Orlica/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orlica |
Podtytuł | Powieść z życia górali wysokiego Atlasu |
Redaktor | Feliks Gadomski |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ras dopiero przed wieczorem zatrzymał się w głębokiej kotlinie górskiej. Zbiegały tu zewsząd zbocza głównego grzbietu Atlasu, od dołu porośnięte krzakami i drzewami, wyżej — wysoką i soczystą trawą, a jeszcze wyżej — połyskujące barwnemi skałami, uwieńczonemi turbanem ze skrzących się lodowców.
Ras spędził noc przy małem ognisku, rozpalonem między skałami. Słyszał nieraz, budząc się co chwila, jakieś głosy niewyraźne i chrapliwe.
— Muflony! — domyślił się Szleu. — Jutro zapoluję na nie...
Gdy tak myślał, czujnem uchem zaczął łowić jeszcze inne dalekie odgłosy.
Dolatywały one zrzadka, lecz stawały się coraz wyraźniejsze.
Było to głuche, ponure miauczenie, przerywane niby głośnemi westchnieniami.
Ras podniósł głowę i nadsłuchiwał czujnie, zrozumiał bowiem, że niebezpieczny sąsiad krąży dokoła jego kryjówki.
Miauczenie i coraz głośniejsze westchnienia zbliżały się szybko, lecz wkrótce umilkły. Wtedy Ras wyraźnie poczuł, że ktoś groźny i gotowy do napadu przygląda się mu, nie spuszczając z niego źrenic.
Szleu porwał za karabin, a potem cisnął do ognia kupkę suchej trawy i gałęzi. Ogień z trzaskiem i sykiem buchnął wyżej, a jego czerwone cienie pobiegły daleko i drgać poczęły na pogrążonych w ciemności skałach. Ras usłyszał wtedy miękki bieg zwierza, szmer toczących się z gór kamyków i — wkrótce zapanowała cisza.
— Czyżby pantera miała tu swe legowisko, a jam tu wlazł nieproszony, niby do zajazdu w sąsiedniej wiosce? — pomyślał człowiek, zawijając się w swój burnus i kładąc się przy ognisku.
Tak spędził swoją pierwszą noc włóczęgi Ras ben Hoggar, mieszkaniec kazby z Ued Tafdift i najlepszy strzelec z całej okolicy.
Przed świtem Ras zalał wodą ognisko i wyruszył na polowanie. Pamiętał kierunek, skąd dochodziły go głosy muflonów i skierował się w góry, idąc łożyskiem małego potoku, płynącego z pod śniegu, bielejącego na szczytach grzbietu. Minął pasmo lasów i krzaków i wyszedł na spadki, pokryte wysoką trawą i drobnemi krzaczkami kwitnących różaneczników. Góral szybko przecinał piękne łąki szmaragdowej trawy, z bukietami barwnych kwiatów i szemrzącymi strumykami, i ostrożnie się rozglądał. Nareszcie dojrzał stadko muflonów. Potężny, stary samiec o wspaniałych rogach, niby wykutych z ciemnego kamienia, stał na czatach, samki i młódź pasły się dokoła, spokojnie skubiąc trawę.
Ras zaczął się skradać, przypadając do ziemi i czołgając się od kamienia do kamienia, od łogu do łogu.
Muflon zwęszył jednak zbliżającego się myśliwego, a może jakiś kamyk, obsuwając się z pod kolan Rasa, zdradził jego obecność. Baran wydał krótki, trwożny ryk i po chwili całe stado pędziło już w szalonym biegu w góry, przesadzając wysokie zwały kamieni i szerokie szczeliny.
Ras ścigał muflony i znowu podszedł je. Udało mu się podkraść o jakie pięćdziesiąt kroków do najbliższych zwierząt. Wymierzył starannie i chciał już strzelić, gdy stado w największym popłochu zaczęło uciekać, mknąc wprost na Rasa.
Myśliwy strzelił, i jeden z młodych samców potoczył się na dół, porywając ze sobą większe kamienie i zsuwające się ławiny drobnych odłamków i piasku. Nagle pomiędzy skałami mignęło coś żółtą skórą w czarne plamy.
Była to pantera. Ras, nie namyślając się, śpieszył się z nabiciem swojej strzelby, aby być przygotowanym do możliwego ataku drapieżnika.
Pantera tymczasem znikła Rasowi z oczu. Rozglądał się, napróżno szukając jej dokoła. Myśliwy sądził, że drapieżnik uciekł, spostrzegłszy człowieka, poszedł więc w tę stronę, gdzie stoczył się na dno wąwozu postrzelony przez niego muflon; ślizgał się stromym spadkiem góry, skakał przez szczeliny, jak kozioł skalny, i zbiegał coraz niżej i niżej.
Nagle zatrzymał się, jak wryty, bo usłyszał tuż przed sobą głuche mruczenie, a w chwilę później ryk. Ras ledwie zdążył podnieść do ramienia karabin i strzelić, gdy pantera, zaczajona za odłamkiem szaro-żółtej skały, zrobiła szalony skok. Kula ugodziła bestję już w locie. Upadła i jęła potwornemi pazurami szarpać darninę, rozrzucając dokoła ziemię, trawę i drobne kamienie. Ras jednak nie zdążył jeszcze nanowo nabić swej strzelby, gdy pantera oprzytomniała, zebrała pod siebie łapy i, płaszcząc się na ziemi, przygotowała się do skoku. Szleu odrzucił nienabity karabin i porwał za swój krzywy nóż. W tej chwili pantera runęła na człowieka. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Zwinny Ras wymykał się panterze, rażąc ją nożem. Drapieżnik obficie broczył krwią, lecz ataku nie przerywał, usiłując wskoczyć na piersi lub na grzbiet myśliwemu.
Widząc, że pantera słabnie, Ras przyjął wreszcie atak; gdy łapy drapieżnika dotknęły jego ciała, schylił się i, wbiwszy krzywe ostrze „kumia“, wyprostował się, pociągając nóż do góry. Pantera z rozwalonym brzuchem i wypadającemi wnętrznościami, runęła, jak rażona piorunem, lecz zdążyła zadać ostatni cios wrogowi. Od tego ciosu wszystko zakołowało przed oczami Rasa, wszystko się pokryło czarną mgłą. Myśliwemu zapadła się pod nogami ziemia, i potoczył się na dół, nieprzytomny, zlany krwią.
Widocznie Allah gniewnym okiem spoglądał na Rasa, gdyż spotykał go zawód po zawodzie...
Słońce zakończyło swój obieg dzienny i znikło za górskimi szczytami na zachodzie, długie cienie zaczęły się ciągnąć przez łąki ku wąwozom i wylewać się do nich ciemnymi potokami, napełniając je mrokiem i wilgocią. Leżący na dnie głębokiego jaru Ras, dopiero wtedy po raz pierwszy dźwignął się z zalanej krwią trawy. Dźwignął się i znowu upadł na wznak, blady i wyczerpany. Wkrótce jednak uczynił nowy wysiłek, jęknął cicho i usiadł. Jął macać drżącemi dłońmi głowę, boki, nogi i pierś. Drgnął, ujrzawszy straszliwą ranę na piersi. Skóra i mięśnie były zerwane potężnem uderzeniem pazurów i wisiały, jak czerwone strzępy łachmanów, zupełnie podobne do przesiąkniętych krwią skrawków poszarpanego burnusa.
Rana piekła i dotkliwie bolała, przy najmniejszym ruchu powodując omdlenie. Silny Ras, walcząc ze słabością, czołgał się dnem wąwozu, szukając wody. Już nocna mgła pełzła z gór na dno wąwozów, przepaści i jarów, gdy ranny doczołgał się do potoku, wartko biegnącego śród kamieni. Ras, omdlewając z bólu i gorączki, obmył rany, zanurzył rozpaloną głowę do wody, napił się i znowu padł na wznak, ciężko oddychając.
Zemdlał, lecz omdlenie wkrótce przeszło w sen, niespokojny, gorączkowy sen. Gorączka zmieniła się w dreszcze, wstrząsając całem ciałem rannego. Straszne sny i widziadła dręczyły górala. Ras miotał się, krzyczał i jęczał. Coraz częściej widział przed sobą piękną, bladą twarz Czar Aziza. Schylała się nad nim i skarżyła się, że ktoś krzywdzi ją, nastaje na jej życie, prześladuje i gnębi. Widzenia te były tak żywe, że Ras zerwał się i pobiegł, krzycząc:
— Idę, idę, Aziza, obronię ciebię, zemszczę się!...
Próżno szukał dokoła siebie karabinu i noża.
Klął i szukał, aż nagle błysnęło mu wspomnienie o walce z panterą, gdy to odrzucił od siebie karabin, a swoją wierną „kumia“ zostawił w ciele zabitego zwierza.
— Czekaj Aziza, czekaj, piękna, umiłowana Czar! Obronię cię gołemi rękoma, zębami przegryzę gardziele tym, co krzywdzą ciebie, moją żonę!
Nic nie widząc i nic nie zeznając, biegł, padał, lecz znowu się podnosił i biegł dalej. Nareszcie potknął się o kamień i zaczął się staczać coraz niżej i niżej, uderzając się głową o kamienie i drapiąc sobie twarz i ręce o gałęzie krzaków.
Zemdlał...
Noc minęła, wyjrzało słońce i stało już wysoko, lecz Ras wciąż leżał nieruchomo, do trupa podobny, bielejąc w trawie poplamionym krwią burnusem.
Gdy słońce zaczęło przypiekać straszliwie, Ras poruszył się kilka razy i usiadł, podtrzymując rękoma pękającą z bólu głowę.
— Umrę... — jęknął — Umrę, i nigdy już nie nasycę oczu swoich pięknością Aziza! Nigdy nie wyjdę z tego wąwozu...
Ranny zaczął się oglądać i nie mógł zrozumieć, w jaki sposób dostał się tu na drogę, ponieważ nie pamiętał, że biegł dnem wąwozu, aż upadł i stoczył się z pochyłych spadków do podnóża gór, gdzie przechodziła droga, którą wożono zwykle drzewo i węgiel z Atlasu.
Podnieść się jednak Ras nie mógł; słaby był i przed oczami latały mu zielone i czerwone płatki.
Zaczął więc czołgać się na brzuchu i kolanach od strumyka, gdzie trochę oprzytomniał. Siły zwolna mu powracały.
— Odpocznę i ruszę do domu... Niech mnie sądzą i stracą, lecz muszę ujrzeć żonę i być pogrzebany, jak prawdziwy mumen...[1]
Nie miał jednak sił, aby się podnieść i iść, mógł tylko czołgać się, pełznąc, jęcząc i omdlewając z bólu i zmęczenia.
Pełznął więc w stronę szczytu Sahridż, od którego zaczynała się właściwa droga do jego wsi. Przeczołgawszy się około stu kroków, zemdlał z wyczerpania.
Obudził się od przyjemnego zimna i nagle ustającego bólu. Ujrzał nad sobą jakiegoś starszego człowieka w białym zawoju na głowie. Człowiek ten przemywał mu rany na głowie i piersi i przykładał jakieś ziółka, które wyjmował ze skórzanego woreczka, wiszącego na pasie. Obok stał osiołek z dwiema torbami, przerzuconemi mu przez grzbiet.
— Kim jesteś? — spytał Ras słabym głosem, usiłując podnieść głowę.
— Leż! — rzekł rozkazującym głosem starzec. — Jestem Abd er Ferhut, kahin i hakim.[2] Mieszkam tu w górach, jeździłem na poszukiwanie ziół magicznych i leczniczych i znalazłem ciebie omdlałego. Rany twoje są niebezpieczne, gdyż pazury namera[3] o tej porze roku są pełne jadu. Zawiozę cię do swego domu, gdzie musisz długo leżeć, aż się wyleczysz, inaczej — śmierć!
Stary czarownik napoił rannego zimną wodą źródlaną, owiązał mu szmatami, oderwanemi od burnusa rany, i z wielkim trudem wsadziwszy go na osiołka, ruszył z Rasem w drogę.
Osiołek zszedł niebawem z drogi i zaczął się wspinać spadkami gór.
— Gdzie mieszkasz, Sidi?[4] — zapytał Ras.
— W grocie szakali — odpowiedział starzec. — Francuzi ścigają lekarzy berberyjskich, a wielcy Kaidowie dopomagają im w tem. Muszę się kryć, mieszkać na odludziu, lecz wierni znają siłę leków moich i znajdują moją kryjówkę.
— Słyszałem o tobie nieraz, Sidi Abd-er-Ferhut, — szepnął Ras słabym głosem. — Jesteś dobroczyńcą ludzi cierpiących i moim teraz, jakżeż ci się odwdzięczę?
Stary hakim zamyślił się. Milczał długo, aż rzekł:
— Opowiedz mi, co ci się przydarzyło?
Ras opowiedział o zajściach ostatnich dni, a więc o nieszczęśliwym napadzie na karawanę, o śmierci towarzyszy, o grożącej mu zemście wielkiego kaida Glaui, o porzuconej żonie i o wypadku na polowaniu.
— Zabiłeś, młodzieńcze, panterę! — wykrzyknął stary. — Możesz mi się odrazu odwdzięczyć za pomoc i leki. Czy jesteś dość przytomny i silny, aby przypomnieć sobie miejsce, gdzie leży zabity przez ciebie zwierz?
— Jeżeli znajdziesz czerwone skały Dżurf, wskażę ci to miejsce, Sidi, — odparł Ras.
— Czy czujesz w sobie dość siły, aby dojechać tam? — pytał niespokojnie hakim.
— Myślę, że tak! Czuje się silniejszym teraz i ból mi nie dolega — rzekł ranny.
— No, to jedziemy, bo gdy drugie słońce zajrzy zabitej panterze w oczy, straci ona siłę magiczną — objaśnił starzec. — Musimy się spieszyć.
Ras dopomógł czarownikowi wyszukać zabitego zwierza. Starzec był uszczęśliwiony i odrazu wziął się do roboty. Wydłubał panterze oczy, wyrwał jej niektóre kły i pazury, wyciął serce i worek żółciowy i wkońcu zdarł z grzbietu duży kawał skóry.
— Co będziesz, Sidi, robił z tem wszystkiem? — pytał ździwiony Ras.
Abd-er-Ferhut usiadł przy nim i, starannie zawijając w szmaty swoje skarby, objaśnił:
— Potrzebne mi to było oddawna na talizmany, na najbardziej potężne „herz“[5] przeciwko ranom i śmierci od kul i noża, na podniecenie odwagi, a żółć — na lekarstwo dla synów sułtana. Żaden z hakimów i kahinów w Mahrebie[6] nie posiada takiego skarbu, jaki trafił dziś w moje ręce! Niech Allah wynagrodzi ciebie, synu!
— To ja musiałbym wyrzec te słowa przed tobą, Sidi! — odparł Ras, całując, podług zwyczaju, starca w rękę i w połę jego burnusa.
Późno w nocy dowiózł stary czarownik rannego do swej jaskini. Zanim weszli do wnętrza, hakim wyjął ze skrytki w skałach butelkę z olejem, nalał z niej do małej lampki kilka kropel, zapalił knot, a później oderwał od burnusu Rasa pasemko, przesiąknięte krwią.
— Gdy wejdziemy do groty, gdzie, jak wiesz, zawsze mają swą siedzibę dżinny[7], postaw na ziemi lampkę i spal na niej ofiarę z własnej krwi, mówiąc dziewięć razy te słowa; „Demrat-i-afrit, Mudib, El-Ahmer, Borkan.[8] To powinno przebłagać duchów, będą one miłosierne dla ciebie, synu!
Ras uczynił tak, jak radził starzec, i wkrótce leżał już na miękkiem posłaniu w zimnej jaskini, gdzie cicho dzwonił strumyk, wytryskujący z piersi górskiej, i potrzaskiwał ogień, rozpalony przez czarownika, gotującego strawę.
Ras spędził dwa tygodnie w kryjówce Abd-er-Ferhuta, czając się w głębi jaskini, gdy do lekarza przychodzili chorzy i potrzebujący jego rady nietylko górale Szleu, Suss i Draa, lecz nawet Berberowie z północy, z ziemi Dukkala, Cziadma i Ben-Ahmer. Wkrótce ranny mógł już chodzić, więc pomagał swemu dobroczyńcy w poszukiwaniu i zbiorach drogocennych i magicznych roślin, używanych w lekach, talizmanach i amuletach, a więc henna, harmel, udn-ed-far, takandin, kerbiuna, aloes, korzeni dzikiego szafranu, kory drzewa adrar i setek innych traw, ziół, drzew i owoców; łapał w sidła czubate dudki i sowy, polował na hieny i szakale, bo z mózgu, żółci, oczu i serca tych ptaków i zwierząt Abd-er-Ferhut sporządzał czarowne, tajemnicze nufra, hedżab, herz, dżeduel i inne talizmany, których nazwy góral nie mógł zapamiętać.
Tymczasem tęsknota za żoną nie opuszczała go. Ciągle widział ją przed sobą, trwożył się jej losem, rwał się duszą i ciałem do swej „orlicy“, szeptał bezdźwięcznemi ustami tysiączne słowa miłosne a pieszczotliwe; po nocach rozmawiał z nią, miotał się, budził się, myśląc, iż przyszła do niego, a później, ściskając zęby, łkał i syczał z bólu i rozpaczy.
— Daj mi, Sidi, amulet, aby zabić tęsknotę za Czar Aziza — wołał w rozpaczy, całując po rękach starca.
Ten smutnie kiwał głową i odpowiadał:
— Tęsknota za kobietą jest siostrą miłości, synu mój! Wielka miłość — to dar Allaha. Jakżeż mogę odbierać ci dar Allaha? Mogę dać ci amulet, który odda miłość twoją w ręce złego ducha, a ten zabije tę miłość na zawsze, bezpowrotnie. Chcesz-li tego?
— O nie, dobry Sidi, o nie! — wołał góral. — Wolę jeszcze gorszą mękę, lecz bez miłości do Aziza — umrę! Umrę, Sidi!
Ras głową bił o ziemię, twarz sobie do krwi drapał i krzyczał z tęsknoty.
Pewnego poranku podszedł do czarownika i rzekł:
— Niech Allah ma cię Sidi, w swojej opiece! Allah el Muhaimin, Allah en Nur, Allah el Hadi, Allah el Abad[9], niech będzie błogosławiony Allah we wszystkich swych dziewięćdziesięciu dziewięciu imionach i niech On wynagrodzi ciebie za mnie — niegodnego niewolnika swego, swego sługę i wyznawcę! Muszę już iść, bo w bezczynności nie uporam się z myślami i tęsknotą moją... Będę coś przemyśliwał, coś robił, aby prędzej czas biegł i aby rychlej przyszła godzina, gdy będę mógł założyć nowe gniazdo, rozpalić swoje ognisko i ujrzeć przy nim Czar Aziza. Niech Allah Akbar ma cię w swej opiece, dobry starcze!
Ucałował ręce czarownikowi, do kolan mu padł i poszedł, odprowadzony smutnem wejrzeniem dużych czarnych oczu Abd er Ferhuta. Milczał stary czarownik, nie mógł słowa pociechy znaleźć w swej głowie i sercu, gdyż rozumiał, że Allah rzucił odchodzącemu taki dar, który przygniata go do ziemi i łatwo zamienić się może w przekleństwo, karę i zagładę.
— Za duża jest ta miłość dla serca Rasa ben Hoggara! — myślał stary czarownik. — Ciężki kawał złota, włożony do małego wora, rozrywa go i toczy się z góry, a inni ludzie podnoszą złoto, rozerwany zaś worek wyrzucony zostaje, jak łachman, nikomu nie potrzebny... Biedny, nieszczęśliwy Ras ben Hoggar! Dokąd poprowadzi cię twój los nieubłagany?
Starzec opuścił głowę stroskaną i zapatrzył się w ogień, gdzie żarzyły się szkarłatne i złote węgle i powoli znikały bez śladu, zlewając się z szarą, martwą warstwą popiołu...