Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wspomniałem, że prawie wszyscy przechodzili przez podobne koleje. Ale w Stanach Zjednoczonych jest przysłowie, że kto do nich przyjedzie, ten pierwszego roku łaje je, w drugim zaczyna je poznawać, w trzecim kochać. Prawdę tego przysłowia stwierdziłem poniekąd na sobie samym, o Polakach zaś, zamieszkałych już oddawna w Stanach, powiem tylko tyle: emigrantowi, żyjącemu we Francji lub Szwajcarji, można co się chce powiedzieć na Francję, lub Szwajcarję, ale byłoby niebezpiecznem wobec amerykańskiego osiadłego Polaka mówić źle lub pogardliwie o Stanach Zjednoczonych. Nie przestaje on kochać swojej starej ojczyzny, ale po Polsce kocha najwięcej Stany Zjednoczone. Niema w tem nic dziwnego. Polak we Francji pozostanie zawsze emigrantem, ta zaś szeroka ziemia uzna go odrazu za swego. Nowo przybyły przychodzi do sędziego stanowego, oświadczając mu, iż pragnie zostać obywatelem Unji. Odpowiedź krótka i zawsze jednakowa: All right! Sędzia czyta oświadczenie, na mocy którego nowo przybyły zrzeka się dawnego poddaństwa i przywilejów szlacheckich, jeśli takowe posiada — i wszystko skończone. Od tej pory jest się pod opieką gwiaździstego sztandaru, jest się u siebie; nie w obcym, ale w swoim kraju. Po pięciu latach ma się prawo głosowania, zostania deputowanym, senatorem, ministrem, słowem, posiada się wszystko, co posiada zupełny obywatel Stanów. Wprawdzie ten, kto się nie urodził na amerykańskiej ziemi, nie może zostać prezydentem Unji, wierzajcie mi jednak, że nasz zwyczajny sobie Maciej lub Bartłomiej mało ma do tego pretensji.
Zresztą korzysta ze wszystkich praw. Inne ziemie dają tylko przytułek — ta ziemia uznaje za syna i daje prawa. To odwrotna strona medalu, na którego pierwszej odmalowałem nędzę wychodźców. Kto raz tę nędzę przebył, kto po nadludzkich usiłowaniach zdołał się wydostać z przeludnionych miast portowych na farmy lub miasta Dalszego Zachodu, temu już dola łatwiejsza. Wielu z nowo przybyłych osiada po miastach, zwłaszcza takich, które dopiero rosną, gdzie zatem budzące się potrzeby ludzkie i powstający z nich przemysł wymaga mnóstwa rąk. Czynią to zwłaszcza ci, którzy w domu już należeli do klasy wyrobniczej.
Ponieważ w stanie wspomnianego rozrostu, zatem i potrzeby rąk, znajdowały się aż do ostatnich czasów szczególniej, miasta, leżące nad splotem Wielkich Jezior: Superior, Michigan, Huron, Erie i Ontario, tam przeto głównie grupują się polscy robotnicy. Pełno też ich w Buffalo, Detroit, Chicago i Milwaukee. Głównem ogniskiem polskiem jest Chicago, położone w państwie Illinois, nad olbrzymiem jeziorem Michigan. W mieście tem, liczącem blisko pół miljona mieszkańców, ma się znajdować około dwadzieścia tysięcy naszych rodaków. Sądząc z przestrzeni miasta, jaką zajmują, a jaką Niemcy tamtejsi zowią szyderczo: Polakey, cyfra ta wydaje się przesadzoną. Najwięcej Polaków osiadło, nabywszy nieruchome własności, przy ulicy Milwaukee Avenue. Gdy w czasie mej podroży, przybywszy o świcie do Chicago, udałem się do tej części miasta, chwilami wydawało mi się, że jestem w Polsce. Poranne słońce, wstając z wód Michiganu, rozświecało nazwiska i napisy polskie na sklepach. Tylko niezmierna, niewidzialna w Europie ilość drutów telegraficznych, pouczepianych do słupów lub narożników, a nakoniec widok nieprzejrzanego jeziora, psuły złudzenie. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej. Domy i okna poczynały się otwierać i złudzenie znów wróciło, bo pierwsze słowa, jakie usłyszałem, były wymówione po polsku. Po kilku minutach dalszej drogi ujrzałem kościół św. Stanisława Kostki, wzniesiony na rogu Noble-Street i Brodley. Około ósmej rano zaroiły się tłumy dzieci, podążając do szkoły, położonej przy kościele, a utrzymywanej przez księży. Dziwne wrażenie robił na mnie ich szczebiot, na którym, mimo iż dzieci uczą się w polskiej szkole, nieprzeparty wpływ angielszczyzny odbijał się już wyraźnie.
Gdy dzieci nikły we drzwiach szkoły, poszedłem dalej, zobaczyć drugi kościół, między Milwaukee Avenue a Division Street. Jest to jednak tylko jakoby filja poprzedniego, który coraz wzrastającej liczbie Polaków nie mógł wystarczyć. Na nieszczęście nową budowę wkrótce zabrano za długi.
W przeciwnej stronie miasta, południowo-zachodniej, osiadła także dość znaczna liczba Polaków. Spójnią dla wszystkich są stowarzyszenia polskie, których celem jest dawanie pomocy nowo przybyłym, obrona swych członków przed obcemi wpływami i podtrzymanie ducha narodowego. Jest tych stowarzyszeń dziewięć, ale siedm z nich nosi charakter czysto kościelny. Świeckie noszą nazwy: Gmina Polska i Towarzystwo Kościuszki. Na nieszczęście wszystkie, razem wzięte, nie idą często zgodnie, w czem pisma tamtejsze polskie: Gazeta Polska Katolicka i Gazeta Polska Chicagowska, dają im pierwszy przykład, a co w czasie wyborów szkodzi kandydaturom polskim i osłabia wpływ, jaki Polacy w państwie Illinois ze względu na swą liczbę miećby mogli.
Drugiem ogniskiem, w którem skupiła się licznie ludność polska, jest Milwaukee w państwie Wisconsin, nad brzegiem jeziora Michigan. Liczba Polaków, tu zamieszkałych, ma dorównywać tejże w Chicago, wogóle zaś Polacy tamtejsi, jako dawniej osiedli, lepiej się mają od zamieszkałych w innych miasteczkach. Istnieją tu dwie szkoły: wyższa i elementarna. Stowarzyszenia wszystkie noszą charakter kościelny.
W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, kolonja wśród ogromnych lasów, ledwie cokolwiek przetrzebionych. Ziemia, zajęta przez tę kolonję, nabyta była bardzo tanio, lub zajęta na prawach osadniczych. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać pod względem handlowo-przemysłowym i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły nagle w górę, skutkiem czego dawni osiedleńcy znaleźli się w posiadaniu dość znacznych majątków. Ludność chłopska zostaje tu pod zarządem duchownego, który zarazem jest dyrektorem szkoły, liczącej 90 słuchaczów. Northeim stanowi jedną parafję z sąsiednią osadą Manitowoc, w którym istnieje kolegjum polskie, podtrzymywane przez rząd Wisconsinu.
W New Yorku ma się znajdować około 8 tysięcy Polaków. Mieli oni tu swój organ, Kurjer Nowo-Yorski, który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdem ze znakomitszych miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków, połączonych to w towarzystwo świeckie, jeśli członkowie stanowią przeważnie t. z. inteligencję, lub kościelno-parafjalne, jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie podobnych wielkich miast, każdemu znanych z geografji, uważam za zbyteczne, pozwolę sobie natomiast wymienić wszystkie takie, w których istnieją zupełnie uorganizowane osady i w których ludność polska w stosunku do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Te ostatnie są następujące: Detroit (Mich.), Pittsburg (Pa.), Kalumet (Mich.), Lemont (Illin.), Lykens (Pa.), St. Paul (Min.), Shamokin (Pa.), Berca (Oh.), Polonia (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.), Stevenspoint (Wisc.), Teresa (Wisc.), Nortporth (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown (Wisc.), Greenbay (Wisc.), Kraków (Mo.), Radom (Ill.), La Salle (Illion.), Dunkirk (N. Y.), Dellano (Min.), Farribonnd (Min.), Winona (Min.), Shenahdoah (Pa.), Nauticoce (Pa.), Toledo (Oh.), Cleveland (Oh.), Cedar Rapids (Mich.), Bay-City (Mich.), Jeffersonville (Indjana pod księdzem Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Ind.), Panna Marja (Tek.), San Antonio (Teksas), Cottage Hill (Tek.), Mulberry (Tek.), Bluff (Tek.), Bandera (Tek.), Platonia (Tek.), Plantersville (Tek.), a nakoniec dwie jeszcze, świeżo założone: Waren Hoino w Arkanzas i Nowy Poznań w Nebrasce.
W niektórych z tych miast i miasteczek żyją Polacy we wspólnej organizacji z Czechami (Lemont Ill.), w innych nawet z Irlandczykami (Calomet, Mich.). Czysto polskie osady są Radom w Illinois, Kraków w Missouri, Polonia w Wisconsin i Panna Marja w Teksas. Są to większe lub mniejsze miasteczka rolnicze, mające po kilkaset rodzin, szkoły, kościoły i własny samorząd, na podobieństwo wszelkich innych gmin amerykańskich. Charakter ich wogóle jest do tego stopnia polski, że prawie w niczem nie różnią się od leżących w Polsce. Trafiają się tam nawet i Żydzi, lubo nie w takiej ilości jak u nas, albowiem bardziej ich nęcą wielkie rynki handlowe. Żydzi polscy, których w Ameryce spotkałem, byli to wogóle ludzie dostatni. We wszystkich większych miastach jest ich mnóstwo, wogóle zaś dochodzą do majątków. Amerykanie, dawno już osiedli, nazywają greenhornami (nowicjuszami) świeżo przybyłych i zwykle wyzyskują ich na każdym kroku, tymczasem nasz polski Żyd, dzięki wrodzonemu sprytowi do interesów i rzutkości, przybywszy do New Yorku np. w niedzielę, w poniedziałek zaczyna zaraz handelek, a we wtorek zdarza mu się wyprowadzić już w pole najbardziej szczwanego Amerykanina, jeżeli tenże chciał go oszukać. Trafia tu kosa na kamień, stąd też nazwa Polish Jew (polski Żyd) budzi w spekulantach amerykańskich dość uzasadnioną obawę. Żydom naszym z powodu ich sprytu, znajomości języka niemieckiego i ruchliwości handlowej wcale nieźle się dzieje w Stanach Zjednoczonych i wcale nie przechodzą przez takie cierpienia, jak np. chłopi. W nowo odkrytych kopalniach, gdzie ludność awanturnicza szybko poczyna się gromadzić, gdzie panuje jeszcze nóż, rewolwer lub straszliwe prawo lynch, gdzie kupiec amerykański niechętnie się udaje z obawy niebezpieczeństwa dla towaru i życia, pierwsze sklepy otwierają zwykle Żydzi nasi. Grzecznością, dobrem słowem, a przedewszystkiem kredytem ujmują oni sobie zwykle najgroźniejszych awanturników, lub regulatorów[1], a zjednawszy raz dla siebie ich rewolwery, handlują już pod ich opieką bezpiecznie. Zyski zato w takich miejscowościach, gdzie górnik zamiast pieniądzmi płaci na oko proszkiem złotym, są ogromne. Widziałem istniejące w tych warunkach sklepy naszych Żydów w Dedwood (Wyoming), w Darwin (Kalifornja), Virginia City (Newada). Właściciele ich w ciągu kilku może lat staną się miljonerami. Wogóle, gdy rozważę położenie ludności żydowskiej w Stanach Zjednoczonych, dochodzę do wniosku, że o ile emigracja chłopska jest i dla kraju i dla samychże chłopów niebezpieczna, o tyle wychodztwo Żydów jest rzeczą dla nich korzystną. W naszych miasteczkach istnieją setki rodzin żydowskich, nie mających z czego żyć i trudniących się tylko szkodliwem, nieprodukcyjnem pośrednictwem, tam zaś, gdzie z gołemi rękami, byle z obrotną głową, można dojść do majątku, gdzie wiele gałęzi handlowych nie zdołano jeszcze rozwinąć, otworzyłoby się dla nich szerokie pole dobrobytu i zysków.
Nie mogę jednak zatrzymywać się nad tym przedmiotem dłużej i wracam do osad polskich. Wspomniałem, że Radom, Panna Marja i t. p. nie są miasteczkami ściśle handlowemi. Mieszkańcy ich zajmują się przeważnie hodowlą bydła i uprawą roli. W Illinois, Wisconsin Indjanie sadzą kartofle i sieją pszenicę, jak w Polsce, w gorącym Teksasie kukurydzę lub nawet bawełnę. Stan ich, daleki od dostatków i wogóle dość mierny, zaspokaja jednak ich potrzeby, a dochody wystarczają na wznoszenie kościołów, zakładanie szkół i opędzanie wydatków gminnych. Dawniejsi osiedleńcy, jeśli są ludźmi rządnymi, żyją nawet we względnym dobrobycie. Najłatwiej do pewnej zamożności dochodzą ludzie żonaci, a zwłaszcza mający dużo dzieci, albowiem w Stanach Zjednoczonych, gdzie praca drogo kosztuje, dzieci, byle trochę podrosły, są prawdziwem dobrodziejstwem dla osadnika. W miastach znaczną część ludności polskiej stanowią robotnicy, żyjący z zarobku dziennego po fabrykach. Są oni znacznie ubożsi od robotników amerykańskich, niemieckich, angielskich lub szkockich. Jednakże, gdy interesa w całych Stanach idą dobrze, żyją oni lepiej, niż żyli w Polsce, a oszczędniejsi dochodzą nawet do spokojnego kawałka chleba. W wielu pomieszkaniach tamtejszych polskich robotników widziałem podłogi, pokryte całkowicie, wedle zwyczaju amerykańskiego, dywanami; w tak zwanym „parlorze“, czyli bawialni, nie brakło krzeseł na biegunach, na obiad zaś podawano befsztyk i porter, albo mięsne puddingi. Zastrzegam jednak zawsze, że piszę o tych tylko, którzy mieli dość zdrowia i hartu duszy, by przetrzymać nędzę początkową. Z drugiej strony i ci nawet, szczęśliwi, w chwilach zastoju handlowego lub bankructw fabrycznych tracą robotę i wpadają w bardzo trudne położenie. Sprowadza to częstokroć nowe wychodztwa w okolice, w których bussiness idzie lepiej, albo przenoszenie się ludności miejskiej na osady rolnicze. Za czasu mej bytności powstały w ten sposób dwie nowe kolonje polskie: Nowy Poznań w Nebrasce i Waren-Hoino w Arkanzas. Temu ostatniemu jednak, założonemu w złych warunkach, nie przepowiadano długiej przyszłości.
Z tego, com dotąd powiedział, widzimy, że Polacy żyją rozproszeni w całych Stanach, od oceanu Atlantyckiego do Spokojnego i od zatoki Meksykańskiej aż po rzekę św. Wawrzyńca, czyli na przestrzeniach tak rozległych, jak cała Europa. Spójnię dla wszystkich stanowią stowarzyszenia, znoszące się wzajemnie, pisma perjodyczne, których niedawno wychodziło cztery, obecnie zaś trzy[2] wychodzi w Chicago — i wydawnictwa, puszczane w świat przez księgarnie polskie, założone w Chicago, Milwaukee i Detroit. Główną jednak siłą, podtrzymującą jaką taką jedność moralną, jest kościół i przewodniczący polscy księża. Kościół grupuje wokół siebie przewodniczących robotników lub chłopów i wytwarza coraz nowe parafje; ksiądz żeni, chrzci, grzebie, a przedewszystkiem uczy. Duchownemu nietylko przynosi to dochody, ale daje mu wpływ polityczny, on bowiem rozporządza głosami swoich owieczek. Taki stan rzeczy może się komuś nie podobać, co mu jednak nie przeszkadza istnieć. Być może nawet, że przewaga wpływu czysto kościelnego sprowadza pewną wyłączność i zacieśnienie granic polsko-amerykańskiej gminy, usuwa bowiem np. protestantów, których wielu znajduje się między Ślązakami lub Mazurami pruskimi. Z drugiej strony jednak należy wyznać, że ogół ludności skupia, wytwarza z niego społeczne jednostki, nie daje mu rozpraszać się i ginąć marnie między obcemi żywiołami, a nakoniec staje się wyłączną opieką dla takich nowo przybyłych, których losy skreśliłem na początku niniejszego szkicu.





  1. Tak nazywają wykonawców prawa „lynch“.
  2. „Gazeta Polska Katolicka“ pod redaktorem Barzyńskim, „Gazeta Polska Chicagowska“ pod Dyniewiczem i „Orzeł Polski“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.