Opowieść prostytutki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Opowieść prostytutki
Podtytuł (Z tragedyi życia)
Wydawca Tygodnik „Wolne Słowo”
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Leo Belmont.

OPOWIEŚĆ PROSTYTUTKI.
(Z tragedyi życia).

... Stała w otwartem oknie i patrzyła w nieskończoność gwiaździstą oczyma tęsknoty nieukojonej...
Noc zrobiła już ogromną część swojego wieczystego kręga...
Cztery gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy, jakby wspięły się ku górze, zawisając nad łamaną linią pozostałej trójcy gwiazd...
Ówdzie zarysowywał się gzygzak Kassiopei, rozkładały się linie Perseusza, błękitniała smętnie w konstelacyi Liry Wega, a na dalekim horyzoncie palił się czerwono Arkturus.
Niebo było ugwiażdżone czarownie. Rozpyliła się srebrem szeroka wstęga drogi mlecznej.
Młoda kobieta odszukała wzrokiem konstelację Łabędzia, mającą doskonały kształt krzyża o brylantowych blaskach, przedziwnie wyraźnych tego wieczora...
I zdawało się, że srebro gwiazd sypie blaski na tę bladą twarz, opartą o framugę okna i ślizga się po czarnych wdowich szatach, obciskających postać o liniach niezmiernie subtelnych.
Oczy, które wpatrzyły się w krzyż gwiaździsty, były niezmiernie piękne wyrazem melancholii bezbrzeżnej...
Wargi poruszały się lekko — a gdyby ktoś podsłuchał ich szept owej letniej nocy, usłyszałby bezustannie powtarzane tylko trzy słowa:
— „Rok temu... równo rok temu...“
I naraz dreszcz — dreszcz całej postaci — dreszcz okropnego wspomnienia...
Równo rok temu... podniesiono jej męża na odludnej ulicy...
Cała kamizelka przemokła od krwi — już czarnej...
Był nieprzytomny — dawał słabe oznaki życia...
Kiedy go wniesiono do domu i złożono na sofie lekarz rozwiódł beznadziejnie ręce i wyrzekł dwa wyrazy — jakby do siebie:
— „Za późno“...
Chory otworzył oczy — spojrzał na młodą żonę — i twarz jego rozjaśniła się uśmiechem radości, jakiego ona nigdy nie zapomni... I natychmiast bez jęku — bez słowa — uleciało ostatnie westchnienie...
Może tam... w to gwiaździste niebo...
Nie! ona nie wierzy, że nie zobaczy go już nigdy — nigdy...
Są chyba węzły, mocniejsze od śmierci — węzły miłości... On zbyt ją kochał — aby mógł ulecieć od niej w nicość!..
Stracić go?.. Czem wobec tego były wszelkie inne straty?.. Niczem!..
Wszakże pozostawił ją niemal w nędzy... Owego wieczora ostatniego był w fabryce, którą akcyjne towarzystwo zwijało... Wypłacono mu, jako naczelnemu inżynierowi, całą zaległą gażę, znaczną gratyfikację — kilka tysięcy rubli — cały ich majątek...
To wszystko przepadło... Ale to była drobnostka... Czyliż warto się skarżyć na to, że z pięknych apartamentów pierwszego piętra przeszła na czwarte i utrzymywała się szyciem?..
Straciła jego!
Na zawsze!
Nie!.. ona temu wierzyć nie może... Dochowa mu tu na ziemi wierności, póki tchu jej w piersiach stanie, póki jej Bóg tu zamieszkiwać każe — a potem duch jej wzięci na gwiazdy i szukać będzie jego ducha w przestrzeni nieskończonej...
On tam być musi... Może właśnie na tym krzyżu gwiezdnym, który wydaje się jej w tej chwili uroczystej symbolem jej męki i nadziei zarazem..
Cisza... Przez okno od bzów sąsiedniego skweru zalatuje wonny wiatr i muska jej rozpalone czoło...
Wielka cisza...


∗                              ∗

Naraz z dołu dolatuje ją ordynarny pijany śmiech, pomieszany z ochrypłemi wyrazami...
Wzdrygnęła się cała...
Przez chwilę chciała cofnąć się od okna...
Ale odruchowo postąpiła przeciwnie — wychyliła się, aby zobaczyć, kto tak brutalnie wdarł się w jej marzenia...
Dwie prostytutki usiadły na schodkach.
Jedna opowiadała coś z ferworem...
Dwie upadłe istoty — dwa wyrzutki społeczeństwa — dwa życia o tysiące mil odległe od jej istnienia, nie związane z nią niczem... dalsze od jej myśli, niż owe wysokie gwiazdy na niebie...
Co obchodzić ją może, o czem mówią...
Chciała zamknąć okno — i udać się na spoczynek...
Lecz coś niewiadomego zatrzymało ją...
Jęła wsłuchiwać się z ciekawością...
Coś ją zaciekawiło... jakieś słowo, które wyraźniej dobiegło do okna na czwartem piętrze.
Zdaje się, był to wyraz: „nieszczęście“...
Wychyliła się mocniej i słuchała z natężeniem, wstydząc się siebie samej i nie rozumiejąc siebie...


∗                              ∗

Ochrypły glos rozdzierał przykro senne powietrze nocy letniej.
„... Powiadam ci — mówił — nieszczęście to jest ci wszędzie... nieszczęście czyha... Ty się nie śmiej Mańka... bo ani się oglądniesz, a ono ci wejdzie... i nie wiesz sama, któremi drzwiami... ja ci to powiadam...“
Tu na chwilę głos stał się cichszy — jakaś część opowieści, jakby mimowoli dyskretniej opowiedziana, przepadła dla ucha słuchającej w górze kobiety...
Potem urywkowo dobiegały słowa, zdania, kawałki zdań... tonące w kaszlu...
— ... Cholera... zdawał się spokojny... Kochałam... każda ma alfonsa... więc i ja... ale wierzyłam mu... myślałam, że...
Tu znowu część opowieści zginęła w chrypliwym kaszlu...
Opowiadająca zatrzymała się... odkaszlnęła... powstała... i stojąc nawprost siedzącej na schodach, mówiła już głosem jaśniejszym, jakby rosnącym wraz z wrażeniem mówiącej...
A kobieta na górze słuchała... Słuchała z coraz bardziej rosnącem, z przerażającem zaciekawieniem...
— ... gość... zdawało się, jak każdy inny... Ale było w nim coś dziwnego... Jak przedtem rozbierał się strasznie długo... tak tera zaczął ubierać się, jak warjat... spieszył... jakby coś przeczuwał... Ale lampy nie pozwolił zapalać... Ubierał się tak pociemku... Myślałam, że ma bzika...
Wtem zapytał mnie: „Słuchaj, tam jest ktoś... w drugim pokoju...“
A ja powiadam: „nie! jak matkę kocham, nikogo niema... to kot...“
A już wiedziałam, że przyszedł mój Alfons — tylko myślałam, że spać się kładzie...
Gość powiada: Zapal lampę...
A jeszcze klosza nie nastawiłam, kiedy słyszę ciche kroki...
Mój wchodzi z nożem i idzie wprost na niego.
— Dawaj pieniądze!
Głos mi zamarł... stoję i patrzę...
A gość zbladł... usta otworzył... nie może krzyczeć.
— Pieniądze..
Wtedy gość wyciągnął — (ręce mu latały... ot tak...) — pugilares... pełny pugilares... grubo napchany... Jeszcze mu się roztworzył... i kupa papierków... tęczowych... wypadła na ziemię... A on za pugilares łap... i z ziemi zgarnął wszystko... zaśmiał się... podlec... i pchnął go nożem w samą pierś... Aż ten runął... z krótkim krzykiem... A on mi, ot tak, pogroził nożem... niby, że mam się strzedz, jeżeli wydam... i uciekł... w jeden moment...
A to, co potem zaszło... to ja tego nigdy nie zapomnę... I umierać będę, a nie zapomnę...
Rzuciłam się mu pomagać... on ani krzyknął, ani krzyknął... a krew leje się strugą... Tylko ręką trzyma się za piersi... i na twarzy ból... okropny ból...
Powiadam: „póńdę po doktora... mieszka tu... o dwa piętra pod nami...“
A on rękę moją do ust sinych — przyciska... całuje... całuje... i powiada:
— „Nie... nie... nikogo... nikogo...
I potem, jak dziecko... zaczyna się prosić:
— Znieś mnie na dół... znieś...
— Jakże ja pana zniosę?.. Siły nie mam...
— Ściągnij... po schodach ściągnij...
— A dyć pan umrze... Krew się uleje... lepiej doktora... Stróża zawołam... coś z aptyki przyniesie...
A on każe mi z palca ściągnąć brylantowy pierścionek... i zygarek złoty z kieszeni wyjąć i powiada: „Pierścionek dla ciebie... ale ściągniesz mnie na dół... zaraz... niech tu nie umrę... Nie tu — nie tu — nie tu... Stróżowi — powiada — ten zegarek dasz... żeby wyrzucił za bramę... ale tak, żeby nikt nie widział... Położyć na ulicy... na ulicy... trupa...“
I do mojej ręki usta przyciska... i obejmuje mi nogi... i czołga się za mną... i całuje mi podół spódnicy... I mgleje...
Jeno jakby bez sen powtarza jeszcze: nie tu — nie tu... Tu nie można...
Więc-em go tak... cichutko... po schodach za nogi zewlokła... w ciemności to mu tak tylko głowa stukała... A potem razem ze stróżem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parne powietrze nocy letniej przeszył krzyk okropny — i pobiegł w milczenie gwiazd...
Kobieta z czwartego piętra wyskoczyła na bruk...



Jak trudno żyć!
(Z mojej teki).

MOTTO.  Gdzież jesteś rozsiewający mroki Erazmie Rotterdamski? Gdzie ty płomienny a subtelny snycerzu Benvenuto Cellini? Gdzie ty wcielenie mnóstwa geniuszów, szlachetny Leonardo da Vinci? Gdzieżeś twórco najwdzięczniejszych linii w marmurze, Praksytelesie? Gdzie ty nieustraszony mężu żelaznej ręki Getzu von Berlichingenie...
Wszędy marzy mi się duch wieszczy Laokoona, męczeńsko śmiertelnemi sploty wężów opasany...


Jak trudno żyć! — jak trudno żyć!
Coś mąci plany me najczystsze...
Gdzie zwrócę swój pracowny szał,
Tam mocno siedzą inni „mistrze“...

Filozoficznem dziełem swem
Chciałem oświecić umysł... chamski
Nie powiem czyj... Wyprzedził mnie
Filozof Erazm Froter damski!

Snycerstwa-m jął się wówczas... Ach,
Niech mnie za zmienność nikt nie wini!
Rzuciłem je... konkurent zgniótł
Cny Napewnuto Bezczelnini!

Malarzem byłem... krótki czas...
I tu przeszedłem dolę twardą,

Bo zgarnął sławę, zgarnął zysk
Słynny Da-więcej Leonardo!

Jąłem się rzeźby — ale cóż?!
Świat mnie ogłosił za hebesa,
Żem, głupi! — konkurować śmiał
Z laurami... ba! Praktycznelesa!

Wziął Praktyczneles złota trzos,
Geniuszem został okrzyczany
Za słynny posąg Lai-Cohn,
Przez mężów mocno opasanej!

Do walki z życiem chciałem iść...
Zamknięta dla mnie jest arena...
Wytłacza mnie żelazna pięść
Szaj-Getza von Berlichingena!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.