Orle skrzydła/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orle skrzydła |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Papi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego wieczora ksiądz Melwy z starym Piotrem stali oparci o kamienną balustradę, otaczającą szczyt wieżycy i ku morzu patrzyli; żołnierz posiadał starą lunetę i za jej pomocą wypatrywał właśnie płynące po morzu okręty, a ilekroć spostrzegł statek angielski, rzucał za nim przekleństwo. Nienawidził on Anglików z całej duszy, a w nienawiści tej cała jego polityka się mieściła, o innych kwestyach nie miał pojęcia... Anglicy byli według niego przyczyną wszystkich klęsk na ziemi, sprężyną wszystkich zbrodni i grzechów...
Dziwne rzeczy działy się tego wieczora na morzu: burza nadciągała z daleka, w dusznem, przytłaczającem powietrzu rozlegały się głuche grzmoty, od czasu do czasu jasne błyskawice przebiegały wężem ognistym po ciemnem sklepieniu nieba, wzburzone fale szumiały złowrogo.
— Szelmy, zbóje, Anglicy! — mruknął znowu stary Piotr, gdyż właśnie ukazały się na morzu statki angielskie — Anglicy — powtórzył w zamyśleniu Melwy — a statków francuskich nie widzisz?
— Nie — odparł żołnierz — widzę tylko trzy statki angielskie, które zdają się posuwać ku nam, czego te łotry chcą tutaj?
— Będzie bitwa — rzekł posępnym głosem ksiądz — czy widzisz te ogniska tlejące na wybrzeżu? Tam obozują republikanie. Garść ich podobno, nie podołają przeważającej sile.
Naprzeciw owych ognisk, w głębi wybrzeża, na szarzejącem tle nieba rysowały się posępne, tajemnicze mury zamczyska; zdawały się one być niemym świadkiem tego, co się miało tutaj odegrać. Wtem z najwyższego ich szczytu buchnął snop iskier, dając znak, iż świadek żyje; lecz znak ten tajemniczy zgasł natychmiast, w tej samej chwili wszakże z kilku stron ozwały się posępnym głosem puszczyki... Czyżby snop iskier je zbudził?
— Ruiny zajęte są widocznie przez rojalistów — odezwał się ksiądz — porozumiewają się z Anglikami.
— Z Anglikami? — zapylał zdziwiony Piotr i w głowie jego powstał zamęt: on szanował stronników króla, a ci porozumiewają się z Anglikami, co to ma znaczyć?
— Rojaliści bretońscy zwani Szuanami, którzy z tutejszym ludem trzymają? — zapytał znowu.
— Tak — odparł ksiądz smutnym głosem — Anglicy mają nadzieję, iż skorzystają z bratobójczej walki, która Francyę niszczy.
— Gadziny!
— Nie oni winni, ale ci, co ich pomocy wezwali przeciw własnym braciom — odparł Melwy — każdemu u nas wiadomo, że Anglicy są naszymi zaciętymi wrogami od wieków, że od najdawniejszych czasów czyhają na zgubę Francyi, winni są ci, którzy z wroga narodu uczynili swego sprzymierzeńca; myślisz może, że te okręty wiozą samych Anglików? Ręczę ci, że moc na nich jest Francuzów, przebranych w mundury angielskie.
— O, sromoto! o, hańbo! — wykrzyknął ze szczerem oburzeniem stary weteran — i mnie to przyszło dożyć takich rzeczy!
— Obyś gorszych, smutniejszych nie dożył — szepnął ksiądz. — Dużo jeszcze błędów i zbrodni popełnionych zostanie, za nim rojaliści i republikanie podadzą sobie dłonie do zgody i bratobójcza walka ustanie; za nim każdy jasno zrozumie, gdzie słuszność, gdzie cel święty...
— Ja tam wolę stronnictwo umiarkowane... Nie mordują kobiet ani dzieci, nie okradają kościołów, a przytem Margel do nich należy.
— Krwią, ale przekonaniami nie wiemy, gdzie właściwie należy. To dziecko jeszcze. Lecz Margel zrozumiałby, że łączenie się z Anglikami jest podłością.
— Na to zgoda — rzekł weteran.
— A wolisz umiarkowanych, którzy łączą się z nimi?
Stary żołnierz usta otworzył ze zdziwienia.
— Gdybyś naprawdę tak nienawidził ogniście Anglików, jak ich przeklinasz — ciągnął dalej Melwy — nie patrzyłbyś w tej chwili spokojnie, jak statki ich zdążają ku Francyi... Zestarzałeś się, Piotrze... Pamiętam cię innym zupełnie; pamiętam, jak z narażeniem życia niosłeś listy i wiadomości z obozu do obozu; dzisiaj nie myślisz już o tem, że można na przykład wsiąść do łódki i ostrzedz dowódcę republikanów o grożącem niebezpieczeństwie... Ja cię zastąpię... Wprawdzie wiosłować nie umiem, lecz ufam, iż Bóg mnie wesprze.
— Na miłość Boską, nie czyńcie tego — odparł wylękniony Piotr — toć burza lada chwila zaryczy nad tem morzem.
— A jednak popłynę — odparł stanowczo Melwy — republikanów trzeba ostrzedz, a ponieważ nikt tego nie chce uczynić, więc ja muszę.
— Pozwólcie mnie to uczynić — rzekł Piotr pokornym tonem — odwagi mi nie brakuje, tylko pewny nie jestem, gdzie słuszność, gdzie prawda. Idę — rzekł Piotr — wierzę wam, jak przykazaniom Bożym...
— Niech cię Bóg prowadzi — wzruszonym głosem rzekł ksiądz.
W tej samej chwili rozległ się huk piorunu, z morza buchnął płomień, jeden ze statków angielskich zagłębił się w falach wzburzonych.
— Bóg ukarał występnych — rzekł ksiądz.
Piotr się przeżegnał i zbiegł szybko z krętych schodów wieżycy, aby ku przystani pospieszyć.
Morze poczynało szaleć; powietrze dyszało niespokojnie; błyskawice rozdzierały co chwila niebo, czerwonem światłem oblewając horyzont; fale huczały złowrogo i żółtą pianą pryskały na wszystkie strony. Nie uląkł się jednakże stary żołnierz, począł wzrokiem szukać czółna, lecz czółna nie było..
— Czyżby w burzę brat puścił się na połów? — zapytał sam siebie. — Lecz nie, on nadto rozsądny — dodał zaraz. — A może Margel?
To przypuszczenie jeszcze bardziej go przeraziło, więc odsunął je natychmiast. Chłopiec z pewnością jest u siebie w tej chwili. Jednakże niepokojące przypuszczenie wróciło do jego serca, nie mógł go uciszyć.
— Kto wie — dodał — od pewnego czasu chłopiec wiecznie ku wybrzeżu patrzał, ku starym zwaliskom, może coś przeczuwa?
I wrócił szybko na wieżę stary żołnierz.
— Gdzie Jerzy? — zapytał zdyszanym głosem, wpadając do pokoju księdza.
Melwy drgnął.
— Może śpi — odrzekł — wołałbym, żeby nie wiedział, iż na bitwę się zanosi.
— Dlaczego? Niechby ją widział z daleka... dodałoby mu to ochoty rycerskiej — odparł Piotr.
Ksiądz zmarszczył brwi.
— Ma jej aż nadto — szepnął — lecz trzeba zobaczyć, co istotnie robi — dodał głośniej i udał się do pokoju wychowańca.
Nie znaleźli go tam i w chacie rybaka nie było go również, brak czółna wskazywał co się z nim stało.
— Ręczę, iż pojechał na wybrzeże — rzekł Piotr — nieraz mówił, że chciałby kiedy zwiedzić owe stare zwaliska. Co robić?
— Nie myśleć w tej chwili o chłopcu — odparł ksiądz stanowczo — weź starą łódź, jedź do obozu republikańskiego i spełnij obowiązek względem tych, którzy przeciw Anglikom walczą; nad Margelem Opatrzność czuwać będzie...
Piotr westchnął ciężko: jego ulubieniec był w niebezpieczeństwie, a on z pomocą nie mógł mu spieszyć.
Niebawem na wzburzonych falach morza ukazała się łódź drobna; bałwany ciskały nią jak piłką, lecz ten, kto w niej pracował, patrzył na nie wyzywająco. Nad brzegiem morza stał siwy starzec w sutannie księżej, i wzrokiem ku niebu podniesionym, zdawał się modlić. Łódź zniknęła w mrokach nocy, on krzyż nakreślił za nią w powietrzu i wolnym krokiem ku wieży się zwrócił; w tej chwili zerwał się wicher szalony ze świstem straszliwym, a morze wyciem ponurem mu odpowiedziało.
∗ ∗
∗ |
— Kto tam?
Z cieniów wysunęło się czółno angielskie, emigrantami napełnione. Jerzy, zamiast odpowiedzieć, ukrył się na dnie łodzi.
— To rozbite czółno — odezwał się znowu ten sam głos, i szalupa angielska ominęła Margela. Chłopiec dopłynął do lądu bez dalszych przeszkód, wyskoczył na brzeg, łódkę wyciągnął na piasek i skierował się ku ruinom.
Ciemność zupełna panowała w nich, dookoła odzywały się głosy puszczyków, zdawało się, że każdy kamień, każdy krzak kryje jednego z tych ptaków; w istocie jednak za każdym krzakiem siedział ukryty Szuan. Śledzili oni uważnie przybysza, nie zatrzymywali go jednakże, gdyż miał on na sobie, jak i oni strój wieśniaka bretońskiego.
Margel dotarł bez przeszkody do samego zamczyska, lecz kiedy zamierzał wstąpić w ruiny, zastąpił mu drogę wysoki, barczysty mężczyzna.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
Margel nie był przygotowany na to pytanie, więc zawahał się w odpowiedzi.
— Coś ty za jeden? — rzucił drugie pytanie groźny chłop, stojący widocznie na warcie.
Przy tych słowach oparł ostry nóż na piersiach chłopca. Widząc, grożące niebezpieczeństwo, Margel zapomniał o tajemnicy.
— Jestem Jerzy Kermagel de Kerguerion — odparł hardo.
— Przejdź — rzekł mężczyzna, usuwając się na stronę z szacunkiem.
Margel zdumiony poszedł dalej stromą ścieżyną, prowadzącą ku głównej wieży zamczyska.
Burza się oddaliła, z daleka słychać tylko było ciche grzmoty, czasami jeszcze na zachodzie zajaśniała błyskawica, lecz spokój powracał naturze. Gwiazdy i księżyc wydobyły się z pod chmur i oświeciły łagodnym blaskiem ziemię i morze. Ale ta cisza, jakże rażącą tworzyła sprzeczność z bratobójczą walką, która toczyła się na ziemi francuskiej.
Margel szedł zwolna, rozglądał się ciekawie po starych murach zamku i pytał sam siebie:
— Czemu nazwisko moje sprawiło na tym chłopie takie silne wrażenie? Czyżby znał moich rodziców? Co on tutaj robi, kogo strzeże?...
Począł nim ogarniać niepokój. Nie ulegało wątpliwości, że w zamku ktoś obrał sobie mieszkanie, ale kto? Rojaliści, czy republikanie? Mimo tej niepewności nie cofnął się. Niebawem dotarł do głównej bramy. Już miał ją przekroczyć, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu i znowuż obcy głos zapytał:
— Kto idzie?
— Kermagel de Kergueron — odpowiedział, ufając w siłę swego nazwiska. Nie zawiódł się: warta usunęła się przed nim.
Margel przetarł ręką czoło.
— Czy to sen, czy jawa? — zapytał siebie.
Pociągnął jednakże dalej: wszedł na podwórze, otoczone dokoła poszarpanymi murami. Gdzieniegdzie przez szpary, znajdujące się w ścianach, zobaczyć było można morze, które także uciszało się stopniowo. W jednem miejscu ściany dojrzał większy otwór, przystąpił do niego, wychylił się nieco i ujrzał w dali dwa światełka migające.
— Roche-Marie! — szepnął wzruszonym głosem.
Te dwa światła pochodziły jedno ze starej wieżycy, drugie z chaty rybaka.
— Nie śpią tam jeszcze — mówił Jerzy — pewno o mnie są niespokojni — i coś, jak wyrzut sumienia, zbudziło się w jego sercu.
— Wrócę do nich jutro, pocieszą się — dodał, chcąc zagłuszyć wyrzut sumienia.
Tu i owdzie wśród tych ścian omszonych leżały płyty kamienne, które tworzyły zapewne niegdyś posadzkę w komnatach zamkowych. Wśród nich rozrosły się bujnie chwasty; tu i owdzie zakwitł wrzos różowy lub ciemny orlik, na murach pięły się powoje, strojąc je fantastycznie. Gdy Jerzy tak rozglądał się w około, spostrzegł na końcu podwórza, w ziemi, kwadratowy otwór, a gdy przystąpił do niego, ujrzał ciemne, wązkie schody prowadzące w głąb; w dole migało czerwone światło, rzucając błyski i cienie na stopnie. Ta otchłań, w górze czarna, na dole czerwona robiła wrażenie piekielnej czeluści, gotowej pochłonąć, zbliżającego się do niej śmiałka, Jerzy mimo to przysunął się do otworu z zamiarem opuszczenia się na dół; gdy postawił nogę na stopniu, cień jakiś zarysował się na chwilę na ścianie schodów blaskiem pochodni oświeconych i znikł natychmiast.
Ktoś go śledził widocznie.
— Cofnij się — doradził mu instynkt zachowawczy.
Lecz miłość własna nie pozwoliła tego uczynić. Miałże wyrzec się przygód, których tak pożądął?... Wszak nie należał do żadnego stronnictwa, cóż więc stać się mu może?
Powoli począł wstępować po wilgotnych i ślizkich stopniach. Zszedłszy na dół, ujrzał nagle długi korytarz, oświetlony kilku po bokach umieszczonemi pochodniami, których płomienie pełzały, niby ogniste jaszczurki po wilgotnych ścianach podziemia. Znowu zawahał się, czy iść dalej, znowu rozsądek rzekł: „wróć!” Ciekawość pchała chłopca naprzód, tej słuchał. Naraz dobiegł go jakiś szmer. Był pewien, że się ktoś zbliża, więc obejrzał się, szukając wzrokiem w ścianie zagłębienia, aby się w niem ukryć, lecz nim je znalazł, dwóch ludzi zastąpiło mu drogę.
— Dokąd idziesz? — zapytali.
Margel zawahał się z odpowiedzią i to go zgubiło.
— Szpieg niezawodnie... Podsłuchał hasło i dostał się aż tutaj — rzekł jeden.
Drugi pchnął go przed siebie. Niebawem Margel ujrzał się w krypcie dość obszernej, w której dziesięciu mężczyzn w płaszczach otaczało stół; krypta była oświetlona pochodniami. Mężczyźni tutaj obradujący uzbrojeni byli w noże i mundury angielskie mieli na sobie.
— Anglicy! — wykrzyknął mimo woli Margel, nie będąc wstanie ukryć swego oburzenia.
— Nie lubisz, młodzieńcze, Anglików? — zapytał go jeden z obradujących, podniósłszy się od stołu.
— To czerwony, zabić go trzeba — dorzucił drugi.
— Szpieg za Szuana przebrany!
— Powiesić go!
— Jak on się tutaj dostał?
— Nie zwlekać z karą.
Krypta wrzała. Jerzy ujrzał się otoczonym. Niebezpieczeństwo wróciło mu odwagę, spojrzał hardo na swoich nieprzyjaciół.
— Śmierci się nie lękam — rzekł. — Chętnie pójdę za ojcem.
— Zobaczymy? — zaśmiało się kilku.
Wtem ponad grożące śmiercią głosy wzbił się jeden poważny.
— Trzeba zaczekać na hrabinę, ona zna ten kraj i ludzi, my możemy się pomylić. — Hej, Legui Und! — zawołał.
Z cienia wysunął się chłop o zwierzęcej twarzy.
— Pilnuj ptaszka... Gdyby chciał uciekać, kulką w łeb. Rozumiesz?
Chłop doskonale go zrozumiał, uśmiechnął się i ukazał szereg białych, zdrowych zębów. Tamci wrócili do stołu i narady, chłop pociągnął Jerzego w ciemny korytarz. Odwaga opuściła teraz chłopca, oparł się o wilgotną ścianę więzienia i zwiesił głowę zgnębiony.
— Więc w taki sposób miały zakończyć się jego przygody? — myślał z rozpaczą. Zginie, jak szpieg nikczemny, nawet nikt nie zapłacze po nim, nikt ciała jego nie uczci pogrzebem. Szpieg on, to okropne być posądzonym o taką podłość. Ale najwięcej ze wszystkiego bolało go rozczarowanie, jakiego doznał: ci biali, których sobie wyobrażał tak pięknie, tak wzniosie, bratali się z Anglikami, wrogami odwiecznymi Francyi; on nienawidził całą duszą Anglików, nauczył go tego Piotr stary. Przyszła mu w tej chwili szalona myśl do głowy: rzuci się niespodzianie na swego stróża, wyrwie mu z za pasa pistolet i utoruje sobie nim drogę, ucieknie z ruin, które go teraz grozą i wstrętem przejmowały, jako siedlisko Anglików... Lecz czyż podobna uciec, wszakże krypta pełna ludzi, usłyszą strzał, pochwycą go.
Wtem rozległy się głosy:
— Hrabina! biała hrabina!
Jerzy wychylił się ciekawie, chcąc ujrzeć kobietę, trzymającą jego losy w swym ręku, ale hrabinę otoczyli mężczyźni w płaszczach; dojrzał tylko, iż białą szatę ma na sobie i pomyślał:
— Dlatego ją nazywają „białą hrabiną”. Widziani to, że z ramion jej zwisa płaszcz ciemny i że jest wyniosłej postawy. Twarzy nie dojrzał, a była to twarz oryginalna, niezwykłej bladości z czołem przeciętem świeżą, czerwoną jeszcze blizną. Od młodych rysów, zmarszczkami jeszcze niepooranych, odbijały dziwnie śnieżnej białości włosy; na staniku miała naszyte serce czerwone, będące godłem rojalistów, a zwłaszcza Szuanów i Wandejczyków. Jerzy nie widział jednak tych wszystkich szczegółów; usłyszał tylko, iż jeden z obecnych wspomniał o schwytaniu szpiega.
— Nie mam czasu badać go teraz — odpowiedziała hrabina — strzeżcie go bacznie, a jeśli będzie potrzeba, zamknijcie mu usta.
Jerzy doznał dziwnego wrażenia; nie słowa, lecz poprostu głos mówiącej zelektryzowały go, serce poczęło bić mu gwałtownie w piersiach; byłby przysiągł, iż znał ten głos, że go już kiedyś słyszał... Postanowił koniecznie spojrzeć w twarz hrabinie i postąpił ku niej; lecz zaledwie uczynił parę kroków, ciężka dłoń stróża spoczęła na jego ramieniu.
— Nie wolno! — rzekł drab surowo.
W tej samej chwili w krypcie rozległy się okrzyki:
— Niech żyje król! Niech żyje biała hrabina!
Jerzy oparł się o ścianę kurytarza.
„Niech żyje król! Słowa te przypomniały mu straszną chwilę z lat jego dziecinnych. I on niegdyś wołał podobnież; dziś byłby powtórzył szczerze ten sam okrzyk, gdyby nie czerwone mundury... Z Anglikami nie może mieć nic wspólnego.
Naraz poza ścianami zamku rozległ się szum niewyraźny.
— Basza powraca — odezwało się kilka głosów.
— To armaty — odparł jeden z Szuanów.
— Armaty, a więc zdradzeni jesteśmy — rzekła hrabina.
Do krypty wpadło w tej chwili kilku ludzi, bez tchu prawie.
— Czerwoni idą! — krzyknęli.
— Do broni! — zawołała hrabina donośnym głosem, i wszyscy rzucili się ku wyjściu; jedna hrabina została i zbliżyła się do straży przy Jerzym.
— Pilnujcie go — rzekła, a gdyby uciekał, zabić!
Jerzy obrócił się żywo, aby ujrzeć jej twarz, lecz hrabiny już nie było.
Nie tylko wszakże armaty grały — i grzmoty odezwały się na nowo, burza powróciła i szalała. Błyskawice oświecały smutny obraz bratobójczej walki, która toczyła się u stóp ruin. Na wieść o zbliżających się republikanach ze wszystkich kryjówek starego zamku wypadli rojaliści, lecz spostrzegli, że są osaczeni dokoła. Republikanie mieli widocznie dobrego przewodnika, który znał miejscowość doskonale. Wyrastali niespodzianie ze wszystkich stron, niby siłą czarodziejską z ziemi wywoływani, coraz ciaśniejszem kołem obejmując zamek. Stronnicy królewscy bronili się zaciekle; z jednej i z drugiej strony padały gęsto strzały, z baszt starego zamku leciały kamienie na oblegających. Najgorętsza walka wrzała na wązkiej ścieżce, którą Jerzy dostał się do ruin. Zwarty szereg żołnierzy republikańskich, prowadzony przez młodego wodza, posuwał się naprzód, nie zważając na grad kul nieprzyjacielskich. Jak ów wąż z bajki, którego odcięta głowa odrasta zaraz, tak i wrogowie zdawali się być nieśmiertelnymi. Pierścienie tego węża połyskiwały łuską świecącą, a grzbiet jego jeżył się bagnetami, jakgdyby mnóstwem kolców. Ruiny rzucały ku niemu ze wszystkich szczelin płomienie, on się ich nie lękał, sunął ciągle dalej... Nagle kępa drzew iglastych, rosnących przed zamkiem, płonąć poczęła, z murów rozległy się radosne okrzyki, głusząc huk wystrzałów; białych osłaniały mury, nie lękali się płonących sosen, lecz na czerwonych leciały z nich iskry, zaś ogniste języki łatwo z gałęzi na ich suknie prześlizgnąć się mogły. Ale radość rojalistów krótką była: z chmur poczęły lać strumienie deszczu i gasić płonące sosny. Położenie rojalistów stawało się groźnem. O kilkadziesiąt kroków przed zamkiem wznosiła odosobniona, pochyła wieżyca, poszarpana zębem czasu. Z niej od chwili rozpoczęcia walki padały od czasu do czasu pociski na republikanów. Naraz drzwi wieżycy rozwarły się, i wyszło z niej kilkunastu ludzi z księdzem na czele. Czyżby zbrakło im amunicyi, że dobrowolnie bezpieczne stanowisko opuścili? Czyż poddać się zamierzali lub schronić do zamku? Ale nie!... Oni uklękli, pochylili głowy ku ziemi, ksiądz krzyż nad nimi nakreślił, poczem zaczęli jakieś dziwaczne ruchy wykonywać, zdawali się chcieć wspólnemi siłami wyrwać z ziemi jedną z płyt kamiennych, leżących przed nimi. Kule nieprzyjacielskie gęsto padały koło nich i siały śmierć pomiędzy nimi, oni nawet nie oglądali się na tych towarzyszy, którzy padali ciosem śmiertelnym ugodzeni, lecz pełnili wytrwale czynność swoją. Republikanie, których już nie więcej nad dwadzieścia kroków od nich dzieliło, przypatrywali się im ciekawie i nie wątpili, iż żywcem wezmą wroga do niewoli. Przy boku młodego wodza postępował wysoki, barczysty chłop w bretońskiem ubraniu. Ten pilniej od innych śledził dziwne zachowanie się garstki, która opuściła wieżę, a na surowej jego twarzy malował się niepokój.
— Ostrożnie, generale — szepnę! naraz, chyląc się do wodza. — Oni coś kręcą.
Generał odpowiedział:
— Bądź spokojnyl!
Wtem uczuł się pochwyconym w pół i zanim miał czas zrozumieć, co się z nim dzieje, ujrzał się na jednej z poblizkich skał, zaś obok niego stał jego towarzysz.
— Co to-znaczy? — zapytał.
Straszliwy łoskot był mu odpowiedzią: pochyła wieżyca została wysadzoną w powietrze.
Piotr stary, on to bowiem odciągnął wodza, zwrócił się do niego:
— Wiedziałem, że to nastąpi — rzekł — wyszli z wieży, wyrwali płytę kamienną, zrobili otwór w ziemi, nasypali prochu i zapalili go. Zginęli dobrowolnie, aby nas zgubić, ale głowy węża nie ucięli, głowa jest, ciało wyrośnie nowe i pobijemy ich.
To mówiąc, rozśmiał się. Teraz młody wódz zrozumiał wszystko i spojrzał z wdzięcznością na tego, któremu był winien życie.
Kamienie, odłamy muru padały z hukiem straszliwym do okolą zburzonej wieżycy, kłęby pyłu unosiły się w powietrzu. Wśród republikanów powstał popłoch: jedni ugodzeni padali z jękiem, drudzy w ucieczce szukali ratunku. Szuanie tryumfowali.
— Niech żyje król! — brzmiały pełne radości głosy.
Lecz cóż to? Nagle, jakby z podziemi wyrósł, wśród spłoszonych republikanów stanął wódz, a obok niego ów chłop olbrzymi, który stronników króla swym wzrostem i siłą z daleka przerażał. Ucichło wołanie: „Niech żyje król“, a natomiast zabrzmiało: „Niech żyje rzeczpospolita“!
Walka, chwilowo przerwana, zawrzała na nowo. Republikanie z wodzem na czele wpadli na ciemny dziedziniec zamkowy, gdzie zatrzymali się, niepewni dalszej drogi. Wtedy generał kazał zapalić słomą kryty szałas, i przy tem sztucznem świetle ujrzano na szczycie jednej z baszt zamkowych kilka postaci, a między niemi kobietę w białej szacie.
— Niech żyje król! — zabrzmiało ze szczytu wieżycy.
— Sto liwrów temu, kto schwyci tę kobietę! — krzyknął wódz, wskazując na białą postać.
— Przyjdź sam po mnie — odparła szyderczo hrabina.
W tejże samej chwili, kamień rzucony z zadziwiającą siłą i zręcznością przeleciał ze świstem koło głowy generała.
— Do podziemi! — ryknął wódz, w wielkim gniewie.
Niebawem w podziemiach rozległy się okrzyki republikanów.
— Zapomniałam o jeńcu — rzekła hrabina do swoich — jeśli to on mnie zdradził, umrze z mej ręki.
I pośpieszyła do Jerzego.
— Jak się nazywasz? — zapytała.
On rzucił się ku niej, ale w tej samej chwili poczuł na ramieniu żelazny uścisk dłoni swego stróża, mrok zaś panujący w podziemiu nie dozwolił mu ujrzeć twarzy hrabiny.
— Jak się nazywasz? — powtórzyła pytanie tajemnicza kobieta, trzymając się w pewnem oddaleniu od niego.
Jerzy staczał straszną walkę ze sobą.
— Nie chcesz mówić, a więc giń! — krzyknęła i broń ku niemu skierowała.
W tej właśnie chwili w krypcie dał się słyszeć brzęk broni zwycięzców. Zadrżała ręka kobieca, kula przeszła koło głowy Jerzego. Hrabina rzuciła się wówczas ku jednej ze ścian kurytarza, tworzących pewne zagłębienie; ściana ta, jakby cudem usunęła się przed nią, i tajemnicza kobieta zniknęła w głębi kurytarza, zanim republikanie wpadli do niego.
— Gdzie ona? — krzyknął generał, spostrzegłszy Jerzego, poczem zbliżył się do niego — była tutaj napewno, widziałeś ją. Mów, gdzie się schroniła?..
— Nie widziałem — odparł Jerzy.
— Kłamiesz! — krzyknął generał — rozstrzelać go natychmiast.
Kilka luf już skierowało się ku piersi chłopca, gdy wtem poza nimi rozległ się potężny okrzyk:
— Stój!
W tej też chwili ukazała się olbrzymia postać Piotra, który pochwycił Jerzego i uniósł go z podziemia.