Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Opowieść Artura Gordona Pyma
Wydawca Wyd. Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.

Do wioski dotarliśmy dopiero po upływie mniej więcej trzech godzin, albowiem leżała ona w odległości z górą dziewięciu mil w głąb wyspy, a ścieżka do niej wiodła poprzez skalistą okolicę. W ciągu całej naszej podróży przyłączały się do orszaku Too-wita, który liczył ogółem stu dziesięciu dzikusów z czółen, ustawicznie drobne oddziałki, złożone z sześciu lub siedmiu ludzi, napotykane niby przypadkiem na skrętach drogi.
Ponieważ powtarzało się to systematycznie, więc obudziło we mnie pewne wątpliwości, które niezwłocznie zakomunikowałem kapitanowi Guy. Jednakże było już zapóźno, aby zawrócić z drogi. Postanowiliśmy zatem postąpić tak, jak wydawało się najlepiej, to znaczy udawać, że żywimy do Too-wita najzupełniejsze zaufanie. Szliśmy dalej naprzód, zwracając jednak bacznie uwagę na każde poruszenie dzikich i nie pozwalając, by wciskali się pomiędzy nas i rozdzielali nasze szeregi. Po drodze przebyliśmy stromy wąwóz i dotarliśmy wreszcie do jedynego ludzkiego osiedla na wyspie, jak nas objaśniono. Kiedy ujrzeliśmy je przed sobą, przywódca wydał głośny okrzyk i powtórzył kilkakrotnie słowa: Klock-Klock. Przypuszczaliśmy, że jest to albo nazwa samej wsi, albo może określenie wogóle ludzkiego osiedla.
Chaty wioski były nieporównanie nędzniejsze, aniżeli można sobie wyobrazić, nie były też wzniesione wedle jednego szablonu, jak to widuje się u dzikich szczepów, stojących na bardzo niskim poziomie. Niektóre mieszkania były to wydrążone pnie drzewne, obcięte w wysokości mniej więcej czterech stóp ponad korzeniami, z dachem z czarnej skóry, zwisającej w dół długiemi, kudłatemi fałdami. Mieszkali w nich Wampoosi czy Yampoosi, będący niejako arystokracją tego kraju. Inne mieszkania były zbudowane z grubych pni drzewnych, pokrytych jeszcze zeschłem listowiem i pochylonych pod kątem czterdziestu pięciu stopni ku pagórkom ziemnym, usypanym nieregularnie na wysokość pięciu do sześciu stóp. Inne mieszkania tubylców były poprostu jamami, wygrzebanemi w ziemi; mieszkańcy, wpełznąwszy do wnętrza, przykrywali otwory gałęziami. Jeszcze inne mieszkania mieściły się w widlastych konarach drzew, których górne gałęzie przecinano do połowy, dzięki czemu zwisały w dół i dawały lepszą ochronę przed niepogodą. Największa liczba schronisk były to małe, płaskie jaskinie, wyżłobione w ścianach skał, które z trzech stron otaczały wioskę. Przed każdą z tych prymitywnych pieczar leżał mały blok skalny, z pomocą którego mieszkaniec, opuszczając swe schronisko, zamykał przezornie jego wejście. Jaki był cel tego trudu, nie umiałbym powiedzieć, ponieważ kamień zakrywał zaledwie trzecią część otworu, czyli nie zamykał wcale wejścia.
Wioska, jeżeli wogóle można posłużyć się tem określeniem, leżała w dość głębokiej kotlinie. Była ona otwarta jedynie od południa, z innych stron zamykały dostęp strome skały, o których już wspomniałem. Przez środek wioski przepływała szemrząca rzeczka, woda jej miała ten sam dziwny wygląd, jaki niedawno usiłowałem opisać.
W pobliżu mieszkań dostrzegaliśmy rozmaite, niezwykłe zwierzęta, które wydawały się oswojone. Największe z nich przypominało budową ciała i pyskiem naszą zwykłą świnię, miało jednakże puszysty ogon i smukłe nogi, jak antylopa. Poruszało się bardzo niezgrabnie i niepewnie, nie zauważyliśmy, aby umiało biegać. Widzieliśmy też inne jeszcze, podobne z wyglądu zwierzęta, ale posiadające dłuższy tułów i pokryte czarną sierścią.
Dookoła biegało mnóstwo rozmaitego, oswojonego drobiu, wobec czego nasuwało się przypuszczenie, że jest to główne pożywienie mieszkańców wyspy. Ku niezmiernemu zdumieniu dostrzegliśmy wśród tego ptactwa czarne albatrosy, również zupełnie oswojone; wędrowały one na żer ku morzu, ale wracały do wioski jak do gniazda, południowe wybrzeże wyspy służyło im jako lęgowisko. Towarzyszyły im, jak zazwyczaj, nieodłączne pingwiny, te jednak nigdy nie podchodziły ku mieszkaniom dzikich tubylców. Wśród innego oswojonego ptactwa były również kaczki, niewiele się różniące od krzyżówek, hodowanych w naszym kraju, oraz duży ptak, podobny z wyglądu do sokoła myszołowa, jednakże nie mięsożerny.
Ryb była niezwykła obfitość. Podczas naszych odwiedzin w wiosce widzieliśmy znaczne ilości suszonego łososia, sztokfisza, niebieskiego delfina, a dalej makrele, biełorybice, raje, węgorze, barweny, sole, dorsze, flondry i niezliczone inne gatunki. Warto zaznaczyć, że przeważna większość tych ryb przypominała zarybienie w okolicach grupy wysp Lorda Aucklanda, a więc w szerokości geograficznej mniej więcej pięćdziesięciu jeden stopni. Żółwie gallipago mnożyły się tu w ogromnych ilościach.
Dzikich zwierząt widzieliśmy bardzo niewiele, a te, które dostrzegliśmy, ani nie były duże, ani nie przypominały nam znanych gatunków.
Raz czy dwa razy przecięły nam drogę ogromne, groźnie wyglądające węże. Ponieważ tubylcy nie zwracali na nie wcale uwagi, doszlismy do przekonania, że nie są to jadowite stworzenia.
Gdy zbliżyliśmy się ku wiosce w towarzystwie Too-wita i jego orszaku, wybiegł naprzeciw nas wielki tłum dzikich, witając nas głośnemi okrzykami, wśród których dźwięczały zwłaszcza te ustawicznie powtarzające się słowa: „Anamoo-moo!“ i „Lama-Lama!“ Ku ogromnemu zdumieniu stwierdziliśmy, że mieszkańcy osady, z wyjątkiem jednego czy dwóch zaledwie, byli zupełnie nadzy; ubraniem ze skór posługiwali się tylko ci ludzie, którzy płynęli w łodziach. Wydawało się również, że cała broń, istniejąca na wyspie, znajduje się wyłącznie w ich posiadaniu, albowiem nie zauważyliśmy, by którykolwiek z wyspiarzy, wybiegających na nasze powitanie, posiadał jakąkolwiek bron zaczepną czy odporną.
Wraz z tubylcami zjawiła się także znaczna liczba kobiet i dzieci. Z pośród mieszkańców osady kobiety wyróżniały się poniekąd swoistą urodą. Były dobrze zbudowane, wysokie i smukłe, ruchy ich odznaczały się wdziękiem i swobodą, w znacznie większym stopniu, aniżeli widuje się zazwyczaj nawet wśród cywilizowanych narodów. Jednakże, podobnie jak mężczyźni, miały wargi grube i mięsiste, tak że nawet podczas śmiechu nie odsłaniały zębów. Włosy ich były bardziej miękkie i delikatne, aniżeli włosy mężczyzn.
Wśród tych nagich wyspiarzy dostrzegliśmy jednak dziesięciu czy dwunastu ludzi, ubranych w skóry, podobnie jak Too-wit i jego orszak, byli oni również uzbrojeni ciężkiemi maczugami i włóczniami. Jak się wydawało, posiadali oni wielki wpływ na ogół mieszkańców osady, którzy, zwracając się do nich, wymawiali słowo „Wampoo“, określające zapewne ich dostojność. Oni też mieszkali w „pałacach" z czarnej skóry.
Rezydencja Too-wita znajdowała się w samym środku osady i była poniekąd lepiej zbudowana, aniżeli mieszkania jego poddanych. Drzewo, które podpierało ją, niby filar, ścięto na wysokości mniej więcej dwunastu stóp ponad korzeniami, pozostawiając w górze kilka konarów, aby rozszerzyć dach chaty. Nakryciem tem były cztery wielkie skóry, przymocowane drewnianemi kołkami do trzona i do siebie, oraz umocnione palikami, wbitemi w ziemię. Dno dziwacznej chałupy wysypano grubą warstwą zeschłych liści, pokrywając je niby dywanem.
Z niezwykłą uroczystością zaprowadzono nas do tej chaty, a towarzyszyło nam tylu tubylców, ilu tylko mogło się wewnątrz pomieścić. Too-wit usiadł na pokładzie liści i wskazał gestem, byśmy poszli za jego przykładem.
Usłuchaliśmy tego wezwania i skutkiem tego znaleźliśmy się nagle nietylko w niewygodnej, ale nawet wprost krytycznej sytuacji. Siedzieliśmy, a było nas razem dwunastu, na wysłanej liśćmi ziemi, otaczało nas zaś mniej więcej czterdziestu dzikusów, kucających na okół, zgodnie z tradycyjnem przyzwyczajeniem. Pierścień ten, otaczający nas, zaciskał się tak ciasno, że w razie jakiegośkolwiek napadu z ich strony nietylko nie zdołalibyśmy posłużyć się posiadaną bronią, ale nawet powstać z miejsca.
Zresztą nietylko w chacie panował niesłychany ścisk. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na zewnątrz, dokoła chaty i jedynie ustawiczne upomnienia i nawoływania Too-wita ochraniały nas przed zadeptaniem na śmierć, czem groził coraz większy natłok zebranych.
Jedyną rękojmią bezpieczeństwa była właśnie obecność Too-wita pośród nas. To też powzięliśmy postanowienie, by nie wypuszczać go z naszego grona i ewentualnie poświęcić go dla własnego ocalenia, gdybyśmy dostrzegli jakiekolwiek wrogie objawy ze strony tłumów.
Z wielkim trudem udało się wreszcie uspokoić nieco hałasujący tłum, poczem przywódca wygłosił do nas bardzo długą przemowę, naogół bardzo podobną do tej, jakiej wysłuchaliśmy już z łodzi, z tą tylko różnicą, że obecnie słowa „Anamoo-moo!“ powtarzał z większym znacznie naciskiem, aniżeli słowa „Lama-Lama!
Wysłuchaliśmy tej przemowy w głębokiem milczeniu aż do końca, poczem kapitan Guy odpowiedział, zapewniając przywódcę o swej wieczystej przyjaźni i o swej życzliwości. Mowę tę zakończył kapitan, składając przywódcy podarunek, mianowicie parę nitek niebieskich szklanych pereł i nóż. Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu wódz dzikich pokręcił pogardliwie nosem na widok pereł, natomiast nóż sprawił mu widocznie niewysłowioną radość.
Natychmiast też wydał rozkazy, by rozpocząć ucztę. Potrawy podawano ponad głowami uczestników, składały się one z ociekających jeszcze krwią wnętrzności nieznanego nam zwierzęcia, prawdopodobnie jednej z tych świń o smukłych nogach, które to stworzenia zauważyliśmy w pobliżu wioski.
Ponieważ Too-wit zauważył, że nie wiemy, jak zabrać się do tej uczty, dał nam dobry przykład i począł wprost połykać smakowitą potrawę łokieć po łokciu. Niestety, nam wystarczył już sam widok. Nie zdołaliśmy zapanować nad sobą, a żołądki nasze wyraziły wymownie swe oburzenie i niezadowolenie, co znowu zdumiało niesłychanie „jego majestat“. Przywódca zdumiał się nie mniej, aniżeli wówczas, kiedy spojrzał w zwierciadło. Z obrzydzeniem odmówiliśmy spożycia podawanych nam smakołyków i usiłowaliśmy wytłumaczyć mu gestami, że najedliśmy się już poprzednio do syta i dlatego nie odczuwamy wcale apetytu.
Skoro monarcha ukończył ucztę, poddaliśmy go krzyżowym zapytaniom, usiłując we wszelkie możliwe sposoby wybadać, jakie są główne produkty kraju i jakie stąd mogli byśmy wyciągnąć dla siebie korzyści.
Po upływie dłuższego czasu, jak się wydawało, przywódca dzikusów zrozumiał nareszcie, o co nam chodzi. Co więcej, zaofiarował się zaprowadzić nas niezwłocznie na tę część wybrzeża, gdzie — jak dowodził — znaleźć można biche de mer w ogromnej obfitości. Dowodem zrozumienia naszych żądań było to, że wskazał palcem na jedno z tych stworzeń.
Byliśmy niezmiernie uradowani, że w ten sposób wydobędziemy się z zaciskającego się koło nas pierścienia dzikich i wytłumaczyliśmy mu znakami, że najchętniej wyruszymy wraz z nim natychmiast w drogę do celu.
Niebawem wyszliśmy z namiotu-chaty i powędrowaliśmy pod wodzą Too-wita, w towarzystwie całej ludności osady, ku południowo-wschodniemu krańcowi wyspy, niezbyt odległemu od zatoki, gdzie nasz statek stał na kotwicy.
Na tem miejscu oczekiwaliśmy zgórą godzinę, zanim podpłynęły cztery czółna, sprowadzone przez kilkunastu dzikusów, wysłanych specjalnie w tym celu. Wsiedliśmy całą gromadą, nie pozwalając się rozłączyć, do jednego z czółen i popłynęliśmy wzdłuż raf, o których już poprzednio wspominałem. W pewnem miejscu ujrzeliśmy tak ogromne ilości biche de mer, jakich nie widzieli nigdy najstarsi nawet żeglarze z pośród nas gdziekolwiek indziej w niższych szerokościach geograficznych na wyspach, słynących bogactwem tego handlowego artykułu. Bez trudu, gdyby to było możliwe, potrafilibyśmy naładować dwadzieścia okrętów tym towarem.
Potem odwieziono nas zpowrotem na nasz skuner. Pożegnaliśmy się z Too-witem i uzyskalismy od niego przyrzeczenie, że zaraz w ciągu następujących dwudziestu czterech godzin dostarczy nam na pokład tyle kaczek-krzyżówek i żółwi gallipago, ile tylko zdołają pomieścić jego cztery łodzie.
W ciągu całej tej wycieczki nie dostrzegliśmy w zachowaniu się tubylców żadnego objawu, który mógłby obudzić podejrzenia. Jedynym niejasnym szczegółem była owa systematyczna metoda zwiększania się otaczających nas sił zbrojnych podczas naszej wędrówki ze skunera do wioski wyspiarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Stanisław Sierosławski.