Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy mogę raportować naczelnikowi?
— Mówcie — powiedziałem.
— Źle, naczelniku. Zdaje się, teraz rozumiem, skąd te napady i „przykrości“ chunchuskie.
Zbliżył się i już szeptem ciągnął dalej:
— Objeżdżam codziennie wszystkie nasze patrole. Dziś z rana, jadąc brzegiem Ho-Lina, aż tam — około nowych robót, usłyszałem tupot konia, szczęk podków o kamienie, a w chwilę później ujrzałem jeźdźca, szybko pędzącego w kierunku gór. Jeździec miał na sobie kurmę i czapkę chińską, lecz spodnie miał czerwone, buty z ostrogami i mały karabin. Jestem przekonany, że był to kawalerzysta japoński.
Zerwałem się, usłyszawszy to.
— Pewno pomyliliście się! — zawołałem.
— Nie, naczelniku! — odparł stanowczym głosem. — Mam dobry wzrok. Dziś właśnie postanowiłem tę kwestję zbadać, ponieważ dobrze pamiętam kierunek, w którym odjechał Japończyk, a wiem, że tam jest kilka małych folwarków chińskich, gdzie uprawiają pola makowe na opjum. Pojadę na wywiad.
— Kogo ze sobą bierzecie? — spytałem.
— Nikogo! — odparł. — Obawiam się, że młodzi żołnierze wygadają się przed Chińczykami, a wtedy spłoszą mi zwierzynę! Pójdę sam, nibyto na polowanie.
Namyśliłem się trochę i oznajmiłem, że pójdę z nim. Ucieszył się bardzo i zawołał:
— Raźniej mi będzie! Pokornie dziękuję naczelnikowi!
Wkrótce już przeszliśmy rzekę i zagłębiliśmy się w puszczę. Na błotnistej ścieżce, która ginęła w zaroślach, dojrzeliśmy ślady podków jednego konia.
— Ej, gdyby się tak zbliska trafił! — mruknął Łyświenko, oglądając ślady. — Nie wymknąłby się mi. A wtedy nie strzelałem, bo obawiałem się spłoszyć tego ptaszka. Niech się oswoi, to i tak dostanę go...
Szliśmy jeden za drugim, oglądając się po lesie i nadsłuchując. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Śpiewał gdzieś drozd; z głębi lasu dochodził nas stuk dzięcioła, szemrał i dzwonił strumyk na kamieniach.
Po długiej wędrówce przez puszczę ujrzeliśmy dwie fan-tze, otoczone polem maku. Kilku Chińczyków w żółtych kapeluszach słomkowych, podobnych do słoneczników, pracowało wśród dojrzewających główek maku. Zbliżyliśmy się, a Łyświenko zaczął się rozpytywać o ludzi, przejeżdżających przez osadę. Widocznie dostał ważne informacje, bo aż mu oczy zabłysły. Pożegnaliśmy Chińczyków i poszliśmy dalej. Wkrótce puszcza otoczyła nas ze wszystkich stron. Doszliśmy do miejscowości, gdzie las był rzadszy, gdyż był tu niegdyś pożar.
Idąc śród krzaków o kilka kroków za wachmistrzem, uczułem instynktownie na sobie czyjś wzrok badawczy. Nie zdążyłem jednak zrealizować tego wrażenia, gdy huknął strzał i Łyświenko z przekleństwem runął na ziemię, chwytając się za biodro. W okamgnieniu byłem już za drzewem i wyjrzałem. O kilkanaście kroków od siebie zobaczyłem kawalerzystę japońskiego, który wyrzucał z karabina nabój. Nie zdążył jednak dokończyć, gdyż przeszyty moją kulą potoczył się w gęstą trawę. Jednocześnie gdzieś od strony prawej gruchnął strzał i przez krzaki zobaczyłem drugiego żołnierza, pędzącego co koń wyskoczy. Był daleko, lecz posłałem mu parę kul z mego Henela. Przeszukałem miejscowość i znalazłem dobrego, osiodłanego konia, przywiązanego do drzewa. Przyprowadziłem go do Łyświenki. Już siedział na ziemi, ściskając rękami broczące krwią biodro. Obejrzałem go dokładnie. Nie wątpiłem, że wachmistrz miał strzaskaną kość. Z wielkim trudem udało mi się po opatrunku wsadzić go na siodło Japończyka i dowieźć do wagonu.
I jeszcze jeden człowiek odbył z Ho-Lin podróż do szpitala Czerwonego Krzyża. Była to trzecia ofiara, przepowiedziana wróżbami Dzwona.
W Ho-Lin komendę nad kozakami objął wachmistrz Szum, który przybył natychmiast z Udzimi.
Narazie działalność chunchuzów ucichła. W znacznym stopniu przyczyniło się do tego przybycie do Udzimi szwadronu dragonów, których przysłano tu na skutek doniesienia mego o zjawieniu się patrolów japońskich. Dragoni dokonali bardzo starannego wywiadu, przeszli za Kentei-Alin i dotarli aż do grzbietu Loje-Lin. Po drodze rozbili i rozproszyli znaczne bandy chunchuzów, powrócili potem w dolinę rzeki Mutan i jej brzegiem doszli do Ninguty, nigdzie jednak Japończyków nie wykrywszy. Po tej wyprawie cisza i spokój zapanowały na terenie prowadzonych przeze mnie robót. Chińczycy stali się karni, pracowali na wyścigi i nic nie zdradzało obecności bandytów, wnoszących więcej niepokoju i nieładu, niż niebezpieczeństwa.
Korzystając z tego, uczyniłem wraz z przybyłymi do mnie dawnymi kolegami-przyrodnikami, znajdującymi się w tym czasie w wojsku, kilka wycieczek do okolicznych lasów. Moi koledzy nie byli myśliwymi, więc nasze ekskursje miały całkiem pokojowy charakter. Jednak pomimo tego były bardzo interesujące.
Włócząc się po lasach mandżurskich, wykryliśmy szereg ciekawych okazów flory i fauny.
Na skraju niewielkiego bagniska, gdzie z każdej prawie kępy zrywały się bekasy i dubelty, jeden z moich przyjaciół zatrzymał się i zaczął się uważnie przyglądać zerwanemu krzaczkowi mchu. Długo oglądał go, aż nareszcie, zwracając się do nas, rzekł:
— Widzicie ten mech? Jest to bardzo rzadki rodzaj, spotykany tylko na północnych i południowych spadkach Himalajów, gdzie go nazywają „świętym mchem“. W botanice jest znany jako „Cassiope Tetragona“. Buddyści używają go do robienia świeczek ofiarnych, zwijając je z mchu, przepajając dla sztywności żywicą lub woskiem i dodając dla zapachu santalu, wanilji lub szafranu. Jest to palący się mech. Zapalony, tli się powoli i tak długo, aż się spali cały. Jest to naturalna hubka.
Wysuszyliśmy zerwaną roślinę przy ognisku, a później uczyniliśmy próbę. Od pierwszej iskry, wydobytej uderzeniem scyzoryka o jakiś kamień, mech zaczął się tlić i spalił się do końca.
Nazajutrz mój botanik, idąc głębokim, dobrze zacienionym wąwozem, schylił się i z radosnym okrzykiem wyrwał z korzeniem jakąś roślinę. Miała ona długie, wycięte liście, a gdy otrząśnięto ziemię z korzeni, poznaliśmy wszyscy, jaką roślinę mamy przed sobą. Korzeń miał kształt ściśle przypominający człowieka. Odróżniliśmy głowę, szyję, ciało z nogami i rękami. Był to czarodziejski korzeń azjatycki, nazywany po chińsku dżeń-szeng, po mongolsku fatił, po persku mandragora, a po łacinie Panacea Genseng.
Opisując swoje podróże po Syberji i Centralnej Azji w książkach: „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów“ i „W ludzkiej i leśnej kniei“, kilkakrotnie wspominałem o tej tajemniczej roślinie, tak starannie poszukiwanej przez lekarzy szkoły tybetańskiej. Spróbowaliśmy smaku dżeń-szenga, był ostro-pieprzny, jak imbir, i szczypał w język. Obszukaliśmy cały wąwóz i zbocza gór, ale drugiego okazu nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się więc sami, że poszukiwanie tej rośliny jest rzeczą trudną, a nawet niebezpieczną, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość spotkania się z drapieżnym tygrysem-zwierzem i tygrysem-człowiekiem, jeszcze bardziej drapieżnym i niebezpiecznym. Prawowierny zaś buddysta lub wyznawca kultu Lao-tze ma przed sobą jeszcze jedno spotkanie — ze złym demonem, broniącym czarodziejskiej rośliny.
Podczas tej samej wycieczki widzieliśmy jeszcze jedną osobliwość azjatycką, mającą wpływ na politykę ekonomiczną tak wielkiego państwa, jak Chiny. Brnąc przez gąszcz leśny, trafiliśmy na miejscowość, gdzie śród krzaków leżały zrąbane dęby. Leśne olbrzymy były powalone czyjąś nielitościwą ręką; leżały, rozrzuciwszy potężne ramiona-gałęzie, martwe, gnijące.
Z podroży po Sichota Alin wiedziałem już, co ma oznaczać ta potworna wprost zbrodnia, bezmyślna i okrutna. Objaśniłem to swoim kolegom. Pokazałem im, że na korze dębów rosły całe kolonje biało-żółtych grzybów. One to były przyczyną niszczenia dębów.
— Chińczycy — opowiadałem — od niepamiętnych czasów zauważyli, że na świeżo zrąbanych dębach wyrastają jakieś grzyby. Nazywają je „dębowemi“ albo „drewnianemi grzybami“. Są one bardzo smaczne, aromatyczne i wysuszone dają się długo przechowywać. Wkrótce stały się najulubieńszym przysmakiem Chińczyków. Żaden uroczysty, elegancki obiad nie może obejść się bez „dębowych grzybów“. Dla zadośćuczynienia wybrednemu podniebieniu smakoszów wyrąbano do XI-go wieku wszystkie lasy dębowe w Chinach właściwych. To barbarzyństwo jest tem bardziej bezmyślne, że na zrąbanym dębie już po czterech latach grzyby więcej nie rosną i drzewo bez żadnego dla ludzi pożytku ginie. Na granicy mandżursko-ussuryjskiej i koreańskiej, na obszarach, należących do Rosji, Chińczycy i Koreańczycy uprawiają ten sam barbarzyński przemysł. Widziałem duże przestrzenie lasów dębowych, zrąbanych dla tych krótkotrwałych plantacyj grzybowych. Widzimy tu przed sobą taką właśnie plantację i barbarzyństwo Chińczyków.
Moi znajomi dziwili się temu, niezrozumiałemu wprost, a bezwzględnemu szafowaniu dobytkiem społecznym przez naród o tak wysokiej kulturze. Istotnie, znalezienie objaśnienia takiej rozrzutności Chińczyków, niszczących naturalne bogactwa kraju, jest niemożliwe. Tymczasem rozrzutność ta doprowadziła lasy w rdzennych Chinach do zupełnego zaniku i oddała kraj w zależność od wrogo dla Pekinu usposobionych prowincyj kresowych lub od zagranicy. Zależność ta wyszła najaw np. wtedy, gdy od uderzenia pioruna w Pekinie spaliła się „świątynia Nieba“. Rząd cesarski Dao-Cynów nie mógł jej odrestaurować z braku odpowiedniego budulca. Koniec końców zarząd pałacowy musiał sprowadzić drzewo z Ameryki Północnej.
W parę dni później, odbywając dalszą wycieczkę na wschodnie spadki Tschan-Kwen-Zei-Lanu, przed zachodem słońca szliśmy ścieżką kamienistą, wijącą się brzegiem wartkiego potoku. Nagle uderzył nas przykry zapach, przypominający trochę pot koński. Zapach ten stawał się jednak coraz silniejszy i nieznośniejszy.
Przypomniałem sobie wtedy, że zapach ten znam z czasów mojej podróży konnej po Kaukazie, wzdłuż wschodniego wybrzeża Czarnego Morza od Noworosyjska do Batumu.
Opowiedziałem moim towarzyszom, że wtedy odnaleźliśmy przyczynę zapachu. Był to robak z rodzaju, o ile pamiętałem, „Yulus“; biało-różowy, długi na 10 centymetrów, żyjący wśród gnijących liści. Spostrzegłszy jakieś niebezpieczeństwo, Yulus wyrzuca z siebie kilka kropel płynu o bardzo silnym i przykrym zapachu, odstraszającym nieprzyjaciół, jakimi są dla robaka ptaki, krety i węże. Pamiętam, że odbywający ze mną część podróży po Kaukazie, dr. N. S. Abaza, opowiadał mi, że ptactwo ucieka od miejsca, którego zapomocą tych „gazów trujących“ broni Yulus. Mój przyjaciel i nauczyciel, prof. S. Zaleski znalazł około Adlera parę robaków i badał wydzielany przez nie płyn, poczem twierdził, że ma on skład chemiczny podobny do piżma. Ten płyn, stanowiący rezultat fizjologicznych czynności niektórych zwierząt z rodzaju gryzoniów, a także kozłów, jak wiadomo, w stanie świeżym posiada przykry zapach i dopiero po dłuższem działaniu powietrza nabiera cennych zalet aromatycznych, znajdując zastosowanie w perfumerji. Wielki teoretyk, prof. Zaleski sfabrykował nawet perfumy z yulusów, a chociaż były znacznie gorsze od wyrobów Coty’ego, Houbigant’a, Piver’a, jednak od człowieka, używającego je, nikogo już odstraszyć nie mogły.
Zaczęliśmy poszukiwania robaka i po pewnym czasie znaleźliśmy go na korze młodego grabu. Był bardzo podobny do swego pobratymca kaukaskiego, lecz miał na biało-różowym grzbiecie brunatne centki. Nie mając żadnego odpowiedniego naczynia, nie mogliśmy zabrać go z sobą w obawie, że uperfumowani przez wystraszonego robaka będziemy postrachem dla wszystkich. Zostawiliśmy więc w spokoju tę pełzającą fabrykę „gazów trujących“ i — perfum.
Moi koledzy spędzili u mnie jeszcze kilka dni. W ostatni dzień ich pobytu chunchuzi znowu przypomnieli o sobie. Z Charbina przybył Chińczyk celem wypłacenia pieniędzy robotnikom. Tego kasjera, gdy szedł wieczorem do baraków chińskich, ktoś porwał. Chińczyk znikł bez śladu. Jednocześnie na dalszym terenie robót uczyniono napad na barak robotników. Chunchuzi postrzelili posterunkowego kozaka i zrabowali cały dobytek robotników chińskich. Około dwunastu z nich odrazu prosiło o zwolnienie. Musiałem jechać do Charbina i prosić o zwiększenie oddziału, patrolującego w obwodzie mojej koncesji. Wyjechałem razem ze swymi kolegami, ofiarując im miejsca w moim służbowym, bardzo wygodnym wagonie, gdzie żołnierz-przewodnik bez przerwy częstował nas herbatą z dużego samowaru, stanowiącego przedmiot jego dumy. Samowar ten był zawsze tak wyczyszczony, że błyszczał jak słońce, a z jego komina stale buchał dym, czyniąc mój elegancki wagon podobnym do lokomotywy.
Gdy jeden z moich przyjaciół zwrócił na to uwagę przewodnika, żołnierz nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko rzewnie w stronę samowara i po chwili przyniósł nową porcję herbaty. Widocznie rozumiał, że każdy przedmiot powinien być należycie eksploatowany, gdyż inaczej nie ma znaczenia i wartości.
W Charbinie w sferach urzędniczych i towarzyskich zauważyłem wielki niepokój. Dawny nastrój, pełen ufności w zwycięstwo, znacznie podupadł. Rosjanie, wierzący w potęgę swego państwa, spokojnie przyjmowali ciosy, zadane flocie, stojącej w Porcie-Artura, przez Japończyków, wierząc w powodzenie armji na lądzie. Gdy przed fortami Portu-Artura zginął od torpedy pancernik „Petropawłowsk“ z dzielnym admirałem Makarowem, nawet wtedy patrjotycznie nastrojona publiczność pozostała spokojna. Jednak, po porażce Rosjan nad rzeką Jalu, rosyjska armja wciąż się cofała. Japończycy na Tsin-Dżou (na Lao-Tungu) zdobyli doskonałe pozycje Rosjan, rozbili armję generała Foka i zmusili go do cofnięcia się do Portu-Artura, który od tej chwili był już odcięty od armji Kuropatkina, koncentrującego wszystkie swoje siły około Laojanu. Chociaż ton prasy rosyjskiej i rozkazów generała Kuropatkina był bardzo pewny i dumny, jednak w społeczeństwie rosyjskiem z obawą oczekiwano pierwszej walnej bitwy armji rosyjskiej z trzema armjami japońskiemi, które pod dowództwem generałów Oku, Nodzu i Kuroki sunęły w stronę Laojanu.
Przyjechałem do Charbina w dwa dni po wielkiej bitwie, kiedy Japończycy zatrzymali korpus generała hrabiego Stakelberga, mającego za zadanie przedostać się z odsieczą do Portu-Artura. Opowiadano z oburzeniem, że generał Stakelberg miał przy sobie żonę i specjalny wagon z krową, a w skwarne dni nie wychodził z wagonu, ochładzanego w ten sposób, że żołnierze jego korpusu zmuszeni byli do polewania wagonu dowódcy nazewnątrz zimną wodą. Naturalnie, że od takiego wodza nie można było spodziewać się szczególnych rezultatów. Tak się też i stało. Japończycy zatrzymali korpus hrabiego i rozbili go. Sam Stakelberg z trudem wymknął się na zachód i przyłączył do sztabu Kuropatkina. Po tej klęsce wśród ludności zapanował nastrój dość ponury, lecz prasa i sztab po dawnemu oszukiwały społeczeństwo i naród rosyjski, którego szerokie warstwy nie wiedziały nigdy całej prawdy o wypadkach na terenie wojny. Nowe wojska przybywały codzień do Mandżurji, zwiększając siły wodza naczelnego, Kuropatkina.
Gdym zwiedzał Charbin, widziałem, że wszystkie szpitale były przepełnione rannymi i chorymi, i że sztab organizuje coraz to nowe szpitale, zamykając nawet szkoły w celu zajęcia po nich gmachów.
Załatwiwszy swoje interesa w Charbinie, powróciłem do Udzimi.
Znalazłem wszystko w dawnym stanie, tylko wachmistrz Szum poinformował mnie poufnie, że w okolicy zjawiły się znowu liczne bandy chunchuzów, a wywiad stwierdził, że wśród nich są przebrani żołnierze japońscy. Wziąłem to pod uwagę i poza teren robót nie wychodziłem, tem bardziej, że nie miałem żadnego towarzysza do polowania.
Bardzo mnie cieszył widok, jaki przedstawiał plac robót. Była to już prawdziwa fabryka, na której uwijało się około tysiąca ludzi. Dwie linje kolejki podwoziły drzewo, a domki, fan-tze, baraki i składy stanowiły całą osadę, wyrosłą w dziewiczym lesie, przy nikomu nieznanej wiosce Ho-Lin, która się zamieniła w przedmieście mojej osady węglowej.
Niedługo jednak sądzone mi było cieszyć się widokiem fabryki i życiem osady, stworzonej przeze mnie. Nikt nigdy nie wie tego, co go oczekuje jutro. Mnie się zdaje, że ta okoliczność jest najlepszą podstawą do optymizmu i altruizmu i pociągającą stroną życia, które przecież pozostaje zawsze zagadką.
Nigdy nie zapomnę słów jednego aresztanta, z którym siedziałem razem w więzieniu: ja — za rewolucję, on — za podpalenie domu swego wroga.
— Jutro nigdy nie jest podobne do dnia dzisiejszego — mówił. — Jeżeli dziś jest źle, to jutro już będzie łatwiej żyć. Gdy jutro będzie gorzej, to już dziś człowiek się przyzwyczaił trochę do ciężkiego życia, więc niebardzo będzie cierpiał od zmiany na gorsze. Jeżeli jutro będzie trochę pomyślniejsze, to wyda się ono wspaniałym dniem!
Ponurą wydała mi się wtedy ta filozofja człowieka, skazanego na długie lata więzienia, lecz miał on zupełną rację.
Pamiętam, jakgdyby to było wczoraj, jeden dzień brzemienny w następstwa.
Była godzina 4½ z rana, gdy ktoś zapukał do mego wagonu. Przewodnik wstał i otworzył. Spojrzałem na zegarek i posłyszałem głosy. Po chwili przewodnik wszedł do mnie i rzekł:
— Jakiś Chińczyk przybiegł tu i chce koniecznie widzieć natychmiast naczelnika!
— Dawaj go tu! — zawołałem.
Wszedł Chińczyk i łamaną mową rosyjską zaczął opowiadać o wypadku, który się zdarzył przy największym piecu węglowym.
— Gdy zaczęliśmy wyjmować węgiel, twój pomocnik, naczelniku, a z nim dwóch robotników weszli na wierzch pieca, gdy nagle ten się zapadł i ludzie wpadli do płonącego wnętrza. Biegnij, naczelniku, biegnij prędzej, bo tam wszyscy potracili głowy!
Na twarzy Chińczyka malowało się takie przerażenie i rozpacz, że byłem przekonany, iż musiała się stać rzecz straszna. Zerwałem się i, kazawszy przewodnikowi zatelefonować do Udzimi, aby sprowadzono lekarza i sanitarjuszów, wybiegłem bez bluzy i broni za Chińczykiem. W osadzie jeszcze wszyscy spali. Około składu z węglem tkwił jeden z kozaków. Krzyknąłem do niego, aby kazał iść na miejsce wypadku wachmistrzowi i reszcie komendy. Byłem w wysokich butach i białej koszuli. Do kieszeni, po lewej stronie piersi, włożyłem dość grubą książeczkę, w której robiłem swoje notatki. Przebiegliśmy około kilometra do miejsca, gdzie zaczynał się zakręt kolejki. Wkrótce mój wagon i domy osady znikły za drzewami. Biegliśmy dalej i po chwili spostrzegłem dwóch Chińczyków, siedzących na plancie. Gdyśmy się zrównali z nimi, wstali i o coś zapytali robotnika. Otrzymawszy odpowiedź, podbiegli razem ku nam. Nagle dwóch ludzi schwyciło mnie ztyłu za ramiona i usiłowało powalić. Myśląc, że chcą się borykać ze mną, na co nieraz w wolnych chwilach pozwalałem, krzyknąłem im po mandżursku „tsuba!“ (czyli — precz), lecz zamiast odpowiedzi, ściskali mnie coraz mocniej. Jeszcze nie zorjentowałem się, co zamierzają czynić, do chwili, gdy Chińczyk-robotnik podbiegł do mnie; zobaczyłem wtedy w jego ręku nóż; zamachnął się i uderzył, lecz trafił w książeczkę, którą przebił i lekko zadrasnął mi pierś. Szarpnąłem się z rąk napastników, a wtedy robotnik uderzył mnie nożem powtórnie, lecz trafił w lewą rękę i zadał dość głęboką ranę. Szarpnięcie się moje miało jednak dobry skutek. Trzymający mnie chunchuzi swojemi nogami oplątywali moje nogi. Gdym się starał wyrwać z ich rąk, zwolnili mi nogi. W mgnieniu oka zadałem z całej siły nogą cios robotnikowi, znowu zbliżającemu się z nożem. Z przeraźliwym krzykiem padł nawznak, wypuszczając nóż, i stoczył się z plantu. Napastnicy widocznie zmieszali się, bo, gdym szarpnął się powtórnie, prawa ręka moja była już wolna.
Uderzyłem jednego chunchuza, zbijając go omdlałego na ziemię i sam z rozmachu padając przez niego twarzą naprzód.
Trzeci z krzykiem zmykał. Wielkie to było szczęście dla mnie, gdyż, padając, wsadziłem nogę pod szynę kolejową. Straszliwy ból zmusił mnie do krzyknięcia i do — zemdlenia na parę minut, gdyż, jak się później okazało, wywichnąłem sobie staw w prawem biodrze. Jednak Chińczyk był widocznie tak nastraszony, że, nie oglądając się, uciekł.
Znalazł mnie wkrótce Szum z kozakami, ocucili mnie zapomocą wody z rowu, i dwóch kozaków poniosło mnie do wagonu, usadowiwszy na karabinach. Szum z dwoma żołnierzami związał obalonych przeze mnie Chińczyków i zarządził pościg za trzecim. Wytropił go, bo ślady na świeżo osypanym plancie wskazały miejsce, gdzie zsunął się z niego i skrył w lesie. Zaczaił się w krzakach i tu go przyłapali kozacy.
Nie przeczuwałem, że przywołując lekarza i sanitarjuszów dla ofiar chytrze zmyślonego zapadnięcia się pieca, czyniłem to dla siebie. Wkrótce załatwiono się z wywichnięciem biodra, zrobiono opatrunek, i już leżałem, czekając na powrót Szuma i dając polecenia swoim pomocnikom, gdyż tegoż dnia lekarz miał mnie odwieźć do Charbina na kurację. Szum powrócił i złożył następujący raport.
— Umieściłem zaaresztowanych bandytów w baraku, posłałem już po chińskiego urzędnika i uprzedziłem go, aby zabrał ze sobą dobrego kata, ponieważ wszyscy nasi więźniowie mają grube karki. Byle jaki kat nie da im rady.
Tak skończyła się moja praca na Udzimi...
Już tu nie powróciłem więcej, gdyż, wyjechawszy do Charbina, przeleżałem w łóżku do dnia, gdy generał Kuropatkin rozpoczął wielką bitwę około Laojanu. Chodziłem wtedy o szczudle i ból dokuczał mi ciągle. Wspomnienia walki z chunchuzami około Ho-Linu długo dolegały mi w postaci reumatyzmu.
Przy pierwszej sposobności pojechałem do laboratorjum, gdzie, jak donosił mi mój pomocnik-inżynier, było bardzo dużo pracy. Sztab armji i kolej przysłały do zbadania kilka gatunków węgla, znalezionego przez Chińczyków w różnych obwodach Mandżurji. Pomagałem memu inżynierowi i młodszym chemikom w ich pracach, chociaż to mnie jeszcze męczyło. Bardzo interesowały mnie wiadomości z frontu. Pierwsze dni wielkiej bitwy pod Laojanem przeszły w głuchem milczeniu; biuletyny sztabu generała Kuropatkina mówiły o nowych ugrupowaniach strategicznych armji, a prawie nic o przebiegu bitwy. Tymczasem mój kucharz-Chińczyk i lokaj pod sekretem opowiedzieli mi, że na froncie Rosjanie już cofają się i że bitwa będzie przegrana, poczem wojska japońskie całą siłą pójdą wzdłuż kolei na zachód i zdobędą Charbin. Tego samego dnia jeden z moich znajomych, powróciwszy z polowania w okolicach Charbina, poinformował mnie, że widocznie sztab przygotowuje dla siebie pozycje obronne na wypadek porażki, gdyż buduje fortyfikacje naokoło Charbina, na lewym brzegu rzeki Sungari. Ta wiadomość potwierdziła słowa Chińczyków.
Wkrótce zatrważające wieści zaczęły przychodzić z frontu. Kuropatkin ze sztabem przeniósł się do Mukdenu, a jego armja cofała się na całym froncie. Wreszcie 2-go września zjawił się biuletyn sztabu, który w wyrazach lakonicznych mówił o strategicznem odejściu armji na pozycje pod Mukdenem, ale prawdy ukryć już się nie udało. Po mieście, wywołując panikę, gruchnęła wieść o katastrofie pod Laojanem. Rosjanie stracili tu około 20,000 ludzi i, chociaż wojska japońskie miały takie same straty, jednak Rosjanie byli zmuszeni znowu się cofać, gdyż stracili najlepsze pozycje strategiczne. Mukden, dokąd ściągano całą armję, nie miał przygotowanych lazaretów, więc rannych zwożono do Charbina.
Przypominam sobie jeden dzień. Pamiętam, że wyszedłem z domu bardzo wcześnie i skierowałem się ku placowi, gdzie stała katedra prawosławna. Słońce dopiero wschodziło i cienie nocne jeszcze czaiły się w załamaniach dachu i pod kopułą cerkwi, pełzały wśród zarośli, wysokich krzaków i trawy.
Przechodniów nie było, nie słyszałem turkotu kół dorożek, zwykle skaczących i dzwoniących na wielkich kamieniach okropnego bruku charbińskiego, a jednak gdy skręciłem już na plac, posłyszałem coś, co zmusiło mnie do zatrzymania się. Gdzieś, jakby z pod ziemi, płynął przeciągły, pełen boleści i rozpaczy jęk. Ten jęk wzmagał się ciągle i stawał się coraz wyraźniejszy. Poszedłem dalej, czując, że ma się stać coś strasznego, nigdy niezapomnianego.
Zarośla pozostały za mną, a wtedy ujrzałem długie szeregi białych namiotów z powiewającemi nad niemi flagami Czerwonego Krzyża. Powstały w ciągu tej jednej nocy, gdy przywieziono tylu rannych, że olbrzymie lazarety charbińskie nie mogły ich pomieścić. Od tych namiotów płynął przytłaczający duszę jęk rannych. W półzmroku uwijały się białe postacie sanitarjuszów i lekarzy. W białych fartuchach, skrwawieni, poruszali się szybko w milczeniu, tajemniczy i przerażający zarazem. Od czasu do czasu odchylali poły namiotów i wynosili umarłych, składali ich na długie wozy cmentarne i szli dalej ze swemi skrwawionemi noszami.
Już przeszło tyle lat, a pamiętam ten obraz ponury, jakgdybym go widział wczoraj. Był to obraz męki i rozpaczy ludzkiej, który maluje nielitościwą ręką szkarłatne widmo wojny.
Wiem, że wojna jest zjawiskiem z fizjologji ludów, lecz zjawisko to jest najstraszniejsze i najbardziej wołające o pomstę do nieba. Jestem człowiekiem czynu, widziałem wojnę na własne oczy, walcząc o cel dla mnie zrozumiały, nie mogę jednak nie wzdrygać się, gdy widzę masy ludzi, rzucanych w paszczę śmierci, a nie rozumiejących celów wojny, która czasami, a, być może, nawet zawsze, prowadzona jest dla celów materjalnych, dla złota. Niezliczone ofiary i morze krwi ludzi, którzy nic zato nie otrzymują, oprócz ran i kalectwa, pozostają bez broni, danej przez naturę istotom żyjącym do walki o byt.
Okoliczności i wypadki, zaszłe w Mandżurji, nie pozwoliły mi pozostawać przez czas dłuższy bezczynnie. Jeszcze bardzo poważnie kulałem, a każda zmiana pogody dowodziła mi, że stałem się jakimś przeczulonym barometrem; zbliżająca się burza, spadek lub zwyżka ciśnienia powietrza, nagła zmiana temperatury, deszcz lub wiatr powodowały szalony ból w chorym stawie.
Jednak wojna miała swoje wymagania i te zniewoliły mnie porzucić kurację wcześniej, niż tego wymagała medycyna, ta dość kapryśna dama.
W kilka dni po porażce pod Laojanem otrzymałem naglące polecenie, abym rozpoczął poszukiwania węgla w okolicach Charbina i jednocześnie zbadał go dla wyjaśnienia, czy i o ile nadaje się do lokomotyw. Przyczyna pośpiechu sztabu w tej kwestji kryła się w tem, że po stracie Laojanu i Liao-tungu Rosjanie utracili szereg kopalni dobrego węgla, a wśród nich najbogatsze w Fuszunie.
Otrzymałem do swojej dyspozycji dwóch wytrawnych techników-górników, specjalistów robót wiertniczych, dobry świder i trzydziestu robotników chińskich.
Mały statek zabrał całą moją ekspedycję i jej majętność, składającą się z zapasów żywności, pompy, instrumentów, piroksyliny i kilkunastu belek, gdyż o drzewo na południe od Charbina było niełatwo. Czekano na mnie.