Okręty zbłąkane/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Okręty zbłąkane |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piękny, biały parowiec duńskiego towarzystwa żeglugi turystycznej „Aarhus“, wyszedłszy ze Stavangerfjordu, spotkał flotyllę z czterech złożoną okrętów. Oficerowie, stojący na mostku kapitańskim, załoga i pasażerowie z pokładów przyglądali się płynącej grupie statków.
Przodem, wylatując co chwila na grzbiety fal, płatał morze nieduży kuter parowy o masztach mocnych i całkowicie ożaglowanych, chociaż płótno na nich było zwinięte starannie i osłonięte pokrowcami. Snadź silny to był statek, bo biegł chyżo, pozostawiając poza sobą trzy inne parowce, zupełnie nowe, gdyż na lśniących, czarnych burtach i na białym pasie pod weterlinją wprawne oczy marynarzy nie dostrzegły ani śladu rdzawych nacieków.
Oficerowie i niektórzy z pasażerów odczytali przez lunety nazwy parowców: „Augusta“, „Jenny“, „Roberta“, próżno jednak szukali napisu na burcie lub rufie kutra. Daleka przestrzeń, dzieląca go od „Aarhusa“, niebieskawą mgiełką osłaniała kontury małego, a szybkobieżnego stateczku.
Dopiero, gdy mijał latarnię morską na Studesnoeshavn, wywiesił sygnał dalekiej ryzy północnej.
— Ha! — zawołał wtedy duński komendant. — Toż-to chyba zwarjowany kapitan Pitt Hardful prowadzi swoich straceńców na Tajmyr? Czytałem, że wypłynął przed kilkoma dniami z Hawru. Bądź co bądź zuchwały to żeglarz, takich już niewielu ryje morze. Minęły te dobre czasy!
To mówiąc, spojrzał na dół i krzyknął do bosmana, aby wywiesił sygnały dobrych życzeń.
Spostrzeżono to na statkach flotyli, bo najpierw na rufie kutra, a potem na trzech innych, podniesiono i opuszczono banderę norweską, a w chwilę później na foku rozwinęła się flaga duńska.
Już przed wieczorem „Aarhus“ spostrzegł płynący od południa inny statek. Był to 5.000-tonnowy, stary, lecz mocny „cargo“, z pewnością, naładowany do wierzchu wszystkich rumów, gdyż siedział głęboko i na dziobie niósł białopienną falę, potężnie zarywając się w morze niemal po siatkę bukszpyru. Wkrótce roztopił się w zapadającym zmroku, który wchłonął bez śladu sygnałowe latarnie burtowe i masztowe.
Komendant duński zgadł.
Na kutrze płynął kapitan Pitt Hardful. Komendę „Witezia“ sprawował jego właściciel, szyper Mikołaj Skalny. Kilku majtków pod okiem bosmana uwijało się po pokładzie, sprawnie i spokojnie. Olbrzymi szyper przechadzał się po mostku, ciężki, jak złom granitowy, a na morzu baczny i czujny, jak orzeł. Pykał fajkę i coś pomrukiwał. Za nim, wpatrzony w każde skinienie ręki szypra, tkwił sternik, i wpijając dłonie w szprychy sztorwału, kręcił koło, słuchając głuchego turkotu łańcucha.
Na pokładzie siedziało z pięćdziesięciu mężczyzn. Byli to „przedstawiciele setek“ przyszłych kolonistów, a wśród nich młody, pogodny ksiądz katolicki, zadumany i bardzo dostojny pastor ewangelicki i zachwycający się wszystkiem, podniecony Ernst Swen.
Pasażerowie gwarzyli leniwemi głosami, przerzucając się z tematu na temat, w tej chwili bowiem zajmowała ich jedna myśl — wylądowanie na dwa dni w Bergen.
— Później rzucimy kotew dopiero w Wardoe — mówił do nich majtek, oglądający wały motorowego zwijacza i oliwiąc mechanizm. — Będziemy tam ładowali ryby solone i suszone mięso reniferowe... Nie tęgi to przysmak! Nieraz pokręcicie nosami co się zowie! Cha, cha!
Zgodny śmiech odpowiedział na te żarciki majtka.
— Lepszy rydz, jak nic! — zawyrokował ksiądz i obciągnął zadartą na kolanach sutannę.
— Raczej lepszy sztokfisz, jak nic, cha, cha! — podtrzymał go majtek. — To prawda! Głód to lepszy kucharz, niż „maitre“ w tawernie „De braves marins“ w Hawrze!
Pitt Hardful spał w kabinie, którą mu na czas pływanki odstąpił szyper. Spał, jak zabity już całą dobę. Znużyły go śmiertelnie ostatnie przygotowania i formalności. Miał krzyż Pański i urwanie głowy! Każdy niemal z pięciu tysięcy udziałowców przed wyjazdem miał do niego pilny interes, poufną rozmowę, zapytania, prośbę o radę. Na szczęście, wyręczali go w tem poczciwy Louis Bertrand, energiczny inżynier Paweł Gérome, Juljan Miguel i Mikołaj Skalny. Kapitan zaś oddał się cały ładowaniu zaakordowanych parowców. Zapełnił rumy ich materjałami budowlanemi, sprzętem radjo-telegraficznym, dynamomaszynami, naftą, benzyną, środkami leczniczemi i ściśle obliczonym prowjantem na całą ludność przyszłej osady. Na szczęście nie potrzebował zaprzątać sobie głowy wyborem maszyn kopalnianych i do przemywania złota, bo wiedział już był od Puhacza i Bezimiennego, że posiadają pełny komplet najnowszych mechanizmów i części zapasowych. Na pokładzie „Augusty“ Pitt kazał ustawić dwa silne auta ciężarowe, specjalnie zbudowane na nierówny i zaśnieżony teren, oraz skrzynie z książkami i przyrządami dla szkoły, a ksiądz Seweryn Leduc zatroszczył się o nabycie niezbędnych przedmiotów dla zaopatrzenia Domu Bożego, w czem dopomagał mu gorliwie skromny i skupiony młody pastor ewangelicki, Lotaryńczyk, Karol Boese, biegle władający niemieckim, angielskim i duńskim językiem. Wśród nowych osadników północnych nie znalazło się ani jednego starozakonnego, ani wyznawcy Mahometa, — zadanie więc kapłanów stawało się przez to znacznie łatwiejszem.
— Nie będziemy mieli wojen religijnych w naszym kościółku, ministrze? — uśmiechał się ojciec Leduc, patrząc w zamyślone oczy pastora.
— O, nie! — odpowiedział Karol Boese. — Służyć będziemy społem Chrystusowi...
Prosty wikarjusz wiejski znał się na ludziach, więc potrafił wynaleźć sobie kolegę, opromienionego jednakową z nim ideą służenia ludziom i pociągnięcia serc ich ku świetlanej postaci skromnego Mistrza, urodzonego w ubogim żłóbku betlejemskim i przebaczającego ludziom mękę swoją i zgon na krzyżu. Był spokojny o pastora ewangelickiego i polubił go szczerze. Rozmawiali ze sobą dużo i snuli jasne, czyste plany prawdziwie chrześcijańskich misjonarzy.
Po wypłynięciu na morze, kapitan spędzał długie godziny z przedstawicielami setek, a po nocach naradzał się z Mikołajem Skalnym i łagodnym Ernstem Swenem. Wreszcie zdecydował się przespać, bez ograniczenia czasu.
Obudziwszy się, Pitt Hardful przypomniał sobie ostatnie dni pobytu w Hawrze. Nagle się uśmiechnął. Louis Bertrand, zabawny, krewki, szorstko-szczery, niemal cyniczny staruszek... Tak bardzo pragnął kapitan namówić go do wyjazdu na Tajmyr! Stałby się on prawdziwym dzwonem, nigdy nie milknącym i roznoszącym po całym świecie wieść o „Północnem Złocie“ i o wpływie nowych zasad życia i pracy na ideologję przypadkowego zbiorowiska ludzi o różnych przekonaniach, charakterach i myślach.
Jednak stary dziennikarz nie dał się namówić:
— Pan lubi chodzić po linie, a ja nie! — odpowiedział. — Rozumiałbym chęć pana wyciągnąć z pod lodu i śniegu stosy złota... To każdy w Europie i Ameryce zrozumie, bo pojmuję, co za potęgę stanowi w naszym wieku „najwyższej cywilizacji“ złoto! Ha! Do stu djabłów rogatych! Ale nikt nie uwierzy, żeby ktoś potrafił z drabów najzwyczajniejszych, z rzezimieszków, drapieżników, chciwców i zawistników porobić aniołów Rafaela! Nie! to przechodzi wszelkie pojęcie! I do tego bez więzienia, bez kary śmierci, bez policji, kajdanków, karabinów?! Śmiej się pan z tego! Ciągnąć mnie do takiej hecy?! Pan twierdzi, że dość mam tego pospolitowania się z radykałami i hańbiącego istnienia na koszt społeczeństwa? A mnie z tem dobrze i wygodnie! Ja im pluję w brody, a oni płacą mi za to honorarjum. Czuję się jak lekarz-hydropata, co to leczy prysznicami! Zresztą, mój poczciwy przyjacielu, jestem już stary i nie mógłbym się pogodzić z rybą soloną i nieświeżą, z cuchnącem mięsem jakichś tam reniferów, z towarzystwem trącących zgorzkniałym tranem, owszonych Samojedów i spoconych robociarzy kopalnianych! Nie, — te eksperymenty już nie dla mnie — starego! Ja mam inne upodobania... Lubię przyjść do klubu, usiąść sobie wygodnie przy kominku, burzyć świat od posad do szczytu, ćmiąc wonną hawannę i łagodząc światoburcze słowa starym Chambertinem... Zresztą i pan nie wytrzyma tam długo z tą hołotą! Jestem pewien, że wkrótce zawita pan do nas, złoży nowe miljony w banku i zacznie przyjmować przyjaciół w swoim gościnnym pałacyku, a proszę sobie zanotować, że lubię prawdziwe hawanna „Coronas“ i „Chambertin“ co najmniej z roku 1912!
Jednakże staruszek okazał mu wielką przysługę, odsłaniając zawiłe kombinacje kapitalistów, marzących o zagarnięciu „Północnego Złota“ w swoje ręce. Pitt był więc przygotowany do walki i zwierzył się z tem Bertrandowi.
Ten machnął ręką i zaśmiał się:
— Przegrasz, drogi przyjacielu, bo zamierzasz walczyć z pomocą białej lilji niewinnej i zielonej gałązki oliwnej, a na takich drapichrustów i rekinów nie jest to broń skuteczna!
— Kto redaktorowi powiedział, że ja nie potrafię bronić swojej idei, powiedzmy więzieniem, kajdankami i karabinem? — spytał nagle Pitt takim głosem, że stary redaktor aż podskoczył i wpił się rękami w ramię kapitana. W oczach Pitta Hardfula wyczytał taką stanowczą odpowiedź, że aż przybladł.
Drgnął, gdy rozległ się twardy, zimny głos przyjaciela:
— Albo będą chodzili ze mną razem po linie, jak się pan wyraził, albo powrócą z niczem, lub nigdy nie powrócą, jeżeli się ważą targnąć na to, co się stało celem mego życia... Na terenie „Północnego Złota“ musi być cicho i czysto... Ja to panu mówię, panie Louis Bertrand!
Od tego czasu stary dziennikarz długo chodził zamyślony, pomagał Pittowi w nawale pracy, lecz w przeddzień odpłynięcia flotyli, uścisnął go za rękę i szepnął:
— O, gdybym był młodszy, nic nie wstrzymałoby mnie od wyjazdu z panem, kapitanie! Niestety, jestem naprawdę starym człowiekiem... dziennikarską tubą, zdolną do hałasu, lecz nie do czynu... Stary Bertrand na nic już się panu nie przyda!
Były to ostatnie jego słowa. Smutny i przygnębiony długo stał na przystani i machał chusteczką póty, póki „Witeź“ nie zniknął za ścianą mola.
Kapitan pamiętał dobrze tę rozmowę i swoją groźbę. Ledwie portowy pilot opuścił pokład kutra, Pitt skinął na księdza Leduca i Ernsta Swena. Wprowadziwszy ich do kabiny, rzekł do nich, patrząc surowym wzrokiem:
— Nie myślcie, że wiozę ze sobą samych przyjaciół, współczujących moim zamiarom i rozumiejących mnie! Połowę, a może i więcej kolonistów, stanowią wysłańcy nieprzyjaciół moich i, zdaje mi się, również waszych, bo nieraz są oni wrogami religji i moralności. Pragnąłbym, abyście, zanim się przekonacie naocznie, wierzyli mi, że nie odstąpię od swojej idei! Jeżeli macie zaufanie do mnie, musicie, proszę was o to, werbować z pośród nowych kolonistów ludzi, którzy dążyliby przez złoto, dające spokój niezależności, do udoskonalenia duchowego, nie zaś do używania i gnębienia słabszych. Przewiduję walkę ze stronnikami wręcz przeciwnych przekonań, więc musimy mieć pewnych, twardych, jak skały, stronników. Wśród moich ludzi nie widzę bardziej od was zdatnych i powołanych do tego! Pomóżcie mi, a, doprawdy, spełnicie szlachetne, zaszczytne posłannictwo!
W milczeniu uścisnęli sobie dłonie i tem przypieczętowali umowę.
Pitt przypomniał sobie dni, spędzone w gorączkowej pracy, niepokoju i miotaniu się ducha, a westchnął z ulgą, posłyszawszy, jak fala głośniej plusnęła o burtę „Witezia“, zdaleka zaś dobiegł go basowy głos Mikołaja Skalnego:
— Ster na sztymbor! Ludzie, do kotwi!... Rychtuj łańcuch przy kluzie!
— Zawijamy do Bergen! — pomyślał Pitt i zaczął się szybko ubierać.
Dwa dni stał „Witeź“ w głębokim fjordzie przed spokojnym, poważnym Bergenem.
Kapitan miał tu dużo do roboty. Najpierw odwiedził wszystkie trzy statki, które płynęły za kutrem na daleką północ. Towarzyszyli mu „przedstawiciele setek“, z którymi przez czas podróży omówił szereg zasadniczych kwestyj i dawał szczere, jasne odpowiedzi na stawiane przez nich pytania, rozpraszając różne wątpliwości.
Pasażerowie czuli się dobrze, czego się zresztą można było spodziewać, gdyż ocean wciąż pozostawał spokojny, a pogoda utrwaliła się na czas dłuższy, o czem świadczył barometr, stojący wysoko. Na pokładach parowców panował raźny nastrój; wszędzie rozbrzmiewał śmiech i muzyka, gdyż ten i ów z kolonistów wiózł ze sobą instrumenty muzyczne. Młodzież, płynąca na „Jenny“, uformowała już chór, śpiewający bardzo zgodnie, a posiadający kilka pięknych głosów; najwięcej cieszyła się z tego dawna pianistka, pani Teresa Carton, obiecująca wszystkim wspaniałe koncerty „przed rampą z ogni polarnych“. Lekarze nudzili się śmiertelnie, bo nie mieli pacjentów.
Jeden tylko pasażer z „Roberty“, gdy Pitt Hardful obchodził dek i kabiny, wpadł na niego, wściekle wymachując pięściami i bryzgając śliną.
Wytoczył się z jutu i ryczał:
— Perros, carronas, estupidos!... Zamknąć mnie, mnie pod pokładem... jak jakaś canalla, która płynąć trzecia klasa... Mil veces-no, en nombre del amor!
Pitt odrazu poznał senora Esuperanzo Gradaza i zmrużył oczy, przeczuwając nieuniknione starcie z Hiszpanem.
Tymczasem olbrzymi, opasły Gradaz dostrzegł kapitana i sunął na niego.
— Olé! — wrzasnął. — Eso es monstruoso, capitano! Chyba nie znać Esuperanzo Gradaz z Barcelony, że nie dawać mu osobnej, wygodnej, najwygodniejszej kabiny?! Dios mio! Madonna! W luksusowa kabina spać sześć estupidos animales, zwykłe draby... a senor Gradaz iść pod pokład?! No! Żądam osobna kabina! En seguida!
— Nie drzyj się, senor, jak byk asturyjski, bo to na nic! — spokojnie, lecz zimno upomniał go Pitt.
— Co to byk asturyjski? Madonna Sagrada!! Nie znać Esuperanzo Gradaz?! — ryknął Hiszpan.
— Przepraszam — odparł Pitt i wydobył z teki listę kolonistów, — zaraz zajrzę do spisu... Grabbe... Grabon, ach, oto mam już! „Gradaz Esuperanzo, lat 58, obywatel Barcelony, zawód... wolny“. Wolny?
Kapitan odstąpił od Hiszpana o parę kroków i obrzucił go ostrym spojrzeniem.
Po chwili ciągnął szyderczym głosem:
— Wydaje mi się, że pan ujmuje sobie latek?... Wygląda pan na 68... skończonych! Ale co to znaczy — zawód „wolny“? Takich zawodów jest sporo: artyści, pisarze, adwokaci, lekarze... Gdy patrzę na pana, senor Gradaz, mimowoli myślę, że pan posiadał plantację kawy lub bawełny w Brazylji i torturował robotników-emigrantów i murzynów, albo też był dyrektorem wesołego domu w Rio z „przedmieścia czerwonej latarni“, albo handlarzem żywym towarem...
Zupełnie niespodziewanie brutalny Hiszpan zmiękł i spuścił z tonu. Znacznie już spokojniejszym głosem zaprotestował bardzo skromnie:
— Dios mio! Co też powiadać, capitano! Jestem sobie skromnym rentjerem, który chce zarobić i stać się mniej skromnym, cha-cha-cha!
— To się senor źle wybrał! — zaśmiał się Pitt. — Podług kontraktu, który przed terminem rozwiązać mogę tylko ja, każdy kolonista musi spędzić na północy pełnych pięć lat. Pięć lat, senor Esuperanzo! Bacz, aby ci po tym terminie starczyło chęci do mniej skromnego życia! Natomiast mógłbyś przez ten czas uczynić gruntowny rachunek sumienia i pożałować starych grzechów swoich, panie rentjerze z Barcelony!
Odwrócił się od niego i chciał odejść, lecz zatrzymał go kapitan „Roberty“ — stateczny, poważny Niemiec i, przykładając rękę do daszku czapki, meldował:
— Ten pasażer wszczyna ciągłe awantury, pobudza ludzi do kłótni i nieposłuchu, narzeka na jedzenie, chociaż je za trzech albo i czterech. Oprócz tego żąda codzień kseresu albo whisky i niegrzecznie, ordynarnie traktuje załogę!
Pitt Hardful pomyślał chwilę i nagle podniósł przybladłą twarz. Patrzył na Hiszpana surowym wzrokiem i rzucał słowo po słowie, jakgdyby ciężkie a ostre gwoździe wbijał w twarde drzewo:
— Kapitanie, znasz swoje obowiązki i prawa podczas pływanki?! Skorzystaj z nich w całej pełni. Gdyby ten pan wszczął jeszcze kiedy awanturę — za pierwszym razem zamknij go o chlebie i wodzie na tydzień w ciemnym rumie, a za drugim — wyrzuć, jak zgniłe mięso, — za burtę!
— Rozkaz! — odpowiedział Niemiec. — Abgemacht!
Na stłoczonych dokoła pasażerów taka decyzja Pitta Hardfula wywarła silne wrażenie. Wszyscy zrozumieli, że z tym człowiekiem można było rozmawiać po ludzku, lecz sprzeciwiać mu się — nigdy.
Spostrzegłszy bladą, stężałą twarz Szymona Rouviera, Pitt skinął na niego. Odeszli na rufę i usiedli na zryngowanych tałach. Kapitan zapalił cygaro i przez zęby rzucił:
— Opowiadajcie, Rouvier...
— Panie kapitanie! Jak cień chodziłem za inżynierem Géromem, słuchałem, co mówił i poznałem jego myśli. Dobry to człowiek, szlachetny i wierny przyjaciel pana. Mam taką pewność, że gotów jestem przysiąc na własną głowę, kapitanie!
— Wierzę wam, gdyż i sam miałem to wrażenie — szepnął Pitt.
— Ale za to ten Hiszpan, ten Gradaz! — wybuchnął Rouvier. — To wilk wściekły! Chwalił się, że ma więcej złota, niż wszystkie banki w Hiszpanji, że rozumie siłę złota, że złoto jest tem samem, co sumienie... ale oto i sam Gradaz toczy się tu...
— Odejdźcie tymczasem, Rouvier, — mruknął Pitt i ponuro patrzał na zbliżającego się Hiszpana, który zdala wymachiwał grubemi ramionami i wołał tubalnie.
— Capitano!... Capitano!... Tylko głupcy nie mogą się porozumieć... Esuperanzo Gradaz — nie głupiec, capitano Pitt Hardful — też nie głupiec. Ten piedad de nosestras, Senor! Dwie mądre człowieki muszą się dogadać do mądra rzecz! Mil veces-si!!
Pitt kiwnął głową i wskazał na zwój lin, mruknąwszy:
— Słucham!
Sapiąc, bryzgając śliną, wybuchając śmiechem, robiąc straszne miny, Esuperanzo Gradaz długo i namiętnie gadał, chwilami pochylając się ku Pittowi i szepcąc mu do ucha.
Gradaz zaczął od tego, że zna się na ludziach, o! zna się doskonale, bo tysiące tego tałałajstwa przelało się przez palce jego, to też poznał się na „Złotym Kapitanie“. Widzi go, jak na dłoni, niby świeżutką, dopiero wypuszczoną z pod prasy monetę pięciopesetową. Z kapitana Hardfula gracz nielada. On zaś, Esuperanzo Gradaz, przed tem, nim się z kimś zada, ma zwyczaj dowiedzieć się o nim szczegółowo, do sedna, do najmniejszej plamki na skórze i sumieniu, do ostatniego paznogcia na nodze. Wie o kapitanie wszystko, ale to literalnie wszystko, bo informacji o nim dostarczył mu nikt inny — tylko dziadek kapitana, czcigodny Alfred Stefan, z którym wiążą go dawne więzy przyjaźni. I poco to było kapitanowi zmieniać dobre, szanowane nazwisko Stefanów na jakiegoś Hardfula?!
Słuchający go dotychczas spokojnie Pitt w tem miejscu nagle się poruszył i, zatopiwszy swoje źrenice w bezczelnych oczach Hiszpana, wtrącił napozór obojętnie:
— Nazwiska swego wyzbywa się człowiek z różnych powodów... Syn pański, naprzykład, uczyni to z pewnością jedynie dlatego, żeby go nikt nie podejrzewał, że jest potomkiem Esuperanzo tegoż nazwiska!
Gradaz parsknął głośno.
— Ja nie mam syna! — wołał ze śmiechem. — Wciąż się jeszcze gniewa na mnie, „Złoty Kapitan“?! Napróżno, bo my zrobimy świetny interes!
Znowu się pochylił nad kapitanem i szeptem dalej snuł swoje wynurzenia. On — Gradaz rozumie, że kapitanowi zależało na rehabilitacji. W tym celu zaleciał zbyt wysoko i daleko. Oddał zadarmo nieprzebrane skarby północy, chciał podnieść biedaków upadłych, prawił coś zgoła niezrozumiałego o przekształceniu duszy współczesnej... Duszy? Dusza ta nie pragnie już ani wolności, ani wysokich ideałów, ani braterstwa i równości, zato drży do dobrego jadła i picia, do kabaretu z nagiemi dziewczyskami, do cygar, do używania wszelakiego, byle prędzej i więcej... Śmieszne więc są mrzonki i zapędy tak poważnego i zdolnego człowieka, jak kapitan Pitt Hardful! Jeżeli dłużej będzie obstawał przy swym marzycielskim planie, stanie się wszystko tak, jakgdyby kapela z nut odegrała. Cha-cha-cha! Esuperanzo Gradaz wie, że pomiędzy drabami, którymi wypchano statki, płyną wysłańcy centralnej rady socjalistycznej, a obok nich, być może, w tych samych kabinach ludzie, podesłani przez związek przemysłowców i bankierów. Atak rozpoczną socjaliści, jako głupsi, mniej wyrobieni i mniej ostrożni, a gdy ci porobią luki w dziele Pitta, przypuszczą wtedy szturm generalny kapitaliści. Co będzie z tego miał „Złoty Kapitan“?
Otóż nie z sentymentu, bo, Dios mio, sentyment funta kłaków nie wart, lecz powodowany zdrowym rozsądkiem, Gradaz proponuje kapitanowi spółkę. On już obmyśli taki kawał, że wykwituje z niczem i pachołków Marxa i kapitalistów, a na giełdach świata zjawią się najdroższe akcje „Spółki „Północne Złoto“ Esuperanzo Gradaz i Pitt Hardful“!
— Zgoda? Co? — spytał Hiszpan, triumfująco patrząc na kapitana i wyciągając do niego grubą, włochatą o czarnych paznogciach dłoń i łypiąc chciwemi oczami.
Pitt Hardful, nie patrząc na niego, mruknął:
— Schowaj pan łapę, bo to nie dla mnie...
— A więc można i bez tego! — wzruszył ramionami Esuperanzo. — Chcę tylko posłyszeć: zgoda czy nie?
Pitt spojrzał na siedzący przed nim zwał tłuszczu i nikczemności i spytał:
— Senor był zupełnie szczery ze mną?
— Jak na spowiedzi! — przytaknął Hiszpan.
— W buzi pańskiej brzmi to dziwnie i nie daje żadnej rękojmi, ale przypuśćmy — zauważył kapitan. — Więc pan nie jest przedstawicielem kapitału?
— Co tu ukrywać? — zaśmiał się Esuperanzo. — Jestem przedstawicielem kapitału, lecz osobistego, nie zaś „zorganizowanego“! Chcę wydrzeć „międzynarodówce kapitalistycznej“ ten kąsek północny i zapraszam pana do spółki, bo i tak będę szedł własną drogą i swego celu dopnę!
— No, teraz wierzę w szczerość senora! — zaśmiał się Pitt. — To obowiązuje mnie też do zupełnej szczerości. Słuchaj-że, Esuperanzo Gradaz z Barcelony, a dobrze sobie zapamiętaj! Po raz drugi powtarzać tego nie myślę... Jeżeli ważysz się stanąć mi na przeszkodzie, zmiażdżę cię, a twój opasły kadłub rozszarpią i rozciągną po tundrze wilki północne... Taka jest moja odpowiedź! Dopóki ja żyję, nikt nie zagarnie Tajmyru, bo oddałem go nowej ludzkości!
Pitt wstał i nie oglądając się, odszedł.
— Que perro estupido! — mruczał zdumiony Hiszpan.
Tymczasem Pitt pozornie tylko był oburzony. Rozmowa z Gradazem ucieszyła go niewymownie. Wiedział już, że wśród najgorszych przeciwników jego — kapitalistów może wyniknąć wojna domowa, wybuch jej on sam mógł przyspieszyć i tem zdemaskować swoich wrogów.
— Zagram na tem, gdy zajdzie nagła potrzeba... — zadecydował Pitt.
Postój w Bergen, gdzie ładowano węgiel i lekkie belki z twardego świerku norweskiego dla przyszłych baraków, zabrał kapitanowi dwa dni.
Pitt wysłał naprzód statki z kolonistami, dawszy im halzę na Wardoe i obiecując, że rychło dogoni flotylę. Pozostał z „Witeziem“ w Bergenie na kilka godzin, gdyż zamierzał skontrolować przyrządy nawigacyjne, przez niewykształconego szypra mocno zaniedbane. Przydałoby się też skompletować mapy morskie i nabyć kilka niezbędnych roczników locji.
Przed wieczorem, gdy Pitt siedział w biurze kapitana portu, posłyszał w sąsiednim pokoju rozmowę. Jakiś sztorman meldował urzędnikowi portowemu, że przybył na rejd Bergenu i odpłynie jutro przed południem, wziąwszy zapas węgla i słodkiej wody. Z odpowiedzi sztormana na pytania urzędnika Pitt wywnioskował, że mowa była o statku typu małych „cargo“,[1] należących do holenderskiej linji.
— Jaka ryza pańskiego „Haarlemu“? — spytał urzędnik, zapisując informacje do księgi portowej.
— Daleka północ... — padła odpowiedź.
— Należy pan niezawodnie do flotyli kapitana Hardfula? Jego statki odpłynęły przed trzema godzinami...
— Nie! Idę własną ryzą, — odpowiedział szyper.
— Jaki typ ładunku? — pytał dalej urzędnik.
— Alkohol, tytoń i skrzynie z przyrządami mechanicznemi...
— Ech, do tysiąca złamanych kotwic! — mruknął Pitt. — Szkoda, że nie mam przy sobie Miguela, — za kwadrans wiedziałbym o wszystkiem!
Kapitan bocznemi drzwiami wyszedł z biura i szybkim krokiem podążył ku przystani. Na rejdzie stał nieduży parowiec z białym napisem — „Haarlem“ na dziobie.
Pitt usiadł na słupku kamiennym i czekał.
W kilka minut później spostrzegł holenderskiego szypra i bosmana, powracających z biura portowego.
Kapitan obciągnął na sobie cywilne ubranie i podszedł do marynarzy z norweskiem pozdrowieniem.
— Cieszymy się, że do naszego portu zawitali dzielni Holendrzy — rzekł uprzejmie. — Czy na długo? Możebyśmy popłynęli na „Witeź“? Kapitan Pitt Hardful ma dobry „gin“!
— To Hardful nie odpłynął?! — zawołali Holendrzy. — Przecież widzieliśmy dymy jego parowców, a „Witeź“ płynie zawsze przodem?
— „Witeź“ pozostał w porcie. Popłyńmy tam! Hardful jest gościnnym kolegą, uraczy nas, jak się widzi! — namawiał kapitan.
— Dajcie spokój! Musimy uniknąć spotkania z nim, bo otrzymaliśmy taki nakaz — mruknął nieoględny bosman.
— Unikać takiego kamrata, jak Pitt Hardful? — wykrzyknął pozornie zdziwiony Pitt. — Cóż to za niedorzeczny nakaz?
— Samemu mi się to nie spodobało odrazu, lecz służba, sami wiecie! — zamruczał szyper. — Musimy, idąc śladem flotyli Hardfula, dotrzeć do Tajmyru... Grubo się na tej ryzie obłowiło nasze towarzystwo, a człek świeć tu oczyma i skradaj się, niby przemytnik jaki! Do dziurawego rumu z taką pływanką!
Szyper zaklął i splunął z wściekłością.
— Jaka szkoda! Zabawilibyśmy się w dobrej kompanji! — zakończył Pitt, żegnając marynarzy.
Była to bardzo ważna nowina, zmuszająca Pitta do niesłychanej czujności.
— Psiakrew! — myślał. — Może zamierzają wysadzić mnie w powietrze wraz z „Witeziem“, a ktoś, płynący na „Haarlemie“ ma stanąć na czele ekspedycji i zawładnąć Tajmyrem? Ci panowie, w rodzaju Esuperanzo Gradaza, do wszystkiego są zdolni!
W godzinę po rozmowie Pitta z Holendrem, „Witeź“, prowadzony przez pilota, wyszedł z wąskiego fjordu bergeńskiego; wysadziwszy Norwega przy północnej farze, kuter całą siłą pary ruszył naprzód, doganiając flotylę.
— Słuchaj-no szyprze! — zwrócił się kapitan do Mikołaja Skalnego. — Gdy będziesz mijał nasze parowce, sygnalizuj im, aby wystawiono wzmocnione warugi nocne od rufy i sztaby, a w dzień żeby się też oka z morza nie spuszczało! Może zagrażać nam niebezpieczeństwo...
Szyper rozdął nozdrza, jakgdyby chciał zwęszyć niewidzialnego wroga, i w milczeniu skinął głową, bo na morzu olbrzym, o ile dużo jadł i palił, o tyle mało pił, a jeszcze mniej gadał.