z wdzięcznością uiszczę — dodał — to mój obowiązek.
Gospodyni się uśmiéchnęła tylko. Nazajutrz Tomcio z jednéj garkuchni przenieść się miał do drugiéj. Bojarski padł na łóżko, złamany trudem dnia tego i nie zbudził się, aż gdy Fafuła z wodą do drzwi zastukał.
Wszystkie porozpoczynane prace, nie wyjmując encyklopedyi z jéj korekturami, musiały dnia następnego spoczywać nietknięte. Bojarski, wyczerpawszy co miał, potrzebował piéniędzy dostać, pogrzebem się zająć, płacić za wszystko, a naostatek i płaczącego Tomka przeprowadzić do nowéj opiekunki jego.
Tu dopiéro i on i poczciwa jéjmość, co się ofiarowała tymczasowo przyjąć dziécię, mogli lepiéj się mu przypatrzéć.
Chłopczyk był piękny jak aniołek, ale wychudły, znędzniały, opuszczony czasu choroby matki, rozpieszczony przez nią niedorzecznie, zaniedbany — tak że począwszy od kąpieli, nakarmienia, posłania, odzieży, wszystkiego potrzebował. Po zmarłéj lepsze łachmany pozostałe schwyciła sługa, któréj szukać próżno było. Z téj spuścizny nędzy nie doszło nic rąk Bernarda, oprócz trochy papieru i rzeczy niemających żadnéj wartości. Dziécię brał tak jak nagie.
Ale że w wielkiém mieście wszystkiego dostać można, gdy kto szukać umié, a jéjmość, gorąco się zająwszy siérotą, równie jak jéj sługi obie, chciała okazać, że radzić potrafi, do drugiego dnia Tomcio miał koszulę, przyodziewek, obówie i na podłodze, w pokoju gospodyni, bawił się już najrozmaitszemi sprzęcikami, których mu dziéwczęta dostarczyły.
Wśród tego roztargnienia, przychodziła mu na myśl matka i wyrywał się z płaczem do niéj. Karmiono go, pojono, usypiano, kołysano i choć krzyczał, zwolna ułagodzono piérwszy żal, który z każdą godziną tracił siłę. Gospodyni siérotki prawie nie odstępowała. Bernard przyszedł popatrzéć i zadumał się. Nie czuł jeszcze całego ciężaru opieki, jaką wziął na siebie, ale wiedział, że w życiu jego ten nowy żywioł musi z sobą pewne przynieść utrudnienia.
Spadło to jak piorun, w chwili gdy znośnie się urządził i nie doznawał niedostatku. Dla dziecka trzeba było albo pracę powiększyć, albo własne zmniejszyć wydatki.
Na chwilę jednak nie pomyślał Bojarski, aby się mógł pozbyć siéroty i miłosierdziu publicznemu ją polecić.
Tymczasowo chłopiec został u staréj gospodyni; innego mu pomieszczenia Bernard znaléźć nie mógł.
Przybrana opiekunka nie mówiła wcale o pozbyciu się Tomcia; zajmował ją i poczciwém sercem zaczynała się przywiązywać do niego.
Wieść o tém, co spotkało Bernarda, przez doktora, przez wdowę, przez gospodynię, lokatorów domu w którym stał — rozeszła się pomiędzy jego znajomymi. On téż tajemnicy z tego nie czynił.
Zaczynali przychodzić ciekawi z zapytaniami; nikt pojąć tego nie mógł, ażeby obowiązku jakiegoś nie mając, przez miłosierdzie samo, człowiek z trudnością mogący zapracować na własne utrzymanie, miał się podjąć opieki nad dzieckiem cudzém...
Piérwszy Muliniec, dowiedziawszy się o tém, wpadł do Bernarda prawie gniéwny.
— Cóż to znowu głoszą? przyjąłeś dziecko Klary, téj co była tancerką? Gdzie? jak ci je narzucono? Godziłoż się....
Bernard usta mu zamknął.
— Posłuchaj — rzekł z powagą. — Postąpiłem może nierozważnie, biorąc na siebie odpowiedzialność i obowiązki, którym mi trudno bodzie podołać, alem się oprzéć nie mógł. Nie będę niczego taił przed tobą... Byłem dzieckiem, gdym się zakochał w Klarze, piérwszą i ostatnią miłością mojego życia. Stworzyłem z niéj sobie ideał, któremu rzeczywistość straszliwy kłam zadała. Wiész. Słyszałeś, jaki los spotkał tę kobiétę. Jeden krok fałszywy popchnął ją ku przepaści. Wyszła za mąż za jakiegoś łotra, została wdową z tém dziécięciem, bez grosza, bez sposobu do życia. Nie mając nikogo na świecie, przywlokła się tu z synaczkiem, ufając że ja może będę mu opiekunem. Skonała z tą nadzieją... Mógłżebym odepchnąć siérotę?
— Lecz cóż ty z nią poczniesz, na Boga miłego! — podchwycił Muliniec, rozgrzéwając się. — Myśmy wszyscy o ciebie samego troszczyli się, że rady z trudnością dasz własnemu utrzymaniu, potrzebom i zabezpieczeniu przyszłości.... Cóż teraz, gdy masz nowe brzemię, nowy obowiązek?... Jak temu podołasz?
Bernard stał zamyślony, lecz bynajmniéj nie zmieszany, ani strwożony.
— A pan Bóg? a Opatrzność? — odparł. — Możecie się z tego śmiać, jeżeli się wam podoba, ale ja wierzę w to, że są pomoce z nieba. Filozofowie mi powiadają, żem głupi, wyobrażając sobie pana Boga, mającego miliony światów i niezliczone ćmy istot w prawicy, iż troszczy się jednym takim pyłkiem, jak człowiek. Ale właśnie to jest Bożą wielkością i cudem Jego potęgi, że światy dźwiga i atomy, wszystko ogarnia, widzi i o wszystko się troszczy. Dla nas to niezrozumiale, ale dla Boga możliwe.
Skłonił głowę, mówiąc tu, a Muliniec z podziwieniem, w którém był odcień politowania, pochylił téż czoło, rozpostarł ręce i zdawał się mówić:
— Niéma na to ratunku! Marzyciel niepoprawiony!
Bojarski tymczasem, jakby sam mówił do siebie — dodał:
— Ja potrzebuję bardzo mało; chłopiec długo téż niewiele będzie kosztował. Gdy podrośnie, coś się znajdzie, zaoszczędzę, zbiorę. Mam kilka prac rozpoczętych. Sami mówicie, że dawniéj nic za nie płacić nie chciano, a dziś, choć źle, ale płacą. Jest więc postęp widoczny i można miéć nadzieję, iż im daléj będzie, tém lepiéj.
Miał-że się z nim sprzeczać i odejmować mu odwagę Muliniec?... Zamilkł.