Orlica/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Orlica |
Podtytuł | Powieść z życia górali wysokiego Atlasu |
Redaktor | Feliks Gadomski |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ras, pozostawiwszy schronisko czarownika, szedł wąwozami górskimi, unikając dróg i ścieżek w obawie przed spotkaniem z ludźmi. Szedł i myślał, co ma ze sobą zrobić teraz, gdy pozostał znowu sam na świecie. W górach albo zginie, albo dostanie się w ręce spahisów kaida. Postanowił więc przedostać się do Marrakeszu, stolicy południa, gdzie wśród dwustu tysięcy mieszkańców utonie w morzu ludzkiem, zmieni imię i wygląd i zniknie bez śladu.
Szedł więc górami na przełaj, kierując się na Sahridż i dalej na Amizmis, skąd miał przekradać się na równinę setkami dróg, zatłoczonych karawanami, pątnikami, włóczęgami i meskinami[1] — dróg, prowadzących do Marrakeszu.
Idąc o głodzie, żywiąc się korzeniami, orzechami, oliwkami i wodą, spotkał przy źródłach rzeki Suss, na wysokich szczytach Atlasu dziwnego człowieka. Był to wysoki, chudy, jak tyka, Berber z pod Meknesu,[2] stary wyga, gaduła i kawalarz, lecz zwinny, jak wąż i jak wąż chytry i złośliwy w powiedzeniach i w błyskach małych, zezowatych oczu. Nosił długą, rzadką, kozią brodę, której kosmyki zawiązywał w supełki. W oka mgnieniu zadał kilka niespodziewanych pytań prostodusznemu góralowi i już wiedział o nim całą prawdę.
Gdy zmieszany Ras, czując, że się zdradził, nie wiedział, co ma robić — pozostawać, uciekać, czy poprostu wpakować tej tyce nóż pod piąte żebro, ten zaśmiał się i rzekł:
— Wiem, o czem myślisz w tej chwili, młody byku! Ani uciekniesz odemnie, ani zabijesz mnie, lecz pozostaniesz, bo żadna podkowa lepiej nie przypadała memu koniowi, niż my obaj — do siebie!
Zaśmiał się głośno i prawił dalej:
— Wyobraź sobie, że nazywam się Soff! Poprostu Soff i to bez żadnego „ben“, „el“ lub „er“, tylko — Soff! Nikt mi nie może zabronić nazywać się Soffem, — cha — cha! A teraz znowu wyobraź sobie, młody byku, czy ośle, jeżeli wolisz tego bydlaka, że ktoś ci powie: „Soff przelał tyle krwi w swem życiu, ile nie przelano w całem Marrakeszu przez pięć lat; albo, że Soffa ściga krwawa zemsta w Mahrebie, Algerji, Tunisie, Trypolitanji i w Saharze.“ Wyobrażasz sobie? No, to dobrze! Więc słuchaj, gdy ktoś tak powie przy tobie, odpowiedz mu: „Znałem Soffa, ale on gwiżdże sobie na krew i na zemstę!“ Rozumiesz choć odrobinę z tego, co chciałem powiedzieć, ty, pusty rogu bawoli?
Ras zmarszczył się i odparł spokojnie:
— Może masz rację, że dobrze nam będzie razem. Więc ani odejdę, ani pchnę ciebie nożem, lecz przysięgam na Allaha i Mahomeda, Proroka jego, że jeżeli jeszcze raz usta twoje wypowiedzą słowa: „młody byku, młody ośle, pusty rogu bawoli,“ lub coś innego, równie przyjaznego, — tyle z ciebie kurzu wytrzepię, że się chyba przełamiesz, tyko ogrodowa! Czy zrozumiałeś, ty, Soff, bez „ben,“ „el“ i „er?“ Zrozumiałeś? To cieszy mnie. A więc ty jesteś Soff, ja nazywałem się do tej chwili Ras, a teraz jestem Abd, też bez „ben“ i innych dodatków.
Soff śmiał się na całe gardło, aż echo odzywało się w górach, i wołał:
— Zuch z ciebie, przyjacielu! Podobasz mi się! Lecz Abd to nie idzie!
— Dlaczego? — spytał góral.
— Bo Abd to znaczy niewolnik. Czyim jesteś niewolnikiem? Chyba moim?
— Niech ludzie myślą, że jestem twoim niewolnikiem! — zgodził się Ras.
— Na korzyść to wypadnie i mnie i tobie, Abd! — rzekł Soff.
— In cza Allah! — zakończył tę rozmowę góral.
Nowi przyjaciele ucałowali się w policzki dwukrotnie, jak to stary zwyczaj nakazuje.
Soff zaczął opowiadać o sobie.
Był zaklinaczem wężów i włóczył się po całem Marokku, Algerji, Tunisji, zaglądając nawet do Trypolitanji włoskiej i do Egiptu.
— Przybyłem tu po węże, — mówił. — Po nowe węże, bo moje zupełnie się zestarzały i osłabły. Nie chciały ani jeść, ani złościć się, ani gryźć. Leżały, jak kije lub kawały liny. Sprzedałem je za dobre pieniądze jakiemuś fuszerowi z Rabatu i oto jestem tu i łapię sobie węże, mam już dwa, muszę mieć jeszcze trzy lub cztery. Im więcej ich będę miał, tem poważniej i straszliwiej będę wyglądał, tem bardziej teraz, gdy będę miał swego niewolnika. Nauczę ciebie swojej sztuki, gdyż może ci się to nieraz w życiu przydać, młody by... kochany przyjacielu.
— Doskonale, że się poprawiłeś, Soff, — zaśmiał się góral, — i to, że nauczysz mnie swego fachu.
Tego wieczoru stary wyga rozpoczął naukę.
Po wieczerzy, siedząc przy ognisku, wystrząsnął z worka dwa węże. Ujrzawszy je, Ras skoczył na równe nogi i odbiegł od ogniska.
— Przecież to jadowita „bham!“[3] — krzyknął przerażony.
— Tak! to „bham“ — odparł spokojnie Soff.
Mówiąc to, zaklinacz wyciągnął dłoń nad wężem. Ten podniósł swoją płaską głowę z szeroką paszczą i bacznie śledził za ruchami człowieka. Soff tymczasem ruszał palcami i trzymał drżącą rękę nad głową wipery. Wszystkie ruchy dłoni były powolne i miarowe, a ręka coraz bardziej się zniżała, aż zaklinacz szybkim ruchem dotknął głowy węża i, przycisnąwszy ją do ziemi, drugą ręką zaczął gładzić płaza od szyi aż do końca ogona. Gładził lekko i bardzo powolnie, aż wąż zaczął zżymać się i drżeć, przymknął oczy i raz po raz oblizywał się błyskawicznymi ruchami długiego i cienkiego języka.
— Lubią one to! — szepnął Soff. — Zaraz uśnie...
Istotnie po chwili wąż leżał nieruchomo, nie dając znaków życia. Soff wziął go do rąk, przybliżył do swej twarzy straszliwą, jadowitą paszczę węża, owinął nim swój zawój, rzucał go kilka razy na ziemię, niby grubą kiszką gumową, i znowu brał do rąk.
— Śmiały z ciebie człowiek! — zawołał zdumiony Ras.
— Nie tyle śmiały, ile mądry! — poprawił go Soff. — Trzeba znać obyczaje wężów. Głodny lub pół-syty nie da się w ręce, napadnie, ugryzie i zabije. Na wolności wąż jest zawsze głodny i rzeczą najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą jest jego schwytanie. Gdy się to już udało, wtedy reszta stanowi już zabawkę. Schwytanego węża pakuje się do wora, gdzie wpuszczam przedtem kilka żab, myszy lub małych ptaszków. Głodny gad rzuca się na zdobycz i najada się straszliwie, poczem jest zupełnie bezsilny i obezwładniony. Od tej chwili węża stale się trzyma w stanie zupełnego nasycenia, a nawet przesycenia. Można wtedy z nim robić, co się komu spodoba. Lubi wtedy, gdy go głaszczą po grzbiecie, bo to pomaga trawieniu i zmusza pożywienie, połknięte z kośćmi, włosami i piórami, posuwać się do żołądka i dalej — do kiszek. Sprawia to wężowi taką przyjemność, że błogo zasypia. Nieraz widziałem w pustyni i w górach, gdzie się gnieżdżą gady, że węże same, ledwo się czołgając, szukały gałęzi krzaków lub kamieni, aby się ocierać o nie. Wyciągnięta dłoń i ruszające się palce przypominają im właśnie gałęzie i dlatego z błogością patrzą na nie i podnoszą się, aby się o nie otrzeć. W tem cała sztuka! Trzeba tylko rozumieć węże!
Tak zakończył swe opowiadanie Soff.
— Czyżby „bham“ nigdy nie rzucały się na zaklinaczy? — spytał zdziwiony góral.
— Zdarza się to, lecz my staramy się chronić przed jadem wężów — odparł Soff. — Doświadczysz tego na sobie wkrótce, musimy tylko złapać jeszcze kilka gadów, a wtedy pojedziemy do kubby naszego patrona Mohammeda ben Snussen el Dżilali i tam uczynię z ciebie najprawdziwszego zaklinacza!
Nazajutrz od rana nowi przyjaciele szperali śród kamieni i gęstych krzaków, płosząc węże. Obaj byli uzbrojeni w długie tyki z widełkami na końcu.
Góral spotkał kilka wężów i, przycisnąwszy je widełkami do ziemi wołał na Soffa. Ten przychodził i, obejrzawszy żmije, wyrokował:
— Puść je na wolność, Abd, jest to nieszkodliwy wąż, groźny chyba tylko dla myszy.
Lecz zdobycz nareszcie wpadła w ręce górala. Spostrzegł śród kamieni długiego, prawie czarnego węża, szybko uciekającego. Gdy człowiek dogonił go, gad podniósł się i w tej chwili zaczęła mu nabrzmiewać szyja, aż się zmieniła w okrągłą tarczę, czy krótki płaszcz, zarzucony na kark. Góral, nie namyślając się długo, zręcznie przycisnął węża do ziemi swemi widełkami, i począł krzyczeć:
— Soff! Soff! Chodź prędzej! Złapałem coś dużego i, zdaje się, porządnego. Prędzej, prędzej, bo się wyrywa!
Zaklinacz przybiegł i, ujrzawszy węża, błysnął radośnie oczami, w których jednak Ras dojrzał trwogę.
— Trzymaj go mocno, — szepnął — trzymaj, bo inaczej zginiesz! Jest to najstraszliwszy ze wszystkich wężów kraju — to naja. Jad jej niesie śmierć prędszą, niż od kuli, przeszywającej serce. Trzymaj ja zaraz powrócę!
Zaklinacz szybko się oddalił w stronę obozu. Gdy powrócił, miał ze sobą sporą, skórzaną sakwę, dobrze czemś wypchaną. Zapuścił do niej rękę i wyrzucił na ziemię kilka szczurów i myszy. Żyły, lecz pozostawały nieruchome, ponieważ były mocno skrępowane cienkimi drutami lub końskiem włosiem. Soff wybrał największego szczura i dwie myszy, oswobodził je z pęt, a gdy poruszyły się żywiej, przycisnął im grzbiety długim, do rogu podobnym paznogciem wielkiego palca. Zwierzątka z przełamanemi grzbietami bezradnie wiły się na ziemi.
— Puszczaj węża i uciekaj całym pędem! — wykrzyknął zaklinacz, odbiegając na stronę.
Góral spełnił rozkaz i zatrzymał się o jakie dwadzieścia kroków dalej.
Zwolniona naja natychmiast podniosła się, rozdęła szyję i zaczęła się oglądać wściekłemi źrenicami. Odrazu dojrzała ruszające się zwierzątka. Wparła w nie swe nieruchome, przenikliwe źrenice, zamarła, wyprężona, podobna do rzeźby ze spiżu lub czarnego agatu i raz po raz wysuwać zaczęła cienki, długi język, ostry na końcu, jak żądło jadowitej muchy.
Po chwili uniosła się jeszcze wyżej i w oka mgnieniu z szybkością błyskawicy rzuciła się na szczura, zatopiła w jego ciele straszliwe kły, pełne zabójczej trucizny, jednocześnie obejmując ofiarę czarnymi zwojami silnego ciała, które się prężyło i drgało w namiętnym skurczu wszystkich mięśni. Szczur już się nie ruszał, więc naja wypuściła go, i — rozpoczęło się ohydne widowisko połykania ofiary z kośćmi i włosem. Wąż rozdziawił paszczę i wciągnął w nią szczura, z trudem łykając i wypuszczając całe potoki śliny. Ciało węża skręcało się w konwulsjach, drgało, a ogon kurczowo czepiał się kamieni lub z rozmachem uderzał o ziemię. Nareszcie robota była skończona. Widać było, że szczur utkwił w gardle, a naja wciąż łykała, usiłując skrótami mięśni przesunąć go dalej. Po szczurze przyszła kolei na myszy. Powtórzyła się ta sama straszliwa i odrażająca scena. Ostatnia mysz już nie mogła się zmieścić w gardle naji i do połowy bezwładnie zwisała jej z paszczy.
— Teraz wąż — nasz! — zawołał radośnie Soff, podchodząc do nieruchomej żmiji. Bez żadnej obawy wziął ją do rąk i, położywszy sobie na kolanach, zaczął ją gładzić po grzbiecie i brzuchu. Wąż wyciągnął się, lecz wkrótce drgawki jęły biec wzdłuż ciała, dowodząc, że mięśnie znowu pracować zaczęły, przesuwając przełknięte pożywienie dalej i dalej. Powoli znikała zwisająca z paszczy mysz, a Naja stawała się coraz bardziej bezwładna i nieruchoma, aż usnęła. Wtedy Soff rozwarł jej paszczę i z mięsistych fałdów dziąseł ukazały się straszliwe, zagięte ku tyłowi ostre kły.
— Wypuściła wszystek jad — zauważył zaklinacz — nie jest teraz groźniejsza od żaby. Dopiero za dwie godziny w torebkach, położonych tuż przy podnożu kłów, tworzyć się zacznie białawy płyn trujący, którym naja zabija swoje ofiary. Starzy zaklinacze wyrywali wężom te torebki, lecz pokaleczone węże żyły później krótko, bo nic nie jadły. Teraz robimy inaczej, pozostawiamy im ich jad, lecz trzymamy gady w przesycie, aby były bezwładne i nie miały potrzeby używać swych kłów do napadu. Szybko się od tego odzwyczajają i rzadko, bardzo rzadko ujarzmiony wąż ugryzie człowieka, bo już po paru tygodniach nawet przy zabijaniu szczurów nie posiłkuje się zębami, dusi je tylko i łyka.
Mówiąc to, Soff wrzucił węża do długiego, wąskiego koszyka, obwiązanego płótnem. Połów tego dnia był udany, przyjaciele znaleźli bowiem i schwytali jeszcze trzy wipery i kilka długich czarnych żmij, zupełnie do naji podobnych, lecz nie jadowitych i powolnych w ruchach.
Spędziwszy noc przy ognisku, o świcie naładowali swoje koszyki na konia i ruszyli w drogę. Dopiero przed wieczorem ujrzeli na szczycie góry ruiny białego budynku z okrągłą kopułą na szczycie.
— La Illah Illa Allah u Mahomed Rasssul Allah, Allah Akbar[4] — zawołał Soff.
Ras z nabożeństwem powtórzył słowa tradycyjnej modlitwy muzułmańskiej i spojrzał pytająco na towarzysza.
— Jesteśmy u celu naszej podróży — rzekł Soff. — Mamy przed sobą grobowiec Sidi Mohammeda ben Snussen el Dżilali, patrona zaklinaczy wężów i przewodników karawan. Tu spędzimy kilka dni, abyś mógł posiąść wszystkie tajemnice naszego zawodu i przygotować się do niego należycie.
Soff sumiennie uczył swego towarzysza wszystkich sztuk zaklinaczy wężów. Nie były one zbyt zawiłe i wymagały tylko pewnej zręczności i wymowy. Ras prędko się nauczył, jak potrzeba odwracać uwagę widzów od tego, co robi zaklinacz, który bez przerwy mówi do otaczającego go kołem tłumu. Przejął od Soffa jego pełne ognia modlitwy do Allaha i do patrona zaklinaczy Mohammeda el Dżilali, formuły niezrozumiałych, tajemniczych zaklęć, nerwowe, porywcze ruchy, podniecające wykrzykniki i zagadkowe mruczenie nieznanych słów.
Soff pokazał mu, jak się należy obchodzić z wężami, które mają ugryźć zaklinacza na oczach widzów. Soff brał wipery, rozdzierał im jak najszerzej paszcze, a gdy ukazywały się kły, wtedy kapała z nich jadowita ciecz.
— Widzisz, Abd, — mówił stary zaklinacz — wąż nie ma teraz w sobie ani krzty trucizny, a więc jest zupełnie bezpieczny. Może teraz ugryźć nowonarodzone dziecko bez żadnej przeszkody. Właśnie w takim jałowym stanie powinien ten gad ugryźć zaklinacza. Lecz wąż jest opchany, nie ma ani złości w sobie, ani chęci do napadu. Jest przejedzony, ospały i prawie bezwładny. Więc sam zmuszony jestem „gryźć się“ jego kłami. Uderzam paszczą w swoją głowę, a że mam na niej gęstą, dobrą czuprynę, wycieram o nią z zębów płazu resztki trucizny, o ile ona jeszcze pozostała na nich lub w paszczy wipery, a teraz trę się czołem o kły. Mogłyby mnie zadrasnąć, gdyby nie były zagięte wtył, a więc nieznacznie dotykam ręką czoła i widzisz? jak spływa z niego struga krwi.
Ras krzyknął przerażony, widząc krew, którą Soff zręcznie rozmazał po całej twarzy.
Zaklinacz śmiał się bezczelnie i objaśniał dalej:
— Rozdusiłem na czole woreczek z pęcherza, napełniony czerwoną farbą, przyjacielu! miotając się i krzycząc, rozmazuję ją po twarzy. Co? Wyglądam przerażająco? A teraz drgawki i wymioty... Tego się nauczysz później na praktyce... Na końcu modlitwa do Allaha i naszego patrona, po której mokrą szmatą ścieram z twarzy krew i pokazuję, że rany, których wcale nie było, zabliźniły się bez śladu... Rozumiesz?
— Rozumiem! — śmiał się Ras. — Pamiętam, że zawsze z przerażeniem spoglądałem na zaklinaczy wężów i prosiłem Allaha, aby im nic złego się nie stało. A to tymczasem zwykła sztuka!..
— Za którą, mój bracie, głupi tłum, zawsze łakomy widowiska i niebezpieczeństwa dla swego bliźniego, wrzuca do koszyka zaklinacza pieniądze... To już lepiej, nieprawdaż?
Góral śmiał się serdecznie i zaczął powtarzać pokazaną mu sztukę, a że był to człowiek wesoły i dowcipny, tak zabawnie gadał, że nawet nawykły do podobnych widowisk Soff nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Dobre pieniądze będziesz zarabiał, przyjacielu Abd! — wołał, radośnie zacierając ręce. — Gadasz nie gorzej od błaznów, śmieszących gapiów na Dżema el Fna.[5] To się opłaca! Ja tego nie umiem, wolę nabierać widzów na strach i ponure miny, przerażając tłum.
— Poco nałowiliśmy tyle nieszkodliwych czarnych wężów? — zapytał Ras.
— Na sprzedaż! — odpowiedział Soff. — Kupują je chętnie Francuzi, gdyż te węże wyłapują myszy w domach, ale najdrożej za nie płacą zaklinacze wężów, o ile należą do sekty Ajsaua.
— Ach! — przerwał mu góral, — to ci dziwacy, co żebrzą po drogach i zjadają pająki, szarańcze, żaby i inne nieczyste twory?
— Takł tak! — odparł zaklinacz. — Otóż oni, o ile trudnią się naszym zawodem, po domniemanem ugryzieniu przez węża zamiast modlitwy i zaklęć używają innego sposobu „zniszczenia jadu“. Biorą te niewinne żmije, przegryzają im szyje, obdzierają ze skóry i zjadają ich mięso, paląc resztę na węglach, jako ofiarę demonom, zamieszkującym w trujących żmijach. Ajsaua drogo, bo po pięć franków płacą za każdego nieszkodliwego węża.
Gdy Ras posiadał już wszystkie tajemnice zaklinania węży, Soff przystąpił do najtrudniejszej i najbardziej przykrej części zawodu. Musiał zrobić swego towarzysza odpornym na jadowite ugryzienie, na wypadek, gdyby był zaatakowany przez wiperę lub naja, czy to podczas schwytania dzikiego gadu, czy podczas przedstawienia na placu, na oczach gawiedzi ulicznej.
Zaklinacz zrobił na ramieniu Rasa małe nacięcie i, utoczywszy z kłów węża trochę jadowitej cieczy, rozpuścił ją w wodzie, zmusiwszy towarzysza, aby ją zmieszał z własną śliną. Tak przyrządzonym płynem zalał rękę. W kilka minut później Ras dostał zawrotu głowy, krew mu napłynęła do czoła, oczu i ust, drgawki wstrząsały całem ciałem, z nabrzmiałych warg i języka płynęła piana, w piersiach rzęziło. Trwało to przez kilka minut, poczem całe ciało zlało się obfitym potem, i Ras czuł wielkie osłabienie; w kwadrans później wszelkie oznaki zatrucia minęły jednak bez śladu. Dwa razy dziennie góral przechodził tę kurację, a Soff powoli zwiększał dawki trucizny.
— Jest to starodawny sposób, wynaleziony przez jakiegoś króla nubijskiego, — opowiadał zaklinacz. — Ten król obawiał się zamachu na siebie i zwolna się przyzwyczajał do trucizny wszelkiego rodzaju. Nikt go nie mógł struć, nawet jad naji prawie nie działał na niego. Zapisał ten sposób ze słów starców znakomity hakim arabski Awicenna, a my zaklinacze stosujemy się do rad tego lekarza.
Tak spędzał czas góral w gąszczu krzaków, otaczających kubbę[6] Mohammeda ben Snussen el Dżilali, patrona zaklinaczy wężów, ponieważ on to podobno wynalazł w lekarskiej i magicznej książce „Rahm“ receptę sławnego lekarza Awicenny. Lecz i przewodnicy karawan, dążących przez pustynię, też chętnie zbaczali z drogi, aby przy samotnej kubbie modły zanieść do Allaha i zaszyć do szkaplerza, wiszącego na piersi, szczyptę ziemi z grobowca Mohammeda el Dżilali, gdyż to chronić miało ludzi i wielbłądy od napadu jadowitych „bham“ i straszliwych, śmierć niosących „naja“.
Pewnego poranku Soff nalepił kilka cienkich błonek aloesu na policzki Rasa, zmieniając do niepoznania jego twarz, gdyż zeszpeciły ją sztuczne czarne blizny.
— Nawet twoja Czar Aziza nie poznałaby ciebie, przyjacielu, — zaśmiał się Soff, przyglądając się bacznie zmienionym rysom towarzysza. — Teraz możesz iść do Marrakeszu bezpiecznie!
Nazajutrz o wschodzie słońca wyruszyli w drogę i już przed wieczorem weszli na nagą płaszczyznę, rozciągającą się pomiędzy Atlasem, a rzeką Tensift, gdzie u podnóża gór Gheliz czerniła się oaza Marrakeszu ze strzelającą do nieba wzorzystą kolumną meczetu Kutubia, połyskującego na słońcu barwną emalją swych ścian.