Orle skrzydła/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orle skrzydła |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Papi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na małej wysepce, zwanej „Roche-Marie”, naprzeciw Quiberon w Bretanii, wznosiła się od czasów niepamiętnych stara, nawpół obalona wieża, zbudowana przez sławny ród Kermagelów, którego kolebka, zamek Kerguereon piętrzył się na przeciwnym brzegu. Nie był to właściwie już zamek, lecz wspaniała ruina, źródło legend i siedlisko puszczyków, odzywających się każdego wieczora wśród ścian mchem porosłych ponurym swym krzykiem. Oprócz wieży wznosiła się jeszcze na wysepce mała chatka, zamieszkana przez rybaka nazwiskiem Lekeller i jego rodzinę, składającą się z żony, bardzo poczciwej kobiety, i jedynej córki, dwunastoletniej Józi o sercu tkliwem na każdą niedolę i kochającem wszystkich nieszczęśliwych. Mieszkał jeszcze w chacie rybaka brat jego rodzony, Piotr, dawny żołnierz, znajomy księdza Melwy, najszczersza w świecie dusza. Według Piotra jedynym zawodem, godnym uznania, była wojna. Otrzymał on z tego powodu przydomek Belzebuba; przydomek ten nieco nadawał się do jego powierzchowności. Olbrzymiego wzrostu, śniadej mocno cery, z policzkiem przeciętym wielką szramą, starzec ten budził mimowolne uczucie przestrachu, nosił przy tem zawsze na głowie czarny biret, a czoło miał ciemną chustką przewiązane. Zwyczaj ten wzbudzał ciekawość wielu osób.
Piotr walczył w młodości pod dowództwem Montealma, a potem La Fayeta. W czasie dalekich pochodów spotkał raz księdza Melwy, który był wówczas misyonarzem i oddał mu wielką przysługę, bo w chwili grożącego niebezpieczeństwa życie mu ocalił. Od tego czasu zawiązali ze sobą serdeczne stosunki i utrzymywali je ciągle. Ksiądz, zmęczony pracą misyonarza, przybył do Paryża i oddał się czynom pobożnym, Piotr zaś, znużony trudami żołnierza, osiadł przy rodzinie, a że uzbierał sobie pewną sumkę, więc ciężarem bratu nie był.
Przybycie księdza Melwy z Margielem na wyspę „Roche-Marie” było dla starego żołnierza prawdziwą radością: wyporządził natychmiast dla nich w wieży dwie izby z pięknym widokiem na morze, ofiarował księdzu swoje usługi i prosił, aby mu pozwolił przyczynić się także do wychowania młodego chłopca.
— Wy — mówił do starca, ze zwykłym sobie zapałem i rubasznością — naładujecie mu głowę rozumem, ja nauczę go rzemiosła wojennego. Będziemy się z czasem chlubili naszym wychowańcem.
— Daj Boże — odpowiedział ksiądz Melwy poważnie, i w myśli jego stanął inny wychowaniec, którym się zajmował, gdy mieszkał przez czas jakiś na Korsyce — oby zasłużył, żebym tamtemu mógł go kiedyś oddać — rzekł sobie w duszy, a głośno dodał:
— Dobrze, będziemy go wspólnie wychowywali, Piotrze, lecz żądam, ażebyś nigdy nie wymówił przed Margelem nazwy zamku Kermaguelów.
Piotr spojrzał badawczo w oczy księdza.
— Czyżby chłopiec do tej rodziny należał? — zapytał.
— Należy on teraz do wielkiej rodziny ludzkością zwanej — odparł Melwy. — Tutaj, na tej wyspie, powinien zapomnieć o przeszłości. Ty hart ciała w nim wyrobisz i nauczysz go walczyć, ja hart ducha i nauczę go kochać bliźnich.
Belzebub przyrzekł zastosować się do życzenia księdza i dotrzymał przyrzeczenia: uczył Margela rzemiosła wojennego, wzmacniał jego siły i zręczność, a widząc zamiłowanie chłopaka do zabaw i opowiadań rycerskich, mawiał często do księdza Melwy:
— Krew przodków płynie w jego żyłach.
Ksiądz milczeniem zbywał zawsze tę pochwałę swego wychowańca, raz jednakże, położywszy dłoń na ramieniu starego żołnierza, rzekł:
— Zgadłeś, druhu, krew przodków w nim gra. — Poczem opowiedział mu historyę życia dziecka.
Odtąd Piotr serdeczniej jeszcze pokochał chłopca i gorliwiej go uczył sztuki wojennej. Cała rodzina rybaka polubiła Margela: tkliwe serce Józi przeczuło, iż wielkie jakieś nieszczęście dotknęło chłopca, więc starała się je złagodzić przyjaznem obejściem. Kiedy Margel zjawił się po raz pierwszy w chacie jej rodziców, zdało się, iż królewicz zaczarowany, w postaci biednego wieśniaka, wstąpił w ich progi. Często stary rybak brał do łodzi chłopca i uczył go zapuszczać sieci, ryby na wędkę łowić. Matka Józi dogadzała przy obiedzie i wieczerzy chłopcu, jednem słowem wszyscy byli dobrzy dla sieroty, a główny jego opiekun pokochał go tak, jak pierwszego swego wychowańca z Korsyki, z którym jeszcze teraz serdeczne łączyły go stosunki. Chłopcy byli wszakże niepodobni do siebie: tamten był dzieckiem rzadkich zdolności i rzadkiej logiki. Dzisiaj już wyrósł na młodzieńca, odwiedzał jednak zawsze mistrza swego i zawsze lubił z nim prowadzić poważne dysputy, a niezawsze dał się przekonać.
— Czy Bóg od czasu do czasu nie zsyła światu istot, mających wypełnić niezwykłe przeznaczenie, a tylko zewnętrznie do ludzi podobnych? — pytał siebie zwykle starzec po odejściu młodego Napoleona.
Margel był innym zupełnie: słuchał mistrza poważnie, w skupieniu ducha, z uszanowaniem, ale nie ośmielał się nigdy rozprawiać z nim, a tem więcej chcieć go przekonywać. Tamten był pełen zapału i chęci panowania nad każdym; tego grom, jaki weń tak niespodzianie uderzył, przeraził. Był odtąd smutnym i milczącym, nawet nieśmiałym; jedynie Józia umiała czasami wywołać uśmiech na jego usta. Lecz cisza, jaka go na wyspie otoczyła, życzliwość ludzi, której doznawał, a szczególniej ciągłe obcowanie z księdzem Melwy poczęły powoli korzystnie na niego wpływać: rozwijał się umysłowo, otrząsał z apatyi, począł się jednem słowem budzić duchowo. Melwy starał się wszczepić w jego serce miłość dla wszystkiego, co piękne i wzniosłe, a także dla całej ludzkości, uczucia zaś te starannie w dziecku rozwijał. Raz, kiedy siedli we dwóch na skalistem wybrzeżu wyspy, wskazując na pieniące się u ich stóp morze, mistrz rzekł:
— Widzisz te fale? Tyś jedną z nich: jeśli z czasem uda ci się wyrosnąć po nad inne, bądź zawczasu na to przygotowany, iż spotkasz silniejsze od siebie, które cię obalą i same wyniosą się w górę, a ty rozpłyniesz się w tej wodzie, z której powstałeś... Tak, synu mój, wszyscy ludzie mają jednakowe prawa do życia, do szczęścia i do wyniesienia się. Zapomnij, kim byli rodzice twoi, zapomnij o przywilejach, z jakich korzystali twoi przodkowie, o tem tylko pamiętaj, że żaden z twoich nie splamił się czynem hańbiącym. Dziś połącz się z ludem prostym, daj mu szlachetność swych przodków, on ci da swą siłę i staniesz się potężnym, bezpiecznym.
Margel drgnął, bladą jego twarz oblał rumieniec.
— Mamże przebaczyć mordercom moich rodziców? — zapytał posępnym głosem.
— Tak — odparł ksiądz — czy można lud, masę całą winić za czyny zbłąkanych jednostek?...
To powiedziawszy, począł mówić głosem łagodnym o miłości bliźniego i o przebaczeniu uraz, a mówił tak pięknie i przekonywająco, iż Margel spuścił oczy, szepcząc:
— Będę chciał zapomnieć i przebaczyć im...
Wśród takiego życia cichego, na nauce upłynęło Margelowi lat kilka życia; skończył wreszcie lat piętnaście, z dziecka przeistoczył się w młodzieńca, który powagą umysłu, oraz inteligencyą radował księdza, a siłą i zręcznością w zachwyt wprowadzał Piotra.
Czy jednakże Jerzy, takie było imię chłopca, czuł się zadowolonym ze swej doli? Wątpić należało. Godzinami przechadzał się on często nad brzegiem morza i wpatrywał się z widocznem utęsknieniem w majaczący w oddali ląd stały... O, cóżby dał za to, żeby módz się tam dostać!... Lecz nie śmiał o to nawet prosić księdza. Prócz starego rybaka nikt z mieszkańców wyspy nigdy na ląd nie jeździł; rybak sam jeden płynął po żywność dla wszystkich, rzadko kiedy towarzyszył mu Piotr stary. Jerzemu dusza się rwała do szerszego świata, do ludzi, do gwarniejszego życia; tęsknota ta wzrastała z każdym dniem, a z nią pragnienie wydobycia się z ciasnej wyspy. I nie można się było dziwić chłopcu: rybak począł przywozić ze swoich wycieczek niepokojące wieści. Na lądzie wrzała bratobójcza walka, krew się lała. Jerzy słuchał chciwie tych wieści, następnie nauczyciela obrzucał pytaniami:
— Dlaczego oni się biją?... O co im chodzi?...
Ksiądz milczał zwykle, a później mówił:
— Bo zapomnieli o miłości Chrystusowej...