Oficer/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oficer |
Podtytuł | (R. 1863.) |
Rozdział | I |
Pochodzenie | Gloria victis |
Wydawca | W. Makowski |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Józefa Zawadzkiego |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dwór to był stary, ze starym dużym, niskim, białym domem ze starym, wielkim cienistym ogrodem, z dziedzińcem rozległym, zasadzonymi drzewami, krzewami, kwiatami. Dwór to był poleski, więc dookoła i zbliska, otaczały go stare, głębokie i wysokie lasy.
Od tego dworu niedaleko blękitniał na zielonych łąkach pas wody, niegdyś tu dla celów handlowych wykopany, i nie wiele dni minęło, odkąd partja powstańcza pod wodzą Romualda Traugutta przebyła ten kanał Królewski i pogrążył się w głębokości tych starych, wysokich lasów. W pochodzie swym, dla wytchnienia i posiłku zatrzymała się była w tym dworze, a wkrótce potem, o sinym brzasku jednego z pierwszych dni czerwcowych, mieszkańcy dworu zbudzeni zostali nadpływającym ku domowi szumem głosów ludzkich, z tętentu kopyt końskich, z turkotu wozów złożonym. Wojsko nadchodziło. Miało zapewne w ślad za partją pogrążyć się w głębie ciemnego lasu, lecz przedtem jeszcze zatrzymać się w tem miejscu, które tamtej posiłku i odpoczynku udzieliło.
Nie wszyscy jednak we dworze spali, bo zanim czarny w brzasku porannym sznur ludzi i koni ku bramie dziedzińca się zbliżył, dwaj młodzi
mężczyźni z domu wybiegli i bardzo śpiesznie skierowali się ku miejscu, gdzie u sztachet otaczających dziedziniec stał osiodłany koń. Biegnąc, zamieniali się krótkiemi słowy.
— Czy wielu ich jest?
— Niewielu! Rota piechoty, secina lub dwie kozaków.
— Widziałeś dobrze?
— Oho! Z tego dachu i przez lunetę możnaby prawie ich przeliczyć...
Były to więc czaty, z lunetą na najwyższym z dachów dworu czuwające. Sprawiał je młodzieniec dwudziestokilkoletni, niewysoki, lecz silnie i zgrabnie zbudowany, w ruchach i mowie niezwykle żywy. Drugi równie młody, ale wątlejszy i powolniejszy, był właścicielem tego dworu. Obaj nie znajdowali się tam w ciemnych głębiach lasu, dlatego, że obecność ich tu właśnie była potrzebną.
U samego już osiodłanego konia dopadła ich młoda dziewczyna, zaledwie w bielizny poranne ubrana, z rozrzuconą na plecach gęstwiną długich włosów.
— Olesiu, krzyknęła, tylko ostrożnym bądź! Proszę cię... W ręce im nie wpadnij!
Chłopak z nogą w strzemieniu zaśmiał się świeżo, młodzieńczo.
— Cha, cha, cha! Czy myślisz, że jak zając jednem okiem na koniu spać będę?
Dziewczyna zaśmiała się także.
— Zmiłuj się, otwieraj dobrze oczy i uszy! W śmiechu jej i głosie drżały łzy. Z konia już podał jej rękę.
— Bądź zdrowa! Nie lękaj się! Przeniesie mię mój Piorun choćby przez piekielne drogi.
Właściciel domu mówił śpiesznie.
— Najgorsze to że lasu dobrze nie znasz. Gdy wyjedziesz z obozu, o pół wiorsty dwie drogi będą...
— Wiem, wiem! już mówiłeś... jedna na prawo, druga na lewo...
— Pamiętaj wziąć się na lewo... gęstwina tam zaraz będzie i za nią moczar, który okrążysz... pamiętaj, drogą na lewo... Tą, co na prawo...
— Oni iść będą...
— Niewątpliwie!...
— Bylebym się nie spóźnił...
— Oho! zabawią tu... Wszakże rewizja...
— A prawda!
— To potrwa długo!
Wypuścił konia bocznemi wrotami dziedzińca, na drogę przez drzewa przysłoniętą i bliskim kresem dotykającą lasu, a brat i siostra śpiesznie zwrócili się ku domowi, którego drzwi, na ganek obszerny wychodzące, cicho i szczelnie za nimi się zamknęły.
W tej samej chwili, czoło nadchodzącej kolumny wojskowej dotykało już szerokiej bramy dziedzińca i nad otaczającemi go sztachetami, wzniosły się w sinych błękitach świtania, czarne ostrza kozackich pik.
Po niewielu minutach dziedziniec napełnił się tłumem ludzi, koni i wozów. Z wozów, z karabinami na ramionach, zsiadali żołnierze, gdy wśród szumu krzyków i poruszeń ludzkich, donośnie rozlegały się rozkazy dowódców i przed każdym oknem, oraz przed każdemi drzwiami domu, stawał na koniu w wysoką pikę uzbrojony kozak.
Otworzyło się jedno, drugie, trzecie okno domu, wyjrzały przez nie i wnet ukryły się głowy kobiece i męskie. Rozwarły się ciężkie, staroświeckie drzwi, na ganek z czterema grubemi słupami wychodzące i na czele kilkunastu żołnierzy uzbrojonych, w obszernej sieni przez młodego gospodarza spotkani, weszli do domu dwaj oficerowie. Rewizja.
Szukali broni, kul, prochu, ludzi ukrytych, papierów zabronionych, odzieży podejrzanej, wszelkich śladów i dowodów współdziałania i współczucia z tymi, za którymi niebawem udać się mieli w tajemnicze i nienawistne im głębokości leśne. O współdziałaniu i współczuciu wątpić nie mogąc szukali śladów ich i dowodów, może też dla siebie samych jakichś wskazań i świateł, a nie znajdując, coraz głębiej, coraz popędliwiej rozkopywali, rozkruszali, rozorywali dom. Z ust oficerów wypadały zwracane do żołnierzy rozkazy:
— Oderwać podłogę! Rozbić zamek! Rozporywać pokrycie sprzętów! Wysypywać ziemię z wazonów! Przebić ścianę, która przy uderzeniu wydaje dźwięk głuchy! Wysadzić drzwi, od których klucz kędyś zaginął!
Stukały młoty, rozlegały się i w coraz większą wrzawę wzrastały grube głosy, z pod ciężkich butów, z pod odrywanych posadzek, z rozdzieranych ostrzem pałaszy materyi, wzbijały się pod nizkie sufity pokojów krztuszące i żółte kurzawy, obrazy ze ścian padały na szczątki sprzętów, ktoś kolbą strzelby uderzył w zwierciadło, które z trzaskiem błyszczące okruchy po ruinach rozsypywało, ktoś inny z grubym śmiechem rozbijał dach fortepjanowy aż roztrzaskiwał się na drzazgi i klawiatura wydawała pod ciosami przeraźliwe krzyki i zgrzyty, u okien, waliły się na oderwane części posadzek, wysokie oleandry, begonje, kalje, pozbawione ziemi, w której wzrastały. Wszystko to sprawiali żołnierze zrazu w milczeniu i tylko rozkazom dwóch oficerów posłuszni, z coraz głośniejszemi wybuchami głosów rozjątrzonych, albo drwiących, z coraz zamaszystemi rozmachami ramion, ubranych w grube i grubemi błyskotkami połyskujące rękawy mundurów. Oprócz tych, którzy za przywódcami swemi tu weszli, wsuwać się zaczęli inni, zrazu wahający się i cisi, potem coraz głośniejsi i śmielsi. Tu i owdzie, w pewnem oddaleniu od oficerów, wybuchać poczęły grube śmiechy; te i owe usta przeżuwały przysmaki we wnętrzach sprzętów znajdowane, gdy głodne oczy z połyskami chciwości biegały po kątach i sprzętach pokojów upatrując pożądanych łupów. W powietrzu czuć było rozpoczynającą się swawolę żołdactwa. Nie poskramiali jej, nie zdawali się jej spostrzegać dwaj oficerowie.
Byli to ludzie zupełnie do siebie niepodobni. Setnik kozacki, z wysmukłą postacią urodziwego młodzieńca, ze smagłą cerą i kruczemi włosami południowca, ruchy miał spokojne i usta najczęściej milczące, niekiedy tylko pod czarnym wąsem uśmiechnięte ironicznie, lub od znudzenia skrzywione. Ogniste oko jego odrywało się często od rozglądanych miejsc i przedmiotów, a biegło tam, kędy przesunęła się suknia kobieca, szczególniej tam, gdzie u boku siwej kobiety w czarnej sukni, ukazywała się piękna, biała dziewczyna, ze łzami nieruchomo stojącemi w błękitnych oczach.
Starszy rangą i wiekiem dowódzca roty pieszej, już może czterdziestoletni, dość wysoki, ale pleczysty i ciężki, o grubych członkach ciała i grubej, choć dość kształtnej twarzy, blondyn, z czołem bielszem od policzków ogorzałych i rumianych, objawiał w poruszeniach, mowie, w wydawanych rozkazach popędliwość tak gniewną i gorliwość tak głośną, ruchliwą, zawziętą, że zdawały się go one wprawiać w chwilowe obłędy. Były chwile, w których własnemi rękoma wyrywał ze sprzętów zamki, rękojeścią szabli ostukiwał podłogi i ściany, biegał, miotał się, krzyczał, wydając coraz nowe i coraz surowsze rozkazy, a siwe źrenice jego, pod rudawemi brwiami, nabierały obłędnych niepokojów i połysków. Często też, niespokojne te oczy z wyrazem niemych zapytań, zatapiały się w obojętnej i niekiedy tylko ironicznej lub znudzonej twarzy młodszego towarzysza. Zdawały się one wtedy do twarzy tej wołać: Czy widzisz? Czy spostrzegasz? Patrz! czynię wszystko, czego potrzeba, więcej, niż potrzeba, więcej, niż ty czynisz... ja wierny służbie, gorliwy!
Na dziedzińcu rozległ się, a raczej wśród gwaru obozującego wojska jak grzmot potoczył się ogromny wybuch krzyków i śmiechów. Młody gospodarz domu w okno spojrzał i zwrócił się do oficerów.
— Panowie — rzekł — żołnierze kufy z wódką z gorzelnianego składu wytaczają...
— Tak sztoż? — z pogardliwem na mówiącego spojrzeniem, ostro zapytał kozacki setnik.
Młodzieniec odpowiedział.
— Upiją się, a ludzie pijani palą i zabijają...
Zastanawiali się chwilę w milczeniu, poczem z ust kozaka, z przeciągłem syknięciem wypadło słowo:
— Pust'!
Ale tym razem, na twarzy popędliwego i krzykliwego kapitana ukazał się wyraz wahania i niepewności. Do ucha prawie rzucił towarzyszowi pytanie:
— Jak myślicie?... Zabronić? Może być płocho... tam...
Palcem poruszył ku stronie, w której za oknami widniał las.
Kozak z uśmiechem na czerwonych ustach odrzucił:
— Pust' pi-jut! Mołodcami stanut!
Za lasem słońce już wschodzić musiało, bo nad różaną wstęgą jutrzenki, wystrzeliło na pogodne niebo kilka smug złotego światła. Rewizja domu była skończona; pozostawał ogród rozległy; cienisty, w którym więcej jeszcze, niż w ścianach domu, rzeczy i ludzi ukrywać się mogło. Oficerowie ze znaczną liczbą żołnierzy obu broni udali się do ogrodu; w pokojach domu zapanowała swawola.
Z krzykami i śmiechami żołnierze wypróżniali wnętrze sprzętów i naczyń, zawartość ich ukrywając w odzieży lub wyrzucając przez okna z trzaskiem otwierane, na otaczające dom trawy i kwiaty. Teraz prawie wszystkie te grube usta coś jadły, albo piły i wszystkie ramiona były czynne, rozmachane, wzajem ze sobą mocujące się, wyprężone, albo chwytne. W tupocie stóp ciężkich rozlegały się trzaski i brzęki rzeczy łamanych, rozbijanych, z pomiędzy śmiechów i swawolnych krzyków wybuchały niecne słowa karczemnych przekleństw i łajań.
Trwało to dość długo; poczem wnętrze domu opustoszało, a wzamian na dziedzińcu wrzał coraz wrzaskliwszy i swobodniejszy gwar. Czuć było, że w mrowiącym się tam tłumie ludzi więzy, zazwyczaj go opasujące, rozluźniać się i pękać poczynają, że siły jakieś wewnętrzne, nieposkromione, gaszą w nim pierwiastek człowieczy, a ze sfory spuszczają zwierzęcy. Sił tych dwie było: palący wnętrza klatek piersiowych trunek i budzący rozjątrzenie widok bliskiego lasu. Gdybyż to było pole otwarte, jasne, pospolite, wszystkim widzialne i znane! Ale ta ściana tajemnicza, ta zagadka, te nieznane drogi wśród śmierci niewidzialnie zaczajonej w mrocznym cieniu... w gęstwinach, dla wzroku nieprzebitych... Łaskotało to piersi i rozogniało mózgi, zadymione oparami wódki...
Słońce weszło z za lasu i stanęło nad nim tarczą wypogodzoną, złotą.
Część dziedzińca zajmował natłok koni osiodłanych i zaprzężonych do wozów.
Gdzieindziej pod staremi lipami i topolami, broń w kozły złożona tworzyła wały, żelaznemi ostrzami najeżone. Promienie słońca wesoło igrały na powierzchni bagnetów i figlarnie mrugały w oczach karabinowych luf.
Na trawnikach i na zdobiących je klombach kwiatowych blask słońca wybielał do śnieżystej białości koszule żołnierzy, którzy, z mundurów rozebrani, mniejszemi lub większemi tłumikami leżeli dokoła kotłów z warzącą się strawą i dokoła kuf wysokich, napełnionych wódką. Kotły wybuchały gęstemi kłębami pary, a kufy z wonią, która gasiła w powietrzu jaśminowe i rezedowe zapachy.
U stóp rozkwitłych krzaków jaśminowych i różanych tęczowemi blaskami iskrzyły się szczątki porozbijanych szkieł i kryształów. Mnóstwo rąk ciemnych niosło ku ustom pełne trunku naczynia, aby je potem rzucać na podeptane trawy i kwiaty, gdzie, subtelne i wyrzeźbione, rozsypywały się rojami brylantowych iskier.
Jeziorem wyiskrzonem, zbałwanionem, pełnem grożnych pomruków, nad któremi wzbijały się swawolne pogwizdy i pokrzyki, zdawał się być ten dziedziniec, szeroko rozłożony przed domem niskim, długim, białym, ze wszystkiemi drzwiami i oknami szeroko rozwartemi i ukazującemi wnętrze zburzone, pełne żółtej kurzawy i nierozpoznawalnych form rzeczy zrujnowanych i zbitych.
Na ganku zaś...
O jeden ze słupów ganku oparty plecami stał młody gospodarz domu pośród żołnierzy, którzy trzymali w rękach strzelby, z osadzonemi na nich bagnetami. Na warcie tu postawieni, otoczyli tego, ku któremu pchały ich ciemne instynkty, przez moment niebezpieczeństwa obudzone i wzbudzone. Wypity trunek zaczerwieniał ich policzki i rozżarzał źrenice pod groźnie marszczącemi się czołami. Z ust padały słowa groźb, przekleństw, natrząsań się, łajań, coraz głośniejsze, grubsze; i wśród coraz zapalczywszych rozmachów ramion, coraz szybciej poruszały się w rękach bagnety.
Wysmukły młodzieniec stał wśród tej groźnej wrzawy nieruchomy, z bezbronnemi ramionami skrzyżowanemi na wątłej piersi, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Trochę płowych włosów spadło mu na pobladłe czoło i kropla krwi wystąpiła na cienką wargę, wśród męki przygryzioną. Na mękę tę składały się uczucia rozmaite. Oczy gorzały mu z pod spuszczonych powiek gniewem tem krwawszym, że niemym, bo do milczenia zmuszonym przez własną niemoc i bezbronność. Wzamian, dwie wciąż ku niemu przeciskające się i wciąż przez żołnierzy odpychane kobiety były całe trwogą, tą trwogą szaloną, która oczy rozszerza, wszystką krew rzuca do serca, nogi wprawia w drżenie.
Gdy coraz zwężało się i zaciemniało otaczające młodzieńca koło żołnierzy i bagnetów, siwa kobieta w czarnej sukni z wysiłkiem nadludzkim przedarła się ku synowi i, odpychana, ramionami objąć go nie mogąc, roztaczała je za nim, jak drżące skrzydła, które to opadały, grubijańskim pchnięciem w dół strącane, to podnosiły się znowu, gdy usta targane konwulsją postrachu wyszeptywały jedno tylko, wciąż jedno słowo. — Zmiłujcie się! Zmiłujcie się! Zmiłujcie się!
Nagle, przeraźliwym głosem krzyknęła.
— Zabijają!
Bo kilka naraz bagnetów już ostrzami oparło się o pierś i skrzyżowane ramiona młodzieńca.
Lecz w tejże chwili, piękna dziewczyna, w białej, porannej odzieży, wysoka i silna, przedarła się przez las uzbrojonych ramion i obu rękoma chwytając mordercze bronie, usiłowała od piersi brata je usuwać. Nie zdołałaby tego dokonać, lecz rozsypały się jej od głowy do kolan, niedbale przedtem zwinięte włosy złote, i z szerokich rękawów odzieży wychyliły się przedramiona, jak alabaster białe.
Kilka grubych głosów śmiać się i wołać zaczęło.
— Ech, krasotka! Bieleńkaja! Prelest' kakaja! Pagodi! Dostanie się i tobie! Atstupiś, a to pocełuju!
Wtedy stało się coś nadzwyczajnego. Siwa kobieta w czarnej sukni jak ptak zleciała z ganku i leciała przez dziedziniec ku ogrodowi, z rozpostartemi ramionami, z twarzą jak chusta białą, z jednostajnem wciąż, ustawicznem, coraz głośniejszem wołaniem.
— Gdzie kapitan? Gdzie kapitan! Przed tem krzyczącem widmem rozstępowały się lub uchylały z drogi gromady pijanych ludzi, aż u wejścia do ogrodu przed dwoma nadchodzącymi oficerami stanęło i ze splecionemi u piersi rękoma powtarzać zaczęło po wiele razy, nieskończenie.
— Panie kapitanie! Moje dzieci! Moje dzieci!
Teraz i oni już zdala dostrzegli. Rozpalone od trunku i wzburzonych namiętności twarze żołnierzy, ostrza bagnetów ze wszech stron skierowane ku opartemu o słup ganku młodzieńcowi, piękna dziewczyna, cała w splątanych, złotych włosach, szarpiąca się w ramionach, rękawami mundura okrytych...
Dwaj różni ludzie, dwa różne wrażenia.
Po smagłej twarzy kozackiego setnika przeleciały błyskawice uśmiechów swawolnych i srogich, czerwone usta niedbale rzuciły do towarzysza słowa.
— Niczewo siebie barysznia! Stoit ruskago sałdata!
Ale dowódca roty pieszej słów tych nie słyszał.
Szerokiemi ramionami jego wstrząsnęło drgnienie i krew falą gwałtowną rzuciła się mu do bielszego od policzków czoła.
— Ech! czort waźmi! Napiliś! Nieszczastje budiet! — wykrzyknął i z twarzą na której gniew walczył z przestrachem, kroku przyśpieszył. Przyśpieszał go ciągle, aż biedz zaczął, biegnąc wpadł na wschody gankowe i zaryczał. Bo ryczenie to było raczej niż krzyk, grzmot to był głosu przeciągły i wyrzucający z piersi grad wyrazów obelżywych i grożących. Jedną ręką pałasz z pochwy do połowy wysuwając, drugą ku dziedzińcowi wyprężał.
— Precz! precz! precz! do wozów i koni! Gotować się do odjazdu!
Minuta, dwie minuty i ganek opustoszał. Po twarzy kapitana ściekały strugi potu, ocierał je chustką, mrucząc jeszcze niezrozumiałe połajania i przekleństwa. Wzruszenie, którego doznał i wysiłek, którego dokonał, musiały być wielkiemi.
— Siwa kobieta, kryjąca dotąd u czarnej swej sukni wzburzoną i rozpłakaną twarz córki, zbliżyła się teraz do człowieka, który uratował życie i cześć jej dzieci. Drżąca jeszcze i jak papier blada szepnęła.
— Dziękuję.
On oburkliwie zamruczał.
— Nie za czto! nie za czto! To moja powinność!
Potem ruchem porywczym zwrócił się do młodego gospodarza domu i głosem szorstkim, ale nie podniesionym, nie gniewnym, mówić zaczął.
— Oj wy bezumcy! co wy narobili! Ot nieszczęście! Ale sami... sami... sami wy winni... bezumcy wy! ślepcy! obłąkańcy!
Wstrzymał się, obejrzał za siebie i, ujrzawszy stojącego w pobliżu setnika kozaków, na niego i innych zawołał, aby żołnierze gotowali się do odjazdu, aby za minut dziesięć byli na wozach i na koniach, rozkazywał.
Setnik, niższy rangą, podniósł rękę do czoła, salutował, lecz w celu spełnienia rozkazu nie odszedł, kobieta zaś w czarnej sukni, już nieco uspokojona, znowu do kapitana przemówiła.
— Panie! Uratował pan dzieci moje... od rzeczy strasznych. Pragnę wiedzieć, komu wdzięczność jestem winna... jakie jest pana nazwisko?
Rzecz dziwna! Słowa te, głosem łagodnym i od wzruszeń doznanych drżącym wymówione, jakby czemś twardem czy ostrem w kapitana ugodziły.
Znowu pod suknem mundura zatrzęsły się jego szerokie ramiona i znowu fala krwi aż po brzegi płowych włosów zalała mu czoło. Z ponurym błyskiem oczu, szorstko i szybko odrzucił:
— Na czto wam moja familja? Co wam do tego?
Setnik kozacki, zamiany słów tych słuchając, miał na ładnej, smagłej twarzy uśmiech zagadkowy i przez ogniste oczy jego, utkwione w twarzy kapitana, przemknął błysk zjadliwego szyderstwa. Potem, znowu przed starszym rangą towarzyszem stanął w wyprostowanej postawie, z ręką do czoła podniesioną.
— Mam honor donieść, że żołnierze strawy jeszcze nie zjedli i że należy się im...
— Na konie wsiadać! Do wymarszu! Słuszat' — krzyknął kapitan i setnik z ganku zawołał:
— Na koń! Marsz!
Kapitan na gospodarza domu, ani na dwie stojące przy nim kobiety nie spojrzał, czapki jednak, posępnie w ziemię patrząc, uchylił, ciężkim krokiem z ganku zszedł i na przygotowanego mu konia wsiadłszy, zwolna pomiędzy ruszający się tłum żołnierzy wjechał.
W kilka minut potem, dziedziniec był już pusty. Jeszcze jakiś zapóźniony wóz szybko pod stajniami przejechał, jeszcze za sztachetami, za budynkami, przebiegły jedne, drugie straże kozackie, z posterunków zjeżdżające, jeszcze od oddalającego się i sznurem na drodze wyciągniętego wojska dochodził poszum głosów ludzkich, z turkotem wozów i tętentem nóg końskich zmieszany — ale dziedziniec pusty był i nie było w nim nic i nikogo, oprócz zdeptanych muraw, połamanych krzewów i kwiatów, błyszczących okruchów porozbijanych naczyń, kałuż rozlanego trunku i podnoszących się nad tem wszystkiem smrodliwych, ohydnych wyziewów.
Piękna dziewczyna z roztarganemi włosami i nabrzmiałą od płaczu twarzą rzuciła się ku matce, ręką na las wskazując.
— Mamciu! Oleś tam! I oni tam poszli! W ręce im wpadnie! zabiorą... może zabiją!...