Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział czternasty.
Druty odpoczywają.

W tym samym czasie, kiedy pięćdziesięciu dwóch oczekiwało swego losu, pani Defarge odbywała tajną i złowróżbną naradę z Zemstą i Jakóbem Trzecim z Rewolucyjnego Trybunału. Nie do winiarni zaprosiła madame swoich doradców, ale do szopy drwala, niegdyś dróżnika. Sam drwal nie brał udziału w konferencji, ale krążył w pewnej odległości jako podrzędny satelita, któremu nie wolno pytać póki go nie zawezwą, i który nie ma prawa wyjawiać swego zdania póki tego nie zażądają od niego.
„Ale nasz Defarge jest bezsprzecznie dobrym republikaninem?“ zapytał Jakób Trzeci. „He?“
„Niema lepszego“, zawołała obrotna w języku Zemsta ostrym głosem, „w całej Francji!“
„Cicho, mała Zemsto“, powiedziała madame Defarge, kładąc dłoń na wargi swego adjutanta i lekko marszcząc czoło. „Posłuchaj, co powiem. Mój mąż i towarzysz-obywatel, jest dobrym republikaninem i dzielnym człowiekiem, zasłużył się dobrze republice i cieszy się jej zaufaniem. Ale mój mąż ma jedną wadę — jest tak słaby, że gotów byłby okazać pewną względność doktorowi“.
„Wielka szkoda“, zakrakał Jakób Trzeci, powątpiewająco kiwając głową i przykładając swoje żarłoczne palce do okrutnych warg. „To nie uchodzi dobremu obywatelowi. To rzecz godna ubolewania!“
„Słuchaj“, powiedziała madame, „mnie tam nie chodzi o tego doktora, może sobie mieć głowę na karku, albo może mu głowa z karku spaść — jest mi to obojętne. Ale ci Evrémondowie muszą być wytraceni, a wdowa i dziecko powinny dzielić los ojca i męża“.
„Jej głowa bardzo się do tego celu nadaje! Piękna głowa!“ zakrakał Jakób Trzeci. „Widywałem już tam złote włosy i błękitne oczy — wyglądały prześlicznie, kiedy Samson podnosił je do góry!“ Pomimo ludożerczych instynktów, mówił jak epikurejczyk.
Madame Defarge spuściła oczy i zamyśliła się.
„Dziecko również“, ciągnął Jakób Trzeci, z ekstatyczną zadumą w głosie. „Ma złote włosy i błękitne oczy. A dzieci miewamy niewiele. To piękny widok!“
„Jednem słowem“, powiedziała madame, budząc się z zadumy, „w tej sprawie nie mogę ufać mojemu mężowi. Nietylko czuję od wczoraj, że nie powinnam mu zwierzać się ze szczegółów naszych planów, ale sądzę, że jeżeli odłożymy ich wykonanie, istnieje obawa, iż Defarge uprzedzi rodzinę doktora i uciekną nam“.
„To się nie powinno stać“, zakrakał Jakób Trzeci. „Nikt nie powinien uciec. Tak, jak teraz, nie mamy jeszcze ani połowy tego, co nam potrzeba. Powinniśmy mieć sześć dwudziestek dziennie“.
„Jednem słowem“, ciągnęła madame, „mój mąż nie ma powodów, które każą mi prześladować tę rodzinę aż do ostatecznej zagłady, a ja nie mam powodów okazywać doktorowi jakichkolwiek względów. Muszę więc działać na własną rękę. Chodźcie no, mój mały obywatelu!“
Drwal, który miał ją w wielkiem poszanowaniu, a siebie w poniżeniu, przejęty zresztą śmiertelnym strachem, zbliżył się z ręką przy czerwonej czapie.
„Co się tyczy tych sygnałów, mój mały obywatelu“, powiedziała pani Defarge surowo, „które dawała więźniom: gotów jesteś zaświadczyć to w każdej chwili?“
„Aj, aj, dlaczego nie!“ zawołał drwal. „Codzień, przy każdej pogodzie, od drugiej do czwartej, ciągle sygnalizowała — czasem z małą, a czasem bez małej. Co wiem, to wiem — patrzyłem własnemi oczyma!“
Mówiąc to, wykonywał rozmaite gesty, mające być przygodnem naśladownictwem kilku z licznych sygnałów, których nigdy nie widział.
„Czyste sprzysiężenie!“ powiedział Jakób Trzeci. „Jasne jak słońce!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame, zwracając na niego oczy i uśmiechając się ponuro.
„Polegaj na patrjotyzmie sądu, kochana obywatelko! Odpowiadam za moich kolegów sędziów!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame znów się zastanawiając. „Jeszcze raz: czy mogę oszczędzić tego doktora ze względu na mego męża? Bo ja tam nie mam dla niego żadnego uczucia. Mogę go oszczędzić?“
„To kosztowałoby nas jedną głowę“, zauważył Jakób Trzeci przyciszonym głosem, „a głów nie mamy dosyć! Byłaby szkoda, zdaje mi się“.
„Sygnalizował razem z córką, sama widziałam“, powiedziała madame. „Nie potrafię mówić o jednem z nich, nie mówiąc o drugiem. A ja nie powinnam milczeć i ufać tylko temu oto obywatelowi, bo zdaje mi się nie jestem złym świadkiem“.
Zemsta i Jakób Trzeci zaczęli się prześcigać w gorących zapewnieniach, mówiąc, że madame jest nadzwyczajnym i cudownym świadkiem. Mały obywatel, nie chcąc pozostać wtyle, wołał, że madame jest wprost niebiańskim świadkiem.
„Musi podzielić ich los“, mówiła madame. „Nie, nie mogę go oszczędzić! Jesteście zajęci o trzeciej. Pójdziecie przecież oglądać dzisiejsze widowisko — co? Do was mówię!“
Pytanie zwrócone było do małego drwala, który pośpieszył dać odpowiedź potakującą: przy tej sposobności dodał, że jest najgorętszym republikaninem i byłby republikaninem niepocieszonym, gdyby cokolwiek przeszkodziło mu wypalić fajeczkę przy równoczesnem przyglądaniu się czynnościom Narodowego Golarza. Tak demonstracyjnie okazywał swój zapał, że mógłby wzbudzić podejrzenie (może podejrzewały go nawet czarne oczy, patrzące pogardliwie z głowy madame), iż ma jakby trochę czysto osobistej obawy, co do swego personalnego bezpieczeństwa.
„Ja“, powiedziała madame, „idę tam również. Kiedy będzie już po wszystkiem — powiedzmy między ósmą i dziewiątą wieczorem — przyjdźcie do mnie do Świętego Antoniego a złożymy informacje co do tych ludzi w mojej sekcji“.
Drwal powiedział że będzie dumny i zadowolony, jeśli będzie mógł pomóc obywatelce. A kiedy obywatelka spojrzała na niego, zmieszał się, starał się uniknąć jej spojrzenia jak mały piesek, schował się między polana i ukrył swoje zmieszanie za rękojeścią piły.
Madame Defarge dała znak Zemście i Jakóbowi Trzeciemu, by się zbliżyli do drzwi, poczem swoje dalsze poglądy wyłożyła przed nimi w następujący sposób:
„Teraz będzie w domu, oczekując chwili jego śmierci. Będzie rozpaczać i płakać. Będzie w nastroju, w którym obwinia się sprawiedliwość Republiki. Będzie pełna sympatji dla wrogów. Pójdę do niej“.
„Co za niezwykła niewiasta! Co za cudowna niewiasta!“ zawołał z zapałem Jakób Trzeci. „Och, najdroższa!“ wołała Zemsta, obejmując madame Defarge.
„Weź moją robotę“, powiedziała pani Defarge, kładąc w ręce swego adjutanta robotę na drutach, „i zatrzymaj ją dla mnie. Zajmij też moje zwykłe miejsce. Idź zaraz, bo dzisiaj będzie prawdopodobnie większy tłok niż zwykle“.
„Chętnie usłucham rozkazów mego wodza“, powiedziała Zemsta, gorąco całując policzki pani Defarge. „Nie spóźnisz się“
„Przyjdę przed zaczęciem!“
„I zanim nadjadą wozy! Bądź koniecznie, moja duszo!“ wołała Zemsta za panią Defarge, która już zniknęła za rogiem ulicy. „Zanim wozy nadjadą!“
Madame Defarge uprzejmie machnęła ręką, chcąc dać znak, że słyszy i że mogą być pewni, iż zjawi się w odpowiednim czasie, poczem, brnąc w błocie, minęła róg ulicy i zniknęła za murem więzienia. Zemsta i Jakób Trzeci patrzyli za nią jak szła ulicą i nie skrywali zachwytu nad jej wyniosłą postacią i wspaniałemi zaletami moralnemi.
Wiele było w owej epoce kobiet, na które czas położył swoją straszną, zniekształcającą dłoń. Ale nie było między niemi ani jednej, któraby budziła większy postrach, niż ta bezlitosna niewiasta, idąca teraz spokojnie ulicami. Była to niewiasta silnego, niezłomnego charakteru, wielkiej przenikliwości i śmiałej decyzji; niewiasta obdarzona tego rodzaju urodą, która nietylko znamionuje siłę i namiętność, ale budzi w innych instynktowne uznanie tych cnót. Niespokojne czasy zawsze wyrzuciłyby ją na powierzchnię życia, w każdej epoce. Ale pojona od dziecka poczuciem krzywd i upartą nienawiścią swojej klasy, zamieniła się w tygrysicę. Jeżeli miała kiedy w sobie łagodność, to straciła ją na zawsze.
Niczem było dla niej to, że niewinny człowiek miał cierpieć za grzechy swoich przodków. Widziała nie jego, ale ich. Niczem było dla niej, że żona jego zostanie wdową, a dziecko sierotą. I to była jeszcze niedostateczna kara, gdyż ludzie ci byli jej osobistymi wrogami i jej zdobyczą, a jako tacy nie mieli prawa do życia. Odwołać się do niej — było beznadziejnem szaleństwem, nie znała bowiem litości, nawet dla siebie. Gdyby padła była na ulicy w jednej z licznych utarczek, w jakich brała udział, nie żałowałaby siebie. Nie żałowałaby siebie, gdyby jutro posłano ją pod topór; poszłaby oddać swoją głowę i miałaby wówczas jedno tylko uczucie: pragnienie zamienienia się z tym, który ją tam posłał.
Takie to serce nosiła madame Defarge pod swoją prostą suknią. Włożona byle jak, suknia ta jednak stroiła ją poniekąd, a czarne włosy robiły wrażenie bardzo obfitych pod czerwoną czapką. Na piersiach jej, w ukryciu, leżał nabity pistolet. Za pasem jej, w ukryciu, tkwił sztylet. Tak uzbrojona, idąc krokiem zdecydowanym i właściwym swemu charakterowi, ze swobodą kobiety, która w dzieciństwie przywykła chodzić, świecąc bosemi stopami i bosemi łydkami po nadbrzeżnym piasku, madame Defarge szła ulicami Paryża.
Gdy zeszłej nocy planowano ucieczkę karetą, która w tej chwili właśnie czekała na uzupełnienie swego ładunku, pan Lorry zaczął się zastanawiać nad trudnościami, jakie wyniknąć mogłyby z zabrania panny Pross. Nie tylko rzeczą bardzo pożądaną było uniknąć przeładowania karety, ale niemniej było ważnem, by czas badania karety i jej pasażerów skrócić do ostatnich granic. Ucieczka zależała bowiem głównie od tego, czy uda im się uzyskać parę sekund tu i tam. Ostatecznie po długim namyśle zaproponował, by panna Pross i pan Cruncher, którzy w każdej chwili mieli prawo opuścić miasto, uczynili to o godzinie trzeciej popołudniu, w najlżejszym ekwipażu, jakie w czasach owych kursowały. Nie będąc obarczeni bagażami, szybko dogonią karetę, a wyminąwszy ją na drodze mogą zamawiać naprzód konie, co znacznie przyśpieszy podróż podczas bezcennych godzin nocnych, kiedy najbardziej obawiać się należy zatrzymania.
Widząc w tym planie nadzieję wyświadczenia rzeczywistej przysługi w nagłej potrzebie, panna Pross przyjęta go z radością. Ona i Cruncher widzieli odjeżdżającą karetę, widzieli, kogo przyniósł Salomon, przeżyli kilka minut dręczącego oczekiwania i jeszcze nie zakończyli swoich przygotowań do podróży, gdy pani Defarge, idąc ulicami, zbliżyła się do opuszczonego niedawno mieszkania, w którem odbywali naradę.
„Jak pan myśli, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross tak ogromnie wzruszona, że z trudem mogła się ruszać, mówić, żyć, „jak pan myśli, panie Cruncher, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy wyjeżdżali nie z tego dziedzińca? Druga kareta wyjeżdżająca tego samego dnia, z tego samego miejsca, mogłaby wzbudzić podejrzenia!“
„Mojem zdaniem“, odrzekł pan Cruncher, „ma pani słuszność. Zresztą czy pani ma słuszność czy nie — nie odstąpię pani!“
„Tak mną miotają nadzieje i obawy o los naszych najdroższych“, powiedziała panna Pross, wylewając strumienie łez, „że niezdolna jestem obmyśleć jakikolwiek plan. Czy pan jest zdolny powziąć jaki plan, kochany panie Cruncher?“
„Co się tyczy przyszłości, proszę pani“, odparł pan Cruncher, „to mam nadzieję, że tak. Ale co się tyczy użycia obecnie, w danej chwili, mojej cennej głowy, to nie. Czy zechciałaby mi pani wyświadczyć łaskę i być świadkiem dwóch ślubów i obietnic, które uczynię w tej oto krytycznej chwili?“
„Och, na miłość boską“, powiedziała panna Pross, „powiedz pan odrazu, co masz do powiedzenia, skończ z tem prędko, jak przystało na szlachetnego człowieka!“
„Po pierwsze“, powiedział pan Cruncher, który drżał cały i mówił z poważną i szarą twarzą: „jeżeli tamci biedacy wyjdą z tego szczęśliwie — nigdy już, nigdy tego nie zrobię!“
„Jestem przekonana, panie Cruncher, że nigdy pan już tego nie zrobi, chociaż nie wiem o co chodzi, i proszę, nie mów pan dokładnie, o co właściwie chodzi!“
„Nie, proszę pani“, odrzekł pan Cruncher, „tego nie powiem pani. Po drugie: jeżeli ci nieszczęśliwi wyjdą z tego, nigdy już nie będę sprzeciwiał się domowym obrządkom pani Cruncher — nigdy!“
„Nie wchodzę w to, co pan ma na myśli“, powiedziała panna Pross, usiłując obetrzeć oczy i uspokoić się, „ale uważam, że będzie najlepiej, jeżeli nie będzie się pan wtrącał w obrządki domowe pani Cruncher. Och, moje najdroższe biedactwa!“
„Idę tak daleko, proszę pani“, powiedział pan Cruncher z zatrważającą chęcią mówienia ex catedra, „i niech pani zechce powtórzyć moje słowa pani Cruncher — że zmieniam moje opinje dotyczące jej obrządków, i że jedyną moją nadzieją, w którą wierzę całem sercem, jest to, że pani Cruncher wygniata tam ziemię kolanami o tej właśnie godzinie“.
„No, no, no“, zawołała zmieszana panna Pross. „Jestem przekonana, że to teraz czyni, mój drogi! I mam nadzieję, że nadzieje nie zawiodą jej!“
„Niech Bóg chroni“ powiedział pan Cruncher coraz uroczyściej i poważniej, zdradzając coraz wyraźniejsze zamiłowanie do mówienia i przemawiania, „by to, com kiedykolwiek powiedział lub zrobił zaważyło na moich życzeniach, jakie teraz żywię! Niech Bóg ich zachowa, choćbyśmy nawet nie wszyscy prosili go o to wygniatając ziemię kolanami (co uważam nawet za niezbyt stosowne) Niech Bóg ich zachowa! Niech Bóg ich za — chowa!“ oto zakończenie, jakie po długich ale bezowocnych próbach znalezienia czegoś lepszego przyszło na myśl panu Cruncherowi.
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej...
„Jeżeli sądzono nam kiedy będzie wrócić do ojczyzny“, powiedziała panna Pross, „możesz być pan przekonany, że wiernie powtórzę pani Cruncherowej wszystko, co mogłam zapamiętać i zrozumieć z tego, co pan tak przekonywująco mówił. W każdym razie, możesz pan być pewny, że zaświadczę, iż mówił pan bardzo poważnie w tej strasznej chwili. Ale teraz, błagam, zastanówmy się! Szanowny panie Cruncher, namyślmy się!“
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej.
„Gdyby pan tak wyszedł przede mną“, mówiła panna Pross, „i zatrzymał pojazd i konie, by tu nie podjeżdżały? Poczekałby pan gdzie na mnie. Czy tak nie byłoby najlepiej?“
Pan Cruncher był zdania, że tak będzie najlepiej.
„Gdzie mógłby pan na mnie zaczekać?“ spytała panna Pross.
Pan Cruncher był tak roztargniony, że nie przyszło mu na myśl inne miejsce z wyjątkiem Temple Bar. Niestety Temple Bar odległe było o setki mil, a madame Defarge była już bardzo niedaleko.
„Przy drzwiach katedry“, zaproponowała panna Pross. „Czy byłoby to bardzo nie po drodze, gdyby czekał pan na mnie przy drzwiach katedry, między drugą i trzecią?“
„Nie, proszę pani“, odpowiedział pan Cruncher.
„Więc, jak przystało na najlepszego z ludzi“, powiedziała panna Pross, „idź pan na pocztę i zarządź tę zmianę“.
„Widzi pani, waham się“, powiedział pan Cruncher, kiwając głową, „czy zostawić panią samą. Niewiadomo co się może stać“.
„Bóg świadkiem, niewiadomo“, odrzekła panna Pross. „Ale nie bój się pan o mnie! Zabierze mię pan o trzeciej lub coś koło tego — jestem pewna, że bezpieczniej odjeżdżać stamtąd niż stąd. Jestem tego pewna! Tak! Niech Bóg czuwa nad panem, panie Cruncher! Pomyśl pan, nie o mnie ale o tych, których życie zależy od nas!“
Ta przemowa, jak również silny uścisk panny Pross, która obiema rękami ujęła dłoń pana Crunchera, wpłynęły na jego decyzję. Kilkakrotnie kiwnąwszy jej zachęcająco głową, pan Cruncher wyszedł natychmiast, by poczynić odpowiednie przygotowania, i zostawił pannę Pross samą, z tem, że wyjdzie po nim zgodnie z umową.
Wielką ulgą dla panny Pross było zachowanie tych ostrożności, które już realizowano. Drugą ulgę przyniosła jej konieczność doprowadzenia do porządku swojej powierzchowności, by nie zwracała niczyjej uwagi na ulicy. Spojrzała na zegarek. Wskazywał dwadzieścia minut po drugiej; nie miała czasu do stracenia, musi być natychmiast gotowa.
Opuszczone w pośpiechu mieszkanie napawało pannę Pross strachem. Miała wrażenie, że z każdych uchylonych drzwi patrzą na nią jakieś twarze. Przyniósłszy sobie miednicę z zimną wodą, panna Pross zaczęła przemywać oczy — czerwone i napuchłe. Gorączkowe przewidzenia niepokoiły ją do tego stopnia, że nie mogła znieść, by woda przez dłuższą chwilę przysłaniała jej wzrok. To też co chwila przerywała mycie oczu i patrzyła, czy rzeczywiście nikt na nią nie patrzy. W jednej z takich chwil cofnęła się i wydała okrzyk, spostrzegła bowiem w pokoju jakąś postać.
Miednica upadła na podłogę i rozbiła się, a woda zmoczyła stopy madame Defarge. Idąc wieloma krętemi drogami i przez wiele strumieni krwi, nogi te znalazły tu wreszcie wodę.
Pani Defarge spojrzała zimno na pannę Pross i zapytała: „Żona Evrémonde’a — gdzie jest?“
Przez mózg panny Pross przeleciała błyskawicznie myśl, że wszystkie drzwi są otwarte i że to nasunie pani Defarge przypuszczenie, iż uciekli. Pierwszym jej czynem było zamknięcie drzwi. Było ich w pokoju czworo. Zamknęła wszystkie i stanęła we drzwiach pokoju, który zajmowała Łucja.
Ciemne oczy madame Defarge śledziły pannę Pross podczas tych szybkich czynności i spoczęły na niej, gdy czynności te zostały ukończone. Panna Pross nie miała w sobie nic pięknego. Lata nie złagodziły jej nieco dzikiej powierzchowności, ani jej ponurości, ale i ona była kobietą zdeterminowaną, chociaż w inny sposób — mierzyła więc oczyma panią Defarge od stóp aż do głowy.
„Wyglądasz, jakbyś była żoną Lucypera“, powiedziała panna Pross półgłosem, „ale nie dasz sobie ze mną rady! Jestem Angielką“.
Madame Defarge patrzyła na pannę Pross gniewnie, ale z takim wyrazem, jakby zdawała sobie sprawę, że obie stoją na krawędzi przepaści. Widziała przed sobą upartą, silną, zdecydowaną niewiastę, podobnie jak pan Lorry przed wielu laty widział w tej samej postaci osobę o ciężkiej dłoni. Wiedziała bardzo dobrze, że panna Pross jest oddaną przyjaciółką tej rodziny. Panna Pross wiedziała, że madame Defarge jest zażartym wrogiem tej samej rodziny.
„Po drodze tam“, powiedziała pani Defarge, lekkim ruchem ręki wskazując kierunek owego fatalnego miejsca, „gdzie zachowali dla mnie miejsce i gdzie mam moją robótkę, zaszłam do niej. Chcę ją zobaczyć“.
„Wiem, że twoje intencje są złe“, powiedziała panna Pross, „i możesz być pewna, że ci się nie poddam“.
Obie mówiły w swoim języku. Jedna nie rozumiała drugiej. Obie miały się na baczności i starały się wywnioskować z gestów przeciwniczki, co znaczą te niezrozumiałe słowa.
„Źle robi, że się chowa przede mną w takiej chwili“, mówiła madame Defarge. „Dobrzy patrjoci będą wiedzieli, co to znaczy. Muszę ją zobaczyć. Powiedz jej, że chcę ją widzieć. Słyszysz?“
„Choćby twoje oczy były heblem, a ja deską“, mówiła panna Pross, „to nie zheblujesz ze mnie ani jednej drzazgi! Ach ty wstrętna cudzoziemko! Trafiła kosa na kamień!“
Madame Defarge nie miała zamiaru śledzić szczegółowo tych uwag w nieznanej gwarze, ale rozumiała, że natrafiła na opór.
„Głupia kobieto, świnio jedna!“ powiedziała madame Defarge, marszcząc czoło. „Nie potrzebuję odpowiedzi od ciebie! Chcę ją widzieć! Albo powiedz, że chcę z nią mówić, albo zejdź mi z drogi a sama jej poszukam!“ To ostatnie z wielce wymownym gestem prawej ręki.
„Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek pałała chęcią zrozumienia tych twoich bzdur!“ powiedziała panna Pross. „Ale oddałabym wszystko co posiadam, do ostatniego łachmana, żeby się dowiedzieć, czy się domyślasz prawdy?“
Ani na chwilę nie odrywały od siebie oczu. Madame Defarge nie ruszyła się z miejsca, na którem stanęła, kiedy panna Pross spostrzegła ją po raz pierwszy. Teraz zrobiła krok naprzód.
„Jestem Brytyjka! Jestem desperatka!“ mówiła panna Pross. „Dbam o siebie tyle, co o angielskiego pensa! Wiem, że im dłużej cię zatrzymam, tem większe ma szanse moja ptaszareczka! Nie zostawię ci kłaka z twoich czarnych włosów na łbie, jeżeli ruszysz mnie palcem“.
Tak rzekła panna Pross z groźnem kiwnięciem głowy i błyskiem oczu — po każdej wygłoszonej sentencji, a sentencje wygłaszała jednym tchem. Tak rzekła panna Pross, która nigdy w życiu nikogo nie dotknęła palcem!
Ale odwaga panny Pross była z natury tych, co napędzają łzy do oczu. Była to odwaga tak mało zrozumiała dla pani Defarge, że wzięła ją za słabość. „Ha! ha!“ zawołała. „Nieszczęsna! Cóżeś ty warta?! Zwracam się więc do doktora!“ poczem podniosła głos i wołała: „Obywatelu doktorze! Żono Evrémonde’a! Dziecko Evrémonde’a! Każdy, byle nie ta nieszczęsna wariatka — odpowiedzcie na wołanie obywatelki Defarge!“
Może cisza, która była odpowiedzią, może wyraz twarzy panny Pross, a może nagłe podejrzenie, powstałe niezależnie od tych okoliczności, szepnęło pani Defarge, że uciekli. Otworzyła troje z czworga drzwi i zajrzała.
„W pokojach nieład! Pakowano pośpiesznie! Pełno śmieci i resztek na podłodze! Ktoś jest w tamtym pokoju za tobą! Puść! Muszę sprawdzić!“
„Nigdy!“ zawołała panna Pross, która tak dobrze rozumiała żądanie, jak madame Defarge rozumiała odpowiedź.
„Jeżeli ich niema w tamtym pokoju“, mówiła do siebie madame „to uciekli! Więc ich złapią i sprowadzą z powrotem“, dodała do siebie.
„Dopoki nie wiesz, czy są w tym pokoju czy ich niema“, rzekła panna Pross do siebie, „nie możesz się na nic zdecydować! I nie będziesz wiedziała. Już ja się o to postaram! Ale czy wiesz, czy niewiesz — nie wyjdziesz stąd póki będę miała siły cię zatrzymać“.
„Od pierwszej chwili byłam na ulicach, nic nie mogło mię zatrzymać; rozszarpię cię w kawały, a dostanę się do tamtych drzwi“, powiedziała madame.
„Jesteśmy same na całem piętrze wysokiego domu“. powiedziała panna Pross. „Dom stoi na odległym dziedzińcu — nikt nas nie usłyszy. Modlę się o siły cielesne, by cię móc zatrzymać, bo każda chwila, przez którą zatrzymam cię tutaj, warta jest dla mojej ukochanej tysiąc gwinei“.
Madame Defarge szła ku drzwiom. Panna Pross, kierując się instynktownym nakazem, który dyktowała jej chwila, chwyciła panią Defarge wpół obiema rękami i trzymała mocno. Daremnie walczyła pani Defarge. Panna Pross z niebywałą siłą, jaką daje miłość — zawsze silniejsza od nienawiści — trzymała ją mocno, a nawet w gorączce walki podniosła ją z ziemi. Obie ręce madame Defarge zatrzepotały się i wpiły w twarz panny Pross. Ale panna Pross spuściła głowę i nie wypuszczała z objęć przeciwniczki, trzymając ją z siłą i uporem kobiety tonącej.
Wkrótce ręce pani Defarge zaprzestały walki i zaczęły czegoś szukać na piersiach. „Mam to pod palcami“, łagodnie mówiła panna Pross. „Nie wyciągniesz! Jestem silniejsza od ciebie! Niech niebu będą za to dzięki! Nie puszczę cię aż jedna z nas zemdleje“
Ręce madame Defarge dotknęły piersi. Panna Pross spojrzała — zobaczyła o co chodzi i uderzyła — uderzenie to wywołało błysk i trzask — i oto panna Pross stała sama, oślepła od dymu.
Wszystko to trwało sekundę. Po chwili dym rozwiał się w powietrzu jak dusza tej strasznej niewiasty, której ciało leżało bez ruchu na podłodze.
W pierwszej chwili, przerażona okropnością wytworzonej sytuacji, panna Pross odskoczyła jak mogła najdalej od ciała i zbiegła ze schodów, by wołać o pomoc. Na szczęście pomyślała o skutkach tego, co uczyniła, w porę opanowała się i wróciła. Strasznie było wejść do tego pokoju. Ale weszła i nawet przeszła tuż obok, by zabrać kapelusz i inne części ubrania. Przebrawszy się, zamknęła drzwi na klucz, schowała klucz do kieszeni i zeszła ze schodów. Potem usiadła na chwilę na schodach, by zaczerpnąć oddechu i wypłakać się. Wreszcie zerwała się i szybko wybiegła na ulicę.
Na szczęście miała przy kapeluszu wualkę, bo możeby i nie przeszła przez ulice niezatrzymana. Szczęśliwie też postać jej była tak dziwaczna sama przez się, że nic nie mogło jej zniekształcić — jak inne kobiety. Jedno i drugie było potrzebne pannie Pross, gdyż znaki palców madame Defarge były głębokie, włosy miała panna Pross potargane, a suknia, narzucona w pośpiechu niepewną ręką, była zgnieciona i zmięta w stu miejscach.
Przechodząc przez most, rzuciła klucz do wody. Przybyła do katedry na parę minut przed swoją eskortą. Czekając na pana Crunchera myślała, co będzie, jeżeli wyciągną klucz siecią, zidentyfikują, otworzą drzwi, znajdą zwłoki? Co będzie, jeżeli zatrzymają ją u wrót kościoła, poszlą do więzienia i oskarżą o morderstwo? W trakcie tych myśli przybyła eskorta, zabrała pannę Pross i powiozła dalej.
„Czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
„Zwykły hałas“, odpowiedział pan Cruncher i spojrzał, zdziwiony jej wyglądem i pytaniem.
„Nie słyszę pana“, powiedziała panna Pross. „Co pan mówił?“
Napróżno pan Cruncher powtarzał kilkakrotnie. Panna Pross nie słyszała. „Kiwnę chyba głową“, powiedział pan Cruncher, „to chyba zrozumie!“ I zrozumiała.
„A teraz, czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher znów kiwnął głową.
„Nie słyszę...“
„Ogłuchła w godzinę?“ myślał pan Cruncher wielce zaniepokojony. „Co jej się stało?“
„Zdaje mi się, że widziałam błysk i słyszałam trzask, i że ten trzask, to była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam w tem życiu“.
„Niechże mię djabli, jeżeli to nie jest dziwne!“ powiedział pan Cruncher, coraz bardziej zaniepokojony. „Może dała sobie co na kuraż? Ach! Teraz jadą te przeklęte wozy! Chyba to pani słyszy! Co?!“
„Nic nie słyszę“, powiedziała panna Pross widząc, że się do niej zwraca. „Och, mój dobry człowieku, najpierw był wielki trzask, potem wielka cisza, i ta cisza zdaje się trwa, niezmienna i nieustanna, jakby nic nigdy nie miało jej przerwać — do końca życia!“
„Jeżeli nie słyszy turkotu tych strasznych wozów, które są już u celu swojej strasznej podróży“, powiedział pan Cruncher, patrząc przez ramię, „to myślę, że już nic chyba nie usłyszy na tym świecie“.
I rzeczywiście nie usłyszała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.