Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA
W KRWAWYM ZAMĘCIE
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
GROŹNE ZWIASTUNY.

W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota, tudzież innych surowców Azji Wschodniej.
Po mojem przybyciu na Dalekim Wschodzie zaczęły się dziać wypadki, dające dużo do myślenia.
Rozpoczęło się to od otrzymania przez Rosjan, drogą tajemniczą, koncesji leśnej na rzece Jalu, stanowiącej zachodnią granicę Korei. We Władywostoku przebąkiwano, że na czele koncesjonarjuszów stoi łowczy cesarskiego dworu, Bezobrazow, mający wielki wpływ na przebieg polityki rosyjskiej. Niedługo dowiedzieliśmy się o wielkiem wzburzeniu i niepokoju Japończyków, uważających koncesję na Jalu za pierwszą, ze strony Rosji, próbę zagarnięcia Korei, tym samym sposobem, jakim, otrzymawszy koncesję w Mandżurji na budowę kolei wschodnio-chińskiej, potrafiła faktycznie stać się posiadaczką całego obszaru prowincyj Heilung-Kiang, Fengtien i Kirin. Obawy te zmusiły Japonję do wysłania na Jalu oddziałów zbrojnych z zadaniem stawiania oporu koncesjonarjuszom, jeżeliby przekroczyli granicę koreańską. Już w końcu lipca 1904 r. nastąpiło, jak wiadomo, pierwsze starcie, które właściwie wyjaśniło całą sprawę, a po którem nastała pozorna cisza.
Tajemnicze miny japońskich rezydentów we Władywostoku, narady ich z Chińczykami i Koreańczykami, energiczny ton prasy japońskiej, a najwięcej, zachowanie się rosyjskich władz, świadczyły jednak o zbliżającej się wojnie.
Nareszcie wieść o grudniowym napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy doleciała do Władywostoku. Po nabożeństwach galowych i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojowniczą.
— Czapkami zarzucimy żółtych zdrajców!—wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych. Wygrażano—i wyczekiwano wieści z teatru wojny. Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim pędem. Wojska rosyjskie cofnęły się po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, poczem japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, przynosząc klęskę Rosji, na tym samym Jalu, gdzie zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej potęgi na Dalekim Wschodzie. Od tej nieszczęśliwej bitwy Rosjanie ponosili klęskę po klęsce; największą z nich była porażka armji generała Grippenberga, a śmiała wyprawa kozackiego generała Miszczenki na tyły armji japońskiej miała tylko znaczenie demonstracji strategicznej, bez żadnego jednak wpływu na ogólną sytuację.
Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił poszanowanie w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios urokowi białej rasy, co stało się początkiem rzeczywistego a groźnego przebudzenia się Azji.
Rosyjski rząd i władze miejscowe, jak łatwo zrozumieć, własnemi rękami przygotowały olbrzymią klęskę narodową w Mandżurji, i ta kara, która przyszła w kilkanaście lat później, w postaci rewolucji bolszewickiej, była w zupełności zasłużona przez sfery panujące, chociaż w jeszcze silniejszym stopniu dotknęła cały naród, pokutujący za zbrodnie swego rządu.

Las mandżurski.

Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję urządzenia centralnego laboratorjum na terenie wojny, a mianowicie w Charbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nietylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armji. Głównem mojem zadaniem narazie miało być zbadanie surowych materjałów kraju w tym celu, aby rząd mógł otworzyć na miejscu niektóre fabryki, zwalniając jedyną linję kolejową od przewożenia towarów i zwiększając w ten sposób jej zdolność przewozową. Istotnie, dostarczanie towarów z europejskiej Rosji, z odległości 6000—10000 kilometrów, jedyną koleją, wydawało się krzyczącym nonsensem w chwili, gdy wojna wymagała przerzucania coraz większej ilości żołnierzy i materjałów wojennych.
Dla dokonania wszystkich poleconych mi prac potrzebowałem laboratorjum i w tym celu wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.
Do stolicy trafiłem w momencie rodzącej się rewolucji.
Ponieważ w Petersburgu, gdzie ukończyłem szkoły i uniwersytet, znałem doskonale wszystkie warstwy społeczeństwa, — szybko zorjentowałem się w sytuacji. Nie wątpiłem bynajmniej, że rozpoczęła się rewolucja, ale rewolucja częściowa, wyłącznie przez inteligencję liberalną kierowana, a podtrzymywana przez korzystające z każdej zamieszki politycznej stronnictwa socjalistyczne.
Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedji, gdy to tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, które nareszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy — Newskim Prospektem, a zdążający za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.
Tegoż wieczora na ulicach Petersburga zbudowano barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały grzmiące salwy wojsk gwardji. Zastrajkowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.
Echo mordu, dokonanego przez gwardję cara na uczestnikach spokojnego pochodu, pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa po miastach rosyjskich, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wyniszczenia: „hydry rewolucji“.
Wkrótce zaczęto zabijać po miastach i miasteczkach inteligentów i nie-Rosjan. Wyrzutki społeczeństwa, które przeszły „szkołę“ w rosyjskich więzieniach kryminalnych, bezkarnie, za pieniądze policji i partji monarchistycznej, zabijały ludzi niebezpiecznych dla rządu „białego“ cara, Mikołaja II, tak samo, jak później ciż sami zbrodniarze zabijali wrogów rządu „czerwonych“ carów — Lenina i Trockiego, rabowali dobytek mieszkańców, niszczyli całe dzielnice miast, zaludnione przez Polaków, Tatarów, Ormian i Żydów. Był to pamiętny okres „pogromów“, czyli oddania zawodowym zbrodniarzom, niedawno wypuszczonym z więzień, na pastwę i łup nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami, stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.
10-go stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwał się wyraźny niepokój i wzburzenie. Nic jednak pozornie nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Robiąc to spostrzeżenie, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami ulicę i bez żadnego uprzedzenia dali dwie salwy. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałemi i wytrzeszczonemi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjum; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się na nogach i padła nawznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi, która się zebrała na chodniku, i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, spostrzegłem, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak, przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego domu, zacząłem odwrót. Wkrótce zaszedłem za róg domu, gdzie uczułem się już bezpiecznym.
W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterji stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.
W 13 lat później, a mianowicie w 1918 r., w Petersburgu, podczas rozkwitu czerwonej anarchji bolszewickiej byłem znowu świadkiem zupełnie podobnych wypadków. Tak samo niespodziewanie wybiegali żołnierze i strzelali do przechodniów, z tą tylko różnicą, że za carów takie wypadki zdarzały się rzadko, za komunistów zaś powtarzały się tak często, że petersburska publiczność nawet przyzwyczaiła się do tego.

Rolnik chiński.

Zmieniały się hasła, system rządzenia pozostawał niezmienny.
Interesy moje zmusiły mnie do wyjazdu na kilka dni do Warszawy. Rewolucja przeszła tu bardzo szybko, a reakcja i bezprawie szalały po całym kraju, już niczem niekrępowane.
Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana oddawna ludność Syberji i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymie ciało Rosji.
W nieszczęśliwym dla Rosji 1905 r. jednocześnie spadły na imperjum dwie powodzie — jedna w postaci zwycięskiej armji japońskiej, druga — głęboko wstrząsająca podwalinami państwa, rewolucja.


ROZDZIAŁ DRUGI.
W WIRZE WYPADKÓW.

W lutym 1905 r. powróciłem do Charbina. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek, doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach, dążących z Zachodu.
Urządziwszy swoje laboratorjum, odrazu miałem bardzo dużo pracy.
Z polecenia sztabu miałem wynaleźć materjał na smary do armat i karabinów, kół wozów obozowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.
Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Materjałem był olej z bobów-soja, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurji. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Charbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.
Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.
Przy tej robocie zastała mnie wiosna, tu, w Mandżurji, szybko przechodząca w lato.
Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na wycieczkę wojenną, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbina, niby kwiatami, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki pchnięto na front, na Laojan, Japończycy zastosowali barwny krajobraz do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do celu, wybijając do nogi nieraz całe plutony i kompanje. Wtedy dostrzeżono praktyczną różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Zaczęły się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdzie wkrótce opracowałem sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku charbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbina.
Wziąwszy ze sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari[1], przepływającej przez miasto, kierując się na południe. Jeżelibym tam znalazł duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, mogę znaleźć zawsze obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbina odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“ na południe, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lössu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem padające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dziadzia-niem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szarożółtych „fan-tze“, czyli chat, i z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu rzeki w cieniu drzew. „Fan-tze“ były zbudowane z badylów „gao-lianu“, czyli prosa indyjskiego. Ten materjał budowlany jest bardzo pospolity w Chinach. Jest on bardzo podobny do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z „gao-lianu“ oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte gliną i mocno ubite. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i są zaklejone przetłuszczonym papierem. Przez takie papierowe szyby leniwie sączy się światło dzienne, lecz przez papier nic dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka. W tym celu bez ceremonji palcem przebijają dziurę w papierze, i wtedy całe życie „fan-tze“ jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z wychodzącym na ich szczycie dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.

Kapliczka chińska na brzegu Sungari

Gdy nasz statek, lawirując po rzece, zbliżał się do brzegu, z fan-tze wybiegali mieszkańcy i z ciekawością przyglądali się nam, rzucając niezrozumiałe, urywane słowa. Zauważyłem, że gdy statek podchodził do większych wsi i zatrzymywał się dla zaopatrywania kotłów w drzewo, na pokład natychmiast wchodziło kilku uzbrojonych żołnierzy. Gdy zapytałem jednego z nich o przyczynę tej ostrożności, objaśnił mnie:
— Wszystkie te wsi wzdłuż Sungari są schroniskiem dla licznych band chunchuzów — rzekł. — Mandżurscy zaś chunchuzi są najbardziej niebezpieczni. Mają doskonałą organizację, dobry wywiad i znośne uzbrojenie. Napady na statki, szczególnie gdy wiozą one pieniądze lub broń, są dość częste. Niebezpieczny to naród — Chińczycy! Nie lubią nas!....
Nic nie odpowiedziałem żołnierzowi, chociaż wiedziałem, dlaczego Chińczycy nie lubią Rosjan. Mógłbym przypomnieć mu, że w 1899 r. amurski gubernator, generał Gribskij, kazał utopić w Amurze prawie 1000 Chińczyków — mężczyzn, kobiet i dzieci, żądając od nich, aby natychmiast opuścili granice Rosji i przepłynęli Amur, na którego przeciwległym brzegu zaczynała się już ziemia chińska. W r. 1900 podczas powstania bokserów, gdy zjednoczone wojska weszły do Pekinu, rosyjscy żołnierze rabowali bezkarnie i ohydnie. Najlepszym tego dowodem jest n. p. starożytny zegar z bronzu, srebra i emalji, stojący w muzeum miasta Chabarowska nad Amurem. Widziałem też, jak w Mandżurji obchodzono się z Chińczykami: bito ich, poniewierano, oszukiwano i rabowano. Nie wiem, ktoby mógł lubić zato Rosjan? Przynajmniej my — Polacy za to samo nienawidziliśmy rosyjskie władze, ponieważ postępowały w podobny sposób w naszym kraju. Lecz wiedziałem, że mówić żołnierzowi o tych zbrodniach rządu byłoby próżną fatygą — nie zrozumiałby, że dla kogoś, kto nie jest Rosjaninem, można czuć szacunek i traktować go, jak równego. Przeciętny Rosjanin zna tylko słabych, którymi gardzi, znęcając się nad nimi, i silnych, których się boi, płaszcząc się przed nimi.
Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę[2]. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym głosem.
Po chwili wyszedł „tao-taj“, mały i chudy, w czarnem jedwabnem ubraniu i w czapce z piórem pawiem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i paradny strój. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz ukazał na czerwony stół i zaczął, uśmiechając się, coś mówić do kozaka, raz po raz kłaniając się w moją stronę.
— „Tao-taj“ przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.
— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.
— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że rozpytywali kata, czy potrafi jednem cięciem odrąbać głowę.....
Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął coś mówić do nas i kłaniać się.
— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.
Podziękowałem i opuściłem dziedziniec „ja-mynia“, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.
Czas ten użyłem na zwiedzenie miasta.
Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.
Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw, mieszczących się w otwartych od frontu fan-tze.
W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne przysmaki.
Jeden z piekarzy gniótł i walcował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i zaczął, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr, skręt ciasta zaczął się rozciągać coraz bardziej i wydłużać; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu i zmuszał jedną połowę okręcać się koło drugiej, znowu go wyprostowywał, coraz szybciej wywijając w powietrzu. Z ciasta zrobiła się cienka lina, którą piekarz zaczął przerzucać przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.
Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „Ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.
Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „Ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, i reklamował przeraźliwym głosem nowy swój wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez „czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń“.
W ciemnych, cuchnących „fan-tze“ pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, zeskrobując ostrym odłamkiem kosy włosy z chińskich twarzy i myjąc rozplecione warkocze tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; zaplatał je, sztukując końskiem włosiem najmniej obfite i pokaźne i zawiązując nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcach.
Przy małym stoliku siedział otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach też bardzo głośno zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.
Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz, mając na małym, spłaszczonym nosie, dodające powagi, okulary. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie pytając ich o nic i nawet nie patrząc, wymieniał sumę należną za lekarstwo i suchą, pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.
Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzący z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.
— Tutaj się mieszczą palarnie opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“[3] tracą nieraz cały swój majątek, umierają lub zostają obrabowani i zamordowani.
Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w tych norach całego swego majątku.
Prawie godzinę krążyliśmy po mieście. Gdy weszliśmy do „ja-mynia“, ponury i straszliwy widok uderzył moje oczy. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.
Wkrótce wyszedł „tao-taj“ w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.
W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę go zamówić.
Szukając koni i przewodnika, spędziłem jeszcze całą dobę w Boduno, mieszkając na statku, ładującym tu bydło dla armji. Zwiedzałem miasto i jego okolice, gdyż chciałem przekonać się o stanie przyszłego urodzaju bobów w najbliższym od Boduno obwodzie.
Niedaleko od miasta do Sungari wpada rzeka Nonni, do niej zaś Tolo, wypływająca ze wschodnich spadków grzbietu Wielkiego Chinganu. Pomiędzy tą rzeką a grzbietem gór znajduje się skrawek pustyni wschodniej Gobi, gdzie koczują Mongołowie z plemienia Kara-Kurczynów, posiadający znaczną liczbę bydła, przeważnie owiec. Chociaż piaski pustyni dotarły tu, jednak kilka mniejszych i większych rzek przecina kraj i tworzy warunki dogodne dla olbrzymich pastwisk, być może, najlepszych na całem zachodniem pograniczu mandżursko-mongolskiem, leżącem pomiędzy rzekami Tolo i Szara-Mureń.

Okiść gao-lianu.

Śród typowych Chińczyków i Mandżurów, rzucały się w oczy nadmiernie szerokie postaci Kara-Kurczynów, o płaskich twarzach z wąskiemi szczelinami czarnych, skośnych oczu. Mieli okrągłe głowy, o krótko ostrzyżonych, twardych, jeżących się włosach, i krzywe nogi, nawykłe do siodła.
Poznałem się z najbogatszym w mieście kupcem, i ten mi opowiedział o Kurczynach kilka interesujących szczegółów. Szczep ten nieraz posuwał się aż pod „wielki mur“, broniący Chiny od najazdów „barbarzyńców“ z zachodu i północy. Nieraz zdawało się potężnym „Synom Nieba“, siedzącym na tronie bogdochanów — władców Chin, że to waleczne plemię będzie groziło Pekinowi, lecz Kurczyni odchodzili na zachód i znikali bez śladu w stepach i pustyni pomiędzy Nonni i Chinganem. Ale zjawili się w XII stuleciu i ogniem i mieczem nawiedzili kraj. Było to za panowania dynastji Sung, gdy od północy grozić zaczęły Pekinowi hordy barbarzyńców Kitanów, należących do szczepu Tunguzów. W ich awangardzie szli rozrośli, dzicy Kara-Kurczynowie, pobratymcy Kitanów, i pierwsi przekroczyli „wielki mur“, szerząc mord i pożogę w odwiecznej spuściznie „Synów Nieba“. Zmusili oni przerażonych władców do opuszczenia swej tajemniczej siedziby w „zakazanem mieście“ i do założenia nowej stolicy w Nankinie na Jang-tse-kiangu. Wkrótce jednak przyszli nowi „barbarzyńcy“. Byli to Kinowie. Zwalczyli i wyparli Kitanów i Kurczynów za obręb starych Chin, a później sami ulegli odwiecznej cywilizacji tego kraju i roztopili się bez śladu w oceanie chińskim, nic po sobie nie pozostawiwszy, oprócz odrestaurowanych i wzmocnionych przez siebie murów.
Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi i rano, prawie o świcie, wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, jadąc prawym brzegiem Sungari przeciwko prądowi rzeki. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, znajdują się duże plantacje bobów i dużo drobnych fabryczek dla przeróbki bobów na olej i makuchy.
Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając nigdzie żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda się im następnej nocy na nowo — użyć na mnie.
Alem uciekł, unosząc ze sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle, wcale jednak nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczałem.
Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zakrywające drogę od strony rzeki. Wpobliżu brzegu zaczynała się mielizna, daleko wchodząca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliznie żerowało olbrzymie stado dzikich gęsi.
Trudno mi było obliczyć, ile gęsi zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące. Widocznie zatrzymały się tu na nocleg, a teraz żerowały, szukając pokarmu w zagłębieniach piasku i w małych kałużach wody, pozostałej po wylewie rzeki, lub wchodziły w wodę i łapały ryby. Zebrały się tu gęsi różnych gatunków; rozróżniłem zwykłą gęś szarą, gęś zbożową, kazarkę, pospolite w Mongolji i Tybecie koralowe ptaki „lamy“. Wpobliżu na wodzie czerniły się stadka dzikich kaczek: krzyżówki, podgorzelce, czerwonoszyje, różence, cyranki i inne, nieraz bardzo rzadkie w tych szerokościach geograficznych, rodzaje kaczek. Na środku rzeki, jak wielkie płachty białej piany, pływały srebrzyste łabędzie.
Jak zwykle na południu i wschodzie Syberji, to mandżurskie zbiorowisko wodnego ptactwa miało odrębny charakter. Zbierały się tu i razem odbywały przelot nietylko gatunki, zwykłe dla lata północnego, lecz i okazy południowe, z różnych przyczyn zabłąkane śród lecących na północ towarzyszy.
Słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawały się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy, na czoło tych mniejszych stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie łatwiej było lecieć. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do lotu i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane, basowe głosy przywódców i żałosne pokrzykiwania innych. Jednak nie gęsi podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z cienkim krzykiem podniosły się kaczki i ze świstem i łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to niewzruszone prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potężnemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i wznosić się zaczęły wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, podobnemi do królewskich ptaków białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, lecz szybko zaczęły się oddalać i, zamieniając się w falujący w przestworzu długi, czarny sznur, wolno znikały w oddaleniu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, zdążały za odlatującymi towarzyszami długiej i mozolnej podróży.
Mielizna opustoszała.
Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego, gdy wspaniałe ptaki odbywają szaloną, zdawałoby się, podróż, z trzęsawisk Indyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące, małe i chyże węże „surinam“, gdzie w chaszczach czai się drapieżny tygrys, — aż hen! na roztopne, martwe torfowiska ujścia Jeniseju, Obi i Leny, na brzegi Oceanu Północnego z topniejącemi tam przez całe krótkie lato górami lodowemi. Pędzi je dziwny, a potężny jak życie i nieunikniony jak śmierć, instynkt, kierujący ptactwem wodnem na północ, gdzie ma zrodzić się potomstwo, młódź najsilniejsza i najbardziej do życia przystosowana. Posłuszne na zew tego instynktu łabędzie, gęsi i kaczki przebywają tysiące kilometrów, a nic je wstrzymać nie zdoła! Głód, mroźne poranki wiosenne, jeszcze gdzie niegdzie rozszalałe zimne wichry, śnieżyce, zamiecie, ulewy, i ludzie, śmierć posyłający w głębinę oceanu powietrznego, nie mogą wstrzymać skrzydlatych żeglarzy, nie mogą zmienić kierunku lotu tych ofiar instynktu i przeznaczenia. Lecą temi samemi, od wieków ustalonemi drogami, znanemi ptactwu tak dobrze, jak gościńce i drogi żelazne są znane ludziom.
Szczególne wrażenie wywierały na mnie „zbłąkane ptaki“, wraz z innemi odbywające przelot na północ. Nieraz spotykałem i zabijałem na polowaniach w Mandżurji i Syberji indyjskie gęsi, piękne, japońskie ibisy, południowe, płomienne flamingi, egipskie bociany, dążące do obcych dla nich obszarów podbiegunowych. Zawsze zastanawiałem się nad pytaniem, co kieruje temi dziećmi skwarnego słońca w ich niebezpiecznej żegludze powietrznej? Czy było to nieme wołanie samej natury, wskazującej na konieczność udoskonalenia gatunku, wychowania na surowej północy silniejszego i bardziej wytrzymałego potomstwa, które mogłoby wlać świeżą, zdrową krew w zniewieściałe, wydelikacone przez bujną przyrodę południa ciała ptaków? Czy też, być może, te „zbłąkane“ podzwrotnikowe gęsi, kaczki, flamingi i inne ptaki były „niespokojnemi duchami“, powołanemi do wielkich czynów, najeżonych trudami i niebezpieczeństwami? Może były takiemi okazami, jakie spotykamy śród ludzi, a nazywamy je, w zależności od rezultatu ich porywów — szaleńcami lub genjuszami? Kto odpowie na te pytania? W każdym razie — i w jednym i w drugim wypadku, byłem świadkiem wielkiej tragedji ptasich istot, rzuconych na łaskę i niełaskę losu, wypadku i większej lub mniejszej celności czyhających na nie ludzi, uzbrojonych w dalekonośne strzelby...
Nieraz gotów byłem nie strzelać z mojej dubeltówki do tych ptasich Kolumbów, Vasco-de-Gamów, Mendezów, Stanleyów, Liwingstonów i Nansenów, gdybym mógł w stadzie, lecącem o jakie 100 — 150 kroków nade mną, przy tajemniczem półświetle-półzmroku porannej lub wieczornej zorzy, odróżnić te niezwykłe, przedsiębiorcze i piękne okazy... Niestety! Widzi się je dopiero wtedy, gdy, brocząc krwią, padają bez życia lub śmiertelnie ranione w trzciny lub tataraki zgoła obcej dla nich i niemiłosiernej ziemi. Wstawały wtedy przede mną krajobrazy z podróży, odbytej przez ofiary mojej namiętności myśliwskiej. Widziałem żółtą wstęgę odwiecznego Nilu, ruiny królewskich Teb, z tajemnicą błogosławieństwa lub przekleństwa, skamieniałą w każdym głazie świątyń, w każdym odłamku gzymsów kolumnady; dalej przez mgłę słoneczną, przez duszne opary, przepojone wonią wybujałych kwiatów, majaczyły mi koronkowe kontury pagod Benaresu, Czajtji, minarety Allahabadu, szkarłatnej bramy Delhi; jeszcze dalej wśród jaworów, grabów i tamaryndów połyskiwały, jak topniejący w lasach śnieg, marmurowe świątynie południowych Chin i mknące do Oceanu wstęgi Perłowej rzeki i Jang-tse-kiangu... Nad tą panoramą, podobne do zwijającej się i prostującej w powietrzu pajęczyny jesiennej, lecą falujące sznury pięknych ptaków.
Widzenie jednak pierzchało bez śladu, gdyż dolatywało mnie nagle głuche trąbienie i szum potężnych skrzydeł nowego stada gęsi... Podnosiłem broń i strzelałem w dumne, silne piersi ptaków, i już nie myślałem o tem, że ołów ma przerwać nić życiową jakiegoś ptasiego marzyciela lub odważnego konkwistadora.
Tym jednak razem, gdy widziałem olbrzymie zbiorowisko gęsi na wyłaniającej się z Sungari mieliznie, nie strzelałem. Odprowadziłem wzrokiem znikające na horyzoncie stada ptaków i ruszyłem dalej.
Droga szła ciągle brzegiem rzeki i na lewo ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.
Małe osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.
Około godziny czwartej po południu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża przestrzeń pól była zalana wodą, droga zaś zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkiem, żółtem błotem.
Spotkaliśmy paru Kurczynów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły ciepłe deszcze. Od nadmiaru wody kilka mniejszych rzeczek wezbrało i wyszło z brzegów, zatapiając dużą przestrzeń pól.

Kat chiński.

Istotnie jechaliśmy przez parę godzin po wodzie, nieraz gubiąc drogę i trafiając na topieliska, w jakie się zamieniła żółta, urodzajna ziemia orna. Z wody sterczały: ściernisko gao-lianu, łodygi kukurydzy, małe krzaki wikliny i dębów. Na trochę wyższych miejscach było sucho i tam się roiło od różnych istot żyjących. Śmigały zające, szukając tu ratunku przed powodzią, tak, jak i myszy polne, a na jednym pagórku, porośniętym dębiną, dojrzałem rudo-ogniste lisy, czające się w krzakach. Nad zalaną miejscowością z krzykiem latały w różnych kierunkach: bekasy, dubelty, czajki, brodźce i inne gatunki kuligów, przysiadając na chwilę na wystających z wody kamieniach lub kępkach i znowu rozpoczynając pełen niepokoju lot.
Jednak gdy słońce już się zaczęło zniżać, dotarliśmy do łańcucha pagórków, gdzie droga znowu stała się możliwą, i gdzie na skraju niewielkiego gaiku ujrzeliśmy wieś, złożoną z 50 — 60 domów. Była to Sila-ho — cel mojej wyprawy. Istotnie, zbliżając się do wsi, zobaczyłem obszerne pola bobowe, a o kilkaset kroków od chat osady długie szopy, gdzie się mieściły „fabryki“ oleju.
W gaiku stały duże, z grubych desek sklecone pudła, przywalone zwierzchu kamieniami. Niektóre z tych pudeł były pomalowane na czerwono, inne były sklecone z prostych, nieheblowanych, już sczerniałych desek.
Znałem te pudła. Były to trumny ze zwłokami zmarłych. Chińczycy mają naogół dużo kłopotu ze swymi nieboszczykami, gdyż, podług przepisów wiary, mogą grzebać zmarłych wyłącznie w szczęśliwe dni. Ponieważ określenie szczęśliwego dnia należy do kapłanów buddyjskiego wyznania, czy lao-tze, więc stopień zamożności decyduje o pożądanym terminie. Biedni wcale nie mogą się doczekać przyjścia szczęśliwego dnia i ze smutkiem spozierają, jak szczury i myszy, a czasem nawet psy i świnie zjadają zwłoki bliskich i drogich im ludzi.
Wójt wioski przyjął nas bardzo gościnnie, ujrzawszy papier od tao-taja, ulokował nas w dość czystej fan-tze i zwołał rolników na naradę w sprawie dostarczania do Charbina oleju bobowego. Wkrótce miałem już podpisaną umowę z mieszkańcami Sila-ho i upoważnienie dla wójta na podpisanie umowy z sąsiedniemi obwodami.
Przenocowawszy we wsi, poszedłem ze swoim kozakiem-tłumaczem, Mikołajem, obejrzeć fabryki oleju.
W długich szopach stały duże i ciężkie, z kamieni wyciosane, żarna; obracały je konie z zawiązanemi oczami. Te kamienie, sunąc po podłożu kamiennem, gniotły podsypywane ciągle ziarna bobu i wyciskały z nich „tu-ju“ — olej bobowy, ściekający do drewnianego basenu, skąd czerpano go do pudeł drewnianych lub plecionych koszyków. W sąsiedniej szopie robiono pudła i kosze. Fabrykacja ta niczem się nie różni od europejskich robót stolarskich lub koszykarskich, z wyjątkiem jednego, a mianowicie zastosowania tych przedmiotów do przewożenia płynów, jakim jest olej bobowy. W tym celu pudła i kosze są oklejane wewnątrz kilkoma warstwami papieru, połączonemi specjalnym klejem z mąki i krwi. Jest to bardzo trwały klej, gdyż otrzymywałem nieraz kosze, zawierające po pół tonny oleju, a dochodziły one w zupełnie dobrym stanie, chociaż nieraz przebywały przedtem długą drogę statkiem lub koleją.
Po oględzinach fabryki oleju mogłem się uważać za wolnego i postanowiłem, czekając, aż wypoczną nasze konie, zapolować.
Wziąłem ze sobą Mikołaja i wyszedłem, kierując się na północ, w zamiarze dotarcia do nawiedzonej przez powódź miejscowości, gdzie zauważyłem dubelty i bekasy.
Długo szliśmy przez niewysokie pagórki, z niskiemi zaroślami dębiny. Często wyrywały się z głośnym krzykiem i łopotaniem skrzydeł, mieniące się wszystkiemi barwami, samce-bażanty i szare kury. Strzelałem do samców kilka razy, lecz bez powodzenia, gdyż wylatywały daleko, a, idąc na dubelty, miałem ze sobą tylko drobny śrut.
Nie udało mi się tego dnia zażyć dobrego polowania. O jakie 3 — 4 kilometry od wioski ujrzeliśmy samotną fan-tze, stojącą na dnie dość głębokiego jaru. Przy domku stały dwa osiodłane konie. Gdy do fan-tze pozostawało jakieś paręset kroków, wypadło z niej dwóch Chińczyków. Bardzo sprawnie wskoczyli na siodła i, trzymając w ręku karabiny, szybko pomknęli w stronę ujścia jaru, gdzie znikli za zakrętem. Zjawili się jednak wkrótce na pagórku, zatrzymali się i bacznie nam przyglądali.
— To patrol chunchuzów... — szepnął do mnie przestraszony kozak. — Wracajmy!
W tych warunkach polowanie było niemożliwe, gdyż łatwo moglibyśmy wpaść w ręce bandytów chińskich, którzy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej okrutnie obchodzili się z „mau-dza“, jak nazywali wszystkich Europejczyków. Powróciliśmy więc do wsi i tegoż dnia odjechaliśmy do Charbina. Dowiedzieliśmy się, że z sąsiedniej, nadbrzeżnej wioski Tun-Sy ma odpłynąć dżonka żaglowa z ładunkiem jaj i kur do Fu-dzia-dzianu, przedmieścia Charbina. Kazałem przewodnikowi, aby odstawił nasze konie do Boduno, sam zaś ze swoimi ludźmi wsiadłem na dżonkę i bardzo prędko z prądem bystrej Sungari dotarłem do Charbina, gdzie czekały na mnie niespodzianki.


ROZDZIAŁ TRZECI.
DO LASU!

W Charbinie znalazłem pismo od sztabu armji, z wiadomością, że jestem nagrodzony krzyżem Św. Stanisława i mianowany konsultantem-chemikiem sztabu. Jednocześnie otrzymałem też nowe zlecenie, za wypełnienie którego omal nie zapłaciłem życiem. Sztab polecił mi jak najśpieszniejsze zorganizowanie na wielką skalę wypalania węgla drzewnego dla potrzeb warsztatów wojskowych, ponieważ na terytorjum Mandżurji nie było żadnej koksowni. Wyznaczono dla mnie specjalną koncesję leśną, gdzie miałem działać.
Prawie równolegle z biegiem Sungari, o jakie 300 kilometrów od Charbina na północo-wschód przechodzi lesisty grzbiet Tschan-Kwan-Zai-Lan, stanowiący południową odnogę gór Małego Chinganu. W lasach zachodnich spadków Tschan-Kwanu znajdowała się oddana mi do eksploatacji koncesja leśna, wpobliżu małej stacji wschodnio-chińskiej kolei — Udzimi.
Tegoż dnia wyjechałem obejrzeć teren moich przyszłych prac i uplanować ich przebieg. Udzimi składało się z malutkiego budynku stacji, gdzie się mieścił telegraf i personel urzędniczy, i z długiej szopy murowanej; tu mieszkali robotnicy i kilku kozaków. Tuż za budynkami stacji rozpoczynały się lasy. Zabrawszy z sobą dwóch kozaków, wyruszyłem do lasu. Stanowiły go drzewa liściaste i iglaste, a była to prawdziwa knieja, gdyż pomiędzy drzewami rosły gęste, prawie nie do przebycia, krzaki. Las nie był zdatny do ścinania go na budulec, lecz do wypalania węgla był to materjał dobry. Szliśmy dość szeroką ścieżką, wyrąbaną w lesie. Ślady ludzkich nóg i kopyt końskich widziałem na błotnistych częściach ścieżki. Widocznie była dość uczęszczana; istotnie doprowadziła nas do małej rzeczki, z szumem i pluskiem pędzącej z gór, a na jej brzegu zobaczyliśmy małą wioskę chińską, Ho-Lin. Otaczały ją małe pola gao-lianu, maku i bobów, a dalej, pnąc się na góry, ciemno-zieloną ścianą stał las.
Ponieważ musiałem mieć sporo robotników do rąbania lasu, postanowiłem stąd rozpocząć swoją pracę. Jednak wieśniacy, należący do mandżurskiego szczepu Daurów, nie chcieli najmować się na robotników. Przystali natomiast na to, aby moi ludzie zamieszkali w ich fan-tze. Było to w każdym razie dogodne dla mnie, gdyż w Ho-Linie mogłem mieć pewną ilość pożywienia dla robotników.
Powróciłem nazajutrz do Charbina i rozpocząłem organizację nowego przedsiębiorstwa. Pojechałem do Fu-dzia-dzianu, chińskiego przedmieścia niedawno powstałego Charbina rosyjskiego, zaludnionego prawie przez pół miljona Chińczyków. To mrowie ludzkie gnieździło się w zwykłych fan-tze, oraz w licznych hotelach i zajazdach; na przedmieściach i na brzegu Sungari uboższa ludność mieściła się w norach, wykopanych w ziemi, w straszliwych barłogach ostatecznej nędzy. Śród niskich fan-tze, stały teatry chińskie, budynki, gdzie urządzono restauracje, salony gry w karty i kości; w wąskich zaułkach kryły się palarnie opjum i haszyszu i najbiedniejsze, najbrudniejsze zajazdy, do których wstęp nie był bezpieczny dla zamożniejszego, dostatnio ubranego gościa. Tu znajdywali przytułek bandyci-chunchuzi, grasujący w okolicach Charbina, tu, w lochach, w labiryncie wąskich przejść podziemnych kryli się Chińczycy — lokaje, kucharze, praczki i niańki, nieraz okradający lub nawet mordujący swoich chlebodawców.
W dobie wojny rosyjsko-japońskiej Fu-dzia-dzian przedstawiał olbrzymią wieś i tylko flagi nad ja-myniem oraz załoga chińska świadczyły o tem, że jest to miasto duże i mające wielkie znaczenie handlowe i polityczne.
Byłem w Fu-dzia-dzianie w 16 lat później i nie poznałem miasta. Zjawiły się czteropiętrowe kamienice, murowane teatry, świątynie, pałac miejscowego tao-taja i fu-du-tana, olbrzymie sklepy, składy handlowe i inne atrybuty prawdziwego miasta, jak naprzykład — dorożki, samochody, wózki dwukołowe, popychane przez biało ubranych kulisów chińskich. W opisywanym zaś przeze mnie czasie ulicami płynęły potoki zlewów miejskich, piętrzyły się pagórki różnych śmieci, w których grzebały świnie i kury, staczały krwawe walki głodne psy, bijące się o znalezioną kość lub resztki trupa ludzkiego.
Dano mi dokładny adres kupca chińskiego Tun-Ho-Sana, dostarczającego zarządowi kolei potrzebnych robotników. Zastałem go w domu i szybko załatwiłem sprawę. Obiecał mi, że nazajutrz już wyprawi do Udzimi 300 robotników do rąbania lasu. Uprzedził mię, żebym nigdy nie brał robotnika bez jego pośrednictwa. Gdy dojrzał ironiczny uśmiech na mojej twarzy, rzekł poważnym głosem:
— Niech pan nie myśli, że chodzi mi o zarobek! Bynajmniej nie! Dając panu robotników, posyłam wyłącznie znanych albo osobiście mnie albo innym firmom ludzi. Mogę ręczyć panu, że będą to uczciwi ludzie. Tymczasem wynajmując luźnych Chińczyków, łatwo może pan natrafić na chunchuzów i mieć z nimi dużo przykrości.
Oznajmiwszy Tun-Ho-Sanowi, że za dwa dni będę w Udzimi, gdy już ludzie się ulokują, odjechałem.
Następny dzień zeszedł mi na poszukiwaniu pomocników. Znalazłem ich wśród techników zarządu kolei wschodnio-chińskiej. Jeden nazywał się Kazik, drugi Samsonow. Obaj byli rodem z metalurgicznych obwodów na Uralu i byli obznajmieni niemal od dzieciństwa z wypalaniem węgla.
Byli to ludzie młodzi, lecz całkiem do siebie niepodobni. Kazik był prawie olbrzymem. Takich szerokich ramion i piersi z pewnością nikt nigdy nie miał, z wyjątkiem chyba mego towarzysza w Środkowej Azji, agronoma, opisanego w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Kazik przy całej swojej szerokości był chudy, ale się zdawało, że ciało jego było splecione z grubych rzemieni. Ruchy miał szybkie i zwinne. Niebieskie oczy miały jasne i śmiałe spojrzenie, rozjaśniające figlarną i zawsze wesołą twarz.
Samsonow był małego wzrostu, o jasnych, pięknie wijących się włosach, miękkim i melancholijnym wyrazie bladej twarzy i dużych, rozmarzonych, piwnych oczach.
Obaj bardzo mi się podobali i natychmiast prosiłem zarząd kolei, aby byli delegowani do mego rozporządzenia.
Nazajutrz w moim służbowym wagonie jechaliśmy już do Udzimi.
Ku wielkiemu swemu zadowoleniu dowiedziałem się, że Kazik był zapalonym myśliwym, a ponieważ widziałem już tę ciemną, gęstą knieję „tajgi“ mandżurskiej, więc obiecywałem sobie rozkosze myśliwskie; mieć dobrego towarzysza polowania jest rzeczą przyjemną, a w warunkach dzikiego kraju wprost niezbędną. W rozmowie dowiedziałem się, że Kazik i Samsonow znają się oddawna i są w przyjaznych i zażyłych stosunkach ze sobą. Gdy moi pomocnicy potrochu oswoili się ze mną, Samsonow odwołał mnie na stronę i rzekł:
— Panie naczelniku! Jestem od roku żonaty i ciężko mi było porzucić żonę. Będę prosił pana o pozwolenie na sprowadzenie jej do Udzimi natychmiast, gdy już praca pójdzie swoim torem i gdy będziemy mieli stałe miejsce pobytu.
Zgodziłem się zaraz, gdyż dojrzałem błagalne błyski w oczach i drżące usta pięknego chłopaka, ale jednocześnie spostrzegłem jeszcze jedną okoliczność.
Samsonow rozmawiał ze mną cichym głosem, prawie szeptem. Gdy się nagle odwróciłem, zobaczyłem Kazika. Siedział do mnie plecami, ale głowę miał odwróconą tak, aby lepiej słyszeć rozmowę. Z całej postaci Kazika wyczuwałem naprężenie, widoczne było, że chciał dosłyszeć naszą rozmowę, toczącą się w drugim końcu wagonu.
Jak zwykle ze mną bywa, wyczułem jakąś troskę w duszach obydwóch młodzieńców, z którymi los mnie związał.
Zacząłem rozmowę z Samsonowem i wkrótce już wiedziałem, że poznał się ze swoją żoną w Charbinie, gdzie pracowała jako przepisywaczka na maszynie na kolei i że zaznajomił go z nią Kazik, jego przyjaciel z lat dziecięcych.
— Czy pan Kazik też żonaty? — zapytałem.
— Nie! — zawołał Samsonow — Kazik tak młodo się nie ożeni.
— Dlaczego?

Uliczka w Boduno.

— Bo to widzi pan — zaczął szeptać Samsonow, z obawą spoglądając na siedzącego przyjaciela. — Kazik — dumna sztuka, ambitna, i wymaga od życia bardzo dużo!
— Nie rozumiem, niech pan wytłumaczy? — poprosiłem Samsonowa, bardzo zaciekawiony jego słowami.
— Kazik jest synem prostego robotnika, ale uparł się, że wypłynie na szeroki prąd, uczy się zawzięcie, pracuje, zarabia wszędzie, gdzie tylko może. Ja nawet nie wiem, kiedy on śpi! Przysiągł sobie, że będzie bogaty, wykształcony i równy najwyższym. Żona stałaby mu na przeszkodzie, więc nie chce się żenić.
Mówiąc to, Samsonow oczy spuścił i westchnął. Na tem się rozmowa urwała.
W kilka godzin później byliśmy już na stacji Udzimi. Gdy mój wagon odczepiono od pociągu i postawiono na torze zapasowym, stawił się u mnie mały, krępy wachmistrz kozacki, nazwiskiem Szum, i odraportował, że dostał z Charbina depeszę, aby dać mi na terenie robót eskortę wojskową. Donosił więc, że wachmistrz Łyświenko z ośmiu kozakami już są posłani przez niego do wioski Ho-Lin, gdzie oczekują na moje rozkazy. Od Szuma dowiedziałem się, że moi Chińczycy już przybyli i poczęści rozlokowali się po chatach wieśniaków, poczęści zaczęli budować dwie szopy z kang’ami i jedną zimną dla przechowywania żywności.
Wkrótce byliśmy już w Ho-Linie i zatrzymaliśmy się w chacie miejscowego wójta, gdzie też złożone zostały nasze rzeczy.
Powitał mnie tu i przedstawił się wachmistrz Łyświenko, już niemłody, rudy kozak z krzyżem św. Jerzego na piersi, otrzymanym za waleczność podczas wojny z bokserami w r. 1900, gdy rosyjskie wojska z obwodu Amurskiego przekroczyły „wielki mur“ i weszły do Pekinu, pod dowództwem generała N. P. Liniewicza.
Przed moją fan-tze stanęło ośmiu młodych kozaków, podkomendnych wachmistrza, i sprezentowało przede mną broń.
Tegoż wieczora wyznaczyłem plac, gdzie miały stanąć piece węglowe i podzieliłem czynności pomiędzy Kazikiem a Samsonowem. Pierwszy miał przygotować plac pod piece i wystawić je, drugi — zarządzić wyrąbywanie lasu i zwożenie drzewa do pieców.
Już przy tych pierwszych dyspozycjach swoich przekonałem się, że będę zmuszony przeprowadzić małą linję podjazdową od stacji Udzimi w głąb lasów, aby móc podwozić do pieców drzewo, gdy wyrąbiemy najbliższe działki leśne na koncesji. Tegoż wieczora, pisząc obszerny raport do Charbina i do sztabu armji, słyszałem stuk siekier Chińczyków, pracujących w lesie, krzyki robotników i głuchy łoskot padających drzew.
Trwała ta przygotowawcza praca przez cały tydzień, w ciągu którego oczekiwałem na odpowiedź co do projektowanej podjazdowej kolejki. W końcu tygodnia plac był wykończony i w jednym końcu jego wznosił się pierwszy piec. Właściwie nie był to piec w pełnym tego słowa znaczeniu. Był to stos, złożony z długich kawałów drzewa, z dwoma kanałami: jednym pośrodku, zrobionym z trzech mocnych palów, głęboko wkopanych w ziemię i pokrytych grubą warstwą gliny; drugim — z dwóch poziomo położonych na ziemi belek. Gdy stos był już wykończony, pokryto go szczelnie darniną, przysypano piaskiem i ziemią z gliną, ubito i podpalono od dołu; gdy się na dobre rozpalił i ze szczytu buchał nietylko dym, lecz nawet i płomienie, Kazik przykrył grubą darniną otwory obu kanałów. Od tej chwili drzewo w piecu tylko się tliło powoli, dystylując się i tworząc smołę, która paliła się, i węgiel — cel naszych zabiegów.
Gdy przyszła odpowiedź na mój raport, zapraszająca mnie do Charbina dla zestawienia kosztorysu kolejki, na placu wznosiło się już kilka „uralskich“ pieców węglowych, takich samych, w jakich spalono prawie doszczętu wszystkie lasy w fabrycznych obwodach gór Uralskich. Dla mnie, jako dla chemika i przyrodnika, taki sposób eksploatacji lasów wydawał się wprost barbarzyńskim, postanowiłem więc spróbować wystawić piec murowany, pozwalający prowadzić wypalanie węgla bez przerwy, z oddzielaniem smoły, która mogła znaleźć zastosowanie w armji, naprzykład do smarowania osi wozów w taborach wojskowych.
Dowiedziałem się, że o jedną stację od Udzimi istnieje duża cegielnia chińska, więc o budulec nie było trudno. Zestawiłem kosztorys i w swoim wagonie robiłem plany przyszłego, prawdziwie fabrycznego pieca.
Jednocześnie ze wznoszeniem pieców, prowadzono budowę koszar dla robotników i domu mieszkalnego dla moich techników i kozaków. Miały to być zwykłe fan-tze, tylko bez kang’ów, lecz ze zwyczajnemi piecami i kuchnią europejską.
Pojechawszy ze swoim projektem kolei i dużego pieca fabrycznego do Charbina, przesiedziałem tam około dwóch tygodni. Kazik regularnie donosił mi telegraficznie o przebiegu pracy. Wiedziałem, że plac rozszerza się codziennie, że na nim stało już około 40 pieców uralskich, wypuszczających dziennie sporo węgla, że technicy, żołnierze i robotnicy mieli już mieszkania, że rozpoczęto już prowadzenie kolejki podjazdowej i w tym celu zwieziono 20 kilometrów starych szyn, starą lokomotywę i dziesięć platform.
Gdy powróciłem do Udzimi, mogłem już przejechać do Ho-Linu „własną“ koleją. Prawda, że stara lokomotywa, klekocząc i chrzęszcząc wszystkiemi swemi gnatami, wiozła mnie niezbalastowanym plantem bardzo długo, jednak dowiozła. Nie poznałem Ho-Linu. Obok wsi powstała druga osada. Stały tu fan-tze z kang’ami dla Chińczyków, „dom mieszkalny“ z wysokiemi kominami z blachy i z werandą, oplecioną chmielem mandżurskim, duże składy węgla i magazyny żywności i narzędzi, w oddaleniu zaś kurzyły się szeregi pieców, wzniesionych przez moich techników. Knieja mandżurska, ten ciemny gąszcz z drzew i krzaków, przeplatanych dzikiem winem, chmielem i innemi pnącemi się roślinami, zdawało się, ulękła się najścia ludzi i pierzchła, obnażając gołą, żółtą ziemię. Las był wyrąbany dokoła, i zrozumiałem wtedy, że miałem rację nalegać na zbudowanie kolei. Widziałem teraz wyraźnie, że za jakiś miesiąc lub dwa będę zmuszony dowozić drzewo do pieców z dalszych części lasu. Składy były przeładowane węglem, węgiel leżał w stosach, przykryty przed deszczem kawałami zdartej z drzew kory.
Już mogłem wywozić węgiel, lecz trzeba było czekać na ukończenie kolei.
Wieczorem Samsonow zaprosił mnie na herbatę do swego mieszkania. Na małej werandzie, udekorowanej chmielem, spotkała nas młodziutka kobieta. Była to żona Samsonowa — pani Wiera. Stanowiła rażący kontrast z mężem. Samsonow miał bladą, melancholijną twarz i smutne, rozmarzone oczy, ze spadającemi na nie miękkiemi, wijącemi się kosmykami włosów, żona zaś jego była uosobieniem bujnego zdrowia, temperamentu i wesołości, która tryskała z ciemnego rumieńca twarzy, z czarnych pałających oczu i pełnych, zmysłowych ust.
Oprowadzili mnie po swojem mieszkanku. Składało się z małego przedpokoju i dwóch izb. Gliniane ściany, pułap i podłoga mogłyby wywrzeć przykre i smutne wrażenie, lecz na to zaradziła ręka kobieca, wszędzie, przy chęci, umiejąca założyć gniazdo, czy to w chińskiej fan-tze, czy w przedziale wagonu, czy w kajucie okrętu, czy nawet w celi więzienia. Podłoga była nakryta białą matą ze słomy, takież maty, upiększone sztucznemi kwiatami, kilkunastu barwnemi pocztówkami i fotografjami, zdobiły ściany. Jakieś szmatki jaskrawe przykrywały niezgrabne kształty zydelków i ławek domowej roboty. Pstre firanki z pomalowanego bambusu i kulek szklanych, biała, czysta serweta z połyskującym na niej samowarem i chińskim wazonikiem, w którym tkwił bukiet kwiatów polnych, dokonały cudu przeistoczenia zwykłej szopy w dom mieszkalny, pełen powabu.
Z przyjemnością spędziłem wieczór w schludnem mieszkanku Samsonowych, gwarząc o różnych rzeczach, i byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdyby nie spostrzeżenia, które poczyniłem, patrząc na troje ludzi, siedzących przede mną. Troje, bo był też i trzeci, a mianowicie barczysty Kazik.
Opowiadałem dużo o swoich podróżach po Europie i Azji, o ludziach, spotykanych w życiu, i widziałem, jak płonęły oczy Kazika, jak mocniej ściskał usta z jakąś zawziętością. Nareszcie wybuchnął:
— Jaki pan szczęśliwy! — zawołał. — Podróżuje pan i wie, jak i na co trzeba zwracać uwagę, aby coraz to więcej i więcej się uczyć. A później z tego ciągnie pan korzyści dla siebie i staje coraz mocniej i pewniej w społeczeństwie! A my? My — dzieci wieśniaków i robotników zmuszeni jesteśmy sami zdobywać sobie wiedzę i poszanowanie u ludzi. To — niesprawiedliwość społeczna!
— Skąd pan wie, że mnie wiedza nic nie kosztowała? — zapytałem, zdziwiony jego wybuchem.
— Ja tego nie wiem — odparł — i nie o panu osobiście mówiłem, lecz o całej klasie szlacheckiej i inteligentnej. Korzę się przed nią i jednocześnie zazdroszczę jej i nienawidzę. Ale nic mnie nie powstrzyma, nic i nikt! Zdobędę wszystko, co posiada klasa inteligentna od urodzenia, i wypłynę na szerokie morze! Pokażę wtedy, co umiem, i jak potrafię żyć! Tak wspaniałego życia, barwnego i pięknego, jakie ja sobie urządzę, nikt nie widział nigdy!
Zdumienie moje rosło. Skąd mogła się zrodzić w tym młodzieńcu ta dziwna żądza inteligencji i wiedzy dla używania?
— Czyżby pan chciał dojść do prawdziwego wykształcenia poto tylko, aby pędzić bogate i wesołe życie? — zapytałem, ciekaw odpowiedzi.
— Tak! — rzekł bez namysłu. — Widziałem w dzieciństwie pałace naszych potentatów fabrycznych na Uralu, do których nas nie wpuszczano. Już wtedy przysiągłem sobie, że będę miał jeszcze wspanialsze. Zrozumiałem jednak, że, będąc robotnikiem, najpierw nigdy nie dojdę do bogactwa, a powtóre, gdybym nawet doszedł, nie potrafiłbym z tego skorzystać. Postanowiłem więc uczyć się i stać się inteligentem najwyższego gatunku!
Mignęła mi podczas tyrady Kazika myśl, że samej inteligencji dla używania, o którem marzył skromny technik w lesie na Udzimi, nie starczy, trzeba mieć jeszcze wrodzone poczucie piękna — estetyki, czego nabyć nie można, nawet przy największym wysiłku. Nie wypowiedziałem jednak tej myśli, nie chcąc odbierać młodemu człowiekowi jego zapału do pracy i doskonalenia się, ponieważ wierzyłem, iż z biegiem czasu rozsądek i samo życie skierują jego marzenia w inną stronę, nie tak bezwzględnie egoistyczną.
Gdy Kazik spowiadał się przed nami ze swych zamiarów i dążeń, wtedy właśnie spostrzegłem coś, co mnie zastanowiło.
Podczas pełnej zapału mowy Kazika, pani Wiera nie spuszczała z niego oczu, a policzki jej płonąć zaczęły jeszcze bardziej. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na bezbarwną, jakgdyby znudzoną twarz męża, i wtedy jakiś bolesny uśmiech wykrzywiał jej usta, a oczy na chwilę gasły.
— Porównywasz? — pomyślałem.
— O wielkich rzeczach marzy się panu! — zawołała młoda kobieta. — Ale czy się uda?
— Tak! — rzucił Kazik jedno, krótkie słowo, a padło ono jak wyzwanie.
— Wtedy znajdzie sobie pan najpiękniejszą kobietę na świecie, najwspanialszą i najbogatszą, i weźmie ją za żonę? — pytała z filuternym uśmiechem.
— Najpiękniejszą i najwspanialszą — tak — odparł — ale nie najbogatszą, bo tego nie będę potrzebował.
Znowu uczyniłem spostrzeżenie. Oczy Kazika padły na twarz kobiety, objęły gorącym spojrzeniem całą jej postać i odbiegły w kąt pokoju. Pani Wiera nerwowym ruchem poprawiała włosy i śmiała się, jak mi się zdawało zbyt głośno i zbyt wymuszenie.
Już nic wątpiłem, że życie postawiło mnie oko w oko z przeżyciami i walką obcych dla mnie ludzi i że będę świadkiem różnych wypadków, być może drobnych i nawet śmiesznych, lecz stanowiących o szczęściu lub nieszczęściu tych trojga ludzi.
Myślałem, że mogliby pozostać nieznanymi dla mnie i obojętnymi, ci ludzie, wypadkiem związani ze mną wspólnością pewnych spraw, lecz los chciał inaczej.
Naszą kolejką tymczasem dostarczono mi cegłę, mogłem więc rozpocząć budowę pieca wpobliżu plantu. Roboty szły pomyślnie i szybko, dzięki wprawnym robotnikom chińskim, przysłanym mi z Charbina przez Tun-Ho-Sana.
Korzystając ze sposobności, często wychodziłem na polowanie. Za towarzysza miałem zawsze młodego kozaka, Rykowa, doskonałego strzelca i niezmordowanego piechura. Razem z nim zwiedziłem spory obszar okolicznych lasów.

Sklep i szyld chiński.

Przeszliśmy z Rykowem pasmo leśnego grzbietu i weszliśmy w dolinę sporej rzeki, Mu-Tan. Tu spotkaliśmy kilka wsi, na lewym brzegu zaludnionych przez Mandżurów-Daurów, na prawym zaś przez Tunguzów. O ile Daurowie przejęli już od Chińczyków wszystkie zwyczaje i nawet wygląd zewnętrzny, o tyle Tunguzi przechowali swój pierwotny wygląd. Był to szczep myśliwski i wojowniczy, a władcy pekińscy nieraz z trwogą spoglądali na północ, gdzie w pewnych okresach zauważyć się dawał ruch w szczepowych obozach i stannicach tunguskich.
Mieszkańcy wsi, leżących w dolinie rzeki Mu-Tan, byli rośli, barczyści o zgrabnych, zwinnych ruchach, mieli krótkie, ostrzyżone włosy, w jednem tylko miejscu zebrane w gruby warkocz, okręcony naokoło głowy. Zachowywali się dumnie, spokojnie i uprzejmie zarazem. Wsie były ubogie, przypominające raczej jakieś zwaliska, niż domy mieszkalne; jednak w tych ruinach były nagromadzone całe skarby w postaci futer soboli, kun, tchórzów, gronostajów, lisów i wiewiórek, stanowiących zdobycz myśliwską, sprzedawaną zwykle w mieście Ninguta chińskim i europejskim kupcom. Od wschodu doliny rzeki Mu-Tan ciągnął się dość znaczny grzbiet Kentei-Alin, a za nim zaraz drugi — Loje-Lin; były to już południowe odnogi malowniczego Sichota-Alinu, ciągnącego się aż do rzeki Amur na północy. Za Loje-Linem, o jakie kilkadziesiąt kilometrów, przechodziła granica koreańska, a najbliższem miastem był Hun-Tchun. Rejon pomiędzy Loje-Linem a Koreą dla władz rosyjskich pozostawał w ciągu wojny całkiem tajemniczym. Wiedziano, że gromadziły się tam większe bandy chunchuzów pod naczelnem dowództwem znanego bandyty, Dżan-Dżo-Linga. Po wojnie dopiero dowiedziano się, że ten wódz chunchuzów ze swojemi bandami był na żołdzie japońskim, prowadząc wywiad i niepokojąc wojska rosyjskie od lewego flanku.
W dolinie Mu-Tan napotkaliśmy z Rykowem duże pola gao-lianu i jęczmienia. Brzegi rzeki i wpadających do niej potoków były porośnięte gęstemi krzakami. Z nich co chwila wyrywały się bażanty i daleko rzadziej szare kuropatwy. Nie była to jednak stosowna pora, a polowanie na to ptactwo wcale nie pociągało mnie z powodu obfitości ptaków i łatwości strzału.
Daleko więcej interesowały nas góry Kentei-Alin, ponieważ tam widzieliśmy stadka sarn, a na błotnistych brzegach potoków ślady jeleni.
Dwa razy jeździłem konno do lasów, pokrywających góry Kentei-Alin. Towarzyszył mi Rykow. Pierwsza nasza wyprawa pod względem myśliwskim nie była zbyt pomyślna. Nie widzieliśmy nawet śladów jeleni lub sarn. Użyłem sobie na strzelaniu orłów, które miały gniazda śród skał na brzegach małych jeziorek górskich. Zrobiłem też dwa spostrzeżenia. Zupełnie przypadkowo zdarzyło mi się przedzierać przez zarośla leszczyny, gdy doszło mnie kilkakrotnie łopotanie skrzydeł i ochrypły głos jakichś ptaków. Krzyk ten wydał mi się znany, ale nie mogłem go sobie przypomnieć. Wreszcie, już przy wyjściu z tych chaszczy, z krzaków wyleciał ciemno-brunatny ptak z długim dziobem.
— Czyżby to była słonka? — pomyślałem i strzeliłem.
Ptak upadł. Była to zwykła słonka, chociaż o jej istnieniu w Mandżurji nie słyszałem. Długo chodziłem po zaroślach, lecz słonki wyrywały się daleko. Udało mi się postrzelić jeszcze dwie, które z wielkim trudem znalazłem w gąszczu krzaków i wysokiej trawy.
Drugie spostrzeżenie było całkiem innego rodzaju. Góry Kentei są zupełnie dzikie, o czem najlepiej świadczyć może ta okoliczność, że Chińczycy poszukują tu dżen-szengu, tajemniczej rośliny leczniczej, rosnącej w dziewiczej puszczy lub w niedostępnych wąwozach górskich, gdzie czarodziejskiego korzenia broni straszliwy książę kniei — tygrys. Zdawałoby się więc, że w puszczy kentejskiej trudno byłoby o ślady ludzi. Tymczasem śladów tych było sporo — i jakich śladów! Na błotnistych brzegach potoków górskich, na piaszczystych ławicach widzieliśmy nieraz liczne ślady koni podkutych. W jednem miejscu znaleźliśmy porzucone i niezupełnie zagasłe ognisko, przy którem, pośród ogryzionych kości i resztek kaszy z „czumidzy“, spostrzegłem gilzę od naboju karabinowego z hieroglifami japońskiemi i blaszanki od konserw z etykietą japońską. Coby to mogło znaczyć? Kto przejeżdżał tu, wpobliżu moich robót, i dokąd zdążał? Te pytania pozostały bez odpowiedzi do pewnego czasu.
Polując innym razem w puszczy na wschodnich spadkach Kentei-Alinu, spotkałem duże stado dzików. Liczyło około 15 głów i pędziło przerażone od strony północy.
Razem z Rykowem daliśmy ognia do odyńców, mknących na czele, i jeden z nich padł; gdy zaczęliśmy odcinać na nim szynki, kozak nagle podniósł głowę i strwożonym głosem zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem:
— Czy pan słyszał? Gdzieś blisko gwizdnęła kula...
Zacząłem nadsłuchiwać i wyraźnie usłyszałem odgłosy dalekiej salwy i przeciągły poświst kul. Wyraźnie odróżniłem, znany mi dobrze, szmer kul w gęstwinie liści, jedna zaś z nich uderzyła w pień złamanego drzewa i odłupała dużą drzazgę.
— Do nas strzelają! — zawołał Rykow. — To pewno ci, co mają podkute konie, ale to nie chunchuzi, bo ci nie używają podków dla koni... Może to jakiś nasz patrol?
Postanowiłem napisać o swoich spostrzeżeniach do sztabu armji, ale nie zdążyłem tego uczynić. Tegoż wieczora opowiadałem Kazikowi i Samsonowowi o wypadkach w lesie; moi pomocnicy byli zdania, że po kniei włóczą się bandy chunchuzów. Nazajutrz, od rana postanowiłem obejrzeć najbliższe piece. Powracałem przez Ho-Lin, aby zwiedzić koszary robotników. Przechodziłem wpobliżu domu techników, za którym ciągnęły się zarośla aż do brzegu małej rzeczki, przepływającej przez wieś.
Idąc przeciwległym brzegiem, posłyszałem cichą rozmowę — i poznałem głos Kazika. Wkrótce zobaczyłem go. Stał i, gestykulując, mówił coś do siedzącej na brzegu pani Wiery Samsonowowej. Zmierzch już zapadał na dobre, lecz dojrzałem skuloną postać kobiety i dosłyszałem jej ciche żałosne szlochanie. Kazik umilkł, a wtedy pani Samsonowowa urywanym głosem zapytała:
— Własne szczęście droższe jest panu, niż szczęście moje, chociaż kocham pana?
Kazik pomilczał chwilę, a później odparł szorstkim głosem:
— Ja też kocham panią, ale muszę zdobyć dla siebie szerokie, wolne życie, muszę, inaczej — nigdy spokoju i szczęścia nie zaznam! Teraz nie jestem lepszy od męża pani — a wtedy — to inna rzecz.
— To ostatnie słowo? — pytała z rozpaczą kobieta.
— Tak! — zabrzmiał surowy i twardy głos Kazika. — Musimy zapomnieć o naszem uczuciu do czasu, aż zdobędę życie!..
Nie omyliłem się więc. Tu, śród tych trojga ludzi, czaiła się groźna tajemnica, która mogła zmienić się w tragedję przykrą i bezwzględną. Czułem, że byli to ludzie czyści duchowo, lecz ręka losu dotknęła ich a piętno nieszczęścia już było na nich.
Nazajutrz, obchodząc plac robót, spotkałem Samsonowa. Był blady, miał podsiniałe i zapłakane oczy. Milcząc ponuro, pokazał mi skład drzewa i odszedł. Przy piecach zastałem Kazika. Był niezwykle poważny i zamyślony. Mówił głosem drżącym i zdradzał wielkie podrażnienie.
— Co się stało? — spytałem.
Odpowiedział po długim namyśle.
— Miałem przykrą rozmowę z Samsonowem. Byłem z nim szczery i teraz żałuję tego! Powiedziałem prawdę, w której nic złego i brudnego niema. Samsonow nie chce tego rozumieć i podejrzewa najgorsze.
Zerwał czapkę i cisnął ją o ziemię.
— Rozmawialiście z nim o pani Wierze? — spytałem.
Nie zdziwił się, gdyż zanadto był podrażniony i podniecony.
— O niej... — rzekł. — Każdy może kochać lub nienawidzieć! Chodzi tylko o to, aby nie uczynić podłości, zdrady i grzechu. Co mu grozi? Niech pracuje, uczy się, walczy, jak ja to czynię, a z pewnością prędzej ode mnie wyjdzie na szeroką drogę życiową. Wtedy żona jego pozostanie przy nim. On zaś tylko przeklina i podejrzewa nas o to, czego nie było i czego nigdy nie będzie! Źle, panie, źle!
Zrozumiałem, że istotnie źle układało się życie moich pomocników, ale nic na to poradzić nie mogłem.
W dwa dni później otrzymałem telegram, wzywający mnie do Charbina. Spędziłem w mieście około tygodnia. Gdy powróciłem do Udzimi, zdziwiło mnie to, że nikt z moich pomocników nie przyszedł na stację. Kazałem odwieźć się do Ho-Lina. Tu wkrótce do mego wagonu wszedł Kazik. Był blady i chudy, oczy mu pałały gorączkowym ogniem. Miał pod pachą tekę, wypchaną papierami.
Urzędowym, suchym głosem zaczął zdawać raport. Często się mylił i plątał, tarł czoło i oblizywał suche, spieczone wargi.
Nareszcie otworzył tekę, aby pokazać mi jakieś dokumenty. Ujrzałem leżący na wierzchu rewolwer Browninga. Kazik wziął go i położył na krześle, a później jął podawać mi papiery. Zacząłem je przeglądać, gdy nagle huk wstrząsnął powietrzem, a gorący prąd uderzył mnie w twarz. Skoczyłem i zastygłem w przerażeniu. Ujrzałem śmiertelnie bladą twarz Kazika. Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma, z zamarłym w nich krzykiem rozpaczy; usta mu się rozszerzyły w jakimś straszliwym, szyderczym uśmiechu, obnażając zęby, z pomiędzy których wypływały bąble krwawej śliny. Ale nie ta straszna maska przeraziła mnie. Uwagę moją zatrzymała na sobie pierś Kazika. Miał na sobie czerwoną koszulę. Nagle spostrzegłem, że ta koszula zaczyna się nadymać i czernieć coraz bardziej. Po chwili ujrzałem ciężkie sople krwi, sączące się przez tkaninę i padające na podłogę. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Kazik jest ranny. Spuściłem oczy. Na podłodze zebrała się już duża kałuża krwi, wsiąkająca w dywan.
Posadziłem Kazika na kanapie i rozciąłem koszulę. Szeroka struga krwi zalała mi ręce. Na lewej stronie piersi, tuż nad sercem, był otwór, którędy weszła kula. Wyjścia jej nie znalazłem. Kula ugrzęzła w łopatce. Lewa ręka zwisała bezwładnie i była zimna.
Śpiesznie zrobiłem pierwszy opatrunek i zatelefonowałem na dworzec, aby natychmiast powiadomiono o wypadku najbliższy szpital. Na szczęście, przed tygodniem, na sąsiedniej stacji był rozlokowany szpital Czerwonego Krzyża. Po paru godzinach przybył parowóz z sanitarnym wagonem, i Kazika zabrano.
Nazajutrz zrobiono mu operację i kulę wydobyto. Nieszczęśliwy Kazik przez całe lato walczył ze śmiercią. W przestrzelonych płucach rozwinęła się gruźlica. Ze szpitala Kazik wyszedł dopiero na jesieni i był wysłany na koszt rządu do stacji klimatycznej w Finlandji. Odprowadzałem go na dworzec w Charbinie. Był w opłakanym stanie. Jedną ręką nie władał zupełnie, wisiała zimna i nieruchoma, ciągły ból ostry i przenikliwy dolegał mu. Miał twarz wychudzoną i prawie przezroczystą, oczy gorączkowo błyszczące, usta spieczone a blade. Kaszlał i uśmiechał się, jakgdyby z zawstydzeniem.
Żegnając mnie przed odejściem pociągu, szepnął: — Nic z moich marzeń teraz!
Usiłowałem go uspokoić i pocieszyć. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, panie, to — koniec! Kaleką jestem... Mam przed sobą tylko jeden ratunek... jedyny...
Pomyślał chwilą i dodał:
— Śmierć!
Kazik odjechał. Mignęła mi na chwilę jego smutna, blada twarz i znikła. Nigdy jej więcej nie oglądałem i nigdy nie zobaczę, gdyż w rok później dowiedziałem się o śmierci Kazika. Umarł na suchoty w jakimś szpitalu w wielkiej nędzy, gdyż z powodu kalectwa nie mógł znaleźć dla siebie zarobku.
Teraz gdy przesuwa się przede mną na tle różnych wspomnień doprawdy niepowszednia postać Kazika, nie mogę odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało wtedy w moim wagonie w Ho-Linie?
Leżąc po operacji w szpitalu, Kazik twierdził, że niechcący zrzucił rewolwer na podłogę i wtedy buchnął strzał. Gdy to słyszałem, wstawała przede mną blada, ponura twarz Kazika przed wypadkiem i pytałem siebie:
— Czy nie było to samobójstwo?
Kazik zabrał do grobu swoją tajemnicę.
Już w parę tygodni po wypadku z Kazikiem, w małem mieszkanku Samsonowych panowała niczem niezamącona pogoda. Młody człowiek stał się weselszy i energiczniejszy, a pani Wiera coraz łaskawiej spoglądała na męża. O Kaziku nie było mowy. Gdym zaczynał coś o nim mówić, nigdy nie podtrzymywano tej rozmowy.
Smutne, bezwzględne prawo natury. Gdy Kazik był silny, pełen zapału do życia i niebezpieczny, kochano go lub obawiano się, lecz gdy nielitościwa kula wytoczyła z jego młodego ciała wraz z krwią i popęd do życia, wyrzucono go z myśli i serca, jak zużyty, nikomu już niepotrzebny łachman.
— Biedny, biedny Kazik! — myślałem nieraz. — Gdzie są twoje dumne, harde myśli i zamiary? Czy nie opanowała twojej duszy upartej zimna rozpacz?

Tubylcy Wschodniej Gobi (Kara-Kurczyni).

Byłem nawet ucieszony, gdy dowiedziałem się o jego śmierci, bo przecięła wszystko na zawsze — i pasmo jego życia, i jego rozpacz i, być może, tęsknotę za tą, która z takim pośpiechem wyrzuciła go ze swojej pamięci...
Wkrótce Samsonow podziękował mi za służbę i odjechał z żoną do Charbina, gdyż młoda kobieta nudziła się w kniei, gdzie moje piece walczyły z puszczą dziewiczą, pochłaniając ciała olbrzymów leśnych tak samo, jak przypadek pochłonął życie Kazika.
Twarde i nielitościwie obojętne jest serce człowieka! Może dlatego nie lubię dużych zbiorowisk ludzkich?...
Znalazłem sobie nowych pomocników, i praca szła dalej.
Tymczasem kozak Rykow stale włóczył się po lasach, a zawsze razem ze zwierzyną przynosił jakieś wiadomości. Na Kentei-Alinie spotykał podejrzane oddziały jeźdźców; strzelano do niego kilkakrotnie i raz powrócił z przestrzeloną torbą myśliwską. Na wszystkie moje telegramy o grasowaniu jakichś zbrojnych band, długo nie było żadnej odpowiedzi, aż nareszcie przybył dość znaczny oddział kozaków pod dowództwem oficera. Wyprawa tego oddziału do lasów, pokrywających Kentei-Alin, dała nieoczekiwane rezultaty. Kozacy stoczyli potyczkę z kilku oddziałami chunchuzów i wzięli kilku rannych do niewoli. Byli to chunchuzi z dużego oddziału, który, jak zeznawali jeńcy, trzymał się wpobliżu granicy Korei. Na czele wszystkich oddziałów stał „wielki wódz“ Dżan-Dżo-Ling, operujący podług wskazówek sztabu japońskiego. Po odejściu kozaków, chunchuzi prawie zupełnie znikli z okolic Ho-Linu. Jednak kiedyś w nocy obudził mnie brzęk szkła w moim wagonie. Nad ranem, gdy wstałem, przekonałem się, że szyba była przestrzelona, a kula ugrzęzła w ścianie wagonu. Była to mosiężna kula z karabina dużego kalibru. Moi kozacy poznali kulę, używaną w armji chińskiej. Nic nie mogłem zrozumieć! Czyżby Chińczycy też rozpoczęli wojnę z Rosją?
Objaśnienia dostarczyły mi dzienniki. Wódz chunchuzów, Dżan-Dzo-Ling, wszedł w porozumienie z gubernatorami Ninguty i Mukdenu, i ci zaopatrywali bandytów w broń rządową. Dowiedziano się o tem później, i wicekról Mandżurji musiał opuścić swój pałac w Mukdenie na żądanie dyplomacji rosyjskiej.
Wójt Ho-Lina, dowiedziawszy się o wypadku nocnym, przyszedł do mnie i szeptem prosił mnie, abym nie donosił władzom o kuli w ścianie mojego wagonu. Obawiał się bowiem przykrości dla mieszkańców wioski, a także tego, aby chunchuzi nie mścili się, ponieważ, jak twierdził, już są źli na mnie, że sprowadziłem tu oddział kozaków.
Spełniłem prośbę wójta i wkrótce poszedłem oglądać roboty. Idąc, usłyszałem przeraźliwy kwik świni. Coś złego musiało się jej przytrafić, poszedłem więc w kierunku, skąd dochodził kwik. To, co zobaczyłem, przechodziło moją wyobraźnię i chyba tylko w Chinach może się zdarzyć. Kilku Chińczyków okrążało dużą, czarną świnię. Nieszczęśliwe zwierzę było przywiązane za nogi do czterech drzew, i właściciel wycinał kawałki mięsa, sprzedając je nabywcom. Gdy zabrał się do obcinania tylnej szynki, nie mogłem wytrzymać, roztrąciłem tłum i wystrzeliłem w głowę świni z rewolweru. Właściciel i tłum kupujących głuchym, niezadowolonym pomrukiem odpowiedział na mój miłosierny uczynek. Gdy odchodziłem, usłyszałem, rzuconą mi głosem ponurym, pogardliwą nazwę „Maudza“ i jeszcze jakieś słowo, któremu towarzyszył wybuch złośliwego śmiechu.
Zrozumiałem wtedy, że nastrój ludności nie był dla mnie przychylny, chociaż doprawdy nic nie miałem sobie do wyrzucenia. Byłem z Chińczykami zawsze grzeczny i nie pozwalałem kozakom krzywdzić ich lub obrażać. Jednak od tego dnia miałem się zawsze na baczności i bez broni już nie wychodziłem ze swego wagonu.
Znaczną część dnia spędzałem około pieców, zwiększając ich produkcję z każdym dniem. Pewnego razu, podczas obiadu robotników, zobaczyłem jakiegoś małego, krępego Chińczyka, borykającego się z innymi. Bardzo zręcznie rzucał każdego na ziemię, zdradzając wielką siłę i robiąc typowe dla chińskich zapaśników ruchy teatralne. Skakał z groźnemi okrzykami, nadawał swej twarzy okrutny wyraz, klaskał w dłonie, bił się po biodrach i przyjmował malownicze pozy. Spostrzegłszy mnie, zaśmiał się, rzucił do zebranych jakiś frazes, na co robotnicy odpowiedzieli wrzaskliwym śmiechem. Chińczyk tymczasem podszedł do mnie i ruchami dawał mi do zrozumienia, że wyzywa mnie na walkę. Byłem wtedy młody i silny i lubiłem wszelki sport, a zresztą chciałem pokazać swoim żółtym robotnikom, że nie dam się tak łatwo, gdyby któryś chciał napaść na mnie. Przyjąłem wyzwanie i, zrzuciwszy skórzaną kurtkę, zbliżyłem się do mego przeciwnika. Ten długo skakał, klaskał w dłonie, straszył mnie różnemi grymasami, aż nareszcie, dostatecznie mnie podrażniwszy, rzucił się na mnie. Poznałem odrazu, że mój przeciwnik, choć dość silny, jest jednak słabszy ode mnie. Zabrałem się do niego z całą sumiennością. Jednak poszło mi to z trudnością, gdyż doskonale umiał posługiwać się nogami. Dwa razy omal że nie upadłem, przy ogłuszającym śmiechu Chińczyków. My, Europejczycy, nie posługujemy się nogami w walce, a więc to podstępne działanie mego przeciwnika rozgniewało mnie niewymownie, i postanowiłem skończyć z nim. Przez kilka minut Chińczyk zręcznie mi się wywijał, nareszcie zdołałem pociągnąć go ku sobie, a wtedy szybko porwałem go w objęcia i podniosłem do góry. Długo wyrywał mi się z rąk, bił nogami w powietrzu, rozumiejąc, co chcę z nim uczynić. Lecz trzymałem zapaśnika mocno, coraz bardziej przyciskając go do siebie. Nareszcie ręce mu osłabły i pierś jego dotknęła mojej piersi. Przycisnąłem go wtedy jeszcze mocniej i, tak trzymając i cisnąc coraz silniej, zacząłem chodzić. Mój przeciwnik coś mruczał urywanym głosem, nareszcie zaczął charczeć. Gdy twarz mu się krwią nalała, zakręciłem nim w powietrzu i z rozmachem cisnąłem na ziemię. Jęknął tylko i długo nie mógł się podnieść. Gdy wstał, zatoczył się i znów upadł. Chińczycy stali w milczeniu i patrzyli pałającemi oczami, lecz w tych oczach spostrzegłem już szacunek dla siebie. Wiedziałem, że lada bandyta nie ośmieli się teraz mnie zaatakować.
Gdy pomogłem swemu przeciwnikowi wstać i podałem mu rękę na zgodę, cały tłum podniósł wielkie palce prawej ręki do góry i wrzasnął:
— Hao! Hao! Szango! Dobrze, dobrze! doskonale!


ROZDZIAŁ CZWARTY.
HORYZONT W CHMURACH.

Sztab armji tymczasem żądał ode mnie coraz większej ilości węgla, kolej ze swojej strony czyniła to samo, nalegając na zaopatrywanie w węgiel głównych warsztatów kolejowych. Ledwie mogłem nadążyć z wykonaniem tych zamówień. Oprócz pieców uralskich, były czynne trzy duże piece fabryczne, i w głębi lasu stawiałem czwarty. Puszcza wpobliżu była już na wielkiej przestrzeni wytrzebiona, a moja kolejka pracowała bardzo intensywnie, podwożąc drzewo do pieców z dalszych działek koncesji. Jednocześnie zarządziłem budowę odnogi kolejowej dla rąbania nowego obszaru kniei. Wszystkie te prace zmusiły mnie do wynajęcia nowych chińskich robotników. Z Charbina już nie mogłem sprowadzać ludzi i byłem zmuszony szukać robotników i wynajmować ich w Ningucie, Iman-Po i Kirinie. Czynili to moi pomocnicy i, naturalnie, brali wszystkich zgłaszających się, nie dbając o rekomendacje i dokumenty, co przy istniejących warunkach byłoby niemożliwe.
Codzień objeżdżałem wszystkie tereny, gdzie prowadziłem roboty, i osobiście doglądałem wszystkiego. Kiedyś, kontrolując budowę pieca, stałem na skraju lasu, gdy z krzaków wyrwał się z krzykiem czarny drozd. Miałem w ręku dubeltówkę, strzeliłem i ugodzony ptak spadł w gąszcz. Kilku Chińczyków, podnosząc palce do góry na znak pochwały, pobiegło w krzaki i przyniosło mi moją zdobycz. Od tej chwili nie miałem spokoju od Chińczyków. Dość mi było gdziekolwiek się zjawić, a przynoszono natychmiast puste butelki, blaszanki od konserw albo zepsute jaja i znakami proszono, abym strzelał w locie. Rzucano te przedmioty w powietrze, i musiałem strzelać, rozbijając butelki i jaja i podrzucając śrutem jeszcze wyżej podlatujące do góry blaszanki. Chińczycy podziwiali moją sztukę strzelania do przedmiotów, będących w ruchu, i, w zachwycie, jak dzieci klaskali w dłonie i śmieli się radośnie.
Nie odmawiałem im tej uciechy, gdyż była ona dobrem ostrzeżeniem dla znajdujących się w tłumie moich robotników chunchuzów.
A że tacy byli, o tem nie wątpiłem, gdyż widziałem grupki Chińczyków, zbierających się na uboczu, z obawą spoglądających na kozaków i o czemś naradzających się z tajemniczemi minami. Bywały też wypadki, że Łyświenko zjawiał się u mnie i raportował o wykryciu przy którymś z „manz“ noża lub rewolweru, albo o ucieczce robotnika lub też kilku.
Już nie mogłem pozostawiać pieców bez ochrony i moi kozacy patrolowali przy nich dzień i noc. Lecz cóżby znaczyła ta garstka ludzi, otoczona mrowiskiem Chińczyków, gdyby chunchuzi zechcieli zdobyć moją fabrykę?
Pewnej niedzieli, mając ze sobą karabin Henela z lunetą, szedłem plantem kolejki, aby obejrzeć roboty na dalszych placach.
Było to południe, skwarne i jasne. Nikogo naokoło nie widziałem. Las podchodził do samego plantu i stał dwiema ścianami, milczący i nieruchomy. Nagle o jakie sto kroków od siebie zauważyłem ruch w krzakach, a potem natychmiast porwałem za karabin, bo ujrzałem dzika. Zaplątał się w gąszczu i siatce z dzikiego wina i chmielu i powoli wydobywał się na nasyp. Nareszcie przedarł się przez gąszcze, wyskoczył na nasyp i popędził prostą linją ode mnie, trzymając się miejsca między szynami.
Wziąłem go starannie na cel i dałem ognia, gdy robił o jakie 100 kroków ode mnie nagły obrót, wystawiając na strzał całą komorę. Padł odrazu, a gdy podszedłem do niego, już nie żył.
Wieczorem przyniesiono mi go. Był to duży okaz, ważący około 300 funtów, posiadał piękne kły, zakrzywione jak dwa sierpy, wysoko nad ryjem wystające.
Tejże niedzieli kozak Rykow, osiodławszy konia, pojechał na polowanie. Nie widziałem go przed wyjazdem i dowiedziałem się o tem dopiero wtedy, gdy zjawił się u mnie wachmistrz Łyświenko i doniósł mi, że z lasu przybiegł koń Rykowa, bez jeźdźca, z porwaną uzdą i cały w pianie. Coś złego musiało się stać z Rykowem. Zarządziliśmy odrazu poszukiwania. Wyznaczyłem znaczną nagrodę za odszukanie kozaka. Rykow jednak przepadł jak kamień w wodzie. Dopiero po trzech dniach przyszedł żebrak-Chińczyk, odbywający pielgrzymkę po kraju, i opowiedział, że niedaleko od potoku, wpadającego do rzeczki Ho-Lin, widział skrwawiony trup żołnierza rosyjskiego. Wachmistrz, nic nie mówiąc, wsadził żebraka na siodło, wskoczył sam i kazał się prowadzić. W eskorcie dwóch kozaków jechałem ztyłu. Długo krążył po lesie nasz niezwykły przewodnik i, gdy już ujrzeliśmy przed sobą skały szczytów Kentei-Alin, zszedł z konia i zaczął szperać w krzakach. Kilka razy powracał do strumyka, przecinającego błotnistą równinę, zarośniętą krzakami i wysoką trawą, odchodził znowu, krążył śród zarośli, aż się zatrzymał i zaczął dawać nam znaki.
Podjechaliśmy, i — smutny obraz przedstawił się naszym oczom. Na trawie, stratowanej i miejscami wyrwanej wraz z darniną, leżał nawznak nieszczęśliwy Rykow. Szaro-zielona bluza wojskowa była porwana na strzępy i zlana krwią. Czaszkę miał zmiażdżoną, a całą twarz porysowaną głębokiemi brózdami. Odrazu zrozumieliśmy, że kozak padł ofiarą tygrysa. Drapieżnik znęcał się nad człowiekiem, gdyż wszystkie stawy rąk i nóg kozaka były powykręcane i przegryzione. Nie znaleźliśmy przy Rykowie ani czapki, ani karabina, natomiast w skrwawionej ręce pozostał mu krótki nóż myśliwski.
Widocznie napad tygrysa był dokonany gdzieś w innem miejscu. Świadczyły o tem też wyraźne ślady walki człowieka ze zwierzem.
Oglądając krok za krokiem pole zajścia, o jakie 50 metrów znaleźliśmy czapkę, a trochę dalej strzaskany karabin. Potrochu odtwarzał się cały obraz walki. Niezawodnie tygrys znienacka napadł na Rykowa, który nie miał czasu strzelać, lecz uderzył zwierza kolbą i strzaskał karabin. Na dużej przestrzeni odnajdywaliśmy ślady zaciętej bitwy człowieka i zwierza. Krew skrzepła na liściach krzaków i na łodygach wysokiej trawy. Ślady te doprowadziły nas znowu do ciała Rykowa.
Już mieliśmy podnieść go i złożyć na siodle, gdy Łyświenko mruknął:
— A poco on trzyma nóż w ręce? Nie taki to był chłopak, aby, złapawszy nóż, nie pokiereszować napastnika. Pójdę, poszukam jeszcze...

Ulica handlowa w Fu-dzia-dzianie.

Powiedziawszy to, skinął na jednego kozaka i, trzymając karabiny wpogotowiu, ruszyli naprzód. Gdy z pomocą kozaka i Chińczyka przywiązywałem ciało Rykowa do grzbietu zapasowego konia, widziałem czapki Łyświenki i jego towarzysza, migające pośród krzaków. Znikły mi wreszcie z oczu, ale wkrótce doszły mnie krzyki i nawoływania. Porwałem karabin i pobiegłem w kierunku ich głosów. To, co ujrzałem, przechodziło moją wyobraźnię.
Na wielkiej polanie, na zgniecionej wysokiej trawie leżał tygrys. Skóra jego w różnych miejscach miała głębokie rany od uderzeń noża. Był martwy z pewnością od paru dni. Gdy kozacy przewrócili go na bok, wyjaśniło się, co spowodowało śmierć drapieżnika. Miał przecięty brzuch, a wypadnięte wnętrzności leżały w trawie. Widocznie po otrzymaniu śmiertelnego ciosu odszedł, wlokąc za sobą wnętrzności, i padł o kilkadziesiąt kroków od swego przeciwnika, który z połamanemi stawami i zdruzgotaną czaszką umierał tuż — na tej równinie, gdzie rozegrała się krwawa i ponura walka leśna.
Łyświenko miał twarz zadowoloną i dumną.
— Dzielny był chłopak! — rzekł, potrząsając głową. — Prawdziwy kozak!
Przywieźliśmy do Ho-Lina ciało Rykowa i skórę tygrysa.
Tegoż wieczora, sporządziwszy protokół, wyprawiłem ciało Rykowa w trumnie naprędce skleconej do Charbina, do zarządu wojsk kozackich w Mandżurji. W wagonie, gdzie stały zwłoki Rykowa, pojechał wachmistrz Szum i szeregowy kozak, celem złożenia raportu i uczestniczenia w pogrzebie towarzysza.
Gdy wyprawiłem ciało kozaka i powróciłem do Ho-Lina, ktoś zapukał do mego wagonu. Wszedł jeden z rosyjskich robotników. Kim był, nie wiem. Był to typ, często spotykany w Rosji — mieszanina Słowianina z Mongołem i Cyganem. Starzec o siwych, twardych jak szczecina, gęstych włosach, miał czarne, pałające i przenikliwe oczy, orli nos i grube wargi. Nazywał się dziwnie — Dzwon. Był dozorcą przy składzie węgla. Moi pomocnicy chwalili go za ścisłą i sumienną pracę. Dzwon stanął przede mną w służbowej postawie i uroczystym głosem prosił mnie o zwolnienie go ze służby. Zapytany o przyczynę, zaczął się wahać i coś bełkotał zmieszany.
— Mówcie! — rzekłem głosem surowym.
— Bo to widzi pan — zaczął — zawsze, gdy przyjeżdżam na nowe miejsce, wróżę sobie, czy wszystko będzie pomyślnie...
— No?
— Wróżby wypadły bardzo niedobrze! — ciągnął dalej. — Wróżyłem na kamieniach i z nich dowiedziałem się o trzech śmierciach... Dwóch już odeszło — Kazik... Rykow...
— Kazik nie umarł — zawołałem, gdyż wtedy istotnie żył jeszcze i był w sanatorjum, w Finlandji.
— Umrze! — szepnął z przekonaniem. — Wróżyłem o nim, wypadła śmierć...
— Więc cóż? — zapytałem. — Boicie się o siebie?
Pomyślał przez chwilę i odparł cicho:
— Pewno, że się boję, gdyż tu każdemu może grozić śmierć. W obcym i wrogim jesteśmy kraju, a nasi kozacy nie potrafią nas obronić. Za mało ich... Ale ja tu przyszedłem nie poto, aby prosić pana naczelnika o zwolnienie. Technik mógłby to uczynić...
Znowu zauważyłem zmieszanie na jego twarzy.
— Przyszedłem, aby uprzedzić pana naczelnika. Z układu kamieni wróżbiarskich wnioskuję, że panu będzie wkrótce groziło niebezpieczeństwo... Może pan naczelnik będzie tym... trzecim. Może więc zawczasu stąd wyjedzie?..
— Dziękuję wam za dobrą radę i przestrogę! — powiedziałem, śmiejąc się i podając mu rękę.
Dzwon odszedł i nazajutrz już go nie było na fabryce. Nie widząc go, bardzo prędko zapomniałem o jego słowach ostrzegawczych i dalej prowadziłem zwykły tryb życia.
Pewnego razu kazałem przesunąć swój wagon z Ho-Lina na nową odnogę. Ze mną jechali Łyświenko, dwóch kozaków i żołnierz-przewodnik mego wagonu. Obejrzawszy nowy plant i rozpoczęte roboty w lesie, powracałem do wagonu. Już słońce skrywało się za górami, gdy nagle rozległa się salwa, a po niej natychmiast druga. Zacząłem oglądać okolicę i ujrzałem na niewielkiej, bezleśnej górze kilkunastu jeźdźców. Zeszli z koni i ostrzeliwali mój wagon i małą fan-tze majstrów kolejowych. Z wagonu po salwach wybiegli moi kozacy i żołnierz z karabinami i, starannie mierząc, rozpoczęli ogień. Byli to starzy, wprawni żołnierze, spokojni i nawykli do potyczek z chunchuzami. Strzałom ich prędko wtórować zaczęły głuche, dalekie krzyki rannych napastników. Widziałem, jak paru chunchuzów upadło i potoczyło się nadół, inni cofać się zaczęli ku wierzchołkowi góry. Wtedy dopadłem do swego wagonu i schwyciłem duży pistolet Mauzera z drewnianym futerałem, który zastępował kolbę i pozwalał zamienić pistolet na karabin o 10 nabojach. Przyłączyłem się do swoich ludzi i, ukrywszy się za wysokim plantem, wyglądałem celu dla swego Mauzera. Cel ten zjawił się nieoczekiwanie. Z poza grzbietu góry wyjechał na białym koniu Chińczyk. Wymachiwał rękami, coś krzyczał, z pewnością wydając jakieś rozkazy. Chunchuzi zbiegli się do niego z różnych stron i coraz gęstsze strzały posypały się na mój wagon.
Chińczyk na białym koniu stał oświetlony ostatniemi promieniami, słońca i był widzialny jak na dłoni.
— Zsadźmy go z konia! — zawołał, zwracając się ku mnie, Łyświenko.
— Dobrze! — odpowiedziałem, mierząc.
Dwa strzały rozległy się jednocześnie i po chwili Chińczyk runął z siodła, a po nim zachwiał się biały koń i upadł. Chunchuzi cofali się w trwodze, unosząc wodza, odprowadzani naszym ogniem.
Śmiałość bandytów zmusiła mnie do wysłania bardzo stanowczego raportu do sztabu z żądaniem oczyszczenia okolic Ho-Lina i Udzimi od band chunchuskich. W dwa dni później przybył z sąsiedniej dużej stacji spory oddział kozaków pod dowództwem rotmistrza. Przez tydzień przeszukiwały knieję partje tego oddziału, docierając aż do Kentei-Alina. Spotkały jednak zaledwie niewielką grupę uzbrojonych Chińczyków, których wzięły do niewoli. Natychmiast wezwano najbliższego urzędnika chińskiego dla załatwienia się z chunchuzami. Ten przybył z katem i żołnierzami chińskimi. Pojmanych bandytów skuto i wyprawiono na stację Iman-Po, gdzie ich stracono.
Noc jednak więźniowie spędzili w małej fan-tze, gdzie składano narzędzia robotników podczas obiadu i wypoczynku. Łyświenko wszedł do mnie późno wieczorem i zaproponował mi obejrzenie chunchuzów.
— Naczelnik przekona się, co to za ludzie! — rzekł ponurym głosem wachmistrz. — Wiedzą przecież, że jutro kat im poucina głowy, a oni tymczasem najspokojniej w święcie grają w domino, które zrobili sobie z kawałków drzewa, śmieją się i żartują. Lalki drewniane a nie ludzie!
Aż splunął ze złości.
Poszedłem i uchyliłem drzwi. Chunchuzi, z nogami wtłoczonemi w ciężkie deski, zamknięte na kłódki, siedzieli przy kopcącej niemiłosiernie lampce olejnej i grali w domino, gestykulując i głośno, bezczelnie śmiejąc się. Zaczęli, szyderczo spoglądając na nas, coś mówić. Łyświenko, rozumiejąc po mandżursku, przetłumaczył mi te prawdziwie „wisielcze“, dowcipy. Jeden z więźniów, otyły i czerwony, ze śmiechem opowiadał, że z jego szyją byka kat będzie miał robotę, gdyż takiej szyi odrazu przerąbać nie potrafi, zato z innymi pójdzie mu jak z płatka, ponieważ są chudzi i wynędzniali, jak „wędzona ryba“.
Wczesnym rankiem, gdy wychodziłem już z wagonu, chunchuzów wyprowadzano z fan-tze. Wkrótce szli już, brzęcząc łańcuchami, założonemi na szyję, w stronę stacji Udzimi, skąd mieli odbyć ostatnią podróż koleją na miejsce stracenia.
Zdawało mi się, że po tej wyprawie rotmistrza cisza zapanuje na mojej koncesji, lecz jakże się pomyliłem. Zaledwie odjechał oddział, doniesiono mi, że banda chunchuzów napadła na niewielki skład mąki i bobu, wybudowany w lesie, zrabowała go i spaliła. Do kozaków moich strzelano prawie codziennie. Niewidzialny wróg czatował wszędzie — pośród krzaków, w puszczy, za kamieniami, które stoczyły się z gór, i nawet na terenie samej fabryki lub robót leśnych. Wykryć napastników i przyłapać nigdy się nie udawało, a zuchwałość ich tymczasem rosła.
Przekonałem się o tem wkrótce osobiście. Pewnego razu obserwowałem proces wyjmowania i gaszenia węgla, wydobytego z pieca, gdy podszedł do mnie wysoki i bardzo przystojny Chińczyk. Łamaną mową rosyjską prosił mnie, abym przyjął go na służbę. Ciągle czułem brak ludzi, więc zgodziłem się. Zapomniałem o nim wkrótce, ale przypomniał mi go jeden z techników. Skarżył się na nowego robotnika, mówiąc, że nie chce pracować, ciągle wygłasza jakieś mowy do innych, którzy stają się potem bezczelnymi nicponiami i nie słuchają rozkazów.
— Myślę, że to jest jakiś chunchuz — zakończył swój raport technik. — Niech naczelnik sam spojrzy na niego. Ma wypieszczone, białe ręce i długie paznokcie... To najlepszy dowód. Znam ja się na tych „manzach“!
Postanowiłem, nie uprzedzając nikogo, zbadać tę kwestję. Nazajutrz z rana wyszedłem z wagonu i poszedłem ku piecom, szukając nowego robotnika. Nigdzie jednak go nie było. Nagle zauważyłem, że, gdy przechodziłem koło jednej grupy pracujących, wszyscy Chińczycy spojrzeli powyżej mojej głowy i w uśmiechu wyszczerzyli swoje żółte zęby. Gdym się obejrzał, nic szczególnego nie spostrzegłem. Obszedłem cały teren i znowu powróciłem do podejrzanego miejsca. Spostrzegłem te same spojrzenia i uśmiechy. Nagłym ruchem odwróciłem się całem ciałem. Ztyłu za mną stał wysoki Chińczyk, którego szukałem. Trzymał w ręce długą siekierę do rąbania drzewa i zamachnął się nią, jakgdyby chciał mnie uderzyć. W okamgnieniu wymierzyłem mu ciężki cios pięścią, po którym upadł, wypuszczając z rąk siekierę, po chwili jednak zerwał się i począł zmykać w stronę lasu. Uśmiechy na twarzach robotników znikły i zamieniły się w przerażenie. Nagle, wymachując rękami i wskazując na uciekającego, zaczęli krzyczeć.
— Kapitan, kapitan! To był zły człowiek! to — chunchuz!
Zawołałem jednego z starostów chińskich, mających pod sobą pewną ilość robotników, i przez niego oznajmiłem, że jeżeli robotnicy nie wskażą mi chunchuzów, śród nich się kryjących, a ja o istnieniu ich się dowiem, wszyscy zostaną odesłani do tao-taja chińskiego, z żądaniem, aby ukarał ich bambusami.
— Ho! Ho! — obiecali zdradliwi Chińczycy, nisko mi się kłaniając.
Nie zmieniło to jednak ogólnej sytuacji i niebezpieczeństwo coraz bardziej zbliżało się ku mnie.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
DWA NAPADY.

Siedziałem w swoim wagonie i czytałem gazetę z opisem nowych niepowodzeń Rosji na froncie, gdy wszedł do mnie Łyświenko. Zasalutował i spytał:
— Czy mogę raportować naczelnikowi?
— Mówcie — powiedziałem.
— Źle, naczelniku. Zdaje się, teraz rozumiem, skąd te napady i „przykrości“ chunchuskie.
Zbliżył się i już szeptem ciągnął dalej:
— Objeżdżam codziennie wszystkie nasze patrole. Dziś z rana, jadąc brzegiem Ho-Lina, aż tam — około nowych robót, usłyszałem tupot konia, szczęk podków o kamienie, a w chwilę później ujrzałem jeźdźca, szybko pędzącego w kierunku gór. Jeździec miał na sobie kurmę i czapkę chińską, lecz spodnie miał czerwone, buty z ostrogami i mały karabin. Jestem przekonany, że był to kawalerzysta japoński.
Zerwałem się, usłyszawszy to.
— Pewno pomyliliście się! — zawołałem.
— Nie, naczelniku! — odparł stanowczym głosem. — Mam dobry wzrok. Dziś właśnie postanowiłem tę kwestję zbadać, ponieważ dobrze pamiętam kierunek, w którym odjechał Japończyk, a wiem, że tam jest kilka małych folwarków chińskich, gdzie uprawiają pola makowe na opjum. Pojadę na wywiad.
— Kogo ze sobą bierzecie? — spytałem.
— Nikogo! — odparł. — Obawiam się, że młodzi żołnierze wygadają się przed Chińczykami, a wtedy spłoszą mi zwierzynę! Pójdę sam, nibyto na polowanie.
Namyśliłem się trochę i oznajmiłem, że pójdę z nim. Ucieszył się bardzo i zawołał:
— Raźniej mi będzie! Pokornie dziękuję naczelnikowi!
Wkrótce już przeszliśmy rzekę i zagłębiliśmy się w puszczę. Na błotnistej ścieżce, która ginęła w zaroślach, dojrzeliśmy ślady podków jednego konia.
— Ej, gdyby się tak zbliska trafił! — mruknął Łyświenko, oglądając ślady. — Nie wymknąłby się mi. A wtedy nie strzelałem, bo obawiałem się spłoszyć tego ptaszka. Niech się oswoi, to i tak dostanę go...
Szliśmy jeden za drugim, oglądając się po lesie i nadsłuchując. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Śpiewał gdzieś drozd; z głębi lasu dochodził nas stuk dzięcioła, szemrał i dzwonił strumyk na kamieniach.

Ulica chińska.

Po długiej wędrówce przez puszczę ujrzeliśmy dwie fan-tze, otoczone polem maku. Kilku Chińczyków w żółtych kapeluszach słomkowych, podobnych do słoneczników, pracowało wśród dojrzewających główek maku. Zbliżyliśmy się, a Łyświenko zaczął się rozpytywać o ludzi, przejeżdżających przez osadę. Widocznie dostał ważne informacje, bo aż mu oczy zabłysły. Pożegnaliśmy Chińczyków i poszliśmy dalej. Wkrótce puszcza otoczyła nas ze wszystkich stron. Doszliśmy do miejscowości, gdzie las był rzadszy, gdyż był tu niegdyś pożar.
Idąc śród krzaków o kilka kroków za wachmistrzem, uczułem instynktownie na sobie czyjś wzrok badawczy. Nie zdążyłem jednak zrealizować tego wrażenia, gdy huknął strzał i Łyświenko z przekleństwem runął na ziemię, chwytając się za biodro. W okamgnieniu byłem już za drzewem i wyjrzałem. O kilkanaście kroków od siebie zobaczyłem kawalerzystę japońskiego, który wyrzucał z karabina nabój. Nie zdążył jednak dokończyć, gdyż przeszyty moją kulą potoczył się w gęstą trawę. Jednocześnie gdzieś od strony prawej gruchnął strzał i przez krzaki zobaczyłem drugiego żołnierza, pędzącego co koń wyskoczy. Był daleko, lecz posłałem mu parę kul z mego Henela. Przeszukałem miejscowość i znalazłem dobrego, osiodłanego konia, przywiązanego do drzewa. Przyprowadziłem go do Łyświenki. Już siedział na ziemi, ściskając rękami broczące krwią biodro. Obejrzałem go dokładnie. Nie wątpiłem, że wachmistrz miał strzaskaną kość. Z wielkim trudem udało mi się po opatrunku wsadzić go na siodło Japończyka i dowieźć do wagonu.
I jeszcze jeden człowiek odbył z Ho-Lin podróż do szpitala Czerwonego Krzyża. Była to trzecia ofiara, przepowiedziana wróżbami Dzwona.
W Ho-Lin komendę nad kozakami objął wachmistrz Szum, który przybył natychmiast z Udzimi.
Narazie działalność chunchuzów ucichła. W znacznym stopniu przyczyniło się do tego przybycie do Udzimi szwadronu dragonów, których przysłano tu na skutek doniesienia mego o zjawieniu się patrolów japońskich. Dragoni dokonali bardzo starannego wywiadu, przeszli za Kentei-Alin i dotarli aż do grzbietu Loje-Lin. Po drodze rozbili i rozproszyli znaczne bandy chunchuzów, powrócili potem w dolinę rzeki Mutan i jej brzegiem doszli do Ninguty, nigdzie jednak Japończyków nie wykrywszy. Po tej wyprawie cisza i spokój zapanowały na terenie prowadzonych przeze mnie robót. Chińczycy stali się karni, pracowali na wyścigi i nic nie zdradzało obecności bandytów, wnoszących więcej niepokoju i nieładu, niż niebezpieczeństwa.
Korzystając z tego, uczyniłem wraz z przybyłymi do mnie dawnymi kolegami-przyrodnikami, znajdującymi się w tym czasie w wojsku, kilka wycieczek do okolicznych lasów. Moi koledzy nie byli myśliwymi, więc nasze ekskursje miały całkiem pokojowy charakter. Jednak pomimo tego były bardzo interesujące.
Włócząc się po lasach mandżurskich, wykryliśmy szereg ciekawych okazów flory i fauny.
Na skraju niewielkiego bagniska, gdzie z każdej prawie kępy zrywały się bekasy i dubelty, jeden z moich przyjaciół zatrzymał się i zaczął się uważnie przyglądać zerwanemu krzaczkowi mchu. Długo oglądał go, aż nareszcie, zwracając się do nas, rzekł:
— Widzicie ten mech? Jest to bardzo rzadki rodzaj, spotykany tylko na północnych i południowych spadkach Himalajów, gdzie go nazywają „świętym mchem“. W botanice jest znany jako „Cassiope Tetragona“. Buddyści używają go do robienia świeczek ofiarnych, zwijając je z mchu, przepajając dla sztywności żywicą lub woskiem i dodając dla zapachu santalu, wanilji lub szafranu. Jest to palący się mech. Zapalony, tli się powoli i tak długo, aż się spali cały. Jest to naturalna hubka.
Wysuszyliśmy zerwaną roślinę przy ognisku, a później uczyniliśmy próbę. Od pierwszej iskry, wydobytej uderzeniem scyzoryka o jakiś kamień, mech zaczął się tlić i spalił się do końca.
Nazajutrz mój botanik, idąc głębokim, dobrze zacienionym wąwozem, schylił się i z radosnym okrzykiem wyrwał z korzeniem jakąś roślinę. Miała ona długie, wycięte liście, a gdy otrząśnięto ziemię z korzeni, poznaliśmy wszyscy, jaką roślinę mamy przed sobą. Korzeń miał kształt ściśle przypominający człowieka. Odróżniliśmy głowę, szyję, ciało z nogami i rękami. Był to czarodziejski korzeń azjatycki, nazywany po chińsku dżeń-szeng, po mongolsku fatił, po persku mandragora, a po łacinie Panacea Genseng.
Opisując swoje podróże po Syberji i Centralnej Azji w książkach: „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów“ i „W ludzkiej i leśnej kniei“, kilkakrotnie wspominałem o tej tajemniczej roślinie, tak starannie poszukiwanej przez lekarzy szkoły tybetańskiej. Spróbowaliśmy smaku dżeń-szenga, był ostro-pieprzny, jak imbir, i szczypał w język. Obszukaliśmy cały wąwóz i zbocza gór, ale drugiego okazu nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się więc sami, że poszukiwanie tej rośliny jest rzeczą trudną, a nawet niebezpieczną, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość spotkania się z drapieżnym tygrysem-zwierzem i tygrysem-człowiekiem, jeszcze bardziej drapieżnym i niebezpiecznym. Prawowierny zaś buddysta lub wyznawca kultu Lao-tze ma przed sobą jeszcze jedno spotkanie — ze złym demonem, broniącym czarodziejskiej rośliny.
Podczas tej samej wycieczki widzieliśmy jeszcze jedną osobliwość azjatycką, mającą wpływ na politykę ekonomiczną tak wielkiego państwa, jak Chiny. Brnąc przez gąszcz leśny, trafiliśmy na miejscowość, gdzie śród krzaków leżały zrąbane dęby. Leśne olbrzymy były powalone czyjąś nielitościwą ręką; leżały, rozrzuciwszy potężne ramiona-gałęzie, martwe, gnijące.
Z podroży po Sichota Alin wiedziałem już, co ma oznaczać ta potworna wprost zbrodnia, bezmyślna i okrutna. Objaśniłem to swoim kolegom. Pokazałem im, że na korze dębów rosły całe kolonje biało-żółtych grzybów. One to były przyczyną niszczenia dębów.
— Chińczycy — opowiadałem — od niepamiętnych czasów zauważyli, że na świeżo zrąbanych dębach wyrastają jakieś grzyby. Nazywają je „dębowemi“ albo „drewnianemi grzybami“. Są one bardzo smaczne, aromatyczne i wysuszone dają się długo przechowywać. Wkrótce stały się najulubieńszym przysmakiem Chińczyków. Żaden uroczysty, elegancki obiad nie może obejść się bez „dębowych grzybów“. Dla zadośćuczynienia wybrednemu podniebieniu smakoszów wyrąbano do XI-go wieku wszystkie lasy dębowe w Chinach właściwych. To barbarzyństwo jest tem bardziej bezmyślne, że na zrąbanym dębie już po czterech latach grzyby więcej nie rosną i drzewo bez żadnego dla ludzi pożytku ginie. Na granicy mandżursko-ussuryjskiej i koreańskiej, na obszarach, należących do Rosji, Chińczycy i Koreańczycy uprawiają ten sam barbarzyński przemysł. Widziałem duże przestrzenie lasów dębowych, zrąbanych dla tych krótkotrwałych plantacyj grzybowych. Widzimy tu przed sobą taką właśnie plantację i barbarzyństwo Chińczyków.
Moi znajomi dziwili się temu, niezrozumiałemu wprost, a bezwzględnemu szafowaniu dobytkiem społecznym przez naród o tak wysokiej kulturze. Istotnie, znalezienie objaśnienia takiej rozrzutności Chińczyków, niszczących naturalne bogactwa kraju, jest niemożliwe. Tymczasem rozrzutność ta doprowadziła lasy w rdzennych Chinach do zupełnego zaniku i oddała kraj w zależność od wrogo dla Pekinu usposobionych prowincyj kresowych lub od zagranicy. Zależność ta wyszła najaw np. wtedy, gdy od uderzenia pioruna w Pekinie spaliła się „świątynia Nieba“. Rząd cesarski Dao-Cynów nie mógł jej odrestaurować z braku odpowiedniego budulca. Koniec końców zarząd pałacowy musiał sprowadzić drzewo z Ameryki Północnej.
W parę dni później, odbywając dalszą wycieczkę na wschodnie spadki Tschan-Kwen-Zei-Lanu, przed zachodem słońca szliśmy ścieżką kamienistą, wijącą się brzegiem wartkiego potoku. Nagle uderzył nas przykry zapach, przypominający trochę pot koński. Zapach ten stawał się jednak coraz silniejszy i nieznośniejszy.
Przypomniałem sobie wtedy, że zapach ten znam z czasów mojej podróży konnej po Kaukazie, wzdłuż wschodniego wybrzeża Czarnego Morza od Noworosyjska do Batumu.
Opowiedziałem moim towarzyszom, że wtedy odnaleźliśmy przyczynę zapachu. Był to robak z rodzaju, o ile pamiętałem, „Yulus“; biało-różowy, długi na 10 centymetrów, żyjący wśród gnijących liści. Spostrzegłszy jakieś niebezpieczeństwo, Yulus wyrzuca z siebie kilka kropel płynu o bardzo silnym i przykrym zapachu, odstraszającym nieprzyjaciół, jakimi są dla robaka ptaki, krety i węże. Pamiętam, że odbywający ze mną część podróży po Kaukazie, dr. N. S. Abaza, opowiadał mi, że ptactwo ucieka od miejsca, którego zapomocą tych „gazów trujących“ broni Yulus. Mój przyjaciel i nauczyciel, prof. S. Zaleski znalazł około Adlera parę robaków i badał wydzielany przez nie płyn, poczem twierdził, że ma on skład chemiczny podobny do piżma. Ten płyn, stanowiący rezultat fizjologicznych czynności niektórych zwierząt z rodzaju gryzoniów, a także kozłów, jak wiadomo, w stanie świeżym posiada przykry zapach i dopiero po dłuższem działaniu powietrza nabiera cennych zalet aromatycznych, znajdując zastosowanie w perfumerji. Wielki teoretyk, prof. Zaleski sfabrykował nawet perfumy z yulusów, a chociaż były znacznie gorsze od wyrobów Coty’ego, Houbigant’a, Piver’a, jednak od człowieka, używającego je, nikogo już odstraszyć nie mogły.
Zaczęliśmy poszukiwania robaka i po pewnym czasie znaleźliśmy go na korze młodego grabu. Był bardzo podobny do swego pobratymca kaukaskiego, lecz miał na biało-różowym grzbiecie brunatne centki. Nie mając żadnego odpowiedniego naczynia, nie mogliśmy zabrać go z sobą w obawie, że uperfumowani przez wystraszonego robaka będziemy postrachem dla wszystkich. Zostawiliśmy więc w spokoju tę pełzającą fabrykę „gazów trujących“ i — perfum.
Moi koledzy spędzili u mnie jeszcze kilka dni. W ostatni dzień ich pobytu chunchuzi znowu przypomnieli o sobie. Z Charbina przybył Chińczyk celem wypłacenia pieniędzy robotnikom. Tego kasjera, gdy szedł wieczorem do baraków chińskich, ktoś porwał. Chińczyk znikł bez śladu. Jednocześnie na dalszym terenie robót uczyniono napad na barak robotników. Chunchuzi postrzelili posterunkowego kozaka i zrabowali cały dobytek robotników chińskich. Około dwunastu z nich odrazu prosiło o zwolnienie. Musiałem jechać do Charbina i prosić o zwiększenie oddziału, patrolującego w obwodzie mojej koncesji. Wyjechałem razem ze swymi kolegami, ofiarując im miejsca w moim służbowym, bardzo wygodnym wagonie, gdzie żołnierz-przewodnik bez przerwy częstował nas herbatą z dużego samowaru, stanowiącego przedmiot jego dumy. Samowar ten był zawsze tak wyczyszczony, że błyszczał jak słońce, a z jego komina stale buchał dym, czyniąc mój elegancki wagon podobnym do lokomotywy.
Gdy jeden z moich przyjaciół zwrócił na to uwagę przewodnika, żołnierz nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko rzewnie w stronę samowara i po chwili przyniósł nową porcję herbaty. Widocznie rozumiał, że każdy przedmiot powinien być należycie eksploatowany, gdyż inaczej nie ma znaczenia i wartości.
W Charbinie w sferach urzędniczych i towarzyskich zauważyłem wielki niepokój. Dawny nastrój, pełen ufności w zwycięstwo, znacznie podupadł. Rosjanie, wierzący w potęgę swego państwa, spokojnie przyjmowali ciosy, zadane flocie, stojącej w Porcie-Artura, przez Japończyków, wierząc w powodzenie armji na lądzie. Gdy przed fortami Portu-Artura zginął od torpedy pancernik „Petropawłowsk“ z dzielnym admirałem Makarowem, nawet wtedy patrjotycznie nastrojona publiczność pozostała spokojna. Jednak, po porażce Rosjan nad rzeką Jalu, rosyjska armja wciąż się cofała. Japończycy na Tsin-Dżou (na Lao-Tungu) zdobyli doskonałe pozycje Rosjan, rozbili armję generała Foka i zmusili go do cofnięcia się do Portu-Artura, który od tej chwili był już odcięty od armji Kuropatkina, koncentrującego wszystkie swoje siły około Laojanu. Chociaż ton prasy rosyjskiej i rozkazów generała Kuropatkina był bardzo pewny i dumny, jednak w społeczeństwie rosyjskiem z obawą oczekiwano pierwszej walnej bitwy armji rosyjskiej z trzema armjami japońskiemi, które pod dowództwem generałów Oku, Nodzu i Kuroki sunęły w stronę Laojanu.
Przyjechałem do Charbina w dwa dni po wielkiej bitwie, kiedy Japończycy zatrzymali korpus generała hrabiego Stakelberga, mającego za zadanie przedostać się z odsieczą do Portu-Artura. Opowiadano z oburzeniem, że generał Stakelberg miał przy sobie żonę i specjalny wagon z krową, a w skwarne dni nie wychodził z wagonu, ochładzanego w ten sposób, że żołnierze jego korpusu zmuszeni byli do polewania wagonu dowódcy nazewnątrz zimną wodą. Naturalnie, że od takiego wodza nie można było spodziewać się szczególnych rezultatów. Tak się też i stało. Japończycy zatrzymali korpus hrabiego i rozbili go. Sam Stakelberg z trudem wymknął się na zachód i przyłączył do sztabu Kuropatkina. Po tej klęsce wśród ludności zapanował nastrój dość ponury, lecz prasa i sztab po dawnemu oszukiwały społeczeństwo i naród rosyjski, którego szerokie warstwy nie wiedziały nigdy całej prawdy o wypadkach na terenie wojny. Nowe wojska przybywały codzień do Mandżurji, zwiększając siły wodza naczelnego, Kuropatkina.

Wódz chunchuzów.

Gdym zwiedzał Charbin, widziałem, że wszystkie szpitale były przepełnione rannymi i chorymi, i że sztab organizuje coraz to nowe szpitale, zamykając nawet szkoły w celu zajęcia po nich gmachów.
Załatwiwszy swoje interesa w Charbinie, powróciłem do Udzimi.
Znalazłem wszystko w dawnym stanie, tylko wachmistrz Szum poinformował mnie poufnie, że w okolicy zjawiły się znowu liczne bandy chunchuzów, a wywiad stwierdził, że wśród nich są przebrani żołnierze japońscy. Wziąłem to pod uwagę i poza teren robót nie wychodziłem, tem bardziej, że nie miałem żadnego towarzysza do polowania.
Bardzo mnie cieszył widok, jaki przedstawiał plac robót. Była to już prawdziwa fabryka, na której uwijało się około tysiąca ludzi. Dwie linje kolejki podwoziły drzewo, a domki, fan-tze, baraki i składy stanowiły całą osadę, wyrosłą w dziewiczym lesie, przy nikomu nieznanej wiosce Ho-Lin, która się zamieniła w przedmieście mojej osady węglowej.
Niedługo jednak sądzone mi było cieszyć się widokiem fabryki i życiem osady, stworzonej przeze mnie. Nikt nigdy nie wie tego, co go oczekuje jutro. Mnie się zdaje, że ta okoliczność jest najlepszą podstawą do optymizmu i altruizmu i pociągającą stroną życia, które przecież pozostaje zawsze zagadką.
Nigdy nie zapomnę słów jednego aresztanta, z którym siedziałem razem w więzieniu: ja — za rewolucję, on — za podpalenie domu swego wroga.
— Jutro nigdy nie jest podobne do dnia dzisiejszego — mówił. — Jeżeli dziś jest źle, to jutro już będzie łatwiej żyć. Gdy jutro będzie gorzej, to już dziś człowiek się przyzwyczaił trochę do ciężkiego życia, więc niebardzo będzie cierpiał od zmiany na gorsze. Jeżeli jutro będzie trochę pomyślniejsze, to wyda się ono wspaniałym dniem!
Ponurą wydała mi się wtedy ta filozofja człowieka, skazanego na długie lata więzienia, lecz miał on zupełną rację.
Pamiętam, jakgdyby to było wczoraj, jeden dzień brzemienny w następstwa.
Była godzina 4½ z rana, gdy ktoś zapukał do mego wagonu. Przewodnik wstał i otworzył. Spojrzałem na zegarek i posłyszałem głosy. Po chwili przewodnik wszedł do mnie i rzekł:
— Jakiś Chińczyk przybiegł tu i chce koniecznie widzieć natychmiast naczelnika!
— Dawaj go tu! — zawołałem.
Wszedł Chińczyk i łamaną mową rosyjską zaczął opowiadać o wypadku, który się zdarzył przy największym piecu węglowym.
— Gdy zaczęliśmy wyjmować węgiel, twój pomocnik, naczelniku, a z nim dwóch robotników weszli na wierzch pieca, gdy nagle ten się zapadł i ludzie wpadli do płonącego wnętrza. Biegnij, naczelniku, biegnij prędzej, bo tam wszyscy potracili głowy!
Na twarzy Chińczyka malowało się takie przerażenie i rozpacz, że byłem przekonany, iż musiała się stać rzecz straszna. Zerwałem się i, kazawszy przewodnikowi zatelefonować do Udzimi, aby sprowadzono lekarza i sanitarjuszów, wybiegłem bez bluzy i broni za Chińczykiem. W osadzie jeszcze wszyscy spali. Około składu z węglem tkwił jeden z kozaków. Krzyknąłem do niego, aby kazał iść na miejsce wypadku wachmistrzowi i reszcie komendy. Byłem w wysokich butach i białej koszuli. Do kieszeni, po lewej stronie piersi, włożyłem dość grubą książeczkę, w której robiłem swoje notatki. Przebiegliśmy około kilometra do miejsca, gdzie zaczynał się zakręt kolejki. Wkrótce mój wagon i domy osady znikły za drzewami. Biegliśmy dalej i po chwili spostrzegłem dwóch Chińczyków, siedzących na plancie. Gdyśmy się zrównali z nimi, wstali i o coś zapytali robotnika. Otrzymawszy odpowiedź, podbiegli razem ku nam. Nagle dwóch ludzi schwyciło mnie ztyłu za ramiona i usiłowało powalić. Myśląc, że chcą się borykać ze mną, na co nieraz w wolnych chwilach pozwalałem, krzyknąłem im po mandżursku „tsuba!“ (czyli — precz), lecz zamiast odpowiedzi, ściskali mnie coraz mocniej. Jeszcze nie zorjentowałem się, co zamierzają czynić, do chwili, gdy Chińczyk-robotnik podbiegł do mnie; zobaczyłem wtedy w jego ręku nóż; zamachnął się i uderzył, lecz trafił w książeczkę, którą przebił i lekko zadrasnął mi pierś. Szarpnąłem się z rąk napastników, a wtedy robotnik uderzył mnie nożem powtórnie, lecz trafił w lewą rękę i zadał dość głęboką ranę. Szarpnięcie się moje miało jednak dobry skutek. Trzymający mnie chunchuzi swojemi nogami oplątywali moje nogi. Gdym się starał wyrwać z ich rąk, zwolnili mi nogi. W mgnieniu oka zadałem z całej siły nogą cios robotnikowi, znowu zbliżającemu się z nożem. Z przeraźliwym krzykiem padł nawznak, wypuszczając nóż, i stoczył się z plantu. Napastnicy widocznie zmieszali się, bo, gdym szarpnął się powtórnie, prawa ręka moja była już wolna.
Uderzyłem jednego chunchuza, zbijając go omdlałego na ziemię i sam z rozmachu padając przez niego twarzą naprzód.
Trzeci z krzykiem zmykał. Wielkie to było szczęście dla mnie, gdyż, padając, wsadziłem nogę pod szynę kolejową. Straszliwy ból zmusił mnie do krzyknięcia i do — zemdlenia na parę minut, gdyż, jak się później okazało, wywichnąłem sobie staw w prawem biodrze. Jednak Chińczyk był widocznie tak nastraszony, że, nie oglądając się, uciekł.
Znalazł mnie wkrótce Szum z kozakami, ocucili mnie zapomocą wody z rowu, i dwóch kozaków poniosło mnie do wagonu, usadowiwszy na karabinach. Szum z dwoma żołnierzami związał obalonych przeze mnie Chińczyków i zarządził pościg za trzecim. Wytropił go, bo ślady na świeżo osypanym plancie wskazały miejsce, gdzie zsunął się z niego i skrył w lesie. Zaczaił się w krzakach i tu go przyłapali kozacy.
Nie przeczuwałem, że przywołując lekarza i sanitarjuszów dla ofiar chytrze zmyślonego zapadnięcia się pieca, czyniłem to dla siebie. Wkrótce załatwiono się z wywichnięciem biodra, zrobiono opatrunek, i już leżałem, czekając na powrót Szuma i dając polecenia swoim pomocnikom, gdyż tegoż dnia lekarz miał mnie odwieźć do Charbina na kurację. Szum powrócił i złożył następujący raport.
— Umieściłem zaaresztowanych bandytów w baraku, posłałem już po chińskiego urzędnika i uprzedziłem go, aby zabrał ze sobą dobrego kata, ponieważ wszyscy nasi więźniowie mają grube karki. Byle jaki kat nie da im rady.
Tak skończyła się moja praca na Udzimi...
Już tu nie powróciłem więcej, gdyż, wyjechawszy do Charbina, przeleżałem w łóżku do dnia, gdy generał Kuropatkin rozpoczął wielką bitwę około Laojanu. Chodziłem wtedy o szczudle i ból dokuczał mi ciągle. Wspomnienia walki z chunchuzami około Ho-Linu długo dolegały mi w postaci reumatyzmu.
Przy pierwszej sposobności pojechałem do laboratorjum, gdzie, jak donosił mi mój pomocnik-inżynier, było bardzo dużo pracy. Sztab armji i kolej przysłały do zbadania kilka gatunków węgla, znalezionego przez Chińczyków w różnych obwodach Mandżurji. Pomagałem memu inżynierowi i młodszym chemikom w ich pracach, chociaż to mnie jeszcze męczyło. Bardzo interesowały mnie wiadomości z frontu. Pierwsze dni wielkiej bitwy pod Laojanem przeszły w głuchem milczeniu; biuletyny sztabu generała Kuropatkina mówiły o nowych ugrupowaniach strategicznych armji, a prawie nic o przebiegu bitwy. Tymczasem mój kucharz-Chińczyk i lokaj pod sekretem opowiedzieli mi, że na froncie Rosjanie już cofają się i że bitwa będzie przegrana, poczem wojska japońskie całą siłą pójdą wzdłuż kolei na zachód i zdobędą Charbin. Tego samego dnia jeden z moich znajomych, powróciwszy z polowania w okolicach Charbina, poinformował mnie, że widocznie sztab przygotowuje dla siebie pozycje obronne na wypadek porażki, gdyż buduje fortyfikacje naokoło Charbina, na lewym brzegu rzeki Sungari. Ta wiadomość potwierdziła słowa Chińczyków.
Wkrótce zatrważające wieści zaczęły przychodzić z frontu. Kuropatkin ze sztabem przeniósł się do Mukdenu, a jego armja cofała się na całym froncie. Wreszcie 2-go września zjawił się biuletyn sztabu, który w wyrazach lakonicznych mówił o strategicznem odejściu armji na pozycje pod Mukdenem, ale prawdy ukryć już się nie udało. Po mieście, wywołując panikę, gruchnęła wieść o katastrofie pod Laojanem. Rosjanie stracili tu około 20,000 ludzi i, chociaż wojska japońskie miały takie same straty, jednak Rosjanie byli zmuszeni znowu się cofać, gdyż stracili najlepsze pozycje strategiczne. Mukden, dokąd ściągano całą armję, nie miał przygotowanych lazaretów, więc rannych zwożono do Charbina.
Przypominam sobie jeden dzień. Pamiętam, że wyszedłem z domu bardzo wcześnie i skierowałem się ku placowi, gdzie stała katedra prawosławna. Słońce dopiero wschodziło i cienie nocne jeszcze czaiły się w załamaniach dachu i pod kopułą cerkwi, pełzały wśród zarośli, wysokich krzaków i trawy.
Przechodniów nie było, nie słyszałem turkotu kół dorożek, zwykle skaczących i dzwoniących na wielkich kamieniach okropnego bruku charbińskiego, a jednak gdy skręciłem już na plac, posłyszałem coś, co zmusiło mnie do zatrzymania się. Gdzieś, jakby z pod ziemi, płynął przeciągły, pełen boleści i rozpaczy jęk. Ten jęk wzmagał się ciągle i stawał się coraz wyraźniejszy. Poszedłem dalej, czując, że ma się stać coś strasznego, nigdy niezapomnianego.
Zarośla pozostały za mną, a wtedy ujrzałem długie szeregi białych namiotów z powiewającemi nad niemi flagami Czerwonego Krzyża. Powstały w ciągu tej jednej nocy, gdy przywieziono tylu rannych, że olbrzymie lazarety charbińskie nie mogły ich pomieścić. Od tych namiotów płynął przytłaczający duszę jęk rannych. W półzmroku uwijały się białe postacie sanitarjuszów i lekarzy. W białych fartuchach, skrwawieni, poruszali się szybko w milczeniu, tajemniczy i przerażający zarazem. Od czasu do czasu odchylali poły namiotów i wynosili umarłych, składali ich na długie wozy cmentarne i szli dalej ze swemi skrwawionemi noszami.
Już przeszło tyle lat, a pamiętam ten obraz ponury, jakgdybym go widział wczoraj. Był to obraz męki i rozpaczy ludzkiej, który maluje nielitościwą ręką szkarłatne widmo wojny.
Wiem, że wojna jest zjawiskiem z fizjologji ludów, lecz zjawisko to jest najstraszniejsze i najbardziej wołające o pomstę do nieba. Jestem człowiekiem czynu, widziałem wojnę na własne oczy, walcząc o cel dla mnie zrozumiały, nie mogę jednak nie wzdrygać się, gdy widzę masy ludzi, rzucanych w paszczę śmierci, a nie rozumiejących celów wojny, która czasami, a, być może, nawet zawsze, prowadzona jest dla celów materjalnych, dla złota. Niezliczone ofiary i morze krwi ludzi, którzy nic zato nie otrzymują, oprócz ran i kalectwa, pozostają bez broni, danej przez naturę istotom żyjącym do walki o byt.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
NOWE PRZYGODY.

Okoliczności i wypadki, zaszłe w Mandżurji, nie pozwoliły mi pozostawać przez czas dłuższy bezczynnie. Jeszcze bardzo poważnie kulałem, a każda zmiana pogody dowodziła mi, że stałem się jakimś przeczulonym barometrem; zbliżająca się burza, spadek lub zwyżka ciśnienia powietrza, nagła zmiana temperatury, deszcz lub wiatr powodowały szalony ból w chorym stawie.
Jednak wojna miała swoje wymagania i te zniewoliły mnie porzucić kurację wcześniej, niż tego wymagała medycyna, ta dość kapryśna dama.
W kilka dni po porażce pod Laojanem otrzymałem naglące polecenie, abym rozpoczął poszukiwania węgla w okolicach Charbina i jednocześnie zbadał go dla wyjaśnienia, czy i o ile nadaje się do lokomotyw. Przyczyna pośpiechu sztabu w tej kwestji kryła się w tem, że po stracie Laojanu i Liao-tungu Rosjanie utracili szereg kopalni dobrego węgla, a wśród nich najbogatsze w Fuszunie.
Otrzymałem do swojej dyspozycji dwóch wytrawnych techników-górników, specjalistów robót wiertniczych, dobry świder i trzydziestu robotników chińskich.

Mały statek zabrał całą moją ekspedycję i jej majętność, składającą się z zapasów żywności, pompy, instrumentów, piroksyliny i kilkunastu belek, gdyż o drzewo na południe od Charbina było niełatwo. Czekano na mnie.
Wojska chińskie (przed reformą 1907 r.) uczestniczą w traceniu chunchuzów.

Ja zaś musiałem wykończyć kilka czynności, dotyczących zlikwidowania moich poprzednich prac na Udzimi. Wyznaczony na moje miejsce inżynier przyjmował ode mnie rachunki i wskazówki co do dalszej działalności fabryki koło Ho-Lina; lekarz dawał mi rady, co mam czynić w razie pogorszenia się choroby, układał w mojej walizce jakieś proszki i maści i bez końca gderał, że jadę poto tylko, aby stracić nogę, gdyż podług jego zdania groziło mi chroniczne zapalenie zwichniętego stawu. W tym czasie stał się wypadek, który miał wpływ na losy całego szeregu ludzi. W jednem towarzystwie opowiedziałem o swych wrażeniach ze szpitali, przepełnionych rannymi, i o moich poglądach na wojnę. Miało to ten skutek, że kilku obecnych bardzo liberalnych urzędników następnego dnia zwołało wielki wiec w klubie kolejowym, gdzie zredagowano i wyprawiono do rządu telegram, głoszący, że wojna obecna jest zbrodnią, posyłaniem ludzi na niechybną zagładę, ponieważ nie była ona zawczasu przygotowana, a organizacja na terenie operacyj bojowych jest wadliwa. Śród podpisów pod telegramem było i moje nazwisko. Telegram ten spowodował popłoch w rządzie petersburskim. Chciano nas zamknąć w chińskiej fortecy Sansin, ale później, z obawy przed prasą, zaniechano tego zamiaru. O przebiegu tej sprawy dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni po jej zlikwidowaniu.
W godzinę po podpisaniu wspomnianego telegramu byłem już na statku i płynąłem przeciwko prądowi mętnej, żółtej Sungari. Pierwszych poszukiwań węgla dokonałem o jakieś 25 kilometrów od Charbina. Niewielkie, bezleśne pagórki w tem miejscu podchodziły blisko do brzegu rzeki. W notatniku miałem zapisaną wskazówkę, że z tej miejscowości podczas budowy kolei wschodnio-chińskiej przywożono niegdyś węgiel. Ze swoimi technikami ruszyłem na rekonesans. W głębokich jarach, przecinających łańcuch pagórków, wkrótce dojrzeliśmy cienkie pokłady węgla.
Szliśmy długo, i już słońce zaczynało kryć się za pagórkami na zachodzie, gdy doszliśmy do szerokiego wąwozu, dzielącego cały grzbiet na dwa łańcuchy. W wąwozie snuły się już fioletowe cienie, jednak postanowiłem wejść i chociaż powierzchownie obejrzeć spadki gór w wąwozie, aby odszukać miejsce, skąd przed kilku laty brano węgiel. Gdyśmy szli wąwozem, coraz gęstszy i ciemniejszy zmrok jął nas otaczać; skądsiś pełzały, jak jakieś widma, węże mgły, rozpływały się w ruchome płachty i sunęły ku czeluści wąwozu. Woddali błysnęło światełko, a po chwili odgłos urwanego nagle krzyku doszedł moich uszu.
— Pewno jakaś fan-tze stoi w wąwozie — rzekł jeden z techników i, złożywszy w trąbkę ręce, przytknął je do ust i krzyknął:
— Hej, manzy, chodźcieno tu!
Nikt nie odpowiedział i tylko echo głucho powtórzyło okrzyk.
Szliśmy dalej i wkrótce zobaczyliśmy ślady ogniska. Drobne węgle jeszcze tliły się na ziemi, lecz większe kawałki drzewa były zalane wodą i dymiły się w różnych miejscach.
— Ktoś gwałtownie zgasił ognisko! — szepnął któryś z techników. — Nie chcieli ci ludzie, widocznie, spotkania z nieoczekiwanymi gośćmi.
Nadsłuchiwaliśmy bardzo uważnie, lecz najlżejszy szmer nie zdradzał obecności człowieka.
— Dobrze się gdzieś pochowali! — zaśmiał się technik Rusow.
Musieliśmy powracać, gdyż wieczór już zapadł na dobre. Wychodząc z wąwozu, usłyszeliśmy żałosne skrzypienie kół wozu chińskiego. Koła te obracają się razem z grubą osią. Skierowaliśmy się na głos muzykalnego wozu i wkrótce ujrzeliśmy Chińczyka, który, nielitościwie smagając dwie pary koni, kierował je długim batem. Konie z trudem ciągnęły olbrzymi wóz, naładowany suchym gao-lianem. Koła co chwila zapadały się w doły i rowy, przecinające drogę, wspinały się na głazy i z hukiem staczały się z nich.
Zaczęliśmy wypytywać go o węgiel. Opowiedział, że w wąwozie pozostały jeszcze resztki dawnych szybów, i obiecał zaprowadzić nas nazajutrz za dobrą zapłatę. Postanowiliśmy zanocować we wsi pobliskiej, gdzie jechał Chińczyk ze swoim gao-lianem, aby o świcie wyruszyć ku zarzuconym szybom. Nasz przewodnik ulokował nas w swojej fan-tze, na nieuniknionym kang’u, gdzie niezwłocznie pchły rozpoczęły atak szalony.
Tym razem jednak ataki te uratowały nas. Zasnąć nie mogłem, przewracając się na łożu tortur. Moi technicy, oddawna mieszkający w Mandżurji, nie zwracali uwagi na atakujących nieprzyjaciół i spali snem twardym. Chrapał gdzieś w końcu kang’a gospodarz, a cała rodzina wtórowała mu zgodnie.
Nie wiem, która była godzina, gdy pies podwórzowy zaszczekał, ale urwał natychmiast. Po chwili drzwi się uchyliły i, bez szmeru, jeden po drugim weszło trzech Chińczyków. Odrazu poznałem w nich chunchuzów. Byli uzbrojeni w karabiny i noże, zatknięte obyczajem mongolskim ztyłu za pas. Cicho skradając się, przeszli wzdłuż kang’a, zaglądając wszystkim w twarz i robiąc sobie wzajemnie znaki rękami.
Przy czerwonawych blaskach kopcącej lampki olejnej obejrzałem chunchuzów. Byli to już starsi ludzie, o ciemnych, surowych twarzach.
Obejrzawszy wszystko w całej izbie, zaczęli się rozbierać. Zdjęli karabiny i postawili je w kącie naprzeciwko mnie, zrzucili z siebie swoje długie ubrania i pozostali w zwykłych chińskich, granatowych spodniach i kurtkach. Śledziłem nieproszonych gości uważnie, chociaż nie byli dla nas niebezpieczni. Było nas trzech, a mieliśmy ze sobą doskonale rewolwery Mauzera i Nagana. Jednak trzeba było mieć się na baczności. Oprócz tego, po napadzie na mnie chunchuzów w Ho-Linie, nie czułem do nich sympatji i bardzo chciałem złapać tych ptaszków i oddać pod eskortę kozaków, pełniących wartę na naszym parowcu.
Wiedziałem, że bez strzelaniny takie przedsięwzięcie nie uda się, zacząłem więc obmyślać plan napadu na chunchuzów. Zupełnie nieoczekiwanie przypadek dopomógł mi i całkowicie zmienił moje plany strategiczne. Pośrodku długiego kang’a stało niewielkie pudełko, które nosił ze sobą technik Gorłow. Zawierało w sobie trzy kubki, łyżeczki, puszkę z cukrem i słoik z herbatą. Napiliśmy się wieczorem herbaty i pozostawiliśmy otwarte pudełko na kang’u. Jeden z chunchuzów dojrzał puszkę z cukrem, podszedł do kang’u i zapuścił swoje brudne palce w puszkę.
Nagłym ruchem porwałem but, leżący w nogach, cisnąłem go w chunchuza i krzyknąłem na cały głos:
— Hej ty, złodzieju! Wstawać, wstawać!
Technicy zerwali się na równe nogi, nie rozumiejąc o co chodzi, ale już odpinając rewolwery. Chunchuzi, zaskoczeni nieoczekiwanym hałasem, w mgnieniu oka byli już na dziedzińcu i zmykali, odprowadzani wściekłem ujadaniem psów.
Zdobyłem trzy karabiny, trzy ładownice z nabojami, trzy noże i trzy szaty, przypominające szerokie szlafroki, przepasane długiemi kawałami czarnej tkaniny bawełnianej. Szaty i noże podarowałem gospodarzowi, a sami, uzbrojeni w karabiny, o świcie wyruszyliśmy pod dowództwem naszego Chińczyka ku wąwozowi.
Bardzo prędko odnalazł on, przywalony obsuwającą się ziemią i drobnemi kamieniami, otwór, prowadzący do szybu. Posłałem Rusowa do wsi, aby wynajął konia i popędził na statek po robotników, narzędzia i piroksylinę, by wysadzić w powietrze zwały kamieni i oczyścić wejście do galerji, sami tymczasem poszliśmy dalej. Chińczyk pokazał nam kilka wejść do starych galeryj podziemnych. Widocznie, roboty szły w różnych miejscach jednocześnie. W galerjach, bardzo powoli zniżających się, pozostały jeszcze podpory z cienkich belek i deski, stanowiące pułap i zabezpieczające pracujących od spadania odłamów skały i węgla. Wydobyliśmy zapomocą kilofa i młotka geologicznego kilkanaście kawałków węgla i zbadaliśmy go. Z wyglądu zewnętrznego był to węgiel brunatny, bardzo podobny do tych gatunków, które znałem z praktyki swojej w kraju ussuryjskim.
Spędziliśmy parę godzin w wąwozie, gdy nagle Chińczyk, błąkający się po schyłkach pagórków, przybiegł do nas i głosem przerażonym zaczął opowiadać nam, że widział dym, wychodzący z pobliskiego szybu.
— Pewnie węgiel się pali — pomyślałem i byłem tem bardzo zasmucony, gdyż praca w takich warunkach stawała się nader niebezpieczna dla robotników, a czasem wprost niemożliwa. Poszliśmy do szybu. Rzeczywiście, z otworu wychodziła cienka smuga dymu, ale gdym go powąchał, przekonałem się, że nie był to dym węglowy. Tam pod ziemią paliło się drzewo, a więc musiał być człowiek. Przypomniałem sobie znalezione zeszłego wieczora ślady świeżo zgaszonego ogniska. Sprawa nabierała pewnej tajemniczości i wymagała zbadania. Podeszliśmy do wejścia. Było dość szerokie i, schyliwszy głowę, można było z łatwością posuwać się zbiegającą nadół galerją. Ciemno było zupełnie. Gdy tak, zapalając zapałki, zaczęliśmy zagłębiać się w szyb, nawołując się wzajemnie, nagle rozległ się huk ogłuszający, po nim zaś nastąpiły drugi, trzeci i czwarty.
— Strzelają! — krzyknął Gorłow, a Chińczyk z krzykiem już biegł ku wyjściu.
Kazałem technikowi zawołać po rosyjsku i po mandżursku, aby ludzie wychodzili i nie strzelali. Na tę propozycję odpowiedziano nam salwą. Kule jednak nie dolatywały do nas, nawet nie słyszeliśmy ich. Widocznie strzelano w jakiejś bocznej galerji, strzelano dla postrachu, obawiając się wyjść do głównej galerji, gdzie można byłoby dojrzeć mieszkańców podziemia.
— Czy tu są chunchuzi? — pytał Gorłow Chińczyka.
— Nie, kapitanie — odparł z przekonaniem. — Chunchuzi tylko przyjeżdżają tu zdaleka, grasują, robią wywiady i odjeżdżają. Żaden z nich nie odważyłby się mieszkać w tej jaskini, gdzie przebywają złe duchy i „lu-un“, smok. Tam powinni być „maudzy“.
— Biali ludzie — poprawił się, z trwogą spoglądając na nas, w obawie czy nie obraziliśmy się za nazwę „maudza“.
— Czekajmy, aż przybędzie Rusow z ludźmi — powiedziałem do technika. — Musimy zbadać tę zagadkę i wykurzyć stamtąd te „elfy“, jak jaźwców.
W oczekiwaniu posiłków, siedzieliśmy przy wejściu do szybu i patrolowaliśmy, aby „złe duchy“ chińskie, lub straszliwy „smok“, nie wymknęły się ze swego legowiska.
Po pewnym czasie w głębi galerji rozległa się nowa salwa, a kilka kul ze świstem wyleciało przez otwór i pomknęło dalej. Zrozumieliśmy, że ukryci pod ziemią ludzie chcieli wyjść i straszyli nas salwami. Odpowiedzieliśmy kilku wystrzałami. Znowu wszystko ucichło i nikt z mroku pochyłej galerji nie pokazywał się.
Gorłow bardzo długo tłumaczył Chińczykowi, że naszymi przeciwnikami nie mogły być duchy ani też smok.
— Słuchaj ty, zakuta głowo — mówił, wymachując przed nosem wystraszonego Chińczyka olbrzymiemi czerwonemi rękami. — To nie są żadne duchy i inne wasze brednie, bo gdyby duchy miały karabiny, to już przed trzema tysiącami lat żadnego Chińczyka nie moglibyśmy na tej ziemi znaleźć, wszystkich wystrzelałyby duchy! Rozumiesz ty, czy nie rozumiesz, „manza“?...
Chińczyk szczerzył olbrzymie żółte zęby i kiwał radośnie głową z latającym w powietrzu cienkim warkoczem, zakończonym żałośnie wyszarzałym sznurkiem z kitą. Widocznie wolał mieć do czynienia z ludźmi, chociażby byli uzbrojeni w karabiny, niż z duchami, zawsze złośliwemi i zdradzieckiemi.
Trochę przed południem posłyszeliśmy głosy całego tłumu ludzi i wśród nich odróżniliśmy basowy śmiech Rusowa; wkrótce ujrzeliśmy go na czele dziesięciu robotników i dwóch młodych kozaków. Chińczycy nieśli skrzynię z piroksyliną, pompę, rydle i kilofy.
— Trzeba przed atakiem posilić się! — zawołał Gorłow. — Słońce stoi już wysoko.
Naprędce przyrządzono herbatę i śniadanie, złożone z konserw i chleba. Jedliśmy prędko, gdyż chodziło nam o najszybsze wykrycie tajemnicy opuszczonego szybu.
Wreszcie odprowadziliśmy Chińczyków w bezpieczne miejsce i, pozostawiwszy ich pod komendą jednego ze starszych robotników, zbliżyliśmy się w pięciu do szybu.
Rusow wczołgał się do galerji i zaczął swoim grzmiącym basem nawoływać nieznaną załogę podziemnej fortecy do poddania się, obiecując im wolność, gdyż chcemy wejść do ich schroniska nie dla pościgu za nimi, lecz dla zbadania kopalni węgla.
Rusow powtórzył naszą propozycję po mandżursku i po rosyjsku, poczem wyczołgał się z szybu i ukrył za kupą zwalonych, drobnych kamieni. W podziemiu przez kilka chwil panowała cisza, lecz wkrótce rozdarła ją salwa karabinowa i krzyki kilku ludzi. „Elfy“ ruszyły do ataku. Zaczęliśmy strzelać w ciemny otwór galerji, a strzelaliśmy gęsto. „Elfy“ zaczęły się cofać, gdyż głosy ich coraz bardziej się oddalały. Znowu zapanowała cisza.
— Co teraz będziemy robili z tymi panami? — zapytał mnie Rusow. — Jak długo będziemy na nich czekali?

Plantacja maku, przerabianego na opium.

— Niedługo — odparłem. — Krzyknijcie im, że jeżeli nie pozostawią w galerji broni i nie wyjdą, wysadzę w powietrze szyb i urządzę im wspaniały i huczny pogrzeb.
Rusow, śmiejąc się głośno, spełnił mój rozkaz. „Elfy“ odpowiedziały strzałami.
— Gorłow — rzekłem wtedy — weźcie najmniejszy blok piroksyliny, załóżcie piston i sznur Bickforda na krótki wybuch i rzućcie do szybu. Będzie to dla tych „duchów“ pierwsze ostrzeżenie!
Sprawny technik bardzo szybko wykonał zlecenie. Wrzucona piroksylina wybuchnęła z ogłuszającym hukiem, wyrzucając przez otwór szybu, niby z lufy armatniej kłęby kurzu, drobnych kamieni, pary i gazów.
— To na początek! — zagrzmiał Rusow. — Wychodźcie, bo za pięć minut zawalimy wejście do galerji! Śpieszcie się, borsuki!
Mój plan okazał się dobrym. Wkrótce posłyszeliśmy głos z galerji. Zaczęto z nami układy.
— Kto jesteście? — pytał ktoś niewidzialny z podziemi.
— Mamy się wam przedstawiać? — huknął Rusow. — Mówcie, coście za ludzie?
— My — Gruzini — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego siedzicie w norze jak borsuki? — pytał Rusow.
— Tak... wypadło... — odpowiedział głos zdołu, a w jego tonie wyczułem śmiech utajony, który nigdy nie opuszcza człowieka, zrodzonego w górach Kaukazu.
— Wyjdziecie? Czy też mamy pogrzebać was, gdyż nam też tak wypadło? — spytałem.
Po krótkiem milczeniu głos rozległ się już bliżej:
— Puścicie nas wolno, czy aresztujecie? Jeżeli macie aresztować, to sami wysadzimy się w powietrze.
— Widocznie zasłużyliście na więzienie? — zauważyłem.
— N...nie — odparł przeciągle — lecz bywają nieporozumienia.
Znowu wyczułem drganie śmiechu w tonie głosu Gruzina.
— Jeżeli pozostawicie broń w galerji i nie będziecie robić awantur — lećcie na cztery wiatry! — krzyknąłem do szybu.
— Wychodzimy! — odpowiedział po rosyjsku tym miękkim, trochę gardlanym głosem, który był mi znany tak dobrze z podróży po Kaukazie.
— Wiem, że Gruzini umieją dotrzymywać słowa — krzyknąłem znowu — wiec wierzę wam!
Przygotowaliśmy karabiny i czekaliśmy. Po długiej chwili z otworu, z pomiędzy kamieni, wynurzyła się głowa w małej, czarnej czapce barankowej, przeszyła nas ostremi oczami i znikła.
— Poco stoicie z karabinami? — rozległ się głos.
— Wychodźcie, bo każę wysadzić szyb! — odpowiedziałem.
— Gorący człowiek! — odparł Gruzin. — Trudna rada! Może dotrzymacie obietnicy!
Z wylotu galerji, jeden po drugim, wychodzili ludzie. Było ich siedmiu. Wysocy, chudzi, w czarnych, obcisłych kaftanach, ściśniętych w pasie cienkiemi rzemykami o srebrnych klamerkach, patrzyli śmiele i drwiąco. Kozacy bardzo szybko obmacywali Gruzinów, lecz ci dotrzymali słowa i broni przy sobie nie mieli.
— Możecie sobie iść! — powiedziałem, zwracając się do tego, który wyszedł pierwszy. — A nie przeszkadzajcie nam w naszej pracy i nie właźcie już do tych nor, bo się mogą zawalić, i wtedy nie wygrzebiecie się już.
Młody Gruzin o śmiałej, przystojnej twarzy z roześmianemi oczami rozdął nozdrza cienkiego, orlego nosa, błysnął białemi zębami i odparł:
— Ukryliśmy się tu, gdyż baliśmy się chunchuzów.
Spuścił oczy, a cienkie wargi drgnęły mu stłumionym śmiechem.
— Rozumiem! — odparłem. — Takich siedmiu „dżygitów[4] naturalnie powinno się obawiać chunchuzów. Gruzini nie są wojownikami.
Młodzieniec nagle podniósł głowę: fala krwi rumieńcem oblała mu twarz. Chciał odpowiedzieć coś ostrego i wyzywającego, lecz spojrzał mi w oczy i nagle parsknął śmiechem. Inni Gruzini odwracali głowy, żeby nie pójść za przykładem lekkomyślnego towarzysza.
— Więc możemy odejść? — spytał jeden z nich.
— Powiedziałem już — odparłem.
— Dziękujemy! — zawołał młody Gruzin i szybkim krokiem zbliżył się do mnie. — Nazywam się Eristow, książę Eristow.
Mówiąc to, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem jego małą, silną dłoń i wymieniłem swoje nazwisko. Każdy z Gruzinów powtórzył tę światową ceremonję zaznajomienia się w niezupełnie normalnych okolicznościach, i odeszli.
Do państwa „elfów“ zaczęliśmy teraz schodzić sami, zostawiwszy kozaków dla patrolowania. W jednej z bocznych galeryj, przy świetle latarek olejnych ujrzeliśmy cały arsenał broni, dwa wory z żywnością i pudło z nabojami karabinowemi.
Spotkanie z Gruzinami, coprawda, wcale mnie nie zdziwiło. We wszystkich miastach Dalekiego Wschodu rosyjskiego, a nawet w Chinach, można spotkać przedstawicieli tego walecznego plemienia. Skąd się tam wzięli? — zapyta czytelnik. Różne przyczyny składają się na takie dalekie podróże. Gruzini są narodem miłującym wolność, i ucisk władz rosyjskich na Kaukazie często był powodem powstań i rewolucyj. Po takich wypadkach sądy rosyjskie zsyłały na wygnanie do wschodniej Syberji tych mieszkańców gór niebotycznych, tych rycerzy wolności.
W partjach opozycyjnych w Rosji Gruzini zajmowali zawsze najskrajniejsze, nieprzejednane stanowisko. Dość przypomnieć sobie nazwiska: księcia T. G. Ceretelli’ego, I. I. Ramiszwili’ego, N. S. Czcheidze’go, aby stwierdzić, że w kołach rewolucyjnych Gruzini byli w pierwszych szeregach.
Tradycyjne, wschodnie prawo zemsty było przyczyną krwawych zbrodni, co też zwiększało ilość Gruzinów na Syberji.
Na tle krwawej zemsty istnieje jedno opowiadanie, podawane za autentyczne. Do sądu została złożona skarga Gruzina na sąsiada za obrazę. W dzień, wyznaczony dla rozpatrzenia sprawy przez sędziego, oskarżyciel zjawił się, oskarżony zaś nie przybył. Sędzia wydał policji rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono podsądnego. Skarżący Gruzin, po odejściu policji, wzruszył ramionami i rzekł, zwracając się do sędziego:
— Policja nie pomoże! On się nie stawi na sąd.
— Jakto nie stawi się? — oburzył się sędzia. — To go przywiodą przemocą!
— Nie przywiodą — chyba przyniosą... — mruknął Gruzin.
— Dlaczego? — dopytywał sędzia.
— Bo ja go dziś zarżnąłem — spokojnie odpowiedział oskarżyciel o „obrazę“.
Wreszcie jest jeszcze jedna przyczyna, dostarczająca Syberji przymusowych kolonistów z Gruzji. Jest nią wojowniczy proceder napadów na plemiona i osady sąsiednie, dla rabunku koni i bydła i porywania kobiet. Taki zwyczaj uważany jest przez „dżygitów“ za oznakę waleczności i rycerskości, a uprawiany jest od niepamiętnych czasów.
Gruzini, nad wszystko kochający wolność, nie mogą pozostawać długo w więzieniach i na robotach przymusowych, uciekają i kryją się po miastach, w różnych wertepach, skąd robią śmiałe wyprawy bandyckie. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej istniał specjalny oddział gruziński, który wkrótce stał się postrachem nietylko dla Japończyków, lecz dla ludności chińskiej, a nawet dla małych oddziałów rosyjskich, szczególnie dla taborów. W każdem mieście Dalekiego Wschodu znaleźć można restauracje, hotele, bufety, utrzymywane przez „legalnych“ Gruzinów, a w tych instytucjach ukrywają się i stąd czynią śmiałe wyprawy Gruzini „nielegalni“, ścigani przez prawo i policję. Ponieważ rodziny Gruzinów należą wyłącznie do starej szlachty rycerskiej, więc „dżygit“ nigdy nie dopuści się zwykłej kradzieży lub napadu na samotnego i bezbronnego człowieka. Każda wyprawa Gruzinów powinna być przypieczętowana bitwą i krwią. Policja rosyjska niebardzo śpieszyła się zwykle ze ściganiem „dżygitów“, ponieważ nie była zbyt skłonna do potyczek zbrojnych z odważnymi „szatanami gór“. Z tego powodu Gruzini, zbiegowie z więzienia, zwykle przez czas dłuższy cieszyli się wolnością i tylko nieszczęśliwy wypadek wrzucał ich zpowrotem do więzienia poto tylko, aby znowu uciekali z niego na nowe śmiałe a zbrodnicze wyprawy, lub w objęcia śmierci, gdy kula stojącego na warcie żołnierza, podczas pościgu, nieraz przecinała pasmo ich awanturniczego życia.
Nie wątpiłem, że wykurzyłem z podziemi właśnie takich niebezpiecznych ptaszków, w których fantazja rycerska i stare tradycje w tak dziwny sposób pomieszane są z praktyką zwykłych bandytów. Nie omyliłem się, gdyż po powrocie do Charbina dowiedziałem się, że banda, złożona z siedmiu Gruzinów, napadła na pocztę polową, zabiła kilku ludzi i zabrała ze sobą znaczne sumy pieniężne. Na czele bandy, jak twierdziła nad wyraz nieenergiczna policja charbińska, stał książę Eristow, zbieg z więzienia kryminalnego we Władywostoku, poszukiwany już oddawna.
W ciągu kilku dni zwiedziłem wszystkie porzucone szyby i przyszedłem do przekonania, że roboty były tu niegdyś prowadzone bez żadnego systemu, co zupełnie wykluczało prawidłową eksploatację techniczną pokładów węgla, poniszczonych, poprzecinanych bez żadnego planu galerjami i zapadających się w wielu miejscach. Oprócz tego węgiel był z punktu widzenia geologicznego młody, nietrwały, łatwo rozpadał się na drobny proszek, a więc mało nadawał się do transportu i opału lokomotyw. Wobec tego posunąłem się ze swoim sztabem dalej na południe.
Dopłynęliśmy do ujścia rzeki Nonni i zaczęliśmy, walcząc z jej prądem, posuwać się na zachód. Brzegi Nonni w tym obwodzie stanowiły doskonale uprawne pola gao-lianu, czumi-dzy i bobów; liczne wioski, złożone z szaro-żółtych fan-tze, widniały wszędzie niby stosy wyschłej gliny.
Kapitan statku, który przedtem pływał po Nonni, oznajmił mi, że wkrótce dopłyniemy do Tolo, wpadającej z prawej strony do tej rzeki.
Tolo stanowi północno-wschodnią granicę pustyni Gobi, której obecność już odczuwaliśmy. Często zrywał się wiatr, niosąc ze sobą chmury piasku, przysłaniającego niebo i słońce i nadającego wszystkiemu jednostajną, martwą, żółtą barwę. Pasma piasku przerywały czasami pola i pełzły do rzeki, na której tworzyły mielizny. Kapitan zatrzymał swój statek około wysokiego brzegu, gdzie stała jakaś wioska. Stąd posłałem Rusowa z paru Chińczykami, aby wynajęli dla ekspedycji kilka wozów, ponieważ musieliśmy jechać ku brzegom Tolo, gdzie, jak słyszałem, istniały pokłady węgla. W wiosce jednak nie mogliśmy znaleźć koni i wozów, i Rusow pojechał do pobliskiego miasta Hsin-Tchao, skąd przyprowadził siedm wściekle skrzypiących i jęczących wozów, zaprzężonych w trzy konie.
Wyruszyliśmy w stronę Tolo, jadąc drogą polową straszliwie rozjeżdżoną i w niektórych miejscach zasypaną piaskiem, przyniesionym z Gobi przez wiatry zachodnie.
Była to już druga połowa września, i o świcie zrywały się nieraz zimne wiatry, zwiastuny zbliżającej się zimy. Tam, za prawie czarnym łańcuchem gór Wielkiego Chinganu, ciągnącym się na zachodzie, już szalały zimne wiatry jesienne, unosząc z sobą chmury piasku z pustyni, lecz tu, na wschodnich spadkach grzbietu i na równinie zima przemawiała jeszcze szeptem, uprzedzając o swem przyjściu i ostrzegając ludzi.
Była jeszcze jedna, niezawodna oznaka bliskich chłodów. Nad polami zawieszone, wysoko pod obłokami ciągnęły falujące w powietrzu sznury kaczek i klucze gęsi. Powracały już na południe, w doliny rzek, znikających w ciepłym oceanie Indyjskim; prowadziły ze sobą młode pokolenie, zrodzone i zahartowane na bezludnych, dzikich bagniskach północy, gdzie już szalała zima, tchnąca śmiercią i mrozem, ścinająca lodem wartkie prądy olbrzymich rzek i gromadząca w Oceanie skrzące się w słońcu góry lodowe.
Śledząc za lecącemi stadami ptactwa, coraz częściej spoglądałem na walizkę skórzaną, w której leżała dubeltówka Sauera, oczekująca cierpliwie na okres polowań jesiennych.
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, niedaleko od połączenia Tolo i Nonni. Dość wysokie góry, wschodnie odnogi Wielkiego Chinganu podchodziły prawie do brzegu rzeki. Z gór wypływały i wpadały do Tolo liczne potoki, tworząc gęstą sieć, przecinającą błotnistą równinę, pokrytą wysoką trawą, pełną kolców, niskich krzaków i kęp, wystających z bagna.
Kilkakrotnie przechodziłem to bagno, kierując się ku górom, gdzie znalazłem pokłady węgla, wychodzące na powierzchnię ziemi w urwistych zboczach jaru. Węgiel ten był dość dobry, zarządziłem więc roboty górnicze w celu określenia grubości i ilości pokładów.

Przybycie tao-taja do ja-mynia w Charbinie.

Podczas tych robót, któremi kierowali wprawnie Rusow i Gorłow, zwiedzałem okolice. Nie mogłem jeździć konno, gdyż bardzo mnie bolała prawa noga, ale odbywałem wycieczki wozem. Zwykle podróżowałem razem z kapitanem statku i jednym kozakiem dla eskorty. Objechaliśmy równinę między rzeką Tolo a Tchor, płynącą do Nonni. Niewysokie, prawie zupełnie pozbawione drzew, odnogi Wielkiego Chinganu dwoma łańcuchami przecinały tę równinę. Wszędzie spotykaliśmy pola gao-lianowe i dość zamożne wioski chińskie, otoczone wieńcami z wysokich, starych drzew. Często przejeżdżać musieliśmy przez strumyki i drobne rzeczki o brzegach porośniętych gęstemi krzakami dębowemi i brzezinami. Spotkaliśmy tu zadziwiającą wprost ilość bażantów. Wyrywały się z pod nóg wtedy, gdy prawie potrącaliśmy je, najczęściej uciekały, zwinnie lawirując w trawie i zaroślach, i mknęły szybko, płaszcząc się przy ziemi.
Używaliśmy naszego kozaka, jako wyżła. Zachodził zwykle o jakie dwieście kroków przed nami i z krzykiem posuwał się ku nam. Zmykając przed nim, bażanty spostrzegały nas i wzlatywały z krzykiem i łopotaniem skrzydeł, podnosząc się pionowo do góry. Strzelaliśmy ptaki bez pudła, bo cel był łatwy. Nieraz w ciągu kilku dni karmiliśmy bażantami naszych ludzi, ku wielkiemu zadowoleniu Chińczyków, amatorów tego mięsa. Sami jednak już po paru dniach mieliśmy dość tego przysmaku i nie mogliśmy przełknąć nawet kawałka mdłego w smaku mięsa. Wkrótce przestaliśmy strzelać do bażantów, bo dla myśliwego-sportowca jest to najmniej interesująca zwierzyna w miejscowości, obfitującej w te ptaki.
Niedaleko od ujścia rzeki Tchor do Nonni napotkaliśmy dość duże, a bardzo płytkie jezioro tejże nazwy. Było prawie całkiem zarośnięte trzcinami i sitowiem, na głębszych zaś miejscach pływały kobierce z zielonych rzęs lub nenufarów.
Zdziwiło nas bardzo jedno zdarzenie. Pewnego razu, o zachodzie słońca, śledziliśmy przelot kaczek i gęsi. Klucze i stada tych ptaków, zmęczonych długą żeglugą powietrzną, zaczynały krążyć nad jeziorem Tchor w zamiarze pozostania na nocleg. Zniżywszy się jednak nad trzcinami, zaczynały trwożliwie krzyczeć i, szybko podnosząc się coraz wyżej, odlatywały dalej w stronę prądu Tolo. Nie wiedzieliśmy, co ma oznaczać ten lęk ptactwa wodnego przed jeziorem. Podczas wypoczynku w małej osadzie, stojącej przy brzegu Tchoru, zupełnie przypadkowo dowiedzieliśmy się, jak sobie tłumaczą to zjawisko miejscowi wieśniacy.
Stary Mandżur, gospodarz osady, oglądając naszą broń, opowiedział nam interesującą legendę, związaną z jeziorem.
— Dawno to było, tak dawno, że mój dziad już tego nie pamiętał — opowiadał stary, a kapitan tłumaczył jego słowa. — W Chinach panował głód. Tysiące ludzi umierało po miastach i wsiach, i tylko tu, pomiędzy Tchorem a Tolo, śmierć nie zaglądała i nie szczerzyła zębów. Przyczyną tego było nasze jezioro. Na to jezioro na wiosnę i w jesieni przylatywały olbrzymie stada kaczek, gęsi, łabędzi i innych ptaków podróżujących. Leciały na wiosnę z południa i z zachodu, w jesieni dolinami Nonni, Sungari, nad Chinganem, a wszystkie zatrzymywały się na wypoczynek i dłuższy popas na naszem jeziorze, obfitującem w ryby i rośliny pożywne. Wtedy w tych okolicach wyznawano buddhyzm. Jak wiadomo, nauka Buddhy zakazuje używania mięsa ryb i ptaków; mieszkańcy okoliczni nigdy nie łapali ryb i nie polowali na ptaki. W latach głodu przybył tu jakiś kupiec z południa państwa i, zobaczywszy obfitość ptactwa i ryb, zaczął wyśmiewać się z przepisów naszej wiary i przekonał mieszkańców, aby zaczęli połów. Spleciono olbrzymią sieć, tak wielką, jakich teraz nie można znaleźć nawet na Sungari, zastawiono jakieś, bardzo chytrze obmyślone, sidła i pułapki na ptaki. Istotnie, głodu ta okolica nie zaznała i spokojnie przetrwała lata klęski, niszczącej cały kraj. Gdy głód przeminął, przybył tu z poza Wielkiego Chinganu lama-mnich w żółtych szatach, obszedł brzegi jeziora, zajrzał do każdej fan-tze, a później powrócił do jeziora, narąbał cienkich laseczek, powtykał je w piasek nadbrzeżny co sto siedm kroków i zawiesił na każdej skrawek czerwonej tkaniny z jakimś napisem. Gdy całe jezioro było już otoczone temi znakami, lama zebrał wszystkich mieszkańców z okolicy i zwrócił się do nich z temi słowy: „Wielki nauczyciel Buddha Sakkya-Muni nie chciał waszej śmierci i w milczeniu patrzał na zbrodnie wasze, gdy łamaliście przykazania jego. Jednak od tej chwili w jeziorze nigdy nie będzie się mnożyła ryba i żadne stado ptaków przelotnych nie opuści się na jego powierzchnię, abyście powtórnie nie odstąpili nauki Buddhy i jego rozkazów“.
Od tej pory w jeziorze Tchor niema ryb. Zachodzą tu czasami z rzeki, ale, albo giną, albo uciekają od wyklętego miejsca. Tak samo ptaki: kaczki, gęsi, łabędzie nieraz całemi godzinami krążą nad Tchorem, lecz nawet żaden najbardziej zmęczony lub ranny ptak nie odważy się opuścić na wodę i dotknąć jej piersią, gdyż z powierzchni jeziora wznoszą się gazy trujące.
Tak opowiadał stary Mandżur. Naturalnie, że klątwa, rzucona przez żółtego lamę, nic nam nie objaśniała. Pewne zjawiska, odbywające się w jeziorze, mogą być odczuwane przez ptaki zapomocą jakiegoś specjalnego zmysłu, podobnego do przeczucia lub jasnowidzenia. Być może, tępienie ptactwa podczas głodu pozostało w pamięci przelotnych żeglarzy i, w postaci ponurej legendy ptasiej przechodzi z pokolenia na pokolenie, lub też te „gazy trujące“, o których mówił nam Mandżur, są rezultatem powolnej śmierci jeziora, gdzie mnożą się różne bakterje z „Beggiatoa“ na czele i zabijają wszystkie inne istoty żywe, odstraszając ryby i ptaki.
W każdym razie na ptactwo wodne na jeziorze Tchor nie udało się nam zapolować. Użyliśmy sobie pod tym względem w innem miejscu, a mianowicie na błotnistej dolinie nad brzegami Tolo, o dziesięć kilometrów od miejsca prowadzonych przeze mnie robót.
Pojechaliśmy tam pewnej soboty w nocy. Na skraju bagna, przy gęstych zaroślach dębowych, pozostawiliśmy nasz wóz z Chińczykiem, sami zaś, zabrawszy z sobą duży kociołek, kubki, cukier, herbatę, sól i suchary, wyruszyliśmy ku kępom z rosnącą naokoło wysoką trawą i jakiemiś krzaczkami. Do świtu pozostawało jeszcze około godziny, jednak w mroku słyszeliśmy już rzadkie trąbienie gęsi, rozpoczynających przelot. Rozmieściliśmy się wzdłuż bagna, zaczaiwszy się wśród kęp i krzaków, i czekaliśmy na słońce, które nie śpieszyło się jednak.
— Niebo pokryte chmurami, będzie ulewa! — krzyknął mi z ciemności kapitan. — Dla nas to dobrze, gdyż ptaki będą lecieć nisko.
Szary, mglisty świt zaczął powoli przedzierać się przez mrok i skłębione chmury, ciemne i ciężkie. Chwilami deszcz zaczynał kropić, lecz ustawał wkrótce.
Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi, gdyż przelot już się zaczął.
Ptaki, mimo przepowiedni kapitana, leciały dość wysoko, i śrut głośno uderzał w mocne pióra potężnych skrzydeł, nie czyniąc gąsiorom żadnej szkody. Szczęśliwszy był młody kozak. Mając ze sobą karabin, strzelał kulami i raz po raz wybijał z przelatujących kluczy pięknego ptaka. Kilka stad przeleciało jednak dość nisko, więc i nasze strzelby zrobiły swoje, strąciwszy na ziemię kilka ptaków. O godzinie 9-tej przelot się skończył i postanowiliśmy zjeść śniadanie. Podeszliśmy do urwistego brzegu potoku i tu, na suchem miejscu, rozpaliliśmy ognisko, powiesiwszy nad niem kociołek z pokrajaną na kawałki upolowaną gęsią. Dubeltówki nasze leżały obok nas. Gwarzyliśmy, podejrzliwie spoglądając w stroną wielkiego Chinganu, skąd pełzły ciemne chmury, sunąc ku nam. Nagle dosłyszałem głuchy krzyk gąsiora. Basowe trąbienie rozległo się gdzieś zupełnie blisko. Z przyzwyczajenia podniosłem głowę, myśląc, że nadciąga jakiś spóźniony klucz, lecz nad sobą nic nie dostrzegłem. Tymczasem nowe trąbienie rozległo się jeszcze bliżej. Obejrzałem się zdziwiony, i aż oddech mi zatamowało. Zupełnie nisko, prawie dotykając trawy, rosnącej na kępach, leciała para dużych gęsi, widocznie zamierzając opuścić się do potoku. Porwałem za strzelbę. Gęsi spostrzegły nas. Przez chwilę widziałem ich jasne piersi i szeroko rozłożone skrzydła. Wydawało się, że zastygły w powietrzu, lecz jednocześnie jęły wzbijać się do góry. Strzeliłem dwa razy i wyraźnie posłyszałem dwa wystrzały kapitana, lecz obaj chybiliśmy. Gęsi były już o jakie 30 kroków ponad ziemią i przelatywały nad naszemi głowami. Błyskawicznym ruchem wyrzuciłem wystrzelone naboje, założyłem nowe i dałem ognia, gdy ptaki były już na drugim brzegu. Wypaliłem z obydwóch luf, mierząc szybko, lecz starannie, i krzyknąłem z triumfem, gdyż ptaki spadły do wysokiej trawy.
— Brawo! — zawołał kapitan. — Wspaniały dublet! Winszuję...
Nasz kozak rozebrał się, przepłynął głęboki potok, odnalazł zdobycz w trawie i przyniósł ją. Dałem mu dobrą miarkę wódki z mojej flaszki myśliwskiej, bo był zmarznięty po zimnej kąpieli.
Zaczął padać deszcz drobny i gęsty, poszliśmy więc do naszego wozu, pod którym urządziliśmy sobie legowisko i przespaliśmy się do wieczora. Szukając lepszego miejsca dla zasadzki, odeszliśmy bardzo daleko od obozu i, znalazłszy gęste krzaki, zapadliśmy w nie. Mieliśmy wspaniałe polowanie! Gęsi leciały nisko, strzelać było łatwo i coraz to nowe ofiary z głuchym łoskotem uderzały o ziemię, lub z pluskiem wpadały do wody. Do końca przelotu pozostawało jeszcze około godziny, gdy nagle zerwał się wicher, poszarpał, pomieszał chmury i wylał na nasze głowy całe potoki zimnego deszczu. Po godzinie bagno leżało już pod wodą, która dochodziła nam do kolan. Widziałem, jak z małego potoku, przepływającego wpobliżu, woda wystąpiła z brzegów, jak jedna po drugiej znikały kępy. Już długie cholewy nie zabezpieczały nas, gdyż woda przelewała się przez nie. Byliśmy przemoczeni do nitki, z butami napełnionemi wodą i płynnem błotem.
— To żarty Chinganu! — zawołał kapitan, starając się przekrzyczeć szum wiatru i plusk deszczu. — Z pewnością spadły tam obfite deszcze i teraz mamy tu powódź. Musimy uciekać do naszego wozu!
Ruszyliśmy. Jednak zmuszeni byliśmy kluczyć, jak zające, po całem bagnie, gdyż wszystkie potoki i strumyki wezbrały i groziły nam zgubą, i nie mogliśmy ich dojrzeć, ponieważ cała równina zmieniła się w jedno ogromne jezioro. Postanowiliśmy okrążyć bagno i jego skrajem dotrzeć do zbawczego wozu. Tymczasem noc zapadła. Na niebie nie mogliśmy dostrzec żadnej gwiazdy. Błąkaliśmy się w ciemności, co chwila zapadając w doły lub ślizgając się i zsuwając z rozmiękłych brzegów do koryta potoków, gdzie nurzaliśmy się nieraz z głową. Koniec końców zupełnie straciliśmy kierunek. Kilka razy powracaliśmy na to miejsce, gdzieśmy przechodzili przed kwadransem. Wyrzuciliśmy całą naszą zdobycz, co nas bardzo martwiło.
— Ja temu „manzie“ żebra połamię! — krzyknął, zakląwszy wściekle, kapitan. — Bydlę nie domyśli się rozpalić ogniska, abyśmy wiedzieli, dokąd mamy iść!
Brnęliśmy dalej. Biodro rozbolało mnie straszliwie. Robiłem wielkie wysiłki, aby iść dalej. Nogi plątały się w pogmatwanej trawie o ostrych kolcach, która chwytała za buty i ubranie, tamując ruch, ślizgałem się i padałem, gdy przypadkowo stawałem na ruchomych, kiwających się na wszystkie strony kępach.
Nie było suchego miejsca, gdzieby można było usiąść i wypocząć przez chwilę. Kapitan klął coraz energiczniej. Deszcz nie ustępował mu w energji. Kozak wzdychał żałośnie, aż mi się serce krajać zaczęło.
— Co wam jest? — spytałem go ze współczuciem, myśląc, że cierpi.
— Włożyłem cukier do kieszeni. Rozpuścił się, i teraz jestem cały oblepiony i kleję się! — jęknął żałośnie i umilkł.
— Psiakrew! — krzyknął kapitan. — Tego tylko brakowało. Konfitura z kozaka!
Mimo wielkiego zmęczenia parsknęliśmy śmiechem.
Brnęliśmy przez całą noc, błąkając się po bagnie, przypominając sobą bociany, brodzące po błocie.
O świcie, półżywi i nieprzytomni, ujrzeliśmy nasz wóz. Na jego widok, kapitan nagle ożywił się i, utykając i zataczając się ze znużenia, starał się biec.
— Już ja ci żebra policzę, chiński posągu! — mruczał, zgrzytając zębami z wściekłości.
Lecz... nie policzył, bo, gdy doszliśmy do wozu, ujrzeliśmy zaniepokojoną, lecz uśmiechniętą twarz Chińczyka a u jego stóp małe ognisko z gotującą się w imbryku herbatą.
Wszystko przebaczyliśmy „posągowi“ za kilka łyków gorącego, ożywczego płynu.
W godzinę później, wysuszywszy trochę ubrania, jechaliśmy już wozem do wioski, gdzie mieliśmy naszą główną kwaterę.

Po bitwie pod Laojanem.

Jednak zejść z wozu bez pomocy już nie mogłem. Bolał mnie straszliwie opuchnięty staw i przy najmniejszym ruchu prawą nogą nie mogłem wstrzymać się od jęku.
Przeleżałem około tygodnia w brudnej „fan-tze“, łykając aspirynę i salipirynę i nacierając chore, zaognione biodro maścią, w którą zaopatrzył mnie lekarz.
Roboty szły swoim trybem i miałem dobre wyniki. Skonstatowałem, że badana miejscowość posiada cztery pokłady węgla, grube na metr każdy, i że przestrzeń, zajęta przez te złoża, jest dostateczna dla technicznej eksploatacji terenu. To było celem moich poszukiwań. Dalsze czynności powinien był objąć wydział górniczy administracji kolei lub sztabu, moja zaś rola doradcy była skończona.
Pierwszego października już płynąłem statkiem z prądem Sungari do Charbina z gotowym raportem i... chorą nogą, która dolegała mi coraz bardziej.
Podczas tej podróży przyglądałem się nader ciekawemu sposobowi połowu ryb przez Chińczyków. Podciągali właśnie sieć do brzegu. Kilku rybaków weszło już do wody i szło za wąskim końcem sieci, robiąc nogami hałas, aby ryby nie usiłowały przedostać się zpowrotem. Rzeczywiście, olbrzymie „sazany“, z gatunku karpiów, uciekając przed ludźmi, stojącymi w wodzie, całym pędem mknęły naprzód i wyskakiwały na mokry piasek, gdzie na nie czyhali Chińczycy z młotkami. Rozlegały się głuche razy i ciemno-złociste ciała dużych ryb stawały się nieruchome. Sieć wyciągano powoli, z trudem. Nagle ujrzałem interesującą scenę. Rybak, stojący przy samym końcu sieci, która jak wąż wyłaniała się z wody, zachwiał się na nogach, krzyknął i upadł nawznak. Jednocześnie woda zaczęła się kotłować, jakieś olbrzymie ciało miotało się i ciskało w sieci. Chińczycy porzucili jej skrzydła i wskoczyli do wody. Nie zdążyli jednak, gdyż olbrzymia „kaługa“[5] wywinęła się z matni; na jedną chwilę ujrzałem jej kadłub, do połowy wystający z wody, potem wzniesiony potężny ogon, uderzenie po wodzie i ciemne ciało ryby przeskoczyło przez sznur od sieci. Na powierzchni wody pozostała tylko piana w tem miejscu, gdzie olbrzym dał nura.
Długo kłócili się Chińczycy, nim zaczęli dociągać sieć, z której, korzystając z zamieszania, wywinęło się dużo złocistych sazanów i centkowanych szczupaków, nazywanych przez rybaków chińskich „pies-ryba“, z powodu ostrych zębów.
Nie dziwiłem się, coprawda, złemu humorowi rybaków, gdyż „kaługa“ jest bardzo rzadką rybą w Sungari a ta, prawie już schwytana, miała co najmniej półtora metra długości.
Nareszcie dopłynęliśmy do Charbina. Tegoż dnia zdążyłem złożyć raport o węglu i zaraz położyłem się do łóżka, zmieniwszy towarzystwo chunchuzów, Gruzinów, gęsi i strzelb na codzienne wizyty lekarza. Doktór kiwał głową bardzo znacząco i, doprawdy, za często powtarzał:
— Warjat z pana, skończony warjat! Z takim stawem musiałby pan ze trzy miesiące poleżeć, ze sześć pochodzić o kiju z gumowym końcem, a pan robi wycieczki łazi na polowania, ziębnie i moknie.
— Ależ, doktorze! — zawołałem nareszcie zniecierpliwiony — zato jaki ja dublet do gęsi zrobiłem! A oprócz tego widziałem konfiturę z kozaka.
Machnął tylko ręką i mruknął, odchodząc:
— Tu psychjatra potrzebny!...
Obeszło się jednak bez psychjatry. Gorliwy lekarz postawił mnie na nogi i, chociaż nie mogłem nawet myśleć o polowaniu, jednak chodziłem o kiju do swego laboratorjum.
W tym czasie dostałem polecenie zrewidowania niektórych składów wojennych, znajdujących się w gubernji irkuckiej i w Zabajkalu.
W parę dni później siedziałem już w wagonie ekspresu i jechałem na zachód, spotykając coraz to częściej pociągi wojskowe, wiozące świeże wojska dla generała Kuropatkina, tworzącego drugą armję dla obrony interesów Rosji na Dalekim Wschodzie. Na czele tej armji stał generał Grippenberg.
Jednak nieszczęśliwemu Kuropatkinowi nie powiodło się nawet wtedy, gdy miał już dwie potężne armje. Czując się silnym, postanowił dać odsiecz Portowi-Artura, oblężonemu przez Japończyków. „Odsiecz“ Kuropatkin rozpoczął od wielkiej bitwy na rzece Sza-Ho, bitwie, trwającej 4 dni. Rosjanie zostali zmuszeni do cofnięcia się na stare pozycje, straciwszy 45.000 ludzi. Jedno tylko „zwycięstwo“ odniósł Kuropatkin po tej bitwie. Mianowicie, dowiódł carowi, że jego namiestnik na Dalekim Wschodzie, admirał Aleksiejew, przeszkadza mu swoją polityką i intrygami. Aleksiejewa odwołano do Petersburga, Kuropatkin zaś został zupełnie samodzielnym „głównodowodzącym wszystkiemi lądowemi i morskiemi siłami, działającemi przeciwko Japonji“.
Podczas mego pobytu poza granicami Mandżurji gruchnęła wieść, że Port-Artura kapitulował przed oblegającą go armją japońską i że akt kapitulacji podpisał komendant twierdzy, generał Stessel, z powodu swoich raportów i przy pomocy grupy sprzymierzeńców ze swego sztabu przez długi czas otoczony sławą „bohatera“.
Później, oddany pod sąd, skazany był na kilka lat więzienia w twierdzy św. Piotra i Pawła (Petropawłowskiej) w Petersburgu, a z jego „bohaterstwa“ nic, prócz hańby, nie pozostało.
Bitwa na Sza-Ho, nieudane operacje Grippenberga, żądania Kuropatkina co do formowania trzeciej armji, kapitulacja potężnej fortecy Portu-Artura i nakoniec projekt szalonej wyprawy admirałów Rożdiestwieńskiego i Niebogatowa na czele eskadry, złożonej ze starych, słabych okrętów wojennych z Bałtyku — na Ocean Spokojny — lękiem i zgrozą przejęły serca rozważnej części społeczeństwa rosyjskiego. Lecz przyszły inne wypadki, jeszcze bardziej groźne, jeszcze silniej wstrząsające podwalinami olbrzymiego imperjum: zmusiły one Rosję zobojętnieć i niemal zapomnieć o tragedji na Dalekim Wschodzie.





  1. Dopływ rzeki Amur.
  2. Kurta.
  3. Rosyjska pogardliwa nazwa Chińczyków, oznacza „włochaty“, z powodu noszonego przez nich warkocza.
  4. „Dżygit“ — jeździec, wojownik.
  5. Accipenser orientalis, z gatunku jesiotrów. Patrz książkę autora „W ludzkiej i leśnej kniei“, wydaną w Warszawie 1924 przez księgarnię Gebethnera i Wolffa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.