Pisma zapomniane i niewydane/Wrażenia z podróży/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia z podróży |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór Pism |
Indeks stron |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
...Aleksandrów przejechaliśmy bez żadnej trudności co do paszportu. Była już noc, którą poczęści przespaliśmy i rozbudziliśmy się dopiero przed świtaniem, kiedy Toruń i Bydgoszcz daleko już zostały za nami. Jechaliśmy dalej krajem równym, płaskim, jednostajnym, bardzo starannie uprawnym, ale widocznie słabo urodzajnym. Wkrótce jednostajność widoków poczęła nas nużyć. Te wioski, wiecznie też same, o białych domach czarno kratowanych, z czerwonemi dachówkami, te pola, pocięte w jednostajne szachownice, — wszystko to, zwłaszcza zmęczonemu nocą i drogą podróżnikowi, wydaje się dziwnie nudne. O godzinie ósmej świst lokomotywy oznajmił nam Berlin. Miasto nie podobało mi się niesłychanie. Przejeżdżałem przez nie z foksalu kistrzyńskiego na magdeburski: ponure, martwe jakieś i pomimo wspaniałości dziwnie pozbawione wdzięku i smaku, tak jak i ludzie, je zamieszkujący. Nie zatrzymywaliśmy się tu, bo nie było czasu — i po półgodzinnym spoczynku ruszyliśmy dalej. Droga takaż sama — płaszczyzna — też same wioski i pola. Nudno! ach! jak nudno! Dopiero od Magdeburga droga poczęła się ożywiać — grunt faluje się coraz bardziej; wzgórza piętrzą się wyżej — gdzie niegdzie na górze sterczą ruiny jakiegoś burgu; słowem — piękniej i weselej. Od Krajensen droga staje się śliczna...
...Co za bogaty kraj! Kominów fabrycznych lasy całe — wzgórza pokryte dębowemi lasami — tu i owdzie zwierciadło wód, wszędy piękność, zamożność, wesołość i swoboda. Nakoniec, dotarłszy do Elberfeld, podróżny widzi przed sobą prawdziwą panoramę, która znika mu z oczu razem z zachodzącem słońcem.
Do Kolonji przybyliśmy nocą i stanęli z tej strony Renu, na przedmieściu Deutz. Tu nocowaliśmy i spędziliśmy jeszcze dzień aż do ósmej. Zwiedziliśmy wszystko: katedrę, ogród zoologiczny, akwarjum i botanikę. Cudne miasto! W chwili, gdy to piszę, ciemno już — i za kwadrans ruszam. Noc już. Ren szumi przed oknami, a z drugiej strony wieże miasta rozpływają się we mgle.
Szeregi świateł odbijają się w wodzie. Od czasu do czasu zaszumi statek parowy i dolecą śpiewy lub muzyka. Ale powoli wszystko zapada w ciszę — trochę senną, a bardzo romantyczną. Czuję się swobodny, szczęśliwy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W tej chwili stoi nade mną portjer z rachunkiem i oznajmia, że czas jechać na centralny banhof.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
∗
∗ ∗ |
Piątek, dn. 21 sierpnia.
Jeszcze onegdaj przybyłem rankiem do Ostendy, ale umyślnie trochę zwlokłem pisanie listu, raz dla zebrania większej liczby wrażeń, a po wtóre dla zaprowadzenia między niemi większego ładu.
Wyjechałem z Kolonji we wtorek wieczór. Dopiero na dworcu kolei dowiedzieliśmy się z moim towarzyszem, że wypada nam się rozłączyć nie w Verviers, jak myśleliśmy początkowo, ale natychmiast. Całą noc byłem w drodze i po największej części spałem, a spałem tem wygodniej, żem jechał pierwszą klasą, bo z Kolonji inna nie idzie. W ten sposób przespałem Akwizgran i obudziłem się dopiero na granicy Belgji w Verviers, gdzie jest rewizja rzeczy. Tu dopiero pierwszy raz od czasu wyjazdu ze Skierniewic, a raczej z Polski, usłyszałem język francuski. Wydostałem się więc już z Niemiec! Ucieszyło mnie to tak, jakbym się dostał między swoich. Przez jakiś czas nie spałem, ale wyglądałem oknem, chcąc choć cokolwiek dojrzeć, jak wygląda kraj, do którego wjechałem.
Noc była pochmurna i ciemna; drobny deszczyk mżył od czasu mego wyjazdu z Kolonji i przejmował wilgocią odzież i włosy. Wogóle niewiele mogłem dojrzeć, a miasto i wsie uciekały po obu stronach drogi prawie niedostrzeżone. Co chwila tylko na ciemnem i chmurnem tle nocy rysowały się buchające dymem i skrami kominy fabryczne, których tu taka mnogość, jak u nas sosen w borach — i wielkie piece hut czy giserni, dzień i noc rozpalone do białości. Piece te, zwłaszcza w nocy, przedstawiają wspaniały widok. Krwawe blaski płomieni, huk młotów, zgrzyt żelaza i łoskot wszelkiego rodzaju machin parowych, sylwetki ludzkie, czerwono oświetlone, kręcące się z jakimś gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony — słupy iskier, kłęby dymu, szczególniejszy jakiś zapach węgla i saletry, który przejmuje w tych okolicach całą atmosferę, wszystko to ma w sobie coś chaotycznego, dzikiego, ale i wspaniałego zarazem. Mimowoli przychodzą na myśl majestatyczne, choć pełne zgrozy, obrazy piekła Danta. — Ale oto po chwili wszystko się zmienia: ciemno, ponuro, duszno jakoś — oto pociąg przebiega tunel między Pepinster i Nessouvaux. Tunelów takich — i większych i mniejszych — pełno tu przez całą drogę, a czasem nawet przechodzą przez tak małe wyniosłości, że trudno sobie zdać sprawę, dlaczego je budowano.
Z Verviers po dwóch godzinach przybyłem do Liège, ale ciemność nie pozwoliła mi dojrzeć miasta; zresztą i pociąg, w którym jechałem, nie zatrzymywał się nigdzie długo. — Byłem bardzo zmęczony i wkrótce sen mnie zmorzył na nowo; rozbudziłem się jednak jeszcze przed świtem, na godzinę drogi przed Brukselą. Była to chwila pierwszego brzasku. Lampy w wagonie pobladły już cokolwiek; spojrzałem po twarzach moich towarzyszów; spali wszyscy w najrozmaitszych pozycjach, prócz jakiegoś Anglika, który najspokojniej spoglądał na mnie, a raczej na mój łokieć, przez binokle. Nie rozumiałem z początku, co mógł ciekawego upatrzyć w moim łokciu, — wkrótce jednak przekonałem się, że łokieć ów spoczywał na jego filcowym kapeluszu, który w czasie snu spadł mu z głowy. Przeprosiłem go najmocniej, na co Anglik oświadczył, że nic nie szkodzi i że nie chciał mnie budzić dla takiej bagateli. — Przykro mi było, bo bagatela ta była tak pognieciona, że, gdy ją włożył na głowę, wyglądał (jak to u nas mówią) — jak nieboskie stworzenie. Ale z tego powodu zawiązała się między nami pogawędka. Bóg jeden wie, jak mogliśmy się zrozumieć, bo Anglik umiał ze trzy słowa po niemiecku, ze trzy po francusku, a zresztą tylko po angielsku. Utworzyliśmy więc piękną mieszaninę wszystkich języków na świecie z dodatkiem migów, któremi ratowaliśmy się w razie potrzeby. — W ostateczności wpadłem jeszcze na łacinę — Anglik nie umie — prócz kilku słów — i po łacinie. — Zresztą, choć sili się na francuski, to tak wymownie, że nie rozumiem ani słowa. Zacząłem się śmiać, a on także.
Tymczasem przybyliśmy do Brukseli. Była godzina piąta rano (według warszawskiego południka czwarta), dzień bielał już na dobre i wszystkie przedmioty można było widzieć niewyraźnie. — W Brukseli następuje zmiana pociągów i ze dwie godziny odpoczynku, a że pociąg zatrzymuje się prawie w środku miasta, Anglik więc zaproponował mi, żebyśmy poszli je zwiedzić. Na ulicach pusto było jeszcze zupełnie, miasto spało; tu i owdzie tylko turkotały wozy, przeznaczone do wywożenia śmieci z ulic, a zaprzężone w ogromne finlandzkie konie. — Miasto schludne, wesołe, w niektórych nawet miejscach, mianowicie na placu Leopolda, piękne, — ale zresztą nie przedstawiające nic szczególnego i bez przedmieść o połowę przynajmniej od Warszawy mniejsze. — Najpiękniejszą rzeczą jest park, położony w samym środku, a pełen ogromnych drzew nieznanego mi gatunku. Pałac królewski zato niewiele piękniejszy, niż u nas dom Kronenberga. Jest tu podobno wspaniały ogród zoologiczny, ale nie był jeszcze otwarty, a zresztą leży daleko za miastem. Z tem wszystkiem ten powierzchowny przegląd Brukseli tyle nam zajął czasu, że tylko co nie spóźniliśmy się na pociąg.
Wyjechaliśmy koło siódmej. Przez drogę przyglądałem się okolicy. Bogato wszędzie, ludno wszędzie, znać, że kwitnie przemysł i handel, znać dostatek. — Kraj cały wygląda literalnie jak najstaranniej uprawny ogród. Jak okiem dojrzeć, rozciąga się bujna płaszczyzna, a na niej tysiące wiosek, miast, miasteczek, fabryk i pieców hutniczych. — Między szeregami drzew i całemi lasami chmielników żółcieją tu i owdzie niewielkie łany zboża — poczęści pszenicy, jęczmienia, owsa. — Z tem wszystkiem ziemia nietylko nie żyźniejsza, niż u nas, ale nawet mniej żyzna. Znać prawdę powiedział Klonowicz:
Że Polska cała na żyznym zagonie
Usiadła, jakby u Boga na łonie.
Czyli, inaczej mówiąc: takiej błogosławionej ziemi, jak nasza, niema prawie nigdzie i gdyby tylko pracy przyłożyć, gdyby skrzętności więcej i wytrwania — zmienilibyśmy nasze pola na bujniejsze jeszcze ogrody.
Ogólny widok kraju nie różni się wielce od stron naszych. Równina i równina, pofalowana lekko, jak np. u nas koło Rawy — ot i wszystko. Kanały dosyć częste, ale wogóle wód niewiele. Krajobraz mniej nawet piękny od naszego, bo mniej naturalny i zakopcony wiecznie dymem. Klimat zato o wiele łagodniejszy, to jest niemasz tu ani takich upałów w lecie, ani mrozów w zimie. Jest to klimat morski, słońce świeci, pogoda; zdaje się, powinien być upał, a tymczasem łagodne, można rzec, niewypowiedzianie słodkie tchnienie wiatru łagodzi znojne gorąco, odświeża powietrze i napełnia piersi prawdziwą rozkoszą. — Taki jest ogólny widok Belgji, widziany przez okna wagonu.
O dziewiątej byłem już w Ostendzie. Pytam portjera o list do mnie, w którym Naimski miał mi dać adres mieszkania — niema! Co tu robić? Niema innej rady, jak jechać do hotelu. Jakoż i tak zrobiłem, stanąłem niedaleko morza, Hôtel St. Denis, rue de la Chapelle. Dano mi pokoik na drugiem piętrze, mający bez przesady dwa kroki wzdłuż i dwa wszerz. Umyłem się, bo przyjechałem tak zakopcony, jak kominiarz, przebrałem i dalej do morza!
Już niedaleko grobli, która widok na morze zasłania, słychać poważny i majestatyczny szum bałwanów. Serce zabiło mi żywiej, bo z wagonu nie można dojrzeć morza, miałem je więc ujrzeć pierwszy raz w życiu. Wbiegłem co prędzej po schodach na dygę i... Nie zgadzam się... żeby to było rozczarowanie, którego się doznaje na widok tych obszarów wód — nie! Jest to wrażenie innego rodzaju. Morze względem człowieka jest nieskończonością i, jak każda nieskończoność, uciska umysł ludzki. Jest to coś, z czego narazie nie można sobie zdać sprawy, okiem nie ogarniesz — uchem nie uchwycisz — rozumem nie pojmiesz. Człowiek poprostu gubi się w morzu. Przedmioty, nas otaczające, mają pewną wielkość, — morze przechodzi nasze pojęcia wielkości; inne przedmioty mają kształt — morze nie ma kształtu, inne przedmioty mają barwę — morze nie ma barwy, inne mają granice — morze nie ma granic — słowem, morze, — jakkolwiek jest czemś materjalnem, wymyka się zarówno zmysłom, jak i umysłowi. Stąd pierwsze wrażenie jest jakby nieprzyjemne i przygniatające. Człowiek przymyka oczy i czuje się nicością. Powoli dopiero przyzwyczaja się do tego widoku i uczy się w nim orjentować. Dziś już i ja przyzwyczaiłem się, ale pierwszego dnia przeszedłem całą tę falę wrażeń, o których wspomniałem. Teraz widzę morze takiem, jakiem jest objektywnie, t. j. nieskończoną, wiecznie rozkołysaną i wiecznie szumiącą płaszczyzną zielonawego, to żółtawego, to błękitnego, to wreszcie nieokreślonego koloru. Płaszczyzna ta ucieka wdal przed okiem i zdaje się podnosić i formować jakby ogromne płaskowzgórze. Choćby ktoś stanął na najwyższym nawet brzegu, dal morza zdaje się zawsze być wyżej. Tak przedstawia się morze.
Na dydze wieje ciągle silny wiatr, którego nie czuć w głębi kraju. Wieje albo z morza albo z lądu. Powierzchnia wód nigdy nie bywa gładką — stawy nasze, rzeki i jeziora, tak czasem się uciszą i wygładzą, że zdają się spać. Wówczas to powierzchnia ich przedstawia się, jak zwierciadło, lub jak szyba szklanna, w której przegląda się całe niebo, a w nocy księżyc i gwiazdy. Morze przeciwnie: w dnie burzliwe ryczy, huczy, jak grzmot i wyje, ale w najcichszą nawet pogodę zawsze bałwani się, zawsze pieni groźnie i mruczy, rozbijając się z wściekłością o brzegi. Piękny jest widok morza od strony portu. Tu i owdzie woddali bielą się żagle, czasem widać słup dymu, wznoszący się ku niebu — to statek parowy płynie z Douvru i za chwilę będzie już w porcie — coraz bliżej i bliżej; już można rozeznać komin i banderę; kołysze się na falach, czasem wspina się na szczyt bałwanu, tak, że widać go niemal w całości, to znów pogrąży się w bróździe między falami, że tylko komin i maszty sterczą nad wodą. Zeszedłem z dygi na płaskie piasczyste wybrzeże. Była to chwila odpływu. Tak cofają się, zostawiając po sobie na piasku porosty, muszle, obrzydliwe kraby, obrzydliwsze jeszcze pająki i najobrzydliwsze ze wszystkiego galaretniki barwy zielonawej, niewiele różniącej się od wody. — Mnóstwo dzieci biega z rydelkami po mokrym jeszcze piasku, amatorowie wyszukują małych czarnych muszelek, zwanych moules i wyjadają ze środka ślimaki, jeszcze ociekające wodą morską. Fale ustępują coraz dalej, a w miarę jak odkrywają coraz więcej dna, zaraz dzieci biorą je w posiadanie. Zdala widać w morzu wózki, a przed wózkami od strony morza mnóstwo kąpiących się kobiet, mężczyzn i dzieci w pstrych kostjumach. Kiedy bałwan przychodzi, nakrywa wszystkich jakby ogromną białą zasłoną i po chwili dopiero głowy na nowo pokazują się nad wodą. Na dydze mnóstwo spacerujących; tu wznosi się wspaniały kursal; pełno Anglików, Francuzów, Niemców, Amerykanów, Polaków, Moskali, Włochów i wszelkiego rodzaju obcokrajowców spaceruje tam i napowrót lub siedzi między szklannemi ścianami kursalu, spoglądając na morze przez perspektywy, lub bawiąc się różnojęzyczną rozmową.
Patrzyłbym był na to wszystko Bóg wie jak długo, gdyby nie to, że trzeba było wracać do miasta i szukać sobie mieszkania, bo w hotelu drogo kosztuje. Wróciłem więc i przy wejściu na rue de Flandre spotkałem znajomego, niejakiego p. Mateckiego z Warszawy, który bawił tu już od dni dziesięciu i znał miasto lepiej ode mnie. Z pomocą tegoż p. Mateckiego znalazłem mieszkanie, jak na tutejsze ceny bardzo niedrogie, bo za dwa franki na dobę, na Rue de Flandre Nr. 3. Jest to jeden pokoik, dość spory, ładnie umeblowany i idealnie czysty. Moja gospodyni, dość tłusta i dość przystojna Flamandka, nazywająca się poetycznie Espérance, zarazem usługuje mi, czyszcząc rzeczy, obuwie i t. p. Ktoby to u nas uwierzył, że córka właścicielki kamienicy, średnio wykształcona, ubierająca się tak, jak wszystkie panie na świecie, nie wstydzi się usługiwać. Ha! co kraj to obyczaj! U nas inaczej! inaczej! inaczej! — W hotelu, w którym się zatrzymałem chwilowo (St. Denis), zdarli mię bez miłosierdzia, ale teraz, gdy się już urządziłem, poznaję, że drożyzna, jakkolwiek znaczna, nie jest jeszcze tak wielka, jak mówią. Wydatki moje dzienne, oprócz opłaty za kursal i za kąpiele, oprócz kostjumu i płóciennych trzewików, są następujące: mieszkanie 2 franki, śniadanie 1 fr., obiad 3 fr. 50 centimów, kolacja 50 centimów, służbie 20 centimów; razem 7 fr. i 20 centimów, co na nasze pieniądze wynosi 14 złotych, zatem tyle prawie, ile wydaję w Warszawie. Kursal, kąpiele, kostjum i inne nieodzowne przy kąpielach sprawunki kosztowały mnie drogo, bo około 70 franków.
Pierwsze dnie rozglądałem się na wszystkie strony. Odbyłem już podróż morską, trwającą dwie godziny na — jachcie spacerowym Leopold II. Czas był spokojny, a chociaż statek kołysał się silnie, kilka tylko osób wypłaciło zwykłą daninę Neptunowi. Co do mnie, nie czułem nic i prawdopodobnie nicbym nie czuł, choćbyśmy jechali i dalej, bo niewszystkie osoby doznają choroby morskiej. Pochlebiam sobie, że należę do tych szczęśliwych wyjątków. Po dwugodzinnej podróży Ostenda poczyna roztapiać się we mgle i niknąć z oczu. Zupełnie jednak, zwłaszcza dla dobrych oczu, nie ginie. Taka podróż jest to niewypowiedziana rozkosz i chętnie pojechałbym do Douvru, gbybym tylko znalazł dobre polskie towarzystwo. — Do Douvru jedzie się tylko kilka godzin — a kosztuje tam i napowrót koło 12 franków, czyli 24 złotych na nasze pieniądze. Z tem wszystkiem nie wiem jeszcze, czy pojadę.
Drugiego dnia pobytu przetrząsłem port, pozabierałem znajomości z majtkami i z rybakami, którzy wyjeżdżają na połów na orkach na kilka dni. Orki są to głębokie i szerokie, a prawie okrągłe statki z obszernem dnem, mogącem objąć masy ryb. Widziałem mnóstwo najrozmaitszych gatunków ryb w porcie. — Niektóre, zwłaszcza np. płaszczki i raje, mają prawdziwie potworne kształty — wszystkie zaś, zwłaszcza większe gatunki, mają formy mniej złożone — mniej symetryczne i mniej wyraźne, niż nasze ryby. — Ugotowane są doskonałe, ale za życia pachną bardzo nieprzyjemnie. — Muszę też, wyjeżdżając, kupić sobie jakie pudełko i przywieźć napokaz... kilka krabów, które przedtem umyślnie każę wysuszyć na słońcu. Szkoda tylko, że przy brzegach niema wielkich, a na pełnem morzu nie łapią ich, bo do jedzenia niedobre. — Wogóle ryby morskie, tak jak i wszystkie żyjątka, są dosyć obrzydliwe, tak, że wiele osób nie może znieść ich widoku. W porcie łapałem ryby na wielkie podrywki, których jest tu kilkadziesiąt — i ułowiłem kilka wcale znacznej wielkości, najwięcej jednak krabów, które wrzucają napowrót do wody. Z rybakami umówiłem się, że pojadę z nimi na połów — i prawdopodobnie zrobię to, bo jestem ciekawy, w jaki sposób tu łapią wielkie ryby na pełnem morzu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
∗
∗ ∗ |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ostenda nie jest wprawdzie tak droga, jak myślałem i jak mi mówiono, ale zawsze wydaje się sporo. — Miałem początkowo zamiar wpaść do Paryża, obecnie, w miarę jak się obliczam, odkładam ten projekt ad feliciora tempora!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
...Ja nie jestem wielkim panem i nie mogę jeździć po całej Europie wedle fantazji. Przykro, bardzo przykro! ale cóż robić? Żałuję, że i tu przyjechałem. Kołobrzeg byłby sprawił też same skutki, co Ostenda, która, jak dotąd, nie sprawiła żadnych.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z tem wszystkiem nie nudzę się, tem bardziej, że mam tu już dobrych znajomych. Bawią tu państwo Naimscy (dwóch braci i żona jednego z braci), z którymi głównie trzymam kompanję, jadam, spaceruję i t. d. Jeden z tych panów jest obywatelem wiejskim, drugi adwokatem w Warszawie; pani Naimska zaś, żona adwokata, jest to osoba bardzo jeszcze młoda, bardzo miła i pewno najpiękniejsza kobieta ze wszystkich w Ostendzie. — Jest tu także mnóstwo pięknych Angielek: kto ma jeszcze serce wolne, ten tu dla kapitałów uczucia może znaleźć taką hipotekę, jaka mu się podoba. — Francuzki nie podobają mi się — Polki, prócz pani Naimskiej, tak brzydkie, że mogłyby iść na wystawę... Bawi tu obecnie król, stąd drożyzna większa; ma przyjechać Bazaine etc. Gości jeszcze mnóstwo. — Co do mnie, wyruszę stąd za 14 dni — i najprawdopodobniej pojadę wprost do Warszawy. Szkoda jeszcze raz, że nie jestem lordem, którego wprawdzie nie udawałem, ale którym chciałbym być teraz więcej, niż kiedykolwiek...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
∗
∗ ∗ |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
...Bawię obecnie w Paryżu — a bawię już przez dni cztery. Droga z Ostendy niewiele więcej mnie kosztowała, niż do Aleksandrowa ze Skierniewic, jechałem bowiem trzecią klasą. — Tu, w Paryżu, wszystko wydaje mi się po Ostendzie tak tanio, że nie mogę wyjść z podziwienia. Mieszkania nie płacę wcale, stoję bowiem u Zglińskiego...; obiad kosztuje mnie franka i dziesięć centimów, słowem, dziennie nie wydaję nigdy trzech franków, licząc w to i omnibusy.
Paryż, przepychem, ogromem, szaloną wesołością, oryginalnym charakterem i ciekawościami przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Widziałem już mnóstwo rzeczy, a mnóstwo pozostaje mi obejrzeć. — Cały dzień biegam, zwiedzam, oglądam, przypatruję się i staram się każdy szczegół zanotować dobrze w pamięci... Zabawię tu jeszcze z tydzień...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
w stanie Wyoming, na granicy Utah,
dnia 12 marca 1876 roku.
Szanowna pani! Postanowiłem sobie po spożyciu ostatniej okruszyny z czekolady Pani napisać do Niej list dziękczynny. Otóż stało się to w drodze do Ogden, stacji, leżącej w stanie Utah nad brzegiem Słonego Jeziora, gdzie mieszkają Mormoni. Przedostatnią tabliczkę dałem na stacji Ketchum wraz z trochą tytoniu Indjaninowi z narodu Sioux, za co czerwonoskóry poczciwiec oświadczył: „Brat mój jest wielkim wojownikiem, albowiem ręka jego jest otwarta, twarz jego jest blada, ale serce czerwone“. Potem zapewnił jeszcze przez tłumacza-Francuza, który umiał po angielsku, że topór wojenny między mną i pokoleniem z którego pochodzę, a Siouxami będzie na zawsze pogrzebany i t. d. Otóż nietylko czekolada Szanownej Pani dostarczyła mi długiego i smacznego pokarmu, ale dzięki jej zostałem wielkim wojownikiem, o czem mi się nigdy nie śniło — i zawarłem wieczyste przymierze ze szlachetnym narodem Siouxów. Przymierze to dla mnie tem jest cenniejsze, że u pasa wojownika, z którym rozmawiałem, wisiało kilka świeżo widocznie zdartych skalpów.
Wojowniczy Siouxowie byli obecni w Ketchum dla układów z zarządem kolei żelaznej. Bardzo mi się podobali i cała moja sympatja jest po ich stronie. Zato Amerykanie robią jak najgorsze wrażenie. Cuda będę opisywał o nich w Gazecie. Piszę teraz w wagonie, który strasznie trzęsie, dlatego tak bazgrzę; że na okręcie było sto razy gorzej, oto więc powód, dla którego nie napisałem dotąd korespondencji. Jestem teraz odległy o całe tysiące mil już nie od Warszawy, ale od New Yorku. Okolica, przez którą przejeżdżam, pusta jest i dzika. Ziemia nie należy do nikogo. Z okien widać umykające przed pociągiem antylopy, żubry i skunksy, które niepachną okropnie i wonią swoją napełniają całą okolicę. W Utah, czyli w Ogden, zatrzymamy się parę godzin. Skorzystamy z nich, aby wyjść na polowanie, — tu i tam obfitość zwierzyny, a prerja zaczyna się zaraz za stacją.
Tymczasem kończę i całuję rączki Pani, jeszcze raz powtarzam podziękę za czekoladę.
(Warszawa, 1917).
Mam przed czytelnikami zdać sprawę z podróży mojej po Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki. Doprawdy, gdy myśl moja na skrzydłach wspomnień przebiegnie te niezmierne przestrzenie od brzegu Atlantyku aż do Wielkich Jezior, a stamtąd rozleglejszą jeszcze pustynię, której zachodnie stoki toną w lazurowych falach oceanu Spokojnego — doprawdy, powtarzam: cofam się przed zadaniem. Istotnie niełatwą jest rzeczą w krótkim szkicu przeprowadzić was przez te odległości, do przebycia których najszybsze pociągi kolei żelaznej potrzebują siedmiu dni i siedmiu nocy. Myśl, wyobraźnia i pamięć unoszą się jakby strudzone ptaki ponad obszarami i nie wiedzą, gdzie pofolgować zmęczonym skrzydłom, gdzie zatrzymać się dłużej. Wszystko tam nowe w tej dziewiczej części świata, wszystko od naszego odmienne; na wschodzie New York, władca oceanu, ze swemi tysiącami masztów, z kolejami żelaznemi, pozawieszanemi na wysokości domów — dalej grzmiące wody Niagary, gdzie Erie zlewa się z Ontario; a dalej Chicago, Missisipi, Missouri, stepy, zamieszkałe przez czerwonoskórych wojowników; jeszcze dalej dziki i straszny świat granitów — to Góry Skaliste, za niemi słone ziemie Utahu, siedlisko Mormonów, nakoniec słoneczna, kwiecista i złotodajna Kalifornja...
Zadanie moje wydaje się jeszcze trudniejsze, gdy spojrzę na różnostronność objawów życia ludzkiego na tych ziemiach. Przedewszystkiem, gdyby się mnie spytano, jaki naród zamieszkuje ten kraj, którego północne granice śpią pod wiecznemi śniegami, południowe zaś szumią lasami palm, odpowiedziałbym: tam niema jednego narodu, albo raczej tam są wszystkie narody, lub nawet: wszystkie rasy ludzkie. Aryjczyk, semita, prognatyczny murzyn, syn państwa niebieskiego o skośnych oczach i długim warkoczu, a nakoniec pierwotny właściciel tych ziem, dumny czerwonoskóry wojownik, żyją tam pod temiż samemi klimatami, pod temże samem niebem, często bezpośrednio obok siebie. Rasa kaukaska wysłała tam przedstawicieli wszystkich swoich szczepów i narodowości, począwszy od Greków, skończywszy na Szkotach i Irlandczykach.
Chcąc rozwiązać pytanie, jak te narodowości żyją obok siebie, jakie instytucje zdołały związać je w jeden węzeł państwowy, musiałbym chyba, idąc śladami Alexisa Tocquevilla, napisać wyczerpujące dzieło o urządzeniach społecznych amerykańskich, do czego zbrakłoby mi zdolności i czasu. Odpowiem więc tylko ogólnie: w Stanach Zjednoczonych nie próbowano asymilować, nie wiązano nikogo nigdy i to jest sekret owej zgody, w jakiej żyją odrębne żywioły. Trudna zagadka wyjaśnia się tym jednym wyrazem, który w Europie jest tylko ideą i postulatem, tam praktyką codziennego życia — wyrazem: wolność.
Ale właśnie owa wolność społeczna, polityczna i religijna, owa płynąca z niej decentralizacja, posunięta do ostatecznych granic, owa luźność związków państwowych i nieograniczone uwzględnienie jednostki, rodzi tę różnostronność objawów życia, o której już wspomniałem, a stąd i niepodobieństwo ogarnięcia jej w jednej ogólnej charakterystyce. Kraj i jego mieszkańcy, stosunek ich do siebie, ogólna konstytucja Unji, prawo pojedynczych stanów, hrabstw, gmin, rozmaitość stowarzyszeń świeckich, sprawa oświaty, stosunek wzajemny mężczyzn i kobiet, sekty religijne, a nakoniec luźne socjalno-religijne falanstery — wszystko to zbyt bogaty i zbyt obfity materjał, aby z niego nawet pobieżnie skorzystać można. Niepodobieństwem jest iść odrazu kilkunastoma drogami, żeby więc nie zgubić się w ich labiryncie, trzeba wybrać sobie jedną najciekawszą, najsympatyczniejszą i pójść nią prosto, mówiąc tyle tylko o widokach przyrodniczych, o ile nie leżą poza krańcami widnokręgu.
Taką drogę, która mi się wydała najbardziej zajmującą, wybrałem. Idąc tym szlakiem, nie wypełnię może swego programu — ale jakkolwiek poprowadzę czytelników moich za ocean, nie wprowadzę ich jednak w otoczenie zbyt obce.
Będę mówił o Polakach i o osadach polskich w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki.
Na okrętach, przebiegających przestrzenie między Hamburgiem a New Yorkiem, jest miejsce dla najuboższych pasażerów, tak zwane: pod pokładem. Na statkach angielskich i francuskich wygląda ono jako tako, na niemieckich daleko gorzej; wogóle jest to obszerna, ciemna sala, gdzie światło dzienne dochodzi nie przez oszklone otwory w pokładzie, ale przez zwykłe soczewkowate okienka, poumieszczane w bokach statku. Kajut niema, łóżka stoją poprzypierane bezpośrednio do ściany, kąt tylko, przeznaczony dla kobiet, oddzielony jest osobnym parapetem. W czasie wzburzonego morza fale, uderzające raz wraz z hukiem w okienka, napełniają salę ponurem zielonawem światłem. Do wyziewów kuchennych i ludzkich łączy się tu ostry zapach ropy morskiej, smoły i zmoczonych lin okrętowych. Wogóle jest tam duszno, wilgotno, ciemno. Wieczorami lampy rzucają mdłe światło, szkła i naczynia blaszane, poumieszczane na stołach, dzwonią, poruszane kołysaniem się statku, wiązania skrzypią — a z góry dochodzą żałosne nawoływania majtków i ostre głosy świstawek miczmenów. W salach takich jadą emigranci.
Na niewielkich statkach, najtańszych ze wszystkich, można za dwadzieścia kilka dolarów dostać się w ten sposób z Hamburga do New Yorku, Bostonu, Baltimore lub innych portów amerykańskich. Ale też nędzny to i męczący sposób podróżowania. Każdemu jednak podróżnikowi polskiemu, jadącemu wygodnie pierwszą klasą, radzę, żeby przez samą ciekawość zajrzał pod pokład, zwłaszcza wieczorem w czasie burzy, gdy olbrzymie zwały wody przelewają się przez pokład, wicher rzuca okrętem, a powietrze, woda i ciemność zdają się być zmieszane w jeden chaos. Na iluż to statkach, zanim wzrok podróżnego oswoi się z półmrokiem, usłyszy słowa, szeptane przez wystraszone głosy i przez pochowane po kątach postacie — słowa w rodzinnej naszej mowie: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!“ Na pytanie:
— Ludzie, czyście z Polski? — ciemne owe postacie zerwą się, jakoby podrzucone tajemną jaką siłą, otoczą ze wszystkich stron podróżnika, a wzruszone i drżące od łez głosy zarzucą go pytaniami:
— Panie! wielmożny Panie, my z Polski. Czy pan także?
Gdy się ich spytać, z których stron, odpowiedź brzmi:
— Z pod Prusaka, z pod Austrjaka, z pod Moskala.
To nasza krew, kość z kości naszych — to nasze Mazury, Wielkopolanie i Ślązacy — jadą... dokąd?...
— Do Mameryki! — odpowie Mazur — do Frylandu! — objaśnia Ślązak.
— A poco?
— Szukać chleba i woli, których w domu brakło.
Wkrótce jednak zaczną narzekać, bo żal im za swemi strzechami, pod któremi się urodzili. Namówił ich tam taki a taki ajent, któremu kompanja płaci procent od każdej ludzkiej sztuki. Ale oni nie wiedzieli, że to tak, że przez takie morza i odmęty trzeba przejeżdżać, że ich tak napakują pod pomost. Przytem w domu nie wiedzieli także, że się też z nikim nie będzie można rozmówić „po katolicku“. Co się z nimi stanie, nie wiedzą. Są na woli bożej, jak owe mewy, płynące w powietrzu za okrętem. Wszystko tu dla nich obce, począwszy od spiętrzonych gór wodnych, skończywszy na samym statku, na załodze. Huk śruby i łopotanie nocne żagli, targanych wiatrem, napełnia ich zabobonnym przestrachem, najwięcej jednak przeraża ich bezmiar oceanu. Nie wiedzą, jak zdać sobie sprawę tego wszystkiego co ich otacza. Są pod naciskiem czegoś nieznanego. Jednakże wszystkim tym obcym żywiołom, utrudzeniu, nudzie, pogardliwym żartom, niewygodom, nieznanym wrażeniom, strachom, przeciwstawiają swoją niewyczerpaną, bierną, pokorną cierpliwość chłopską i swoją wiarę w tę Marję Częstochowską o ciemnem obliczu a jasnej koronie, która im wśród tych nocy burzliwych i pustyni wodnej jest Gwiazdą Przewodnią...
Tymczasem upływają dni i noce. Okręt z dziobem, zwróconym na zachód, wspina się pracowicie z fali na falę i idzie naprzód, aż wreszcie — po kilkunastu lub więcej dniach podróży — poczyna się rysować i jakby wychodzić z wody ziemia, do której dążyli. Brzeg widać i widać coraz wyraźniej. Dom kwarantanny na Sandy Hool wynurza się z fali, dalej widać olbrzymie ujście East-River, dalej lasy masztów, nad niemi spiętrzone dachy, kominy fabryczne, wieże, nad tem wszystkiem jeszcze kolumny dymów, rozwiane w puszyste kiście u szczytów — to New York i jego okolice. Nasi podróżni cisną się na pokład wzruszeni i uradowani. Kto przebył ocean, łatwo zrozumie ich radość na widok ziemi. A oto wydaje im się, że Bóg umiłował się już nad nimi, jakoby nad jakim taborem, błądzącym po pustyni i, przeprowadziwszy ich szczęśliwie przez morze, ukazał im ziemię obiecaną. Tymczasem przywykłych do ciszy i jednostajnej pustoszy morskiej otacza gwar i hałas kipiącego życia. Mały statek pilota mknie z chyżością jaskółki po falach i zbliża się do okrętu, za nim drugi z kwarantanny. Śruba poczyna burzyć wodę, popychając okręt to wtył, to naprzód, słychać hurkot rozwijających się sznurów, okrzyki, nawoływania i klątwy majtków; godzina jeszcze; okręt wsuwa się w wąski dok jak w futerał i wyludnia się z pasażerów.
Przyjechali. Przez wielki budynek celniczy na t. z. warfach wychodzą na ulicę...
I teraz co ?...
Maciej spogląda na Bartłomieja, Bartłomiej na Franciszka. Co robić? Gdzie się obrócić? Gdzie iść? Okręt wyrzucił ich poprostu na bruk i na tem koniec... Ajent w Hamburgu obiecywał im wprawdzie, że, jak przyjadą, będzie ktoś na nich czekał, ale ten „ktoś“ istniał tylko w słowach ajenta. Ajent i okręt zrobili swoje. Pierwszy zapakował ich pod pokład, drugi przewiózł ich przez ocean. Więcej do nich nie należy. Emigranci mogą sobie teraz robić, co im się podoba. Przybyli oto do wielkiego miasta, koło nich wre nieznane życie — lokomotywy świszczą na wysokości drugiego piętra; krzyżują się omnibusy i pojazdy; tłumy ludzi białych i kolorowych latają z gorączkowym pośpiechem na wszystkie strony; ajenci wszelkiego rodzaju wrzeszczą jak opętani, a oni — ci chłopi nasi, wśród tego gwaru, przepychów i świetności, czują się jeszcze bardziej samotni i opuszczeni, niż byli na wielkiej pustyni morskiej. I znowu są na woli bożej. Ani zgadują, ile jeszcze muszą przecierpieć, nim trafi się jaki ksiądz polski, który powie im, gdzie się obrócić, gdzie poszukać roboty, gdzie znaleźć kawałek chleba.
Przedtem jeszcze chciwi właściciele bording-housów, położonych blisko portu, wycisną z nich grosz ostatni; jeszcze niemało nacierpią się zimna w obrzydłych suterenach różnych kwater — pierwej jeszcze niejeden pijany Irlandczyk, którego, jako prawdziwego znawcę, zadziwią tęgie pięści mazurskie, zapragnie spróbować ich siły i popodbija oczy tym biedakom, którzy bronić się nawet nie śmią, z obawy, aby nie uderzyć „pana“.
Dola ich ciężka, straszna — i ktoby odmalował wierny jej obraz, tenby stworzył epos nędzy ludzkiej. O tych dniach bez kawałka chleba, w których głód żelazną ręką targa wnętrzności, o nocach, spędzonych w „dokach“, pod odkrytem niebem, o snach, przerywanych brzęczeniem moskitów w lecie, poświstem wiatru w zimie, łatwiej jest pisać lub słuchać, niż je odczuć lub przejść samemu... Kto im tam nie robi krzywdy? Kto nie chce. Początkowa ich historja, to historja nędzy, tęsknoty, bolesnych zwątpień i poniewierki. Nie myślcie jednak, abym wam kreślił dzieje pojedyńczego jakiegoś oddziału wychodźców. Nie! Sto tysięcy blisko chłopów, których ziemia nasza wysłała na drugą stronę oceanu, przeszło przez takie dantejskie piekło — za życia. Emigracja nasza w Ameryce nie ma żadnego podobieństwa do emigracji, zamieszkującej Francję lub Szwajcarię. Ci ostatni — to wychodźcy polityczni, wyrzuceni burzami rewolucyjnemi; w Ameryce niema prawie politycznych polskich wychodźców. Przeważnie są to chłopi i robotnicy, wychodzący za chlebem. Zrozumiecie więc łatwo, że w kraju, zamieszkanym przez ludność bynajmniej nie sentymentalną, ale energiczną, zabiegłą, z którą spółzawodnictwo istotnie trudno jest wytrzymać, los tych ludzi, mało oświeconych, nie rozumiejących stosunków tamtejszych, nie znających języka, nie wiedzących, jak sobie dać rady, istotnie musi być opłakanym.
Ameryka, a ściślej mówiąc Stany Zjednoczone, nie są ziemią niegościnną. Ci szorstcy demokraci yankesi, wiecznie zajęci businessem, mają w gruncie rzeczy lepsze serca, niż się napozór wydaje. Jest to kraj prostych ludzi i prostych uczuć. Młody i zdrowy mężczyzna usłyszy tam wprawdzie jedną odpowiedź: pomagaj sam sobie — i z głodu może umrzeć, jeśli nie potrafi iść za tą radą. Niedołężny zato starzec, kobieta, dziecko, doznają tam takiej pomocy, jak nigdzie. W stosunku jednak do emigracji najszczersza pomoc prywatna byłaby niewystarczającą, a wreszcie w tego rodzaju sprawach, jak kwestja pomocy dla wychodztwa, tylko obustronna korzyść może być regulatorem. Otóż, o ile np. napływ Chińczyków jest dla młodej rzeczypospolitej niebezpieczny, o tyle napływ białych korzystny. Biali stają się obywatelami, osiadają na roli, zamieniają pustynie w uprawne łany, zakładają miasta, wytwarzają nowe stosunki handlowe i potężny rozwój ekonomiczny. Interesem więc Unji jest popierać przypływ wychodztwa europejskiego. Tym celem w New Yorku istnieją tak zwane domy dla emigrantów, gdzie każdy przybyły może znaleźć przytułek, pożywienie, naukę angielskiego języka i jakiegoś rzemiosła. Prace, dokonywane w takich zakładach przez emigrantów, idą na pokrycie kosztów ich utrzymania; po pewnym zaś czasie, gdy wychodźca przygotowany już jest do walki z życiem, opuszcza zakład i poczyna pracować na własną rękę.
Ale instytucja ta, dająca chlubne świadectwo rozumowi i sercu Amerykanów, jest wielce niewystarczająca. Naprzód zakłady nie mogą pomieścić nawet połowy wszystkich potrzebujących przytułku emigrantów, po wtóre uczą tylko rzemiosł, tymczasem ludność napływowa, np. polska, przeważnie ciśnie się do roli. Przytem zakład taki jest rodzajem kurateli, jest poprostu domem zarobkowym. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracują tam osobno, jak tego sam rodzaj ich zajęć wymaga — rodzina zatem nie może być razem. Dla tych powodów, przy znanym wstręcie naszych włościan do podobnych instytucyj, jak szpitale, domy zarobkowe i t. p., mała bardzo ich część z zakładów emigranckich korzysta.
Ale głównym powodem jest, że chłopi nasi nic o nich nie wiedzą. Zdarzyło mi się spotykać Polaków, zamieszkałych od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, którzy o istnieniu working-housów emigracyjnych dowiadywali się po raz pierwszy, gdy z rozmowy wypadło — z moich ust. Domy emigracyjne nie mają, jak łatwo zrozumieć, swoich ajentów na wzór hotelowych, którzyby wyszukiwali w porcie nowo przybyłych.
A jednak — czy chłopi nasi nie przywożą do nowej części świata nic, coby mogło zapewnić im spokojne życie i pewny kawałek chleba? Przeciwnie. Przywożą przyzwyczajenie do przestawania na małem, prawdziwie chłopską wytrzymałość, cierpliwość i żelazne zdrowie. Wysileniom i niewygodom, jakim z trudnością opiera się emigrant Niemiec lub Francuz, nasz chłop, przywykły chodzić boso i jadać byle jak, sypiać pod byle czem, opiera się z większą łatwością. On nie rozumie nawet potrzeby rozmaitych wygód, które pierwszy uważa za konieczność życia. Słońce go nie spali, deszcz mu nie zaszkodzi, śniegi i wiatry go nie zmrożą. W zimnym Wisconsinie lub Minesocie nie dba o zamieć śnieżną, w pół-zwrotnikowym Teksasie, raz wytrząsłszy się na febrę, pracuje na spiekocie, jak murzyn. Przytem robotnik z niego może mniej zręczny od innych, ale wytrwalszy, korny, cichy.
W kraju, gdzie takie przestrzenie, jak Cesarstwo Niemieckie i Francja, razem wzięte, stoją jeszcze pustkami; w kraju, którego niezmierne zasoby mineralne i rolnicze czekają tylko rąk ludzkich, gdzie zatem praca jest zarówno cenną, jak poszukiwaną, takie przymioty powinnyby zapewnić pomyślność naszym osadnikom. Na nieszczęście, jeśli nawet dochodzą do niej — to krzyżową drogą. O ile stany zachodnie, z tamtej strony Missisipi, są jeszcze puste, o tyle nadatlantyckie prawie już przeludnione. Szczególniej można to powiedzieć o państwie New York i mieście tejże nazwy, do którego przybija większa część przewozowych okrętów. Tam niema już ani cala kwadratowego niezajętej ziemi, rąk zaś do pracy prawie za dużo. — Przejeżdżając od oceanu Atlantyckiego ku Wielkim Jeziorom, widziałem naokół siebie kraj uprawny, podzielony na małe po większej części gospodarstwa, czyli t. z. farmy — i zaludniony do tego stopnia, że chwilami zdawało mi się, iż jestem w Belgji lub Anglji. Dotarłszy już nawet do splotu Wielkich Jezior, pociąg mija ustawicznie białe domy farmerów, miasta większe i mniejsze, a niekiedy i grody, do stu tysięcy mieszkańców liczące. W miarę posuwania się ku zachodowi ludność rzednieje, ale zwolna, miejscami staje się nawet znowu niezmiernie gęsto osiadłą. Granica Dalekiego Zachodu, czyli Far-Westu, z każdym rokiem oddala się od Atlantyku. Ohio, Indiana, Illinois z ogromnem Chicago są stanami mocno jeszcze zaludnionemi. Zachodni brzeg Missisippi również już został przekroczony przez pionierów, a ziemie puste, stepowe, dziewicze, zaczynają się dopiero na zachodniej ukrainie Jowy, o kilkanaście dni drogi wozowej od koryta Missouri. Tu dopiero podróżnik, który napróżno dotychczas upatrywał stepów, opisywanych przez Coopera, znajduje, czego szukał. Domów przydrożnych nigdzie już nie widać na widnokręgu, a oko gubi się w niezmiernym, bezbrzeżnym stepie, na którym wiatr migoce barwami tysiącznych kwiatów. Łby bawole, poprzybijane na stacjach kolejowych i olbrzymie wypchane szare niedźwiedzie, strzegące drzwi budynków, okazują, jacy są mieszkańcy tych przestrzeni. Wszystko tu zdradza krainę pierwotną i dziką. Z okien wagonu można świtaniem dostrzec antylopy, skaczące w bujnych trawach, lub dzikich czerwonych jeźdźców z piórami, pozatykanemi we włosy, harcujących za zwierzyną. Gromady kopców, usypanych przez pieski ziemne, są jedynemi miastami, przez które przejeżdża się poza Omaha. Jest to prawdziwa pustynia, prawdziwy ocean traw. Upływają dnie i noce, a step nie kończy się, w miarę tylko, jak zbliżamy się do Rocky Mountains, czyli gór Skalistych, wznosi się nieznacznie coraz wyżej i wyżej, tak, że stacja Sherman leży już na 8.242 stóp nad poziom morza, czyli na granicy wiecznych śniegów. Olbrzymie drzewiane galerje pokrywają tęż drogę w tych miejscach, która inaczej byłaby zasypana śniegami. Ale góry Skaliste nie są granicą, jeno tylko kością pacierzową pustyni. Gdy pociąg wydostanie się nakoniec z tego świata granitów, z tych „kanjonów“, kamiennych gardzieli, urwisk, złamów i przepaści, gdy minie góry Skaliste i sploty Wasaeru, wjeżdża w pustynię jeszcze dzikszą. Dopiero w Utah trafia na Ogden, większą osadę ludzką, zamieszkaną przez Mormonów, a leżącą niedaleko ich stolicy Salt Lake City. Ale Ogden i Salt Lake City to tylko oazy, reszta zaś kraju pusta. Nigdzie nawet nie zdarzyło mi się widzieć pustyni równie głuchej i, jeśli rzec można, równie groźnej w swoim majestacie. Z tamtej strony gór Skalistych to przynajmniej step, szumiący falą traw — z tej strony, aż do Sierra Nevada, to pustynia biblijna, bezpłodna, skalista, na której łysa ziemia poci się solą, a widnokrąg, zamknięty jakoby zwaliskami jakichś murów, przypomina krajobrazy z piekła Danta w ilustracjach Dorégo.
Te stepy, „kanjony“, góry i pustynie, to tak zwany Far-West — Daleki Zachód. Ludność całej środkowej Europy mogłaby się w nim pomieścić, a z jego bogactw rolniczych i mineralnych drugą taką cywilizację możnaby stworzyć. Ziemia tu niczyja. Ludność rolnicza zaczyna ją zalewać powoli od strony Chicago, ale kto osiada na brzegu, ten ma przed sobą zawsze ogromne przestrzenie niezamieszkane. Na owych brzegach też każdy może stać się właścicielem. Ale długo nacierpi się nasz chłop, nim zrozumie radę, rzuconą mu na Wschodzie od niechcenia:
— Go to the Far-West. Idź na Daleki Zachód, a znajdziesz ziemię i robotę.
Pominąwszy już jednak to, że aby iść na Daleki Zachód, trzeba naprzód wiedzieć, że on istnieje, o czem nowo przybyły nasz chłop nie ma żadnego pojęcia — iść tam niełatwo. Sama podróż koleją z New Yorku do Chicago, choćby emigranckim tylko pociągiem, więcej prawie kosztuje niż z Hamburga do New Yorku. Potem i przybywszy już na ziemie niezajęte, trzebaż mieć pługi, siekiery, kosy, wozy, konie, muły, broń przeciw dzikim zwierzętom, ziarno na zasiew, słowem: cały tabor osadniczy. Tymczasem chłop nasz, z którego ostatni grosz wyciśnięto w New Yorku, albo wcale nie może się na Daleki Zachód wydostać, albo, jeśli się wydostanie, wówczas wobec tych pustyni i niebezpieczeństw ujrzy się samotnym i bezbronnym. Historja liści wśród burzy zaczyna przybierać obrót tragiczny. Jednakże pod groźbą głodowej śmierci większość wychodźców musi wydostać się z przeludnionych wybrzeży Atlantyku w głąb kraju. Tam nietylko o ziemię łatwo, ale i rąk większa potrzeba, więc i praca gotowa. Pochód to jednak krzyżowy. Dziś zapewne jest lepiej nowo przybyłym, niż było dawniej. Dziś wychodzą już w Stanach Zjednoczonych gazety polskie, które o biedzie mogą rozgłosić; istnieją stowarzyszenia, zarządzające składki w nagłych wypadkach, ale i dziś, nim słońce zejdzie, rosa częstokroć oczy wyjada, nim zacznie się żyć własnym zapracowanym kawałkiem chleba, długo żyje się boleścią, gorzkiemi łzami... i wiele liści burza rozwieje na marne, nim reszta padnie koło jakiego polskiego kościółka na dalekich stepach Wisconsinu, Illinois, Teksasu lub Nebraski.
Wspomniałem, że prawie wszyscy przechodzili przez podobne koleje. Ale w Stanach Zjednoczonych jest przysłowie, że kto do nich przyjedzie, ten pierwszego roku łaje je, w drugim zaczyna je poznawać, w trzecim kochać. Prawdę tego przysłowia stwierdziłem poniekąd na sobie samym, o Polakach zaś, zamieszkałych już oddawna w Stanach, powiem tylko tyle: emigrantowi, żyjącemu we Francji lub Szwajcarji, można co się chce powiedzieć na Francję, lub Szwajcarję, ale byłoby niebezpiecznem wobec amerykańskiego osiadłego Polaka mówić źle lub pogardliwie o Stanach Zjednoczonych. Nie przestaje on kochać swojej starej ojczyzny, ale po Polsce kocha najwięcej Stany Zjednoczone. Niema w tem nic dziwnego. Polak we Francji pozostanie zawsze emigrantem, ta zaś szeroka ziemia uzna go odrazu za swego. Nowo przybyły przychodzi do sędziego stanowego, oświadczając mu, iż pragnie zostać obywatelem Unji. Odpowiedź krótka i zawsze jednakowa: All right! Sędzia czyta oświadczenie, na mocy którego nowo przybyły zrzeka się dawnego poddaństwa i przywilejów szlacheckich, jeśli takowe posiada — i wszystko skończone. Od tej pory jest się pod opieką gwiaździstego sztandaru, jest się u siebie; nie w obcym, ale w swoim kraju. Po pięciu latach ma się prawo głosowania, zostania deputowanym, senatorem, ministrem, słowem, posiada się wszystko, co posiada zupełny obywatel Stanów. Wprawdzie ten, kto się nie urodził na amerykańskiej ziemi, nie może zostać prezydentem Unji, wierzajcie mi jednak, że nasz zwyczajny sobie Maciej lub Bartłomiej mało ma do tego pretensji.
Zresztą korzysta ze wszystkich praw. Inne ziemie dają tylko przytułek — ta ziemia uznaje za syna i daje prawa. To odwrotna strona medalu, na którego pierwszej odmalowałem nędzę wychodźców. Kto raz tę nędzę przebył, kto po nadludzkich usiłowaniach zdołał się wydostać z przeludnionych miast portowych na farmy lub miasta Dalszego Zachodu, temu już dola łatwiejsza. Wielu z nowo przybyłych osiada po miastach, zwłaszcza takich, które dopiero rosną, gdzie zatem budzące się potrzeby ludzkie i powstający z nich przemysł wymaga mnóstwa rąk. Czynią to zwłaszcza ci, którzy w domu już należeli do klasy wyrobniczej.
Ponieważ w stanie wspomnianego rozrostu, zatem i potrzeby rąk, znajdowały się aż do ostatnich czasów szczególniej, miasta, leżące nad splotem Wielkich Jezior: Superior, Michigan, Huron, Erie i Ontario, tam przeto głównie grupują się polscy robotnicy. Pełno też ich w Buffalo, Detroit, Chicago i Milwaukee. Głównem ogniskiem polskiem jest Chicago, położone w państwie Illinois, nad olbrzymiem jeziorem Michigan. W mieście tem, liczącem blisko pół miljona mieszkańców, ma się znajdować około dwadzieścia tysięcy naszych rodaków. Sądząc z przestrzeni miasta, jaką zajmują, a jaką Niemcy tamtejsi zowią szyderczo: Polakey, cyfra ta wydaje się przesadzoną. Najwięcej Polaków osiadło, nabywszy nieruchome własności, przy ulicy Milwaukee Avenue. Gdy w czasie mej podroży, przybywszy o świcie do Chicago, udałem się do tej części miasta, chwilami wydawało mi się, że jestem w Polsce. Poranne słońce, wstając z wód Michiganu, rozświecało nazwiska i napisy polskie na sklepach. Tylko niezmierna, niewidzialna w Europie ilość drutów telegraficznych, pouczepianych do słupów lub narożników, a nakoniec widok nieprzejrzanego jeziora, psuły złudzenie. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej. Domy i okna poczynały się otwierać i złudzenie znów wróciło, bo pierwsze słowa, jakie usłyszałem, były wymówione po polsku. Po kilku minutach dalszej drogi ujrzałem kościół św. Stanisława Kostki, wzniesiony na rogu Noble-Street i Brodley. Około ósmej rano zaroiły się tłumy dzieci, podążając do szkoły, położonej przy kościele, a utrzymywanej przez księży. Dziwne wrażenie robił na mnie ich szczebiot, na którym, mimo iż dzieci uczą się w polskiej szkole, nieprzeparty wpływ angielszczyzny odbijał się już wyraźnie.
Gdy dzieci nikły we drzwiach szkoły, poszedłem dalej, zobaczyć drugi kościół, między Milwaukee Avenue a Division Street. Jest to jednak tylko jakoby filja poprzedniego, który coraz wzrastającej liczbie Polaków nie mógł wystarczyć. Na nieszczęście nową budowę wkrótce zabrano za długi.
W przeciwnej stronie miasta, południowo-zachodniej, osiadła także dość znaczna liczba Polaków. Spójnią dla wszystkich są stowarzyszenia polskie, których celem jest dawanie pomocy nowo przybyłym, obrona swych członków przed obcemi wpływami i podtrzymanie ducha narodowego. Jest tych stowarzyszeń dziewięć, ale siedm z nich nosi charakter czysto kościelny. Świeckie noszą nazwy: Gmina Polska i Towarzystwo Kościuszki. Na nieszczęście wszystkie, razem wzięte, nie idą często zgodnie, w czem pisma tamtejsze polskie: Gazeta Polska Katolicka i Gazeta Polska Chicagowska, dają im pierwszy przykład, a co w czasie wyborów szkodzi kandydaturom polskim i osłabia wpływ, jaki Polacy w państwie Illinois ze względu na swą liczbę miećby mogli.
Drugiem ogniskiem, w którem skupiła się licznie ludność polska, jest Milwaukee w państwie Wisconsin, nad brzegiem jeziora Michigan. Liczba Polaków, tu zamieszkałych, ma dorównywać tejże w Chicago, wogóle zaś Polacy tamtejsi, jako dawniej osiedli, lepiej się mają od zamieszkałych w innych miasteczkach. Istnieją tu dwie szkoły: wyższa i elementarna. Stowarzyszenia wszystkie noszą charakter kościelny.
W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, kolonja wśród ogromnych lasów, ledwie cokolwiek przetrzebionych. Ziemia, zajęta przez tę kolonję, nabyta była bardzo tanio, lub zajęta na prawach osadniczych. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać pod względem handlowo-przemysłowym i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły nagle w górę, skutkiem czego dawni osiedleńcy znaleźli się w posiadaniu dość znacznych majątków. Ludność chłopska zostaje tu pod zarządem duchownego, który zarazem jest dyrektorem szkoły, liczącej 90 słuchaczów. Northeim stanowi jedną parafję z sąsiednią osadą Manitowoc, w którym istnieje kolegjum polskie, podtrzymywane przez rząd Wisconsinu.
W New Yorku ma się znajdować około 8 tysięcy Polaków. Mieli oni tu swój organ, Kurjer Nowo-Yorski, który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdem ze znakomitszych miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków, połączonych to w towarzystwo świeckie, jeśli członkowie stanowią przeważnie t. z. inteligencję, lub kościelno-parafjalne, jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie podobnych wielkich miast, każdemu znanych z geografji, uważam za zbyteczne, pozwolę sobie natomiast wymienić wszystkie takie, w których istnieją zupełnie uorganizowane osady i w których ludność polska w stosunku do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Te ostatnie są następujące: Detroit (Mich.), Pittsburg (Pa.), Kalumet (Mich.), Lemont (Illin.), Lykens (Pa.), St. Paul (Min.), Shamokin (Pa.), Berca (Oh.), Polonia (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.), Stevenspoint (Wisc.), Teresa (Wisc.), Nortporth (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown (Wisc.), Greenbay (Wisc.), Kraków (Mo.), Radom (Ill.), La Salle (Illion.), Dunkirk (N. Y.), Dellano (Min.), Farribonnd (Min.), Winona (Min.), Shenahdoah (Pa.), Nauticoce (Pa.), Toledo (Oh.), Cleveland (Oh.), Cedar Rapids (Mich.), Bay-City (Mich.), Jeffersonville (Indjana pod księdzem Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Ind.), Panna Marja (Tek.), San Antonio (Teksas), Cottage Hill (Tek.), Mulberry (Tek.), Bluff (Tek.), Bandera (Tek.), Platonia (Tek.), Plantersville (Tek.), a nakoniec dwie jeszcze, świeżo założone: Waren Hoino w Arkanzas i Nowy Poznań w Nebrasce.
W niektórych z tych miast i miasteczek żyją Polacy we wspólnej organizacji z Czechami (Lemont Ill.), w innych nawet z Irlandczykami (Calomet, Mich.). Czysto polskie osady są Radom w Illinois, Kraków w Missouri, Polonia w Wisconsin i Panna Marja w Teksas. Są to większe lub mniejsze miasteczka rolnicze, mające po kilkaset rodzin, szkoły, kościoły i własny samorząd, na podobieństwo wszelkich innych gmin amerykańskich. Charakter ich wogóle jest do tego stopnia polski, że prawie w niczem nie różnią się od leżących w Polsce. Trafiają się tam nawet i Żydzi, lubo nie w takiej ilości jak u nas, albowiem bardziej ich nęcą wielkie rynki handlowe. Żydzi polscy, których w Ameryce spotkałem, byli to wogóle ludzie dostatni. We wszystkich większych miastach jest ich mnóstwo, wogóle zaś dochodzą do majątków. Amerykanie, dawno już osiedli, nazywają greenhornami (nowicjuszami) świeżo przybyłych i zwykle wyzyskują ich na każdym kroku, tymczasem nasz polski Żyd, dzięki wrodzonemu sprytowi do interesów i rzutkości, przybywszy do New Yorku np. w niedzielę, w poniedziałek zaczyna zaraz handelek, a we wtorek zdarza mu się wyprowadzić już w pole najbardziej szczwanego Amerykanina, jeżeli tenże chciał go oszukać. Trafia tu kosa na kamień, stąd też nazwa Polish Jew (polski Żyd) budzi w spekulantach amerykańskich dość uzasadnioną obawę. Żydom naszym z powodu ich sprytu, znajomości języka niemieckiego i ruchliwości handlowej wcale nieźle się dzieje w Stanach Zjednoczonych i wcale nie przechodzą przez takie cierpienia, jak np. chłopi. W nowo odkrytych kopalniach, gdzie ludność awanturnicza szybko poczyna się gromadzić, gdzie panuje jeszcze nóż, rewolwer lub straszliwe prawo lynch, gdzie kupiec amerykański niechętnie się udaje z obawy niebezpieczeństwa dla towaru i życia, pierwsze sklepy otwierają zwykle Żydzi nasi. Grzecznością, dobrem słowem, a przedewszystkiem kredytem ujmują oni sobie zwykle najgroźniejszych awanturników, lub regulatorów[3], a zjednawszy raz dla siebie ich rewolwery, handlują już pod ich opieką bezpiecznie. Zyski zato w takich miejscowościach, gdzie górnik zamiast pieniądzmi płaci na oko proszkiem złotym, są ogromne. Widziałem istniejące w tych warunkach sklepy naszych Żydów w Dedwood (Wyoming), w Darwin (Kalifornja), Virginia City (Newada). Właściciele ich w ciągu kilku może lat staną się miljonerami. Wogóle, gdy rozważę położenie ludności żydowskiej w Stanach Zjednoczonych, dochodzę do wniosku, że o ile emigracja chłopska jest i dla kraju i dla samychże chłopów niebezpieczna, o tyle wychodztwo Żydów jest rzeczą dla nich korzystną. W naszych miasteczkach istnieją setki rodzin żydowskich, nie mających z czego żyć i trudniących się tylko szkodliwem, nieprodukcyjnem pośrednictwem, tam zaś, gdzie z gołemi rękami, byle z obrotną głową, można dojść do majątku, gdzie wiele gałęzi handlowych nie zdołano jeszcze rozwinąć, otworzyłoby się dla nich szerokie pole dobrobytu i zysków.
Nie mogę jednak zatrzymywać się nad tym przedmiotem dłużej i wracam do osad polskich. Wspomniałem, że Radom, Panna Marja i t. p. nie są miasteczkami ściśle handlowemi. Mieszkańcy ich zajmują się przeważnie hodowlą bydła i uprawą roli. W Illinois, Wisconsin Indjanie sadzą kartofle i sieją pszenicę, jak w Polsce, w gorącym Teksasie kukurydzę lub nawet bawełnę. Stan ich, daleki od dostatków i wogóle dość mierny, zaspokaja jednak ich potrzeby, a dochody wystarczają na wznoszenie kościołów, zakładanie szkół i opędzanie wydatków gminnych. Dawniejsi osiedleńcy, jeśli są ludźmi rządnymi, żyją nawet we względnym dobrobycie. Najłatwiej do pewnej zamożności dochodzą ludzie żonaci, a zwłaszcza mający dużo dzieci, albowiem w Stanach Zjednoczonych, gdzie praca drogo kosztuje, dzieci, byle trochę podrosły, są prawdziwem dobrodziejstwem dla osadnika. W miastach znaczną część ludności polskiej stanowią robotnicy, żyjący z zarobku dziennego po fabrykach. Są oni znacznie ubożsi od robotników amerykańskich, niemieckich, angielskich lub szkockich. Jednakże, gdy interesa w całych Stanach idą dobrze, żyją oni lepiej, niż żyli w Polsce, a oszczędniejsi dochodzą nawet do spokojnego kawałka chleba. W wielu pomieszkaniach tamtejszych polskich robotników widziałem podłogi, pokryte całkowicie, wedle zwyczaju amerykańskiego, dywanami; w tak zwanym „parlorze“, czyli bawialni, nie brakło krzeseł na biegunach, na obiad zaś podawano befsztyk i porter, albo mięsne puddingi. Zastrzegam jednak zawsze, że piszę o tych tylko, którzy mieli dość zdrowia i hartu duszy, by przetrzymać nędzę początkową. Z drugiej strony i ci nawet, szczęśliwi, w chwilach zastoju handlowego lub bankructw fabrycznych tracą robotę i wpadają w bardzo trudne położenie. Sprowadza to częstokroć nowe wychodztwa w okolice, w których bussiness idzie lepiej, albo przenoszenie się ludności miejskiej na osady rolnicze. Za czasu mej bytności powstały w ten sposób dwie nowe kolonje polskie: Nowy Poznań w Nebrasce i Waren-Hoino w Arkanzas. Temu ostatniemu jednak, założonemu w złych warunkach, nie przepowiadano długiej przyszłości.
Z tego, com dotąd powiedział, widzimy, że Polacy żyją rozproszeni w całych Stanach, od oceanu Atlantyckiego do Spokojnego i od zatoki Meksykańskiej aż po rzekę św. Wawrzyńca, czyli na przestrzeniach tak rozległych, jak cała Europa. Spójnię dla wszystkich stanowią stowarzyszenia, znoszące się wzajemnie, pisma perjodyczne, których niedawno wychodziło cztery, obecnie zaś trzy[4] wychodzi w Chicago — i wydawnictwa, puszczane w świat przez księgarnie polskie, założone w Chicago, Milwaukee i Detroit. Główną jednak siłą, podtrzymującą jaką taką jedność moralną, jest kościół i przewodniczący polscy księża. Kościół grupuje wokół siebie przewodniczących robotników lub chłopów i wytwarza coraz nowe parafje; ksiądz żeni, chrzci, grzebie, a przedewszystkiem uczy. Duchownemu nietylko przynosi to dochody, ale daje mu wpływ polityczny, on bowiem rozporządza głosami swoich owieczek. Taki stan rzeczy może się komuś nie podobać, co mu jednak nie przeszkadza istnieć. Być może nawet, że przewaga wpływu czysto kościelnego sprowadza pewną wyłączność i zacieśnienie granic polsko-amerykańskiej gminy, usuwa bowiem np. protestantów, których wielu znajduje się między Ślązakami lub Mazurami pruskimi. Z drugiej strony jednak należy wyznać, że ogół ludności skupia, wytwarza z niego społeczne jednostki, nie daje mu rozpraszać się i ginąć marnie między obcemi żywiołami, a nakoniec staje się wyłączną opieką dla takich nowo przybyłych, których losy skreśliłem na początku niniejszego szkicu.
Przy zakładaniu nowych osad rozwijają duchowni szczególnie pożyteczną działalność. Zdarza się częstokroć, w większych zwłaszcza miastach amerykańskich, że ludność robotnicza objawia nagle dążność do zamienienia życia w rękodzielniach na pług i siekierę pionierską. Przyczyną tego bywają bezrobocia, zaburzenia lub zastój w interesach, bezpośrednio zaś brak roboty. Życie osadnika, jakkolwiek z początku trudne, pewniejsze jest jednak, niż wyrobnicze. Zająwszy ziemię na prawach klemowych z wypłatą na lat dziesięć po dolarze i pół od akra, lub nabywszy takową również na częściową spłatę od kolei żelaznej, dochodzi się zawsze w Stanach, po przecierpieniu pierwszych bied, do posiadania własności i spokojnego kawałka chleba. Ale oczywiście pojedynczy człowiek nie może osiadać zdala od ludzi na pustyni. Potrzebną tu jest działalność wspólna; potrzeba, żeby wybierała się naraz znaczna partja ludzi, gotowych wspierać się solidarnie. Wobec tego koniecznem jest dla jedności działania pewne przewództwo; rodziny zatem, mające zamiar zakładać osadę, wybierają sobie zwykle jednego lub kilku pełnomocników, którzy jeżdżą naprzód oglądać grunta, prowadzą o nie układy z zarządami kolei żelaznych, starają się uzyskać możliwie najlepsze warunki, a nakoniec rozdzielają nabyte przestrzenie. Przy osiadaniu na ziemiach rządowych pośrednictwo takie mniej jest potrzebne, ziemia bowiem rządowa jest właściwie niczyją i wedle prawa można na niej osiąść bez poprzednich z kimkolwiek układów. Po spłacie dolara i pół z morgi w najbliższym Wydziale Gruntowym (Land office), a nawet po spłacie pierwszej raty, uważa się taka ziemia już za prywatną własność. Należy więc tylko przy osiedleniu się zachować pewną ostrożność, by wypadkiem nie zająć ziem, do których już ktoś rości jakiekolwiek prawa — zresztą innych utrudnień niema. Osadnicy jednak wolą zwykle grunta, należące do kompanij kolejowych, te bowiem, położone nad linjami drogi żelaznej, więcej mają widoków rozwoju na przyszłość. W tym ostatnim razie rola pełnomocników niesłychanie jest ważną, wszystko bowiem zawisło od warunków, na jakich staje układ z kolejowym zarządem. I tak: zarząd może obiecać stację nowo budującej się osadzie, może drożej lub taniej ustąpić grunta, może rozłożyć spłatę ich na bardzo długie terminy — co wszystko zależy już od tego, jak pełnomocnicy umieją się wziąć do rzeczy. Otóż takimi pełnomocnikami dla naszych osadników są prawie wyłącznie księża i, gdyby nie oni, osady, jak Radom, Częstochowa etc., nigdyby nie powstały, chłopi bowiem sami nie umieliby się nawet wziąć do rzeczy. Przytem pełnomocnik duchowny ma tę wyższość nad świeckim, że świecki może wziąć od zarządu kubana za narzucenie osadnikom gruntów jak najgorszych lub za układ dla zarządu najodpowiedniejszy, a potem porzucić sprawę i pójść sobie, gdzie mu się podoba; duchowny zaś zostaje zwykle z osadnikami i staje się ich proboszczem, jego więc przyszły los osady bezpośrednio dotyczy. Jest to bardzo naturalne i o takiej wyższości przewódców duchownych nad świeckimi miałem sposobność przekonać się dokładnie za czasów mego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Zakładano właśnie wówczas dwie nowe osady polskie. Przewódca świecki zakupił grunta w Arkanzas, nazwał założyć się mającą kolonję Waren Hoino i, odmalowywując ją w złotych prawdziwie barwach, zdołał zgromadzić do stu kilkudziesięciu rodzin. Popierała całe to przedsięwzięcie usilnie Gazeta Polska Chicagowska Dyniewicza, rywalizująca bardzo zacięcie z Gazetą Polską Katolicką, redagowaną przez duchownych. Ta ostatnia, a raczej partja jej, widząc, że Chicagowska, popierając istotnie sprawę ważną, może pociągnąć za sobą większość, postanowiła przeciwdziałać. Z początkowania jej powstała myśl założenia jednocześnie drugiej osady polskiej w Nebrasce, pod nazwiskiem Nowy Poznań. Ponieważ chętnych nie brakło, zakupiono wkrótce grunta i Nowy Poznań przeszedł także z dziedziny zamysłów w dziedzinę rzeczywistości. Obie gazety poczęły teraz wysławiać każda swoją osadę, nie znajdując dość słów potępienia dla przeciwnej. Nowemu Poznaniowi zarzucano, że położony jest w krainie bezdrzewnej, gdzie nie będzie z czego pobudować domów, a przytem w okolicach, pustoszonych od czasu do czasu przez szarańczę. Była nawet w tem część prawdy. Nebraska jest jednym olbrzymim stepem, na którym do dziś dnia koczują Indjanie Pawnisowie, a na którym drzewa znajdują się tylko przy rzece Plata i jej potokach. Szarańcza niszczy także często te cudne stepy. Z drugiej jednak strony urodzajność dziewiczej ziemi nagradza osadnikowi wszystkie klęski. Gazeta Katolicka, odpierając zarzuty, twierdziła, że grunta w Arkanzas pokryte są dębami, których karczunek tak długo może się pociągnąć, iż osadnicy pierwej z głodu poumierają; dalej mówiono, że układ zawarty jest lekkomyślnie i zakupiona przestrzeń ma tylko płytką warstwę czarnoziemu, a nakoniec, iż cała okolica rok rocznie zatapianą bywa przez wody rzeki Arkanzas, z czego powstają zabójcze febry i inne choroby, dziesiątkujące ludność. Obie strony wysyłały komisje, mające sprawdzić istotny stan rzeczy, ale komisje te, złożone z ludzi, należących do stronnictw, powtarzały za i przeciw wedle widoków stronnictw.
Ostatecznie jednak sprawy w Waren Hoino wzięły zły obrót. Arkanzas słynie wprawdzie z urodzajności ziemi, obfitość lasów jest jedną dodatnią stroną więcej dla każdej kolonji — nakoniec klimat tam nie jest tak niezdrowy, jak np. w Teksas, przekonałem się jednak, że mimo tych pomyślnych warunków osada, tam założona, nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Prawdopodobnie kupno było prowadzone lekkomyślnie, ziemia wybrana nieopatrznie, działki przeprowadzone z uwzględnianiem różnych pobocznych względów, wreszcie zarząd funduszami naganny. Większa część osadników, którzy się już byli do Waren Hoina wybrali, powróciła stamtąd bardzo śpiesznie, podnosząc krzyk, że została omamioną. Niektórzy, wydawszy wszystkie pieniądze na drogę, a nie chcąc pozostać w osadzie, znaleźli się istotnie w bardzo przykrem położeniu. Nazwano wyprawę do Hoina wyprawą na Sybir. Krótko mówiąc, pokazuje się, że świeckim inicjatorom nowej osady wiele jest do zarzucenia. Tymczasem Nowy Poznań, który na pierwszy rzut oka nie miał przed sobą tylu danych do przyszłego pomyślnego rozwoju, stanął jednak odrazu na silnej podstawie i, o ile wiem, widoki jego na przyszłość z każdym dniem stają się lepsze.
Poświęciłem kilka słów historji tych dwóch osad dlatego także, żeby czytelnikom moim dać przykład, w jaki sposób powstają nowe kolonje, a zarazem, aby okazać, jak dalece jest ważną rola i działalność księży polskich w Stanach Zjednoczonych. Rozwaga i sumienność, z jaką np. prowadzoną była sprawa Nowego Poznania, objaśnia się niezawodnie tem, że umocowani duchowni zaraz osiędą w osadzie, utworzą parafję — interes więc Nowego Poznania jest ich interesem, przyszła jego pomyślność ich pomyślnością. Nie twierdzę przez to, by wyłącznie tylko względy osobiste orzekały o uczciwości ich działania, ale niemniej pewnikiem jest, że dobro ogólne zawsze i wszędzie tem mocniej jest przestrzegane, im silniej i bezpośredniej wiąże się z dobrem osobistem ludzi, stojących u steru.
Z tego, co dotąd powiedziałem, wypada, że, jeśli u Polaków, zamieszkałych w Ameryce, istnieją jakieś ślady organizacji, to organizację ową wprowadzili po największej części duchowni. Zapewne, że to, co jest, nie wystarcza; osady są rozproszone po całej przestrzeni Stanów i wogóle mało o sobie wiedzą. Pismom, wychodzącym w Chicago, brak korespondencji z mnóstwa osad, wskutek tego ustalenie jakichś danych statystycznych niezmiernie jest utrudnione. Prawdę powiedziawszy, nikt dokładnie nie wie, ilu Polaków zamieszkuje Stany Zjednoczone. Wiadomości, podawane przez tamtejsze pisma polskie, nie są oparte na żadnej pewnej podstawie, a zawsze przesadne, redaktorom bowiem chodzi, aby przedstawiać dzienniki swe jako organa wielkich partyj i poczytne. Z jednej strony ściąga im to płatne ogłoszenia kupców, stanowiące główny zysk dziennikarski, z drugiej nadaje pewne znaczenie polityczne w czasie wyborów. Istotnie, w takiem Chicago, Milwaukee lub Detroit, gdzie ludność polska gęsto jest osiadłą, dla każdego kandydata niemałą rzeczą jest mieć za sobą jej głosy, które nie mogą wprawdzie same jedne na urząd posadzić, ale, jeśli chodzi np. o rozstrzygnięcie między kandydatem republikańskim a demokratycznym, mogą szale na jedną lub drugą stronę przeważyć. Oczywiście kandydat, chcąc mieć głosy jakiejś narodowości, nie udaje się do pojedynczych osób, ale do ich dziennika, wyświadczając mu rozmaite usługi lub obiecując korzyści, odpowiednie do liczby głosów — i stąd owa przesada wszystkich dzienników w podawaniu liczby swych abonentów i wogóle współrodaków.
Z powyższych powodów cyfry, trafiające się w gazetach polsko-amerykańskich, a oznaczające ludność polską na 200, 300, 500 tysięcy dusz, nie zasługują na żadną wiarę. Ustaleniem ich nikt się nie zajmuje, a wskutek tego nikt też nie ma pojęcia, jakie właściwie znaczenie mogliby mieć Polacy w Stanach, gdyby działali wspólnie.
Organizacja więc wiele jeszcze pozostawia do życzenia. O zebraniu wszystkich Polaków w jednem terytorjum lub stanie i o wytworzeniu z nich potężnej jednostki społecznej nawet mowy być nie może. Podobne pia desideria przychodziły wprawdzie do głowy Polakom — ale... nie zamieszkałym w Stanach. Ci ostatni wiedzą, że idealne owe zamiary rozbiłyby się niechybnie o względy praktyczne. Tylko jakieś nowe, a rozbudzające fanatyzm sekty religijne mogą tak zbierać swych współwyznawców, jak Brigham Jung zebrał mormonów. W łonie Polaków powstała za czasu mego pobytu myśl wytworzenia sejmu i senatu, któreby zaprowadziły jedność w życiu ich publicznem — ale i ta myśl okazała się po bliższem jej zbadaniu niepraktyczną.
Poza sferą religijną i społeczną działalność duchownych ma głównie na celu obronę narodowości. Cel ten zresztą stawiają sobie gazety, stowarzyszenia świeckie, gwardje wojskowe, słowem — wszystkie instytucje polskie w Ameryce. Na nieszczęście jednak napróżno. Według mego zdania, Polakom amerykańskim mimo najszlachetniejszych usiłowań ze strony przewódców i ich samych grozi niechybnie wcześniejsze lub późniejsze wynarodowienie się i całkowite rozpłynięcie w żywiole amerykańskim. Temu wpływowi języka i cywilizacji anglo-saskiej potężniejsze nawet, niż polski, żywioły oprzeć się nie mogą. Nikt tam nikogo nie chce amerykanizować. Nikt bezwarunkowo nic nie narzuca, każdej narodowości wolno zakładać swoje pisma, szkoły, wojsko nawet, w którym to ostatnim wypadku rząd pośredniczy o tyle tylko, że zawiązującym się gwardjom przesyła karabiny — a jednak wpływ amerykański staje się nieprzepartym. Cudzoziemcy, którzy, przybywszy do Ameryki i zostawszy obywatelami, żyją pod amerykańskiemi urządzeniami, biorą udział w życiu publicznem, prędzej czy później przerabiają się na Amerykanów z ducha. Potem przyjęcie języka angielskiego jest już nieubłaganą koniecznością, zależną tylko od czasu. Wszystkie narodowości, żyjące obok siebie, muszą przecie używać jakiegoś jednego wspólnego języka, inaczej bowiem Polak, np. zamieszkujący Haywood, nie mógłby nigdy porozumieć się z tamże żyjącym Portugalczykiem. Oczywiście tym wspólnym językiem towarzyskim, handlowym i urzędowym jest język angielski. Oprócz tego, przybywający do Stanów Zjednoczonych Polacy, Włosi, Czesi, Hiszpanie i t. p. nie mają w narzeczach swoich mnóstwa wyrazów, służących do oznaczenia czysto lokalnych amerykańskich pojęć, stosunków i urządzeń; w takie więc szczerby i szczeliny językowe wciskają się z konieczności wyrazy angielskie i rozkład ojczystego języka rozpoczyna się nieubłaganie. Rzekłbyś, język angielski wieje tam z wiatrem w powietrzu i niby jakoś niechcący wchłaniany bywa przez przybyłych z Europy.
Jest to jakby zalew, stopniowy wprawdzie, ale posuwający się bez przerwy. W Anaheim, kolonji czysto niemieckiej, położonej w południowej Kalifornji, Niemcy biją dzieci za to, że nie chcą rozmawiać ze sobą inaczej, jak po angielsku. A jednak kolonja ta, leżąca wśród ludności przeważnie meksykańskiej, nie ma nawet bezpośredniego zetknięcia się z żywiołem anglo-saskim. Tenże sam wpływ angielszczyzny na młodzież niemiecką widziałem i w Cincinatti, najpotężniejszem ognisku germańskiem w całych Stanach. Co do Polaków, nawet duchowni, nawet redaktorowie i współpracownicy gazet nie mogli się oprzeć wpływowi angielszczyzny, jakkolwiek są to ludzie mniej więcej wykształceni, którzy bronią się mu z całą świadomością. Rzekłbym, pod wpływem angielszczyzny wytwarza się tu osobny polsko-amerykański język, którego wyrazy potoczne są polskie, wszystkie zaś terminy, wszystkie nazwy handlowe, społeczne, urzędowe, wszystkie wyrazy, mające związek ze zwyczajami, z sposobami rolniczemi, słowem, z tem wogóle, w czem tylko różni się życie amerykańskie od polskiego — angielskie. Ograniczę się na przytoczeniu kilkunastu tylko przykładów, wyjętych po największej części nie ze zwyczajnej mowy, ale z języka tamtejszych pism polskich. I tak, zamiast: kolej żelazna, znajdziesz rajlrod, zamiast bilet tykiet, zamiast kancelarja ofis, zamiast statek parowy stymer, zamiast mniejszy żaglowiec bot, zamiast hipoteka morgedż, lub ded[5], zamiast wagon kar, zamiast deski lumber, zamiast płot feus, zamiast siano hay, zamiast kurnik czyken-jad, zamiast żyto korn, zamiast woźnica tymster lub drajwer, zamiast wóz tym, zamiast sklep stor, zamiast szynkownia salon, zamiast sprawa biznes (bussiness), Boże Narodzenie nazywa się Chrystmas, sąd (budynek sądowy) kurt, bawialnia parlor, powozik buggy, ubranie całkowite siut i t. p. Dalej pod wpływem składni angielskiej rodzą się także wyrażenia, jak: Dziecko tyle a tyle lat stare. Robić życie. Człowiek wart tyle a tyle dolarów. Robisz mnie śmiać się. Nie słyszałem nikogo mówić. Wczorajsze papiery pisały. Fuliszujesz mnie. Well, drogi panie! Certainly, kochany panie! etc.
Jednakże pisma przestrzegają czystości języka. Księgarnie Barzyńskich, Dyniewicza i Piotrowskiego sprzedają książki polskie, stowarzyszenia starają się prowadzić swe sprawozdania w najlepszym języku, słowem, na dobrych chęciach i patrjotyzmie nie zbywa Polakom, ale język ich, oderwany od pnia macierzystego, musi psuć się, rozkładać, zmieniać ducha pierwotnego i przeradzać się tak, jak przeradza się przesadzona na obcy grunt roślina.
Skupienie wszystkich Polaków w jednym jakimś stanie, połączenie ich w jedną całość, zakładanie urządzeń własnych ochronnych, mogłoby wynaradawianie się opóźnić, ale, ponieważ nic podobnego nie istnieje i istnieć nie może, ponieważ Polacy żyją rozproszeni po całych Stanach, wynarodowienie więc przyszłych zwłaszcza pokoleń jest tylko rzeczą czasu. Świeży napływ wychodztwa nie będzie także tamą, bo tak gorączka wychodzca, jak i warunki, które tę chorobę powodują, są to rzeczy przemijające, które, raz doszedłszy do najwyższego natężenia, następnie słabieją. Ani w Królestwie, włączając Litwę, ani w Galicji, ani w W. Księstwie Poznańskiem nie jesteśmy w położeniu Niemiec lub Anglji, które corocznie muszą wyrzucić gdziekolwiek nadmiar swej ludności pod groźbą nędzy i klęsk głodowych — więc i namowy agentów emigracyjnych nie znajdą u nas nigdy podstawy, opartej na czemś istotnem, przedmiotowem. Mówiąc nawiasem, dla nas jest to okoliczność nader pomyślna. Z mniejszym jednak napływem przesiedleńców wynaradawanie dawniejszych będzie pompowało coraz szybciej. Przytem wszelkie wychodztwo składa się przeważnie z mężczyzn, którzy, nie znajdując dość swoich kobiet, biorą żony z miejscowego otoczenia. Otóż nie znam ani jednego Polaka, żonatego z Amerykanką, któregoby dzieci umiały po polsku. Nie wyłączam nawet i inteligencji. Jest to nieuniknione. Dzieci takie nie mogą już czytać pism i książek polskich, a choćby nawet nauczyły się po polsku, nie będzie to już ich język domowy. Osady czysto polskie, jak Radom lub Częstochowa, a zwłaszcza zakładane na pustyniach, zdala od wielkich miast, jak Nowy Poznań w Nebrasce, będą zapewne trzymały się dłużej, może nawet bardzo długo jeszcze, ale z upływem lat i te czeka los wspólny. Dodajmy do tego, że wogóle ludność uboższa dostaje się nieodmiennie pod wpływ bogatszej, a Amerykanie miejscowi bogatsi są od Polaków. Wszystko więc składa się przeciw najlepszym ich chęciom. Ta cząstka krwi polskiej rozpłynie się prędzej czy później siłą nieprzepartych okoliczności w krwi obcej. Płonka, zaszczepiona na innym pniu, w inne przerodzi się drzewo. Pamiętajmy, że żyje tam dopiero pierwsze pokolenie. To się jeszcze oprze. Ci, co urodzili się w kraju, nie zapomną go ani nad Wielkiemi Jeziorami, ani nad oceanem Spokojnym — i wiary mu dochowają. Osadnicy w Illinois i Teksas przechowują, jakby relikwje, grudki ziemi polskiej, które wkładają także zmarłym do trumien, pod głowę lub na piersi. Chłop polski kocha więcej ojczyznę, niż sam wie o tem. Dziś niejeden z nich, klepiąc osełką kosę na stepach Nebraski lub Arkanzasu, zaduma się, a często i zapłacze, bo mu ten dźwięk rodzinną wioskę przypomni. Dziś jeszcze, gdy gdzieś pod gorącem niebem Teksasu ozwą się organy w kościele, a ludzie zaśpiewają: „Święty Boże“, oczy im zachodzą łzami, a owe myśli chłopskie przełamią, jakoby mewy, ocean — i wracają do Polski pod strzechy ojczyste.
Ale przyszłe, drugie, trzecie, czwarte pokolenia? Ale zrodzone z Niemek, Irlandek i Amerykanek dzieci? Prędzej czy później zapomną, zmienią wszystko aż do nazwisk, które, dla angielskich zębów do zgryzienia za trudne, przeszkadzają w bussinessie.
W jakim przeciągu czasu to się stanie, dziś trudno oznaczyć — jednakże to los nieunikniony, choć smutny, że, jak dawniej wedle królewskiej przepowiedni Rzeczpospolita, tak dziś rozproszone po całym świecie jej dzieci idą in direptionem gentium.
zeszyty lipcowy i sierpniowy.
- ↑ Dnia 17 sierpnia roku 1874 wyjechał Sienkiewicz zagranicę: najprzód — przez Berlin i Kolonję do Ostendy, dokąd przybył rano 19 sierpnia i gdzie bawił prawie cały miesiąc; 18 września był już w Paryżu, skąd wyjechał 30 tegoż miesiąca i przez Kolonję i Berlin wrócił do kraju. Z podróży tej pisywał do znajomych obszerne listy, z których tutaj podaje się wyjątki. (Przyp. wyd.)
- ↑ Do pani Stefanji z Zielińskich Leowej, żony redaktora „Gazety Polskiej“. (Przyp. wyd.).
- ↑ Tak nazywają wykonawców prawa „lynch“.
- ↑ „Gazeta Polska Katolicka“ pod redaktorem Barzyńskim, „Gazeta Polska Chicagowska“ pod Dyniewiczem i „Orzeł Polski“.
- ↑ Pisownię tych angielskich wyrazów zachowuję polską, to jest taką, jakiej używają tamtejsze dzienniki nasze.