Ostatni Rzymianie/Tom II/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Cisza osłupienia wiała na Atrium Westy. Służba rozbiegła się po mieście, kapłanki, zamknięte w celach, trawiły długie godziny w niemej rozpaczy.
Tysiąc sto czterdzieści lat palił się pod złoconą kopułą świątyni żnicz narodu rzymskiego, przeszło trzydziestu pokoleniom przyświecał czystością swoją, szanowany przez najsroższych, najdzikszych tyranów, którzy deptali wszelkie prawa boskie; w barbarzyńcach nawet budził trwogę zabobonną, a dziś miał zgasnąć na zawsze, jak gaśnie oko ludzkie, dotknięte skrzydłem śmierci.
Wczoraj wieczorem stanął w Rzymie Winfridus Fabricyusz, niosąc na czele legionów Tracyi nieubłagany rozkaz Teodozyusza. Zamkną się świątynie bogów narodowych, ustaną ofiary, zamilkną w Kuryi i w gmachach rządowych modły pogańskie. Kto nie chce odstąpić tradycyi przodków, może im odtąd oddawać cześć tylko w zaciszu domowem. Wiarą państwa, uznaną przez imperatora, szafarzem łask tronu będzie na całym obszarze cesarstwa rzymskiego chrześciaństwo.
Tak postanowił Teodozyusz.
Dziś zrana przybył Fabricyusz do Kuryi Hostilia i oznajmił zgromadzonym ojcom wolę „boskiego i wiecznego” pana. Senatorowie chrześciańscy przyjęli radosną nowinę rzęsistemi oklaskami, zaś pogańscy ponurem milczeniem bezsilności.
Wszakże uczynili wszystko, co im nakazywała miłość do Rzymu i co im radził rozum mężów dojrzałych. Złożyli majątki swoje na ołtarzu ojczyzny, uzbroili Italię, zjednali sobie pomoc Arbogasta...
Zawiodły ich nadzieje, omyliły rachuby, zdradzili bogowie. Demon galilejski pobił Jowisza, przyszłość zdusiła przeszłość.
Nie znaleźliby już w Italii rąk do dalszego oporu. Uciekający ochotnicy roznieśli po kraju postrach, a klęska i śmierć Arbogasta odebrały odwagę najwytrwalszym.
Po raz wtóry nie zebraliby tak licznego i walecznego wojska. Arbogasta nie zastąpi żaden z jego komesów i wojewodów, żaden bowiem nie rozporządza środkami słynnego króla.
Byli stanowczo zwyciężeni, powaleni o ziemię, jak gladyator, ugodzony śmiertelnie.
Bez słowa wyszli patryoci rzymscy z Kuryi, bez słowa żegnali się, ściskając sobie ręce. W oczach starszych błyszczały łzy, wargi młodszych drgały boleśnie.
W kilka godzin potem ciągnęły ulicami Rzymu karety, rydwany i lektyki. Senatorowie pogańscy opuszczali miasto, aby nie patrzeć na tryumf Galilejczyków. Symmachus udawał się do swoich dóbr, na Sycylię, Klaudyanus do Afryki, Rufiusz do Gallii.
Tylko dziewice Westy, przykute ślubami do swojego ołtarza, nie mogły sobie oszczędzić chwili okrutnej[1]
Powiedziano im, że namiestnik cesarski zgasi dziś święty ogień i wróci im swobodę. Zdumione groźbą tak niesłychaną, czekały w niepokoju na przedstawiciela władzy świeckiej.
W celi świątyni, w złoconem krześle spoczywała Fausta Auzonia, pełniąc swoją czynność kapłańską. Na ołtarzu tlił słaby płomyk, podtrzymywany gałązkami laurowemi, które Fausta rzucała od czasu do czasu na rozżarzone węgle.
Ona jedna zachowała spokój, kiedy trwoga ogarnęła nawet sędziwą Pulcheryę Placydę. Widząc, że kapłanki tracą przytomność, pilnowała żnicza, chociaż jej godzina jeszcze nie nadeszła.
U jej stóp, na podnóżku siedziała Porcya Julia, splótłszy ręce na jej kolanach.
— Opuszczamy to nieszczęsne miasto — mówiła siostra Juliusza — które bogowie oddali na pastwę Galilejczykom. Jedziemy daleko, poza granice cesarstwa, aż de[2] Kwadyi, gdzie Konstancyusz Galeryusz nabył rozległe ziemie. Nie wiedział, biedak, że to pustkowie będzie mu się kiedyś wydawało rajem. Tam nie dosięgnie nas ręka Teodozyusza, nie zakłócą naszego spokoju kapłani galilejscy. W ciszy leśnej będziemy mogli czcić bez przeszkody naszych Penatów i płakać nad nieszczęściem ojczyzny.
Porcya ukryła twarz w fałdach sukni Fausty.
— Ktoby się tego spodziewał... ktoby się tego spodziewał... — zawodziła.
— Czy Hymen pójdzie za tobą w obce kraje? — pytała Fausta, gładząc ręką pieszczotliwie włosy Porcyi.
— Tak, pani — odpowiedziała Porcya. — Konstancyusz wysłużył sobie moją miłość cierpliwością i męstwem. Nie zginął wprawdzie śmiercią bohaterską, jak Flawianus, ale tylko dlatego, że go strzała nieprzyjaciela obezwładniła w chwili, kiedy chciał się rzucić za prefektem w tłum barbarzyńców. Rannego podnieśli łucznicy Arbogasta i oddali służbie lekarzów obozowych. Za jednę rękę, którą poświęcił dla Rzymu, oddam mu moje obiedwie. Utworzymy sobie na obcej ziemi nową ojczyznę, schronisko dla wszystkich, których gniew Galilejczyków wypędził z Italii. Kajus zabiera z sobą pamiątki rzymskie, posągi Jowisza, Junony, Marsa i Westy i mnóstwo klientów, wiernych bogom narodowym. Jedź z nami, pani świątobliwa! W lasach Kwadyi nie będzie nikt urągał twemu bólowi. Może się Jowisz ulituje kiedyś nad swoim ludem i pozwoli nam wrócić do świętej stolicy Klaudyów, Juliów i Antoninów.
Fausta wskazała ręką na płomień.
— Dopóki ten ogień płonie na ołtarzu Westy, dopóty jestem jego niewolnicą — odrzekła.
— A gdy go nasi wrogowie zgaszą? — zapylała Porcya półgłosem.
Nie odrazu odpowiedziała Fausta. Zmarszczywszy brwi, patrzyła jakiś czas na posąg Westy. Twarz jej miała wyraz stanowczości.
— Oni go nie zgaszą — odezwała się głosem twardym. — Ogień Westy zgasi tylko sama Westa. Żadna ręka nieczysta nicdotknie najdroższej pamiątki naszego narodu. Niech przyjdą!
— Winfridus Fabricyusz ma jeszcze dziś wykonać rozkaz Teodozyusza.
Gorący rumieniec oblał Faustę. Pochyliła głowę szybko, a kiedy ją podniosła, była blada, jak marmurowy posąg bogini.
— Niech przyjdzie! — szeptała drżącemi ustami.
Objęła Porcyę ramieniem, przygarnęła ją do siebie i mówiła łagodnie, tkliwie.
Niech ci miłość Konstancyusza uściele ścieżkę życia wonnemi kwiatami, niech cisza lasów Kwadyi ukołysze twój ból Rzymianki.
Wtem wbiegła do sali kapłanka.
— Galilejczycy idą! — zawołała.
Porcya zerwała się z podnóżka.
Chwytając płaszcz, mówiła z serdeczną prośbą w głosie:
— Jedź z nami, pani świątobliwa. Zabierz z sobą ogień Westy, aby święty płomień rozjaśniał ciemności naszego wygnania. Gdy ty, naszej wielkiej przeszłości odblask jasny, czysty, będziesz z nami, zniesiemy łatwiej rozpacz zwyciężonych. Będziemy czekali na ciebie tydzień, dwa, dokąd każesz. Nie zostawimy cię samej na grobie ojczyzny. Miej litość nad sobą! Nie męcz oka Rzymianki widokiem Galilejczyków, znieważających nasze najdroższe pamiątki.
Ale Fausta odrzekła:
— Nie czekajcie na mnie... Zostawcie mnie mojemu przeznaczeniu, któremu żaden człowiek nie ujdzie, bo nosi je w sobie. Wracaj do domu, Porcyo i powiedz Konstancyuszowi, że prosi go Fausta Auzonia, by cię bardzo, bardzo kochał Idź, idź...
— Będziemy na ciebie czekali; przyjdę jutro.
Kiedy się Porcya oddaliła, zwróciła się Fausta do kapłanki.
— Otoczcie Pulcheryę Placydę w tej ciężkiej godzinie troskliwością wdzięcznych córek. Niech gasnące oczy kapłanki nie patrzą na gwałt Galilejczyków. Świętego ognia będę strzegła sama.
Zawinęła się w płaszcz purpurowy, oparła głowę o poręcz krzesła i utkwiła wzrok w świętem Palladium.
I dla niej, jak dla Flawiana i Arbogasta, skończyło się wszystko, co ją wiązało z życiem. Stary Rzym, pan i prawodawca świata, przestał istnieć, leżał w prochu u stóp Galilejczyków. Obcy ludzie przyjdą i zabiorą plon pracy tysiącletniej. Nowi bogowie, nowe zwyczaje i obyczaje, pojęcia i cele zakwitną na gruzach dawnego porządku. Ci, co służyli, będą teraz rozkazywali, zaś ci, co szli na czele ludzkości od czasów niepamiętnych, rozproszą się po świecie, nieznani, zapomniani.
Pękła nić, która łączyła Faustę z ziemią.
Z chwilą, kiedy kapłanka stłumiła w sobie siłą woli tęsknoty dziewicze, podtrzymywała płomień jej życia już tylko miłość do przeszłości rzymskiej. Było to jedyne światło, ozłacające jej dolę samotną.
Czy jedyne?
Fausta przycisnęła rękę do serca.
— Utul się, utul... wkrótce uspokoisz się na zawsze... i nie będziesz mnie kusiło obietnicami szczęścia przemijającego — mówiła do swojego serca. — Abowiem wszystko, czego ciało pożąda, przemija, wzgardzone już tu na ziemi przez lata sędziwe, a wiecznie trwają tylko twory duszy. Nie z łona duszy wyszła miłość niewiasty do męża.
Na kurytarzu, który łączył świątynię Atrium, rozległy się szybkie kroki.
Fausta drgnęła. Zawinąwszy się szczelnie w płaszcz, zwiesiła głowę.
Ona znała szelest tych kroków. Niepokoił on ją już niejednokrotnie.
Serce jej biło tak gwałtownie, iż słyszała każde jego uderzenie. Przycisnęła rękę mocniej do piersi.
— Ucisz się, podłe, występne, to wróg Rzymu, to Galilejczyk!
Ściągnęła brwi, przymknęła powieki. Wszystka krew spłynęła z jej twarzy.
Cisza grobu zaległa świątynię. Słychać było tylko ciężki oddech Fausty.
Szelest kroków ustał na progu. Ktoś wszedł do przybytku Westy. Chociaż kapłanka nie zwróciła oczu w stronę drzwi, mimo to wiedziała, że przed nią stoi Fabricyusz. Czuła na sobie jego spojrzenie i powstrzymała oddech.
Przez jakiś czas trwała cisza, potem zmącił ją dźwięczny, miękki głos męski.
— Nie po to, by urągać twojemu bólowi, Fausto — zaczął Fabricyusz — szukałem ciebie. Serce moje nie pragnie już smutków bliźniego. Lituje się ono nad wszelkiem cierpieniem i szanuje wszelkie łzy, jak nakazuje Bóg mój Jezus Chrystus. Nie bezwzględny żołnierz, obcy uczuciom tkliwym, stoi przed tobą, lecz chrześcianin, dla którego nie ma przyjaciela i nieprzyjaciela, a jest tylko człowiek. I ten chrześcianin prosi cię, abyś opuściła Atrium Westy przed zachodem słońca, jutro bowiem, gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, zgaśnie wasz święty ogień na zawsze. Ostrzegając was, chcę wam oszczędzić przykrości.
— Ty wiesz, iż przysięgłam świętemu ogniowi Westy wiarę na lat trzydzieści odrzekła Fausta, nie patrząc na Fabricyusza. Czas ten jeszcze nie upłynął.
Fabricyusz wyciągnął do niej ręce.
— Poddaj się wyrokowi Boga — prosił — nie opieraj się woli potęg, mocniejszych od człowieka. One to zwyciężyły was, zamknęły wasze świątynie, zakryły waszą przeszłość całunem. Nowe słońce świeci już nad światem, jedyne, zwycięskie. Wasi bogowie umarli bezpowrotnie, wasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną. Nie mówię tego dlatego, by nasycić zemstę. Chciałbym rzucić pod twoje stopy wszystkie kwiaty tej ziemi, otoczyć cię wszystką wonią, wszystkim śpiewem pól i lasów, miłości mojej bowiem do ciebie nie stłumiła trwoga ostatnich dwóch lat, nie strawiło jej upokorzenie, doznane z twojej przyczyny. Kocham cię tą samą miłością gorącą, która cię kiedyś w gwałtowności swojej znieważała. Teraz będę czekał cierpliwie, aż się twoje serce nakłoni do mnie i wynagrodzi mi tysiąc dni, przebytych bez radości.
Nie przypadł do kolan Fausty, jak wówczas, kiedy wtargnął nocą do świątyni Westy i nie groził jej hańbą. Stał na progu, czekając na słowo zachęty. Tylko jego głos, zrazu stłumiony, miękki, rozgrzał się, zaprawiony namiętnością.
— Jesteś wolna — mówił. — Śluby pogańskie nie obowiązują już nikogo. Możesz być szczęśliwa szczęściem niewiasty, kochana, uwielbiana.
Fausta milczała. Po twarzy jej chodziły drgania nerwowe, jakby odblaski błyskawic, krzyżujących się w jej duszy. Lekki rumieniec zaróżowił jej policzki i rozpłynął się znów, ustępując śmiertelnej bladości.
Nareszcie podniosła się z krzesła i podszedłszy do ołtarza, oparła się rękami na jego krawędzi.
Nie spojrzała dotąd ani razu na Fabricyusza. Lękała się jego widoku. Ten człowiek kochał ją, a ona?...
Westchnęła głęboko.
— I ty wierzyłeś, chrześcianinie, iż Fausta Auzonia — rzekła swoim pełnym, altowym głosem, który brzmiał, jak dzwon płaczący — będzie chciała korzystać z nieszczęścia swojej ojczyzny? Ty wierzyłeś, iż sięgnę ręką nikczemną po kwiat szczęścia, wyrastający z gruzów Rzymu? O, nasi zwycięzcy! Miną jeszcze wieki, zanim się nauczycie rozumieć i szanować duszę narodu, który dał światu prawo, cnotę obywatelską i miłość ojczyzny. Czasy nowe strąciły nas w grób zapomnienia, lecz gdy się te nowe czasy wytrzeźwią z szału zwycięstwa, gdy spojrzą bez nienawiści po za siebie, wówczas schylą kornie głowy przed dziełem geniuszu rzymskiego! Mówisz, że nasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną, a ja powiadam tobie, żarliwy wielbicielu nowych czasów, iż dalekie pokolenia będą podziwiały cnotę rzymską, która umiała pogardzić szczęściem tej ziemi dla dobra powszechnego. Ciało nasze zwiędło, umiera, lecz duch nie przeminie nigdy, nigdy, albowiem był w wielkich chwilach Rzymu panem ciała.
Słowa „nigdy, nigdy” podkreśliła głosem podniesionym.
Pochyliła głowę, splotła ręce, usta jej poruszały się. Modliła się do duchów przodków. W jej postaci była taka królewskość, zaś na twarzy rozlała się taka smutna powaga, iż Fabricyusz nie śmiał przerwać jej cichej prośby żadnym ruchem. Stał przy drzwiach, pożerając Faustę wzrokiem zachwytu.
Ona westchnęła znów ciężko, potem odezwała się głosem bezdźwięcznym:
— Mówisz, że gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, wówczas zgaśnie nasz święty ogień na zawsze. Stanie się to wcześniej... natychmiast... ale nie wy, chrześcianie, dokonacie tego dzieła okrutnego. Ogień zgasi sama bogini za pośrednictwem swojej służebnicy... zgasi go krew ostatniej Rzymianki.
Pochyliła się jeszcze niżej nad ołtarzem, zbliżywszy pierś do płomyka.
Błysnął sztylet — Fausta krzyknęła — z serca jej bluznął na rozżarzone węgle strumień krwi.
Fabricyusz skoczył, pochwycił Faustę w objęcia...
Teraz dopiero spojrzała na niego i z jej ust spłynęły dwa słowa, ostatnie słowa jej warg stygnących:
— Ko...cha...łam cię...
— O, o, o! — ryknął Fabricyusz i runął razem, z trupem Fausty na mozajkową posadzkę świątyni.
Zalany krwią Fausty żnicz narodu rzymskiego, syczał jeszcze jakiś czas, potem zczerniały węgle i ciemności zaległy przybytek Westy.
Fabricyusz przycisnął do ust skraj sukni Fausty, podniósł się i opuścił Atrium.
Na dworze powitały go okrzyki chrześcian, lecz on nie słyszał wrzawy radosnej, nie dziękował tłumowi spojrzeniem przyjaznem. Szedł szybko ulicami Rzymu, zapatrzony przed siebie wzrokiem dziwnym, jakby olśnionym wielką światłością. Szedł ku wzgórzu celijskiemu, a gdy stanął przed pałacem Lateranów, kazał się oznajmić biskupowi Syrycyuszowi.
Biskup przyjął natychmiast namiestnika cesarskiego.
Fabricyusz zdjął z siebie złoty łańcuch, naramienniki, medale, pas purpurowy, miecz, wysadzony drogiemi kamieniani[3] i złożywszy wszystkie oznaki swojego dostojeństwa świeckiego u stóp arcykapłana chrześcian, mówił głosem, pełnym łez i smutku.
— Oddaj te znikomości ubogim ojcze świątobliwy, a mnie przyjm do swojej służby i naucz czynić pokój. Patrzałem dotąd tylko na krew, słyszałem tylko klątwy mordowanych i płacz zwyciężonych. Nie chcę już patrzeć na krew ludzką, nie chcę słyszeć klątw i płaczu nieszczęśliwych... Chcę być wybranym synem naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Objął kolana biskupa i prosił:
— Nie odtrącaj mnie od siebie, ojcze świątobliwy.
A Syrycyusz uczynił nad jego głową znak Krzyża i mówił:
— Pan nasz Jezus Chrystus umiłował cię, albowiem tylko pokój czyniący będą nazwani Jego synami.
Gostków — Warszawa.
Luty — Grudzień 1896 roku.