Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Przy zakładaniu nowych osad rozwijają duchowni szczególnie pożyteczną działalność. Zdarza się częstokroć, w większych zwłaszcza miastach amerykańskich, że ludność robotnicza objawia nagle dążność do zamienienia życia w rękodzielniach na pług i siekierę pionierską. Przyczyną tego bywają bezrobocia, zaburzenia lub zastój w interesach, bezpośrednio zaś brak roboty. Życie osadnika, jakkolwiek z początku trudne, pewniejsze jest jednak, niż wyrobnicze. Zająwszy ziemię na prawach klemowych z wypłatą na lat dziesięć po dolarze i pół od akra, lub nabywszy takową również na częściową spłatę od kolei żelaznej, dochodzi się zawsze w Stanach, po przecierpieniu pierwszych bied, do posiadania własności i spokojnego kawałka chleba. Ale oczywiście pojedynczy człowiek nie może osiadać zdala od ludzi na pustyni. Potrzebną tu jest działalność wspólna; potrzeba, żeby wybierała się naraz znaczna partja ludzi, gotowych wspierać się solidarnie. Wobec tego koniecznem jest dla jedności działania pewne przewództwo; rodziny zatem, mające zamiar zakładać osadę, wybierają sobie zwykle jednego lub kilku pełnomocników, którzy jeżdżą naprzód oglądać grunta, prowadzą o nie układy z zarządami kolei żelaznych, starają się uzyskać możliwie najlepsze warunki, a nakoniec rozdzielają nabyte przestrzenie. Przy osiadaniu na ziemiach rządowych pośrednictwo takie mniej jest potrzebne, ziemia bowiem rządowa jest właściwie niczyją i wedle prawa można na niej osiąść bez poprzednich z kimkolwiek układów. Po spłacie dolara i pół z morgi w najbliższym Wydziale Gruntowym (Land office), a nawet po spłacie pierwszej raty, uważa się taka ziemia już za prywatną własność. Należy więc tylko przy osiedleniu się zachować pewną ostrożność, by wypadkiem nie zająć ziem, do których już ktoś rości jakiekolwiek prawa — zresztą innych utrudnień niema. Osadnicy jednak wolą zwykle grunta, należące do kompanij kolejowych, te bowiem, położone nad linjami drogi żelaznej, więcej mają widoków rozwoju na przyszłość. W tym ostatnim razie rola pełnomocników niesłychanie jest ważną, wszystko bowiem zawisło od warunków, na jakich staje układ z kolejowym zarządem. I tak: zarząd może obiecać stację nowo budującej się osadzie, może drożej lub taniej ustąpić grunta, może rozłożyć spłatę ich na bardzo długie terminy — co wszystko zależy już od tego, jak pełnomocnicy umieją się wziąć do rzeczy. Otóż takimi pełnomocnikami dla naszych osadników są prawie wyłącznie księża i, gdyby nie oni, osady, jak Radom, Częstochowa etc., nigdyby nie powstały, chłopi bowiem sami nie umieliby się nawet wziąć do rzeczy. Przytem pełnomocnik duchowny ma tę wyższość nad świeckim, że świecki może wziąć od zarządu kubana za narzucenie osadnikom gruntów jak najgorszych lub za układ dla zarządu najodpowiedniejszy, a potem porzucić sprawę i pójść sobie, gdzie mu się podoba; duchowny zaś zostaje zwykle z osadnikami i staje się ich proboszczem, jego więc przyszły los osady bezpośrednio dotyczy. Jest to bardzo naturalne i o takiej wyższości przewódców duchownych nad świeckimi miałem sposobność przekonać się dokładnie za czasów mego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Zakładano właśnie wówczas dwie nowe osady polskie. Przewódca świecki zakupił grunta w Arkanzas, nazwał założyć się mającą kolonję Waren Hoino i, odmalowywując ją w złotych prawdziwie barwach, zdołał zgromadzić do stu kilkudziesięciu rodzin. Popierała całe to przedsięwzięcie usilnie Gazeta Polska Chicagowska Dyniewicza, rywalizująca bardzo zacięcie z Gazetą Polską Katolicką, redagowaną przez duchownych. Ta ostatnia, a raczej partja jej, widząc, że Chicagowska, popierając istotnie sprawę ważną, może pociągnąć za sobą większość, postanowiła przeciwdziałać. Z początkowania jej powstała myśl założenia jednocześnie drugiej osady polskiej w Nebrasce, pod nazwiskiem Nowy Poznań. Ponieważ chętnych nie brakło, zakupiono wkrótce grunta i Nowy Poznań przeszedł także z dziedziny zamysłów w dziedzinę rzeczywistości. Obie gazety poczęły teraz wysławiać każda swoją osadę, nie znajdując dość słów potępienia dla przeciwnej. Nowemu Poznaniowi zarzucano, że położony jest w krainie bezdrzewnej, gdzie nie będzie z czego pobudować domów, a przytem w okolicach, pustoszonych od czasu do czasu przez szarańczę. Była nawet w tem część prawdy. Nebraska jest jednym olbrzymim stepem, na którym do dziś dnia koczują Indjanie Pawnisowie, a na którym drzewa znajdują się tylko przy rzece Plata i jej potokach. Szarańcza niszczy także często te cudne stepy. Z drugiej jednak strony urodzajność dziewiczej ziemi nagradza osadnikowi wszystkie klęski. Gazeta Katolicka, odpierając zarzuty, twierdziła, że grunta w Arkanzas pokryte są dębami, których karczunek tak długo może się pociągnąć, iż osadnicy pierwej z głodu poumierają; dalej mówiono, że układ zawarty jest lekkomyślnie i zakupiona przestrzeń ma tylko płytką warstwę czarnoziemu, a nakoniec, iż cała okolica rok rocznie zatapianą bywa przez wody rzeki Arkanzas, z czego powstają zabójcze febry i inne choroby, dziesiątkujące ludność. Obie strony wysyłały komisje, mające sprawdzić istotny stan rzeczy, ale komisje te, złożone z ludzi, należących do stronnictw, powtarzały za i przeciw wedle widoków stronnictw.
Ostatecznie jednak sprawy w Waren Hoino wzięły zły obrót. Arkanzas słynie wprawdzie z urodzajności ziemi, obfitość lasów jest jedną dodatnią stroną więcej dla każdej kolonji — nakoniec klimat tam nie jest tak niezdrowy, jak np. w Teksas, przekonałem się jednak, że mimo tych pomyślnych warunków osada, tam założona, nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Prawdopodobnie kupno było prowadzone lekkomyślnie, ziemia wybrana nieopatrznie, działki przeprowadzone z uwzględnianiem różnych pobocznych względów, wreszcie zarząd funduszami naganny. Większa część osadników, którzy się już byli do Waren Hoina wybrali, powróciła stamtąd bardzo śpiesznie, podnosząc krzyk, że została omamioną. Niektórzy, wydawszy wszystkie pieniądze na drogę, a nie chcąc pozostać w osadzie, znaleźli się istotnie w bardzo przykrem położeniu. Nazwano wyprawę do Hoina wyprawą na Sybir. Krótko mówiąc, pokazuje się, że świeckim inicjatorom nowej osady wiele jest do zarzucenia. Tymczasem Nowy Poznań, który na pierwszy rzut oka nie miał przed sobą tylu danych do przyszłego pomyślnego rozwoju, stanął jednak odrazu na silnej podstawie i, o ile wiem, widoki jego na przyszłość z każdym dniem stają się lepsze.
Poświęciłem kilka słów historji tych dwóch osad dlatego także, żeby czytelnikom moim dać przykład, w jaki sposób powstają nowe kolonje, a zarazem, aby okazać, jak dalece jest ważną rola i działalność księży polskich w Stanach Zjednoczonych. Rozwaga i sumienność, z jaką np. prowadzoną była sprawa Nowego Poznania, objaśnia się niezawodnie tem, że umocowani duchowni zaraz osiędą w osadzie, utworzą parafję — interes więc Nowego Poznania jest ich interesem, przyszła jego pomyślność ich pomyślnością. Nie twierdzę przez to, by wyłącznie tylko względy osobiste orzekały o uczciwości ich działania, ale niemniej pewnikiem jest, że dobro ogólne zawsze i wszędzie tem mocniej jest przestrzegane, im silniej i bezpośredniej wiąże się z dobrem osobistem ludzi, stojących u steru.
Z tego, co dotąd powiedziałem, wypada, że, jeśli u Polaków, zamieszkałych w Ameryce, istnieją jakieś ślady organizacji, to organizację ową wprowadzili po największej części duchowni. Zapewne, że to, co jest, nie wystarcza; osady są rozproszone po całej przestrzeni Stanów i wogóle mało o sobie wiedzą. Pismom, wychodzącym w Chicago, brak korespondencji z mnóstwa osad, wskutek tego ustalenie jakichś danych statystycznych niezmiernie jest utrudnione. Prawdę powiedziawszy, nikt dokładnie nie wie, ilu Polaków zamieszkuje Stany Zjednoczone. Wiadomości, podawane przez tamtejsze pisma polskie, nie są oparte na żadnej pewnej podstawie, a zawsze przesadne, redaktorom bowiem chodzi, aby przedstawiać dzienniki swe jako organa wielkich partyj i poczytne. Z jednej strony ściąga im to płatne ogłoszenia kupców, stanowiące główny zysk dziennikarski, z drugiej nadaje pewne znaczenie polityczne w czasie wyborów. Istotnie, w takiem Chicago, Milwaukee lub Detroit, gdzie ludność polska gęsto jest osiadłą, dla każdego kandydata niemałą rzeczą jest mieć za sobą jej głosy, które nie mogą wprawdzie same jedne na urząd posadzić, ale, jeśli chodzi np. o rozstrzygnięcie między kandydatem republikańskim a demokratycznym, mogą szale na jedną lub drugą stronę przeważyć. Oczywiście kandydat, chcąc mieć głosy jakiejś narodowości, nie udaje się do pojedynczych osób, ale do ich dziennika, wyświadczając mu rozmaite usługi lub obiecując korzyści, odpowiednie do liczby głosów — i stąd owa przesada wszystkich dzienników w podawaniu liczby swych abonentów i wogóle współrodaków.
Z powyższych powodów cyfry, trafiające się w gazetach polsko-amerykańskich, a oznaczające ludność polską na 200, 300, 500 tysięcy dusz, nie zasługują na żadną wiarę. Ustaleniem ich nikt się nie zajmuje, a wskutek tego nikt też nie ma pojęcia, jakie właściwie znaczenie mogliby mieć Polacy w Stanach, gdyby działali wspólnie.
Organizacja więc wiele jeszcze pozostawia do życzenia. O zebraniu wszystkich Polaków w jednem terytorjum lub stanie i o wytworzeniu z nich potężnej jednostki społecznej nawet mowy być nie może. Podobne pia desideria przychodziły wprawdzie do głowy Polakom — ale... nie zamieszkałym w Stanach. Ci ostatni wiedzą, że idealne owe zamiary rozbiłyby się niechybnie o względy praktyczne. Tylko jakieś nowe, a rozbudzające fanatyzm sekty religijne mogą tak zbierać swych współwyznawców, jak Brigham Jung zebrał mormonów. W łonie Polaków powstała za czasu mego pobytu myśl wytworzenia sejmu i senatu, któreby zaprowadziły jedność w życiu ich publicznem — ale i ta myśl okazała się po bliższem jej zbadaniu niepraktyczną.
Poza sferą religijną i społeczną działalność duchownych ma głównie na celu obronę narodowości. Cel ten zresztą stawiają sobie gazety, stowarzyszenia świeckie, gwardje wojskowe, słowem — wszystkie instytucje polskie w Ameryce. Na nieszczęście jednak napróżno. Według mego zdania, Polakom amerykańskim mimo najszlachetniejszych usiłowań ze strony przewódców i ich samych grozi niechybnie wcześniejsze lub późniejsze wynarodowienie się i całkowite rozpłynięcie w żywiole amerykańskim. Temu wpływowi języka i cywilizacji anglo-saskiej potężniejsze nawet, niż polski, żywioły oprzeć się nie mogą. Nikt tam nikogo nie chce amerykanizować. Nikt bezwarunkowo nic nie narzuca, każdej narodowości wolno zakładać swoje pisma, szkoły, wojsko nawet, w którym to ostatnim wypadku rząd pośredniczy o tyle tylko, że zawiązującym się gwardjom przesyła karabiny — a jednak wpływ amerykański staje się nieprzepartym. Cudzoziemcy, którzy, przybywszy do Ameryki i zostawszy obywatelami, żyją pod amerykańskiemi urządzeniami, biorą udział w życiu publicznem, prędzej czy później przerabiają się na Amerykanów z ducha. Potem przyjęcie języka angielskiego jest już nieubłaganą koniecznością, zależną tylko od czasu. Wszystkie narodowości, żyjące obok siebie, muszą przecie używać jakiegoś jednego wspólnego języka, inaczej bowiem Polak, np. zamieszkujący Haywood, nie mógłby nigdy porozumieć się z tamże żyjącym Portugalczykiem. Oczywiście tym wspólnym językiem towarzyskim, handlowym i urzędowym jest język angielski. Oprócz tego, przybywający do Stanów Zjednoczonych Polacy, Włosi, Czesi, Hiszpanie i t. p. nie mają w narzeczach swoich mnóstwa wyrazów, służących do oznaczenia czysto lokalnych amerykańskich pojęć, stosunków i urządzeń; w takie więc szczerby i szczeliny językowe wciskają się z konieczności wyrazy angielskie i rozkład ojczystego języka rozpoczyna się nieubłaganie. Rzekłbyś, język angielski wieje tam z wiatrem w powietrzu i niby jakoś niechcący wchłaniany bywa przez przybyłych z Europy.
Jest to jakby zalew, stopniowy wprawdzie, ale posuwający się bez przerwy. W Anaheim, kolonji czysto niemieckiej, położonej w południowej Kalifornji, Niemcy biją dzieci za to, że nie chcą rozmawiać ze sobą inaczej, jak po angielsku. A jednak kolonja ta, leżąca wśród ludności przeważnie meksykańskiej, nie ma nawet bezpośredniego zetknięcia się z żywiołem anglo-saskim. Tenże sam wpływ angielszczyzny na młodzież niemiecką widziałem i w Cincinatti, najpotężniejszem ognisku germańskiem w całych Stanach. Co do Polaków, nawet duchowni, nawet redaktorowie i współpracownicy gazet nie mogli się oprzeć wpływowi angielszczyzny, jakkolwiek są to ludzie mniej więcej wykształceni, którzy bronią się mu z całą świadomością. Rzekłbym, pod wpływem angielszczyzny wytwarza się tu osobny polsko-amerykański język, którego wyrazy potoczne są polskie, wszystkie zaś terminy, wszystkie nazwy handlowe, społeczne, urzędowe, wszystkie wyrazy, mające związek ze zwyczajami, z sposobami rolniczemi, słowem, z tem wogóle, w czem tylko różni się życie amerykańskie od polskiego — angielskie. Ograniczę się na przytoczeniu kilkunastu tylko przykładów, wyjętych po największej części nie ze zwyczajnej mowy, ale z języka tamtejszych pism polskich. I tak, zamiast: kolej żelazna, znajdziesz rajlrod, zamiast bilet tykiet, zamiast kancelarja ofis, zamiast statek parowy stymer, zamiast mniejszy żaglowiec bot, zamiast hipoteka morgedż, lub ded[1], zamiast wagon kar, zamiast deski lumber, zamiast płot feus, zamiast siano hay, zamiast kurnik czyken-jad, zamiast żyto korn, zamiast woźnica tymster lub drajwer, zamiast wóz tym, zamiast sklep stor, zamiast szynkownia salon, zamiast sprawa biznes (bussiness), Boże Narodzenie nazywa się Chrystmas, sąd (budynek sądowy) kurt, bawialnia parlor, powozik buggy, ubranie całkowite siut i t. p. Dalej pod wpływem składni angielskiej rodzą się także wyrażenia, jak: Dziecko tyle a tyle lat stare. Robić życie. Człowiek wart tyle a tyle dolarów. Robisz mnie śmiać się. Nie słyszałem nikogo mówić. Wczorajsze papiery pisały. Fuliszujesz mnie. Well, drogi panie! Certainly, kochany panie! etc.
Jednakże pisma przestrzegają czystości języka. Księgarnie Barzyńskich, Dyniewicza i Piotrowskiego sprzedają książki polskie, stowarzyszenia starają się prowadzić swe sprawozdania w najlepszym języku, słowem, na dobrych chęciach i patrjotyzmie nie zbywa Polakom, ale język ich, oderwany od pnia macierzystego, musi psuć się, rozkładać, zmieniać ducha pierwotnego i przeradzać się tak, jak przeradza się przesadzona na obcy grunt roślina.
Skupienie wszystkich Polaków w jednym jakimś stanie, połączenie ich w jedną całość, zakładanie urządzeń własnych ochronnych, mogłoby wynaradawianie się opóźnić, ale, ponieważ nic podobnego nie istnieje i istnieć nie może, ponieważ Polacy żyją rozproszeni po całych Stanach, wynarodowienie więc przyszłych zwłaszcza pokoleń jest tylko rzeczą czasu. Świeży napływ wychodztwa nie będzie także tamą, bo tak gorączka wychodzca, jak i warunki, które tę chorobę powodują, są to rzeczy przemijające, które, raz doszedłszy do najwyższego natężenia, następnie słabieją. Ani w Królestwie, włączając Litwę, ani w Galicji, ani w W. Księstwie Poznańskiem nie jesteśmy w położeniu Niemiec lub Anglji, które corocznie muszą wyrzucić gdziekolwiek nadmiar swej ludności pod groźbą nędzy i klęsk głodowych — więc i namowy agentów emigracyjnych nie znajdą u nas nigdy podstawy, opartej na czemś istotnem, przedmiotowem. Mówiąc nawiasem, dla nas jest to okoliczność nader pomyślna. Z mniejszym jednak napływem przesiedleńców wynaradawanie dawniejszych będzie pompowało coraz szybciej. Przytem wszelkie wychodztwo składa się przeważnie z mężczyzn, którzy, nie znajdując dość swoich kobiet, biorą żony z miejscowego otoczenia. Otóż nie znam ani jednego Polaka, żonatego z Amerykanką, któregoby dzieci umiały po polsku. Nie wyłączam nawet i inteligencji. Jest to nieuniknione. Dzieci takie nie mogą już czytać pism i książek polskich, a choćby nawet nauczyły się po polsku, nie będzie to już ich język domowy. Osady czysto polskie, jak Radom lub Częstochowa, a zwłaszcza zakładane na pustyniach, zdala od wielkich miast, jak Nowy Poznań w Nebrasce, będą zapewne trzymały się dłużej, może nawet bardzo długo jeszcze, ale z upływem lat i te czeka los wspólny. Dodajmy do tego, że wogóle ludność uboższa dostaje się nieodmiennie pod wpływ bogatszej, a Amerykanie miejscowi bogatsi są od Polaków. Wszystko więc składa się przeciw najlepszym ich chęciom. Ta cząstka krwi polskiej rozpłynie się prędzej czy później siłą nieprzepartych okoliczności w krwi obcej. Płonka, zaszczepiona na innym pniu, w inne przerodzi się drzewo. Pamiętajmy, że żyje tam dopiero pierwsze pokolenie. To się jeszcze oprze. Ci, co urodzili się w kraju, nie zapomną go ani nad Wielkiemi Jeziorami, ani nad oceanem Spokojnym — i wiary mu dochowają. Osadnicy w Illinois i Teksas przechowują, jakby relikwje, grudki ziemi polskiej, które wkładają także zmarłym do trumien, pod głowę lub na piersi. Chłop polski kocha więcej ojczyznę, niż sam wie o tem. Dziś niejeden z nich, klepiąc osełką kosę na stepach Nebraski lub Arkanzasu, zaduma się, a często i zapłacze, bo mu ten dźwięk rodzinną wioskę przypomni. Dziś jeszcze, gdy gdzieś pod gorącem niebem Teksasu ozwą się organy w kościele, a ludzie zaśpiewają: „Święty Boże“, oczy im zachodzą łzami, a owe myśli chłopskie przełamią, jakoby mewy, ocean — i wracają do Polski pod strzechy ojczyste.
Ale przyszłe, drugie, trzecie, czwarte pokolenia? Ale zrodzone z Niemek, Irlandek i Amerykanek dzieci? Prędzej czy później zapomną, zmienią wszystko aż do nazwisk, które, dla angielskich zębów do zgryzienia za trudne, przeszkadzają w bussinessie.
W jakim przeciągu czasu to się stanie, dziś trudno oznaczyć — jednakże to los nieunikniony, choć smutny, że, jak dawniej wedle królewskiej przepowiedni Rzeczpospolita, tak dziś rozproszone po całym świecie jej dzieci idą in direptionem gentium.

„Przewodnik Naukowy i Literacki“, r. 1879,
zeszyty lipcowy i sierpniowy.









  1. Pisownię tych angielskich wyrazów zachowuję polską, to jest taką, jakiej używają tamtejsze dzienniki nasze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.