Orle skrzydła/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orle skrzydła |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Papi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Francya skąpana była we krwi, król jej uwięziony, szlachta kryła się po wsiach i zamkach. Było to r. 1792, w miesiącu sierpniu... Nad stolicą Francyi krwawo zachodziło słońce; wznoszące się gdzieniegdzie słupy dymu, rozpływały się po szarzejącem już niebie; ulice, pełne dzikich wrzasków, teraz poczynały się uspokajać; tłumy, które prowadzone przez piwowara Santera rozsiadły się rano w pałacu i ogrodzie Tuillerie, rozeszły się obecnie po mieście, krzycząc: „Niech żyje naród! śmierć oprawcom!”
Po jednej z arystokratycznych ulic wlókł się raczej, niż szedł średnich lat mężczyzna. Poszarpana i pokrwawiona odzież, twarz wybladła i pełna zmęczenia świadczyły, iż ciężkie przebył niedawno chwile. Należał on do liczby dwu tysięcy szlachty, wezwanej przez króla do obrony jego osoby, wraz z przybocznymi Szwajcarami. Cudem nieledwie uszedł śmierci w walce z pospólstwem. Teraz, korzystając z zapadającego mroku, wracał do domu, gdzie żona i syn oczekiwali go pełni niepokoju. Jeszcze kroków kilkanaście, a stanie na progu swego mieszkania i uściśnie najdroższe osoby; otucha wstępowała w jego serce. Naraz z jednej z bocznych i wązkich uliczek, graniczących z dzielnicą arystokratyczną, wypadła zgraja pijana i wrzaskliwa, obdarci mężczyźni, rozczochrane kobiety, ohydni wściekłością, zwierzęcym wyrazem twarzy. Wszystko to szło zbitą masą... Wycie, przekleństwa, wiwaty towarzyszyły tej bandzie. Stronnik króla zadrżał, przysunął się do ściany domów, aby go nie spostrzegli i spieszniejszym krokiem podążył, ale pijany tłum dostrzegł go, wycia wzmogły się, w jednej chwili tłuszcza otoczyła szlachcica, wrzeszcząc:
— Śmierć arystokratom! Powiesić go!
Suknie, ręce białe i ułożenie zdradziły nieszczęśliwego. Rozpacz dodała mu sił, przedarł się przez napastujących go, puścił pędem ku domowi i umknął przed niebezpieczeństwem; ciężkie, rzeźbione drzwi jego pałacu zatrzasnęły się za nim z hałasem. Odetchnął.. Ale niebawem łoskot siekier, walących w drzwi, przekonał go, iż bezpiecznym jeszcze nie jest, skrył się przeto w głąb pałacu. Nie pomogło i to jednakże... Nie upłynęło i dziesięciu minut a rzeźbione drzwi runęły, pijana tłuszcza wpadła do pałacu, wywlokła z niego jego właściciela i lżąc go, bijąc bez litości, pociągnęła za sobą na ulicę; z jękiem wybiegła za nimi żona, a tuż za nią chłopię, lat trzynaście liczyć mogące, jej dziecię jedyne.
Próżno oboje błagali litości. Tłum śmiechem odpowiedział na prośby; zaprowadzili go do najbliższej latarni, założyli mu sznur na szyję i zbrodnia spełnioną została; zanim jednakże wciągnięto go na ową szubienicę sztuczną, zdołał krzyknąć: „Niech żyje król!”
— Niech żyje król! — powtórzyli za nim żona i syn, poczem z łkaniem rzucili się sobie w objęcia.
Tłum zwrócił się do nich z dzikimi wrzaskami, dziecko wydarto matce.
— Powiesić pisklę! — wołali mężczyźni.
— Powiesić oboje! — wtórowały kobiety.
I każde w inną stronę uprowadzono. Próżno szarpała się, wyrywała nieszczęśliwa matka, próżno całowała ich i gryzła naprzemian po rękach: straciła z oczu dziecko, nic nie wiedziała, co z niem zrobili... Ach, nie wątpiła, że ten sam los je spotkał co ojca.. Okrutni bywają czasami ludzie, okrutniejsi niż zwierzęta...
Tymczasem chłopca pospólstwo powiodło do drugiej latarni i pętlicę zaczęto szykować, gdy naraz na ulicy ukazał się młody oficer artyleryi. Dojrzał zbiegowisko ludzi, a wśród niego dziecko, blade, wylękłe, nad którem znęcali się wszyscy, postąpił żywym krokiem ku niemu, silną dłonią roztrącił otaczających chłopca i stanął przy nim. Mundur sprawił wrażenie: pijana tłuszcza uciekła. Oficer, lubo małego wzrostu, odznaczał się potęgą wzroku, twarz jego o nosie orlim, okolona ciemnymi włosami, przypominała oblicze Juliusza Cezara.
— Obywatele — przemówił dźwięcznym głosem do zmagnetyzowanych siłą jego spojrzenia — synowie ludu nie znęcają się nad słabymi... Wszak jesteście wolni i dzielni, czyż użyjecie na to swej władzy, aby zabić bezbronne chłopię?... Puśćcie to dziecię, a jeszcze jeden wawrzyn zakwitnie na czole narodu francuskiego.
— Wiwat kapitan! — odparł tłum, podrzucając czapki w górę — lud jest wielki i wspaniały, nie jesteśmy mordercami.
I poczęli się rozchodzić w różne strony; coraz luźniej robiło się koło chłopca, wreszcie pozostał przy nim tylko oficer.
— Wróć teraz spokojnie do domu — rzekł do niego łagodnie — pospiesz do matki.
— Ja nie mam matki, powiesili ją przed chwilą — szepnął mały.
— To idź do krewnych.
— Nie mam tutaj krewnych.
Oficer zadumał się poważnie, chwilę zdawał się namyślać, poczem położył dłoń na ramieniu chłopca, spojrzał mu badawczo w oczy i rzekł:
— Chodź ze mną.
Chłopiec się nie zawahał, poszli razem brzegiem rzeki, milcząc obaj; przebyte straszne chwile przesuwały się w wyobraźni chłopca; jeszcze nie rozumiał co to było, nie pojmował swego położenia, był jednak cały grozą przejęty; oficer zdawał się badać swego towarzysza, gdyż przypatrywał się mu bardzo uważnie: wysoki nad wiek, szczupły, zręczny, a przytem poważny, łączył w sobie wdzięk z pewnością i spokojem ruchów.
Tak dotarli, słowa do siebie nie przemówiwszy, do starej części Paryża. Wśród ulicy, na którą weszli, wznosił się dom architektury gotyckiej. Tam poprowadził oficer chłopca; sień była zamknięta; nacisnął sztuczną sprężynę, ukrytą w rzeźbach, zdobiących starożytne drzwi; podwoje rozwarły się cicho, ukazał się przed nimi długi, ciemnawy, o kamiennej podłodze korytarz. Minąwszy go, dostali się na schody, te zaprowadziły ich na pierwsze piętro, tu znowu stare rzeźbione drzwi zagrodziły im drogę. Oficer zastukał trzykrotnie; znak ten musiał być umówiony, gdyż otworzono mu natychmiast. Na progu ukazał się starzec wysoki, chudy, kościsty, ubrany w czarną suknię, przypominającą krojem sutanny księże; głowę jego o lśniącej łysinie otaczał wieniec włosów gęstych i jak śnieg białych; typowy był to starzec: twarz jego o rysach wydatnych miała wyraz łagodny, czarne oczy błyszczały szlachetnym ogniem, a były tak przenikliwe, iż na kogo spojrzały, temu się zdało, że w głąb jego duszy patrzą, że najskrytszą myśl wyczytać są zdolne. Uśmiechem pełnym. dobroci powitał wchodzącego oficera.
— A to kto? — zapytał, wskazując wzrokiem chłopca.
Zamiast odpowiedzi oficer zadał nawzajem pytanie:
— Czy wiecie, mistrzu, co się stało w Paryżu?
— Nie — odparł starzec — jeszczem dziś nikogo nie widział, ty pierwszy mnie odwiedziłeś.
— Władza królewska obalona, król w więzieniu — rzekł oficer — lud panów morduje.
Starzec w milczeniu wzniósł wzrok w górę, jak gdyby wzywał miłosierdzia Bożego dla winnych, poczem spojrzał ze współczuciem na dziecko.
— A to jedna z ofiar obłędu mas — rzekł, zgadłszy naraz wszystko. — Kto był twoim ojcem? — zapytał.
— Hrabia Kermargel z Kerguereów — odpowiedział chłopiec z odcieniem dumy w głosie.
— Kermargel — powtórzył starzec z zamyśleniem — stary ród z Bretanii, znany w tamtych stronach... Ocaliłeś to dziecko i przyprowadzasz je do mnie, czy tak? — dodał następnie, zwróciwszy się do oficera.
— Przyprowadzam go wam, ojcze, i proszę wykierujcie je na człowieka — mówił oficer — opuśćcie z niem razem Paryż, pobyt tutaj obecnie jest niebezpieczny dla każdego, kto z pospólstwem nie podziela jego krwawych dążeń. Wyjedźcie, mistrzu, chociażby dziś jeszcze, dawno chciałem was o to prosić.
— Dobrze — odparł po chwili namysłu starzec — opuszczę Paryż, chociażby przez wzgląd na to dziecko. Pojedziemy do jego rodzinnej ziemi, do Bretanii. Jest tam na wybrzeżu wysepka, zwana „Roche-Marie” — na niej znajdę życzliwych. Lecz i w Bretanii nazwisko chłopca może ściągnąć nań niebezpieczeństwo. Z Kermagela zrobimy poprostu Margela. Czy dobrze, moje dziecko?
Chłopak spuścił oczy: uznawał, że starzec ma słuszność, a jednak buntowało się jego serce na mysi, że on, ostatni potomek sławnego rodu, ma się zaprzeć swego nazwiska i przyjąć proste, nic nieznaczące, dlatego, aby życia swego nie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie lepiej, nie piękniej byłoby umrzeć? — pytał się w duchu.
Jednakże rozsądek zwyciężył: spojrzał w oczy starca, w te oczy głębokie, rozumne, pełne jakichś błysków przenikających serca.
— On źle radzić nie może — pomyślał i odrzekł głośno:
— Dobrze!
Oficer przystąpił do niego.
— Margela — odezwał się, kładąc rękę na jego ramieniu — oddaję cię pod opiekę księdza Melwy, mego mistrza i nauczyciela. Okaż się godnym tej opieki, a z czasem powrócisz do mnie; sam zgłoszę się po ciebie, gdy się dowiem, że na to zasługujesz.
To mówiąc, pocałował dziecko w czoło, poczem zwrócił się do księdza, aby go także pożegnać. Starzec pogrążony był w tej chwili w myślach. Zdawało się, iż zapomniał zupełnie o obecnych. Gdy oficer ujął jego rękę, aby ją uścisnąć, spojrzał na niego zamglonym wzrokiem, poczem twarz ku oknu zwrócił i szepnął:
— Czy widzisz?
Wspaniały widok roztaczał się wdali: na tle purpurą oblanego nieba rysował się Paryż w ostatnich blaskach zachodzącego słońca... Niebo zdawało się gorzeć, spienione fale Sekwany czerwone były, jakby wody ich z krwią się pomieszały, a nad nimi wznosiły się posępnie szczerniałe mury olbrzymiej katedry.
— Czy widzisz, jak wzburzone fale rzeki rosną i występują z brzegów — szepnął starzec, uścisnąwszy dłoń młodego oficera — one rosnąć będą jeszcze, wystąpią ze swego łożyska, zaleją Francyę, zaleją inne kraje, całą ziemię zaleją.
Głos starca stawał się coraz silniejszy i coraz smutniejszy.
— Czy sądzisz, że ta purpura — to zorza wolności? Nie, to krew, krew ludzka, bratnia... Jeszcze zawcześnie, jeszcze spienione fale nie znają hamulca nie rozumieją jutrzenki; z morza krwi i pożogi powstanie orzeł, rozwinie skrzydła, pochwyci świat potężnymi szponami i podniesie go ku słońcu, ku światłu.
Oficer słuchał starca, patrzał w dal, po twarzy jego przebiegły różne uczucia; zapał, wzruszenie, pragnienie czynu. Może chciałby być tym orłem...
Starzec umilkł, on pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
— Do widzenia, mistrzu! — rzekł.
— Do widzenia, Napoleonie! — odparł ksiądz i dłoń drżącą położył na głowie młodzieńca.